Zwierciadło morza/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Te miasta na antypodach, mniejsze wówczas niż obecnie, okazywały wiele zainteresowania dla okrętów, ruchowych ogniw łączących je z „krajem“, ogniw, których liczba utwierdzała australijskie porty w poczuciu wzrastającego ich znaczenia. Okręty stały się w tych miastach nieodłączną częścią powszednich miejscowych spraw. Działo się tak szczególniej w Sydney, gdzie z samego serca pięknego miasta, patrząc z góry perspektywą głównych ulic, można było widzieć klipry z wełną leżące przy Circular Quay — który to bulwar nie był, jak doki, otoczonem murami więzieniem, lecz częścią jednej z najpiękniejszych, najbardziej uroczych, rozległych i bezpiecznych zatok pod słońcem. Teraz wielkie parowce linjowe tkwią na tych leżach rezerwowanych zawsze dla arystokracji morza — statki istotnie wspaniałe i imponujące, ale dziś są, a na przyszyły tydzień już ich niema; gdy tymczasem współczesne mi klipry o ładunkach masowych, lub emigranckie, lub pasażerskie — odznaczające się pięknemi linjami statki o wielkiem ożagleniu — czekały przez całe miesiące na swój ładunek wełny. Imiona ich dostępowały tego zaszczytu, że były znane w każdym domu. W niedziele i święta obywatele miasta zjawiali się tłumnie by zwiedzać okręt, a samotny oficer na służbie pocieszał się odgrywaniem roli cicerona — szczególniej wobec obywatelek o zachęcającem obejściu i należycie rozwiniętem poczuciu zabawy, która się nastręczała przy zwiedzaniu kajut mieszkalnych i służbowych. Dźwięku mniej lub więcej rozstrojonych pianin płynęły przez otwarte iluminatory, aż wreszcie lampy gazowe zaczynały migotać na ulicach, i nocny wachtowy przychodził zaspany objąć swe obowiązki po niewystarczającej dziennej drzemce; spuszczał flagę i przywiązywał u trapu zapaloną latarnię.
Noc zapadała szybko nad milczącemi statkami, których załogi przebywały na lądzie. W górę krótkiej, stromej uliczki z szynkiem King’s Head, popieranym przez kucharzy i stewardów floty, u końca George Street — gdzie tanie jadłodajnie (sześć pensów posiłek) są prowadzone przez Chińczyków (jadłodajnia Sum–Kum–ona była wcale niezła) — rozlegał się głos człowieka, wołającego w równych odstępach czasu: „Gorące kiełbaski!“ Słuchałem nieraz godzinami tego najwytrwalszego z przekupniów (ciekaw jestem czy umarł czy też zrobił majątek), siedząc u poręczy starego Duke of Sutherland (już biedak nie żyje! zginął gwałtowną śmiercią u wybrzeży Nowej Zelandji), urzeczony miarową monotonją ostrego, powtarzającego się krzyku i taki wściekły na idjotyczny urok, któremu podlegałem, że życzyłem przekupniowi aby na śmierć się udławił kęsem własnego obrzydliwego towaru.
Koledzy moi twierdzili iż funkcja nocnego wachtowego na statku uwięzionym (choć otoczonym szacunkiem) to głupie zajęcie, odpowiednie tylko dla starców. I zwykle najstarszy z marynarzy załogi dostaje tę funkcję. Ale czasem niema pod ręką ani najstarszego ani też jakiegokolwiek innego z odpowiedzialnych marynarzy. W owych czasach załogi miały zwyczaj ulatniać się szybko. Tedy przypuszczalnie ze względu na moją młodość, niewinność i zamiłowanie do rozmyślań (które sprawiło że guzdrałem się czasem przy pracy koło osprzętu) pan B., najstarszy nasz oficer, mianował mię nagle na owo godne zazdrości stanowisko, oświadczając mi to w najbardziej ironiczny swój sposób. Nie żałuję związanych z tem przeżyć. Nocne wybryki miasta przedostawały się z ulic na wybrzeże podczas tych cichych wacht; łobuzy zbiegały w dół gromadkami aby rozstrzygnąć jakąś kłótnię bójką na pięści zdala od policji, na ciemnej arenie nawpół ukrytej przez stosy ładunku; słychać było odgłosy uderzeń, jęk od czasu do czasu, tupot nóg i okrzyk: „Dość!“ wznoszący się nagle nad złowróżbnemi i gorączkowemi szeptami. Nocne ćmy, ścigające lub ścigane, wydawały niekiedy zduszone krzyki, po których zapadało głuche milczenie; inne skradały się jak duchy nabrzeżem wzdłuż statku, zwracając się do mnie tajemniczo z niezrozumiałemi propozycjami. Dorożkarze byli także na swój sposób bardzo zabawni; dwa razy na tydzień w nocy, kiedy statek pasażerki A. S. N. Company miał przybyć, ustawiali cały szereg jaśniejących lamp naprzeciw okrętu. Schodzili z kozłów i soczystym językiem opowiadali sobie nawzajem nieprzyzwoite kawały, z których każde słowo dochodziło mnie wyraźnie, gdy siedziałem z papierosem na głównej luce.
