Zwodne światło/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Zwodne światło
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1893
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anatol Krzyżanowski
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

— Nie jestem w rozterce z publicznością angielską, a jednak z całą przyjemnością rozsypałbym kilka tysięcy godnych jej przedstawicieli wśród tych skał nagich. Może wtedy nie byłoby im tak pilno do porannych dzienników. I cóż ty na to? Wyobraź sobie tylko, jakby tu rozmaite głowy domu: „Miłośnik sprawiedliwości,“ „Stały czytelnik,“ „Paterfamilias“ i inni, kurczyli się na tym żwirze rozpalonym.
— Z niebieską zasłoną nad czołem, a ubraniem całem w strzępach. Ładny widok! Nie ma tam który z was igły? Udało mi się dostać kawał starego worka.
— Dobrze, pożyczę ci grubą iglicę od pakowania, ale dasz mi w zamian sześć cali kwadratowych płótna z owego worka. Kolana mi już na wierzch wylazły.
— Patrzcie go! Sześć cali! Czemu nie sześć akrów, kiedyś taki hojny?... No, daj wreszcie igłę, a zobaczę, może ci zostawię kawałek krajki. Chociaż, co prawda, nie wiem, czy wystarczy jej nawet, aby okryć królewskie me ciało przed tym wichrem zimnym. Dick, co tam znów bazgrzesz w nieśmiertelnym twoim albumie?
— Nic. Szkicuję tylko „Specjalnego korespondenta“ przy naprawianiu podartej garderoby — brzmiała poważna odpowiedź.
Tamten, nie słysząc złośliwej tej uwagi, zdjął tymczasem parę srodze poszarpanych spodni i zaczął przykładać kwadratowy kawałek grubego płótna do największej dziury, która czarną swą paszczę otwierała przed nim. Pojąwszy wreszcie całą rozległość zniszczenia i przyjrzawszy się strzępami obramowanej próżni tam, gdzie sukno niegdyś było, zafrasował się, mrucząc gniewnie:
— Stary worek! Aha! Phi, słuchaj-no, panie sterniku, nie mógłbyś mi czasem pożyczyć wszystkich żagli z tego statku?
Na głośny ten okrzyk w tyle okrętu ukazała się głowa, czerwonym fezem ozdobiona, i pokiwawszy na prawo i na lewo z dziwnem jakiemś skrzywieniem, zniknęła zaraz napowrót.
Człowiek, trzymający w garści podarte spodnie, nie zważał na to, a ubrany tylko w kaftan i szarą flanelową koszulę, pochylał się dalej nad niezdarnem swem szyciem. Dick rysował go ciągle, zanosząc się od śmiechu.
Ze dwadzieścia łodzi, używanych zazwyczaj do połowu wielorybów, rozłożyło się w pobliżu dokoła piaszczystego wybrzeża, najeżonego żołnierstwem angielskiem. Pozbierani z kilku korpusów, używali wywczasu, kąpiąc się, lub piorąc swe szmaty. Kupy całe sznurów, żelaztwa, beczek od cukru, skrzynek od mąki, broni ręcznej i amunicji, wskazywały miejsce, gdzie uszkodzenie nagłe zmusiło do niespodzianego wyładowania statku. Cieśla pułkowy klął właśnie głośno nad niedostateczną ilością cyny, jaką kazano mu zalewać szeroką szparę w boku przechylonej łodzi.
— Tak — mruczał, odwołując się do świata wogóle, — najwpierw pryska sobie ster, otwiera się, niby kwiatek; potem idzie maszt, a w końcu, gdy jej już nic innego nie zostało, rozpęka się sama, jak lotus na chińskich wodach.
— Prędzej, jak moje spodnie; pozwól, kochanku, że cię poprawię, choć nie wiem, kto jesteś — odezwał się zaimprowizowany krawiec, nie podnosząc głowy od roboty. — Dick — dodał nagle, — powiedz, mój chłopcze, kiedy ja znów spotkam się z jakim przyzwoitym sklepem, czy magazynem?
