<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII

A tak wiele zależy od statku, który, stworzony przez człowieka, stanowi z nim jedno, że ocean nabierze innego wyglądu dla naszych następców. Pamiętam z dawnych lat jak dowódca — właściwie szyper a przez grzeczność kapitan — pięknego żelaznego statku z dawnej floty przewożącej wełnę, kiwał raz głową nad bardzo ładną brygantyną. Szła w przeciwnym kierunku. Był to czyściutki mały statek, wzorowo utrzymany; w pogodny ów wieczór, gdyśmy go zbliska mijali, wyglądał jak uosobienie zalotności i morskiego komfortu. Działo się to gdzieś w pobliżu Przylądka — to znaczy naturalnie przylądka Dobrej Nadziei, przylądka Burz, jak go nazwał jego portugalski odkrywca. I — może dlatego że nie trzeba wymawiać słowa „burza“ na morzach, gdzie się roi od sztormów, lub dlatego, że ludzie przyznają się niechętnie do swych nadziei, przylądek ten stał się bezimienny — stał się tout court[1] Przylądkiem. Dosyć to dziwnie wygląda, iż drugi wielki przylądek świata bardzo rzadko bywa nazywany przylądkiem. Mówi się: „podróż naokoło Horna“; „okrążyliśmy Horn“; „dostaliśmy porządnie w skórę niedaleko Horna“; lecz bardzo rzadko mówi się „przylądek Horn“, i ot nie bez przyczyny, ponieważ Horn jest równie dobrze wyspą jak przylądkiem. Trzeci burzliwy przylądek świata, Leeuwin, dostaje zwykle całe swe imię, jakby się go chciało pocieszyć za to że jest dostojnikiem drugiego stopnia. Oto przylądki, które są świadkami burz.
Więc mała brygntyna okrążyła Przylądek. Szła może z Port Elizabeth, a może z East London — któż to wie? Było to przed wielu laty, ale pamiętam dobrze jak kapitan klipra przewożącego wełnę kiwał nad nią głową i mówił:
— Oto los, żeglować po morzu w takiej łupince!
Człowiek ten wychował się na wielkich okrętach dalekomorskich, i objętość statku, który miał pod nogami, była dlań nieodłączna od wyobrażenia o morzu. Jego statek był oczywiście duży jak na okręt ówczesny. Może ów kapitan myślał o obszarze swojej kajuty, lub może — pewno bezwiednie — wyobraził sobie taki maleńki stateczek podrzucany przez wielkie bałwany. Nie zapytałem o to, a w oczach młodego drugiego oficera dowódca ładnej małej brygantyny — siedzący okrakiem na polowem krześle, z brodą wspartą o ręce skrzyżowane na poręczy — mógł się wydać czemś w rodzaju pomniejszego króla wśród ludzi. Minęliśmy się na odległość głosu bez obwołania się, wyczytując nawzajem imiona swych statków gołem okiem.
W kilka lat później ów drugi oficer, który wysłuchał prawie machninalnego mruknięcia swego szypra, byłby mógł mu powiedzieć, że człowiek wychowany na wielkich statkach może się jednak rozkoszować, i to jak jeszcze, tem, co bylibyśmy wówczas nazwali małym okrętem. Prawdopodobnie kapitan wielkiego statku nie byłby tego dobrze zrozumiał. Odburknąłby: „Ba, żeby to było większe!“ Usłyszałem takie właśnie zdanie z ust innego człowieka w odpowiedzi na uwagę wychwalającą zwrotność małego statku. Słów tych nie podyktowało zamiłowanie do wspaniałości ani urok związany z dowództwem wielkiego statku, gdyż człowiek ów mówił dalej z pogardą i obrzydzeniem:
— Niech tylko nastanie zła pogoda, to jak nic wyrzuci człowieka z koi.
Nie mam o tem własnego zdania. Pamiętam kilka nocy w swem życiu, i to na statku wielkim (jak na okręt ówczesny), kiedy człowieka nie wyrzucało z łóżka poprostu dlatego, że nie usiłował się nawet położyć, do tego stopnia był zgnębiony i zmordowany. Nie opłacało mi się kłaść na pościeli przeniesionej na mokrą podłogę, ponieważ niepodobna było utrzymać się w miejscu lub odpocząć choć przez minutę, czy leżąc, czy w jakiejś innej pozycji. Lecz ten, którego dusza związana jest z morzem, nie wątpi o rozkoszy, jaką daje widok drobnego statku sunącego odważnie wśród wielkich bałwanów. I tak pamiętam dobrze trzydniowy rejs, na który się zdobył mały, czterystatonowy bark, gdzieś między wyspami św. Pawła i Amsterdamem a przylądkiem Otway na australijskiem wybrzeżu. Był silny, długotrwały sztorm przy szarych chmurach i zielonem morzu, zła niewątpliwie pogoda, lecz taka z którą można dojść do ładu, jakby się wyraził marynarz. Pod dwoma niższemi topslami i skróconym żaglem przednim bark zdawał się iść w zawody z długą, równą falą, nie zatrzymując się nawet w jej dolinie. Grzmiące, groźne bałwany chwytały statek od rufy, mijały go wśród kipieli kotłującej się wściekle na poziomie nadburcia, pędziły ku przodowi z sykiem i wyciem; a mały stateczek, zanurzając bukszpryt w rozszalałej pianie, biegł po gładkiej, szklistej wklęsłości, po głębokim wąwozie między dwoma grzbietami morza kryjącemi widnokrąg z przodu i z tyłu. Śmiałość małego statku, jego zwinność, a przytem rzekłbyś wytrzymałość i odwaga przykuwały wzrok, tak że nie mogłem odmówić sobie rozkoszy przyglądania mu się w ciągu trzech niezapomnianych dni owego sztormu, który mój pierwszy oficer lubił wynosić pod niebiosa jako „rejs pierwszej klasy“.