Raz prowadziłem przez jaką godzinę rozmowę nawskróś intelektualną z człowiekiem, którego nie mogłem dojrzeć wyraźnie; miał głos kulturalny i powiedział mi że mieszka w Anglji; ja mówiłem do niego z pokładu a on siedział na bulwarze, na pace od pianina (wyładowanego z naszej luki tegoż popołudnia) i palił cygaro pachnące bardzo ładnie. Poruszaliśmy różne tematy, naukę, politykę, historję naturalną, mówiliśmy też o śpiewaczkach operowych. Wreszcie rozmówca mój zauważył nagle: „Wydajesz mi się dość inteligentny, mój człowieku“, i powiadomił mię z naciskiem że nazwisko jego brzmi Senior, poczem odszedł — zapewne do hotelu. Wszystko to cienie! cienie! W chwili gdy skręcał pod latarnią, wydało mi się że dostrzegam białe bokobrody. To jest naprawdę wstrząsające, gdy pomyślę że naturalnym biegiem rzeczy ów człowiek pewnie już teraz nie żyje. Nic nie można było zarzucić jego inteligencji, chyba może trochę dogmatyzmu. I nazywał się Senior! Pan Senior!
Moje stanowisko miało jednak strony ujemne. Raz zimą, w ciemną, wietrzną lipcową noc, gdy stałem sennie przy rufówce w miejscu osłoniętem od deszczu, coś podobnego do strusia wbiegło po trapie. Mówię że to stworzenie było podobne do strusia, gdyż biegło na dwóch nogach i machało krótkiemi skrzydłami, jakby sobie pomagając. Był to jednak człowiek, tylko że kaftan jego, rozdarty na plecach i powiewający w dwóch połowach koło ramion, nadawał mu ten dziwaczny, ptasi wygląd. Przynajmniej domyślam się że to był kaftan, bo niepodobna było coś dojrzeć wyraźnie. Jak się temu człowiekowi udało wpaść na mnie odrazu z taką szybkością i nie potknąć się na obcym pokładzie, tego zrozumieć nie mogę. Musiał widzieć po ciemku lepiej niż kot. Chwytając oddech, zasypał mię prośbami abym mu pozwolił schronić się do rana w naszym kubryku. Stosownie do surowych rozkazów dowództwa odmówiłem, z początku łagodnie a potem tonem ostrzejszym, gdy nalegał ze wzrastającą bezczelnością.
— Na miłość boską, niechże mnie pan wpuści, panie poruczniku! Gonią za mną — a ja zwędziłem zegarek!
— Proszę się stąd wynosić! — rzekłem.
— Niechże się pan nie znęca nad biedakiem, panie kolego! — zaskomlał żałośnie.
— No, marsz na brzeg natychmiast. Słyszano?
Milczenie. Zdawało mi się że się skulił, jakby mu zabrakło słów ze zmartwienia; potem — łup! poczułem wstrząs i ujrzałem olśniewający błysk, w którym natręt znikł, zostawiając mię leżącego nawznak na pokładzie z najokropniej podbitem okiem; chyba jeszcze nikt nie oberwał takiego sińca podczas wiernego pełnienia obowiązków. Wszystko to cienie! cienie! Mam nadzieję że uszedł swym wrogom, że do dziś dnia żyje i prosperuje. Ale jego pięść była niezwykle twarda a cios świetnie wymierzony w ciemnościach.