Nie było odpowiedzi. Stanowił ją tylko gniewny szum Nilu, który pędząc wśród ścian bazaltowych, rozbijał się dalej nieco o grzbiet skał nadbrzeżnych i z wściekłości pianą je pokrywał. Zdawało się, iż brunatny prąd wody chce porwać tych ludzi białych, by unieść ich do oddalonej ojczyzny. Właściwa mieliznom nilowym, a niedająca się opisać, ostra woń błota wskazywała wyraźnie, że wody, opadłszy w tem miejscu, uczynią przejazd dla statków ciężkim bardzo na przestrzeni mil kilku. Pustynia dochodziła tutaj do samego prawie koryta rzeki; stąd też stado wielbłądów umieszczone zostało tuż u jej brzegów, wśród drobnych wzgórzy, mieniących się barwą szarą, czerwoną i czarną.
Jakkolwiek od wielu tygodni żadna nie zaszła utarczka, Nil we wściekłym swym biegu tak bardzo nie oszczędzał ludzi, iż dzisiaj żaden już nie ośmielał się oddalić na dzień jeden od flotylli, złożonej z tych olbrzymich łodzi rybackich. Wir następował za wirem, skała za skałą, grupa wysp za rafą podwodną, tak, że wśród przeszkód tych ciągłych stracono już i porządek wyprawy, i kierunek i rachubę czasu nawet. Płynęli, nie wiedząc gdzie; posuwali się na przód, nie zdając sobie sprawy, dlaczego. Przed nimi Nil toczył groźne swe fale, a tam na drugim ich końcu jakiś Gordon walczył przecież o życie w mieście Khartum zwanem. Kolumny wojsk brytańskich uwijały się po pustyni, a raczej po wielu pustyniach; kolumny ich roiły się na wodzie, kolumny stały u wybrzeża, by wsiąść na statki, idące w dół rzeki: nowe wreszcie posiłki czekały w Assuanie. Ponieważ zaś równocześnie opowiadano niestworzone rzeczy o beznadziejnej, dzikiej powierzchni ziemi między Suakimem a szóstą kataraktą, ludzie ci więc byli pewni, iż na czele wyprawy musi stać władza jakaś, która kieruje planem głównym i rozlicznymi ruchami.
Obowiązki owej kolumny Nilowej bardzo były proste: miała ona utrzymywać flotyllę na rzece, — przeciągając zaś statki rybackie przez mielizny, winna była nie niszczyć i nie deptać zboża miejscowych wieśniaków. Poza tem mogli żołnierze spać i jeść, ile się podobało, byle tylko szli coraz dalej, w samą paszczę huczącego Nilu.
Wraz z wojskiem pracowali w krwawym pocie korespondenci gazet. Przyszłość i los wyprawy były dla nich również zakryte. Narażali jednak życie, kierował bowiem nimi cel wyższej wagi. Oto Anglia musiała być zabawiana; musiała przy każdem śniadaniu drżeć z ciekawości, czy Gordon żyje lub umarł, czy połowa armii brytańskiej nie wyginęła wśród gorących piasków pustyni.
Kampania sudańska, jako bardzo malownicza, nadawała się doskonale do żywych opisów, do obrazów, słowami odtwarzanych. Od czasu do czasu zraniono jakiegoś specyalnego korespondenta, co nie przynosi bynajmniej straty pismu, które go wysłało. Częściej walka w blizkich starciach, ciało o ciało, pozwalała na cudowne ocalenie, zasługujące na to, aby je obwieścić światu w telegramie umyślnym, płaconym po ośmnaście pensów za wyraz. Korespondentów tych wreszcie moc była niezliczona. Każdy korpus, każda kolumna, posiadały oddzielnych. Starsi, weterani, postępowali za kawaleryą, która zająwszy w r. 82-im Kair, pozwoliła Arabi’emu-Paszy królem się ogłosić. Inni otaczali Suakim, patrząc na ciągłe niepowodzenia i conocne wycinanie straży. Najmłodsi wreszcie szli na końcu, czepiali się telegrafu, w oczekiwaniu, aż śmierć lub rana ciężka bliźniego pozwoli im miejsce jego zająć.