Był to jeden z tych sztormów surowych i pełnych dostojeństwa, wspominanych z przyjemnością po latach niby szlachetne rysy nieznajomego, z którym się skrzyżowało miecz w rycerskiem spotkaniu i którego nigdy się już nie zobaczy. Tak się to dzieje, że sztormy mają różne oblicza. Pamiętamy je według własnych uczuć, i niema dwóch burz, któreby się odbiły jednakowo na naszej wrażliwości. Niektóre czepiają się statku, przygniatając rozpaczliwą niedolą, inne powracają, wściekłe i dziwaczne, jak wampiry chcące wyssać z nas wszystką siłę; w innych znów jest wspaniałość katastrofy; dla niektórych odczuwa się pogardę jak dla rozwścieczony żbików, szarpiących pazurami nasze udręczone wnętrzności; jeszcze inne są surowe jak dopust Boży, a jedna lub dwie ukazują mi się w pamięci zakwefione i tajemnicze, jakby ziały złowieszczą groźbą. Każda z tych burz ma punkt kulminacyjny, w którym wszystkie uczucia zdają się skupiać w jedną jedyną chwilę. I tak raz o czwartej nad ranem, gdy wśród mętnego ryku biało–czarnego świata wyszedłem na pokład aby objąć wachtę, odniosłem nagłe wrażenie że okręt nie przeżyje i godziny wśród tak rozszalałego morza.
Ciekaw jestem co się teraz dzieje z ludźmi, który w milczeniu (nie można było usłyszeć własnego głosu), dzielili zapewne moje przekonanie. Nie jest to chyba los godny zazdrości, że przypadło mi w udziale pisać o tamtej burzy; ale rzecz w tem, iż w potędze owego wrażenia streszcza się cała moja pamięć o wielu dniach beznadziejnie groźnej pogody. Znajdowaliśmy się wówczas, z powodów których tu wyszczególniać nie warto, w bliskiem sąsiedztwie ziemi Kerguelen; i teraz, kiedy otworzę atlas i zobaczę drobne punkciki na mapie oceanu Południowego, widzę jakby odbite na papierze rozwścieczone oblicze tamtej burzy.
To dziwne, ale inny znów sztorm przypomina mi milczącego człowieka. A jednak nie zbywało wówczas na hałasie; był wprost straszliwy. Ów sztorm spadł na statek szybko jak pampero[2], który jest rzeczywiście wiatrem bardzo nagłym. Nimeśmy się opatrzyli, wszystkie postawione żagle pękły; zwinięte powiewały luźno, liny śmigały, morze syczało — i to okropnie — wiatr wył, a statek leżał na boku, tak że połowa załogi pływała, a druga połowa czepiała się rozpaczliwie wszystkiego co się znalazło pod ręką — zależnie od podwietrznej czy też nawietrznej strony pokładu, gdzie ludzie zostali zaskoczeni przez katastrofę. Nie potrzebuję wspominać o krzykach, były zaledwie kroplą w oceanie hałasu, a jednak wydaje mi się że charakter tego sztormu mieści się we wspomnieniu o małym, niezbyt imponującym, bladym człowieku z gołą głową i bardzo spokojną twarzą. Kapitan Jones — tak go nazwijmy — został zaskoczony. Przy pierwszym objawie zupełnie nieprzewidzianego natarcia wydał dwa rozkazy, potem zaś doniosłość jego błędu jakby go oszołomiła. Robiliśmy wszystko co było trzeba i co dało się zrobić. Statek sprawiał się dobrze. Upłynął naturalnie pewien czas, nimeśmy mogli odsapnąć wśród zapamiętałej krętaniny, lecz w ciągu pracy, podniecenia, hałasu i do pewnego stopnia popłochu odczuwaliśmy bezustanku obecność tego cichego, niskiego mężczyzny, który stał na rufówce bez słowa i bez ruchu, często przesłonięty pędzącemi bryzgami.
Gdyśmy, oficerowie, wdrapali się wreszcie na rufówkę, kapitan jakby się ocknął z tego odrętwienia i krzyknął do nas z wiatrem:
— Do pomp!
Potem znikł. Co się tyczy statku, nie potrzebuję mówić że nie rozstał się jeszcze z tym światem, choć zaraz połknęła go noc, jedna z najczarniejszych jakie pamiętam. Bogiem a prawdą, wątpię aby nam wówczas groziło wielkie niebezpieczeństwo; a chociaż przeżycie nasze należało do zgiełkliwych i szczególnie wstrząsających, zapadło mi w pamięć jako pełne spokoju milczenie.





  1. Przypis własny Wikiźródeł tout court (z fr.) — po prostu
  2. Przypis własny Wikiźródeł pampero — chłodny, gwałtowny wiatr wiejący nad pampasami w Argentynie i Urugwaju





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.