Miewałem tam i inne przeżycia, naogół mniej bolesne i zabawniejsze, a jedno zakrawało na dramat, lecz najważniejsze z nich dotyczyły samego pana B., naszego pierwszego oficera.
Co noc udawał się na brzeg aby się spotkać w gabinecie jakiegoś hotelu ze swym starym kompanem, oficerem barku Cicero leżącego po drugiej stronie Circular Quay. Późną nocą słyszałem zdaleka ich chwiejne kroki i podniesione głosy rozprawiające o czemś bez końca. Oficer barku Cicero odprowadzał swego kamrata. Bardzo przyjacielskim tonem dyskutowali mętnie bez ładu i składu przez jakieś pół godziny na bulwarze, tuż przy naszym trapie, a potem słyszałem jak pan B. nalegał aby odprowadzić kolegę na jego statek. I odchodzili, a ich głosy, rozmawiające wciąż z czułą przyjaźnią, rozlegały się stopniowo coraz dalej naokoło zatoki. Nieraz się zdarzało że wędrowali tak trzy albo cztery razy tam i z powrotem, odprowadzając się nawzajem z czystej i bezinteresownej przyjaźni. Wreszcie gdy się poprostu zmęczyli, lub może w chwili zapomnienia, udawało im się jakoś rozstać i wkrótce deski naszego długiego trapu uginały się, trzeszcząc, pod ciężarem pana B. wracającego nareszcie na statek.
Barczysta jego postać przystawała, chwiejąc się, na barjerze.
— Wachtowy!
— Jestem.
Pauza.
Czekał na chwilę równowagi, zanim się odważył zejść po trzech stopniach wewnętrznej drabiny od barjery do pokładu; a wachtowy, nauczony doświadczeniem, powstrzymywał się od ofiarowania pomocy, która byłaby przyjęta jako zniewaga w tej właśnie fazie powrotu. Ale nieraz drżałem aby karku nie skręcił. Był bardzo tęgi.
Wreszcie zbiegał z łoskotem. Nigdy nie doszło do tego by się musiał podnosić, lecz znalazłszy się na pokładzie, zbierał myśli przez jaką minutę.
— Wachtowy!
— Jestem.
— Kapitan na statku?
— Tak jest.
Pauza.
— Pies na statku?
— Tak jest.
Pauza.
Nasz pies był stworzeniem chudem i nieprzyjemnem, podobnem raczej do chorowitego wilka niż do psa, i przy żadnej innej okazji nie zauważyłem aby pan B. troszczył się o niego choćby w najmniejszym stopniu. Ale to pytanie nigdy nie zawiodło.
— Niech mi pan poda rękę, to się oprę.
Byłem zawsze przygotowany na tę prośbę. Opierał się na mnie ciężko, póki się nie znalazł blisko kajutowych drzwi i nie chwycił za klamkę. Wówczas puszczał moje ramię odrazu.
— Dosyć. Teraz sam sobie poradzę.
I umiał sobie poradzić. Umiał znaleźć drogę do koi, zapalić lampę, położyć się — tak, i wstać z łóżka, kiedy wezwałem go o wpół do szóstej; pojawiał się pierwszy na pokładzie i spokojną ręką podnosił do ust filiżankę rannej kawy, gotów sprawować swe obowiązki jakby spał cnotliwie przez dziesięć godzin z rzędu; był to lepszy główny oficer od niejednego co nigdy grogu nie pokosztował. Umiał sobie z tem wszystkiem poradzić, ale nie umiał poradzić sobie w życiu.
Raz tylko nie udało mu się chwycić klamki od drzwi swej kajuty za pierwszem sięgnięciem. Poczekał chwilę, sięgnął znów i znów chybił. Opierał się coraz ciężej o moje ramię. Westchnął przeciągle.
— Ta cholerna klamka!