Wśród najstarszych tych jedynym, który znał wszystkie wybiegi i zdumiewające zmiany urządzeń pocztowych, — jedynym, świadomym rzeczywistej wartości rzeczy, wystawionych na sprzedaż w Kairze lub Aleksandryi, — jedynym wreszcie, który umiał zmusić do uprzejmości urzędnika telegrafu, lub ugłaskać miłość własną świeżo naznaczonego oficera sztabu generalnego tam, gdzie wymagania prasy stawały się nieco uciążliwe, — jedynym człowiekiem takim był ów Torpenhow, przybrany we flanelową koszulę tylko.
Podczas kampanii tej, jak podczas wojny egipskiej i innych, stanowił on głównego przedstawiciela Centralnego Południowego Syndykatu prasy.
Syndykat ów nie troszczył się bynajmniej ani o krytykowanie wyprawy, ani o jej powodzenie. Chodziło mu głównie o dostarczanie masom zajmujących szczegółów wojennych, o malowniczość ich i obfitość. Znając bowiem publiczność swą, wiedzieli, że Anglia cała więcej dozna pociechy i radości nad nieposłuszeństwem żołnierza, występującego z szeregu, by podać dłoń pomocną towarzyszowi, niż nad niewolniczą służbą dwudziestu generałów, którzy wśród troski o szczegóły dostaw i transportów potężnej doczekali się łysiny.
On to spotkał w Suakimie młodego człowieka, siedzącego na skraju świeżo opuszczonej reduty, tak wielkiej, jak dobre pudełko od kapelusza. Nieznajomy ów szkicował właśnie grupę ciał, porwanych na strzępy, a zastygłych na żwirze twardym.
— Po co tu przyszedłeś? — zapytał Torpenhow. Powitanie bowiem korespondenta równa się zazdrosnej indagacyi kupca, gdy spotka kogoś na drodze swego handlu. — Co cię tu sprowadza?
— Własna fantazya — brzmiała odpowiedź.
I nie podnosząc głowy, młody człowiek dodał:
— Nie masz tam tytuniu?
Torpenhow poczekał, aż szkic będzie skończonym, poczem przyjrzawszy mu się dobrze, zapytał raz jeszcze:
— Co tu robisz?
— Nic. Posłyszałem strzały, więc przybiegłem przyjrzeć się utarczce. Chcesz wiedzieć, kim jestem? A to mam zajęcie przy malowaniu statków; należę do załogi jednego z nich, nie wiem nawet którego.
— Czy często tak rysujesz? — podjął Torpenhow, zbliżając się do nowej znajomości.
Młody człowiek przewrócił karty albumu, pokazując inne szkice.
— Wyprawa na chińskim okręcie — objaśniał, podając mu jeden rysunek po drugim. — Zasztyletowanie dowodzącego. Przewodnik mułów pod batami. Napad na obóz w Berberyi. Żołnierze, zamordowani u bram Suakimu, leżący w świetle księżyca. Podrzynanie gardeł...
— Hm — przerwał Torpenhow, — nie mogę powiedzieć, abym przepadał za sztuką w rodzaju Wereszczagina. Za gusta jednak nikt nie odpowiada. Czy wykończasz co większego teraz?
— Nie. Bawię się tutaj.
Torpenhow spojrzał dokoła, na pustkę, rozpaczne czyniącą wrażenie.
— No, nie wiele ci, widać, do zabawy potrzeba. Czy masz przynajmniej pieniądze?
— Dosyć, jak na moje wydatki. Słuchaj, chcesz, abym się zaciągnął do pracy wojennej?
Ja? Ani myślę! Mój syndykat jednak to co innego. Rysujesz nieźle, co prawda, a przytem sądzę, iż nie będziesz dbał o wysoką zapłatę.
— Tym razem... być może. Chodzi mi bowiem o sposobność wybicia się.
Torpenhow przejrzał ponownie szkice, a kiwając nad nimi głową, zauważył:
— Masz racyę, iż chcesz się dać poznać, i dobrze czynisz, chwytając za pierwszą ku temu okazyę.
Odjechał szybko, kierując się przez bramę Dwóch wojennych okrętów; minąwszy zaś szosę, wpadł do miasta, gdzie w chwilę później telegrafował do swego syndykatu:
„Odkryłem rysownika. Dobry i tani. Czy zawrzeć układ? Szkice z opisami, wielkie wrażenie.“
Ów człowiek siedział tymczasem dalej na swej reducie, a bujając nogami, mówił w zamyśleniu:
— Wiedziałem, że wcześniej czy później sposobność znaleźć się musi. Na szatana! jeżeli ze sprawy tej żyw wyjdę, będziecie wy mnie prosić w pocie czoła o świstek każdy!
Tegoż jeszcze wieczora Torpenhow mógł zawiadomić nowego swego przyjaciela, iż Centralna Agencya Południowa zgadza się przyjąć go na próbę trzymiesięczną, płacąc przez czas ten wszelkie poniesione przez niego wydatki.
— Skoro zaś tak rzeczy stanęły, powiedz mi, jak się nazywasz — dorzucił Torpenhow.
— Heldar. Czy zostawiają mi pełną swobodę?
— Wzięli cię na próbę. Twoja rzecz wybór usprawiedliwić. Radzę, zamiast swobody, trzymaj się lepiej mojej osoby. Idę właśnie w głąb kraju z przeznaczoną tam kolumną, uczynię więc dla ciebie, co będzie w mej mocy. Daj mi kilka szkiców, tu już wykonanych, a poślę im od razu.
W myśli zaś dodał:
— Najlepszy to interes, jaki Centralnej Agencyi udało się zawrzeć kiedykolwiek, nie licząc, że i mnie przecież mają za psie pieniądze.
W ten więc sposób Dick, po odkupieniu się za pomocą końskiego mięsa i rozmaitych finansowo-politycznych układów, zaliczony został do Nowego a Czcigodnego Bractwa korespondentów wojennych. Członkowie jego posiadali niezaprzeczone prawo pracowania, ile tylko siły ludzkie wydołać mogą, oraz otrzymywania w zamian takiej zapłaty, jaką się Opatrzności i właścicielom Syndykatu wydzielić im spodoba.
Do przywilejów tych przybywają jeszcze z czasem, o ile druh okaże się tego godnym, inne skarby. A więc wolno mu posiąść wymowę, której żadna ludzka istota oprzeć się nie zdoła, szczególniej jeżeli chodzi o trochę pożywienia lub miejsce do wyciągnięcia kości strudzonych. Dalej winien on wyrobić sobie: oczy koniokrada, zdolności kucharza, siły wołu, strawność strusia i nieskończoną podatność w stosowaniu się do wszelakich okoliczności. Wielu z nich jednak umiera, nie dosięgnąwszy, niestety, tego stopnia doskonałości. Wytrwalsi zaś, powróciwszy do Anglii, chodzą w zwyczajnych tużurkach, tak, że sława ich i wspaniałość nie zostaje należycie ocenioną przez tłumy.
Dick pozwolił, aby Torpenhow wiódł go z sobą wszędzie, gdzie mu się tylko podobało. Wspólnemi siłami zdołali oni dokonać rzeczy, które ich prawie zadawalniały. Życie, jakie tu pędzili, nie było łatwem bynajmniej; trudności zaś przezwyciężane musiały ich zbliżyć ku sobie.