Odwrócił się, nie puszczając mego ramienia, i księżyc w pełni oświetlił jego twarz jakby we dnie.
— Czemuż nie jesteśmy na morzu — burknął z wściekłością.
— Tak jest, panie poruczniku.
Czułem potrzebę odezwania się, gdyż wisiał bezradnie na mojem ramieniu i oddychał ciężko.
— Porty są do niczego — statki gniją, ludzie schodzą na psy!
Milczałem, a on powtórzył po chwili z westchnieniem:
— Chciałbym żebyśmy już byli na morzu, daleko stąd.
— Ja także, panie poruczniku — ośmieliłem się wtrącić.
Trzymając mnie wciąż za ramię, warknął:
— Pan! Co to pana obchodzi gdzie statek jest? Pan — nie pije.
Lecz nawet tamtej nocy zdołał sobie w końcu „poradzić“. Pochwycił klamkę. Ale nie potrafił zapalić lampy (chyba nawet nie usiłował), choć rano był jak zawsze pierwszy na pokładzie, kędzierzawy, o grubym karku, pilnując ze zwykłym sobie ironicznym wyrazem i nieugiętem spojrzeniem aby ludzie wzięli się do roboty.
Spotkałem go przypadkiem na ulicy w dziesięć lat później, wychodząc z biura moich odbiorców towaru. Czyż mogłem go zapomnieć i jego słowa: „Teraz już sobie poradzę“. Poznał mnie odrazu, pamiętał moje nazwisko, i statek na którym służyłem pod jego rozkazami. Obejrzał mię od stóp do głów.
— Co pan tu robi? — zapytał.
— Dowodzę małym barkiem — rzekłem — który bierze ładunek na wyspę Mauritius. — Potem dodałem bezmyślnie: — A co pan tu robi?
— A ja — odpowiedział, patrząc na mnie nieugięcie z dawnym ironicznym uśmiechem — a ja szukam jakiegoś zajęcia.
Czemuż nie ugryzłem się w język! Krucze, kędzierzawe włosy pana B. stały się siwe niby stal; był jak zawsze niezmiernie schludny ale ubranie miał strasznie wytarte. Obcasy u jego świecących butów były przydeptane. Wybaczył mi jednak mój nietakt i pojechaliśmy razem dorożką zjeść obiad na moim statku. Obszedł go sumiennie, chwalił z serdecznością i winszował mi jaknajszczerzej mego dowództwa. Przy obiedzie, kiedy częstowałem go winem i piwem, potrząsnął głową, a gdy popatrzyłem na niego pytająco, mruknął półgłosem:
— Skończyłem już z tem wszystkiem.
Po obiedzie wyszliśmy znowu na pokład. Zdawało się że pan B. nie może się oderwać od statku. Zakładałem nowe dolne wanty, a on chodził tu i tam, chwalił, poddawał projekty, udzielał mi rad w dawny swój sposób. Dwa razy odezwał się do mnie „mój chłopcze“ i poprawił się zaraz na „kapitanie“. Mój oficer opuszczał mię właśnie (miał się żenić), ale ukryłem to przed panem B. Bałem się, że może wyjedzie z jakimś tragicznym żartem, dając do zrozumienia iż objąłby u mnie miejsce, a ja nie będę w stanie mu odmówić. Bałem się. Toby było niemożliwe. Nie mógłbym dawać rozkazów panu B., i jestem pewien że nie byłby ich ode mnie długo przyjmował. Nie potrafiłby z tem sobie poradzić, choć potrafił wyleczyć się z pijaństwa — zapóźno.
Wreszcie pożegnał się ze mną. Patrzyłem jak się oddalał, tęgi, o grubym karku, i pytałem siebie ze ściśniętem sercem, ile mu zostanie w kieszeni gdy zapłaci za swój nocleg. I zrozumiałem że gdybym w tej chwili za nim zawołał, nie odwróciłby nawet głowy. On też jest już tylko cieniem, lecz wydaje mi się że słyszę jeszcze jego słowa wypowiedziane na starym Duke of Sutherland, gdyśmy stali na pokładzie zalanym światłem księżyca:
— Porty są do niczego — statki gniją, ludzie schodzą na psy!