Nie mogło być zresztą inaczej. Jedli z jednej miski, pili wodę z tej samej butelki, dzielili wszystko, dolę i niedolę, a co najważniejsza, we wspólnej kopercie odsyłali swe prace. Dick to, jako więcej przedsiębiorczy, upoił telegrafistę w palmowej chatce, daleko poza drugą kataraktą, i podczas gdy urzędnik spał na podłodze snem błogosławionych, on dobrał się do informacyi, z trudem zdobytych, przesyłanych zaś przez innego korespondenta wrogiemu a współzawodniczącemu z nimi syndykatowi. Dick również, skopiowawszy papiery te starannie, przyniósł je Torpenhowowi. A że na wojnie i w miłości podstęp uchodzi, publiczność więc angielska czytała wkrótce doskonały artykuł, oparty na faktach, zdobytych przez rywala.
Torpenhow znów, — ale nie, trudno opowiadać; dzieje bowiem wspólnych ich wypraw, od Philac do dzikich pustek Heravi i Muella, tomyby całe zapełniły. Uwięzieni i zamknięci razem, drżeli, aby wzburzone żołdactwo nie rozstrzelało ich na miejscu. Innym razem walczyli wspólnie, w szarem świetle poranku, z jucznymi wielbłądami; przebiegali wielkie przestrzenie, na niestrudzonych egipskich kucach, wśród ciszy gnębiącej, a pod promieniami słońca, które zdawały się mózg wypalać; pluskali się wreszcie razem w falach Nilu, gdy statkowi rybackiemu, na którym obrali sobie schronienie, podobało się rozerwać boki o skałę ukrytą.
Wskutek przygody tej właśnie siedzieli teraz obaj na wybrzeżu piaszczystem, podczas gdy łodzie przewoziły resztę kolumny wojskowej.
— No — zawołał Torpenhow, dodawszy ostatni ścieg do zbyt długo zaniedbanego ubrania, — trzeba przyznać, że się udała.
— Co? Łata, czy kampania? Bo co do mnie, nie zachwycam się ani jedną, ani drugą.
— Jesteś wymagający. Chciałbyś może przenieść Euryalus’a przez trzecią kataraktę, lub mieć już w Jakdul z ośmdziesiąt jeden tonn broni? Ja tam umiem być zupełnie ze spodni mych zadowolony.
I obracał się z powagą clowna, pokazując je na wsze strony.
— Śliczna łata! Szczególniej podobają mi się litery, w pośrodku niej wyryte: G. B. T. Jeżeli się nie mylę, oznaczają one po angielsku: Rządowe stada cieląt. Worek musiał z Indyi pochodzić.
— Bardzo proszę, to moje inicyały, moje cyfry; G. B. T. znaczy: Gilbert-Belling-Torpenhow. Dla miłości ich nawet płótno to ukradłem. Patrz-no, co te wielbłądy wyrabiają!
Torpenhow przysłonił ręką oczy, spoglądając w stronę wybrzeża, na którem zostawiono zwierzęta.
Równocześnie rozległ się gwałtowny odgłos trąbki, a kto żyw, rzucił się do sukien i broni.
— Żołnierze pizańscy, zaskoczeni w kąpieli — zauważył Dick spokojnie. — Wszak pamiętasz ten obraz Michała-Anioła? Wszyscy początkujący malarze kopiują go przecież. Spojrzyj tylko, te wywłoki otoczone są bodaj przez nieprzyjaciela.
Oddział wielbłądzi nawoływał piechurów, aby mu śpieszyli na pomoc; krzyki zaś, dochodzące z dołu rzeki, wskazywały jasno, że i reszta kolumny spostrzegła niebezpieczeństwo i bieży zagrożonym na pomoc. Piaszczyste wydmy, skały nadbrzeżne i poblizkie pagórki, wszystko to tak szybko zaroiło się uzbrojonymi ludźmi, jak szybko powierzchnia wody marszczy się pod wiatru podmuchem.
Na szczęście, zamiast strzelać, wróg zatrzymał się na pewnej odległości, nawołując i gestykulując radośnie. Jednemu z ludzi tych przyszło nawet na myśl zacząć opowiadanie jakiejś długiej historyi. Oddział na wielbłądach nie dawał również ognia. Zadowolony z darowanej mu chwili, usiłował doprowadzić do porządku swe szeregi. Żołnierze z wydmy piaszczystej pośpieszyli tymczasem zagrożonym na pomoc, a statki, przyholowane do najbliższego brzegu, opróżniono z całej załogi, tak, że straż tylko i kilku chorych pozostało na ich pokładzie.
Mówca arabski skończył tymczasem okrzyki, a przyjaciele jego zawyli radośnie.
— Wyglądają na wojsko Mahdi’ego — mówił Torpenhow, torując sobie łokciami drogę na czoło szeregów. — Robią przytem wrażenie kilku tysięcy ludzi! Dziwna rzecz, wiem przecież, że pokolenia okoliczne nie są przeciw nam zbuntowane.
— W takim razie Mahdi zdobył znów jakieś miasto i uwolnił wszystkich tych wrzeszczących dyabłów, aby nas żywcem pożarli — odparł Dick. — Pożycz lunety; zobaczę i ja, co to za jedni.
— Straże powinny były ostrzedz wojsko. Wpadliśmy widocznie w zasadzkę — wtrącił jeden z podwładnych. — Cóż, czy nasi nie myślą zacząć strzelać? Zmiłujcie się, ludzie, prędzej!
Nie potrzeba tu było żadnych rozkazów. Żołnierze rzucali się sami w szeregi czworoboku, z doświadczenia bowiem wiedzieli, że kto poza nim zostanie, tego niezawodna a bardzo niemiła śmierć czeka. Małe, stopięćdziesięciofuntowe armatki, ustawione na czele, rozpoczęły muzykę, podczas gdy cały korpus posunął się na przód, w celu zajęcia najbliższego wzgórza. Wszyscy oni walczyli już dziesiątki razy w ten sposób, atak więc nic nie przedstawiał dla nich nowego. Zawsze to samo pośpieszne formowanie się, ta sama dusząca atmosfera kurzu i zapach skóry, zawsze niespodziany a jak strzała szybki napad nieprzyjaciela. Dalej nacisk na najsłabszą stronę czworoboku, złamanie go i walka na noże, ręka w rękę, ciało o ciało, walka rozpaczna, po której następuje znów cisza pustyni... Przerywa ją tylko dzikie wycie tych, których garstka kawaleryi gonić usiłuje. Ta jednostajność utarczek, znieczuliła ludzi. Stali się obojętni, niedbali. Armaty huczały w rzadkich przerwach, czworobok zaś posuwał się na przód wśród mruczącego protestu wielbłądów. Potem nastąpił atak trzech tysięcy ludzi, którzy nie nauczyli się z książek, iż niepodobieństwem jest iść w ścieśnionych szeregach na ogień broni odtylcowej.
Zbliżali się więc, wysławszy, jako zapowiedź, kilka strzałów. Prowadziła ich do boju garść ludzi na koniach, za nimi jednak reszta przedstawiała jedną brutalną a zbitą masę ciał nagich, pijanych wściekłością, zbrojnych zaś w lance i miecze tylko.
Instynkt pustyni, gdzie wiecznie toczy się walki, powiedział im od razu, iż prawa strona czworoboku najsłabszą będzie. W jednej też chwili opuścili front, zwracając atak w tamtym kierunku. Kule armatnie dziesiątkowały ich tymczasem, przecinając wśród tego zbitego w masę mięsa ulice i szpalery, podobne do owych ścieżynek wygracowanych, jakie się spostrzega nieraz z okna wagonu, w ogrodach, otaczających zalotne wille przydrożne. Równocześnie zaś karabinowy ogień piechoty, powstrzymywany dotąd, setkami kładł nagie te ciała na miejscu.
Żadne cywilizowane wojsko tego świata nie zniosłoby piekła, przez jakie oni przechodzili.
Żywi skakali do góry, aby uniknąć umarłych i konających, którzy chwytali za nogi ich, stóp się czepiając; ranni potykali się, padali i znów podnosili, dążąc wśród klątw na przód, aż konali wreszcie, tworząc całą powodzią ciał czarnych, na prawym boku szczególniej, istną tamę, przez którą dalsze zastępy przebić się już nie mogły.
Znużone więc, pyłem pokryte wojska skłębiły się razem, a błękit nieba zniknął pod chmurą gryzącego dymu. Kupy łachmanów, jak hubka suchych, drobne kamyki na rozpalonym piasku, stały się naraz przedmiotami cennymi, drogowskazami dla tych ludzi nieszczęsnych, którzy, pasując się ze śmiercią, sądzili, że znajdą ocalenie, gdy doczołgają się do upatrzonej gałęzi lub krzemienia.
Nikt tu nie dbał o pozory nawet walki regularnej. Nie wiedziano, czy nieprzyjaciel atakuje wszystkie skrzydła, czy jeden tylko bok czworokątu. Nie obchodziło ich to zresztą wcale. Zadaniem każdego było niszczyć i zabijać to, co się tuż przed nim znajdowało; mordować bagnetem tego, który stał najbliżej; dobijać rannych, ściągać na dół napastnika, dopóki kolba czaszki jego nie roztrzaskała.
Dick stał spokojnie, z boku, z Torpenhow’em i młodym doktorem. Bezczynne to wszakże oczekiwanie zdawało mu się męczarnią. O niesieniu pomocy rannym nie mogło być mowy nawet, dopóki atak odpartym nie zostanie. Wszyscy trzej więc posunęli się ostrożnie ku prawemu, najsłabszemu skrzydłu.
Wtem zrobił się ruch na zewnątrz i z charakterystycznym zgrzytem siekających lanc wypadł z szeregu człowiek jakiś na koniu, za nim zaś, wyjąc i tłukąc, pędziło ze trzydziestu innych. Szeregi ścieśniły się i zamknęły za nimi natychmiast, z innych zaś stron pośpieszono osaczonemu z pomocą.
Ranieni, wiedząc, że nic im już nie zostaje, że i tak życie ucieka, chwytali w głuchej wściekłości zastępy uciekających, a czepiając się szat ich, szarpiąc za ciało, ściągali i obalali na ziemię. Odważniejsi lub silniejsi czołgali się do porzuconych karabinów i, podjąwszy je, strzelali w grupę skłębioną.
Wśród zamieszania tego Dick poczuł nagle, iż ktoś wymierzył mu silne cięcie przez Środek hełmu. Wiedział, że on w zamian skierował lufę swego rewolweru w twarz czarną, pianą wściekłości pokrytą, w twarz, która przestała już przypominać ludzkie oblicze. Pamiętał jeszcze, że Torpenhow wił się równocześnie w walce z zaciekłym Arabem, któremu na próżno usiłował wymierzyć cios w same oczy, — że doktor uderzał bagnetem, na chybi trafi, gdzie się uda, a jakiś żołnierz z odkrytą głową strzelał, celując karabinem przez ramię Dick’a, któremu nawet proch policzek osmalił. Co się jednak dalej działo, o tem nie miał już pojęcia. Instynktem tylko kierowany zwrócił się w stronę Torpenhow’a.
Przedstawiciel Południowego Syndykatu, uporawszy się tymczasem z zaciekłym Arabem, palce w krwi zbroczone o spodnie ocierał. Arab zawył głośno, a chwyciwszy się obu dłońmi za głowę, skoczył wprost na przeciwnika. Torpenhow jednak, dyszący ze znużenia, stał już pod obroną rewolweru Dick’a. Dwa strzały, rzucone szybko, powaliły na miejscu Araba. Twarz jego, do góry zwrócona, błyszczała bielmem jednego oka, podczas gdy krwawa jama wskazywała miejsce, gdzie drugie się znajdowało.
Zdwojony ogień wystrzałów mieszał się w tej chwili z okrzykami tryumfu. Napad został zwycięzko odparty. Nieprzyjaciel cofał się, pierzchał, tyły podając. Jeżeli środek czworoboku przypominał jatki, pustynia poza nim przybrała cechy sklepu rzeźniczego.
Dick zwrócił się raz jeszcze w środek rozszalałej hordy. Była to drobna resztka nieprzyjaciela, która również szybko rzuciła się do ucieczki. Garść kawaleryi angielskiej, bardzo szczupła zresztą, puściła się w pogoń za maruderami.
Poza linią poległych leżał Arab rosły, krwią oblany. Słońce, zachodzące na skraju pustyni, odbiło się w ostrzu jego lancy, zamieniając krew, żelazo i wszystko w jedną ognistą plamę.
— Usuń się, ty bydlę dzikie! — zawołał ktoś równocześnie.
Dick podniósł rewolwer, mierząc w Araba. Ten widok jednak zachodu, ta plama krwawa, wstrzymały jego rękę. Zdawało mu się, iż dochodzi go jakiś szmer, jakiś szum, niby odgłos poblizkiego morza... Przytem rewolwer i to światło czerwone... a dalej... dalej głos niewyraźny... Gdzie on to wszystko słyszał? Czyby w przeszłem życiu?
Dick czekał, wspomnieniem uniesiony. W tejże jednak chwili coś zdawało się łamać w jego głowie i ogarnęła go nagle ciemność, ciemność straszna, która ból mu sprawiała. Strzelił bezwiednie, a podczas gdy kula leciała gdzieś, hen, w piaski pustyni, usta jego wyszeptały:
— Nie trafiłem do celu; szkoda, niema już ładunków. Biegnijmy teraz na herbatę.
Podniósł rękę do głowy. Gdy ją odjął, była cała krwią zbroczona.
— Cóż to, stary, skrobnęli cię szpetnie? — posłyszał nad sobą głos Torpenhow’a. — Oberwałeś, broniąc mnie poniekąd; dziękuję ci i nie zapomnę o tem. Ale wstań; nie możesz przecież leżeć tutaj.
Dick opadł ciężko na podnoszące go ramię, usta zaś jego szeptały równocześnie niezrozumiałe słowa, zalecały komuś celować nizko i na lewo. Z ostatnim wreszcie wyrazem runął na ziemię.
Torpenhow zawlókł go do doktora, poczem sam usiadł pisać co prędzej sprawozdanie o starciu, które podobało mu się nazywać „krwawą walką, uwieńczoną zupełnem powodzeniem wojsk naszych i t. p.“
Nocy tej, podczas gdy wojska rozłożyły się tuż przy łodziach, na piaszczystem wybrzeżu, oblana silnem światłem księżyca skakała jakaś postać czarna, wołając: że przeklęte Khartum zostało obalone — obalone — obalone; że dwa statki rozbito na Nilu, tuż u bram miasta; z załogi nie ocalała ani żywa dusza, a Khartum obalone — obalone — obalone!
Torpenhow nie zwracał na to uwagi. Czuwał nad Dick’iem, który ze źrenicami szeroko otwartemi, a wlepionemi w Nil bezdenny, wzywał Maisie — Maisie — i znów Maisie!
— Patrzcie, co za fenomen — mruknął Torpenhow, poprawiając kołdrę na chorym. — Oto mężczyzna, żywy przecież i na podobieństwo innych stworzony, a który wspomina imię jednej tylko kobiety. Nie pierwszą już widzę gorączkę, takiego jednakże bredzenia w malignie nie zdarzyło mi się słyszeć. Dick, napij się trochę...
— Dziękuję, Maisie — brzmiała odpowiedź.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Natalia Korwin-Szymanowska.