Zwodne światło/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwodne światło |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1893 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anatol Krzyżanowski |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jak myślisz? coby też zrobiła, schwyciwszy nas na gorącym uczynku? — pytała Maisie. — No, bo wiesz dobrze, że nam przecie jakich rzeczy mieć nie wolno.
— Coby zrobiła? Mnie obiłaby z pewnością; ciebie zaś gotowa zamknąć za karę w sypialnym pokoju — odparł Ryszard bez wahania. — Czy wzięłaś przynajmniej naboje?
— Wzięłam, schowałam je do kieszeni; podskakują tam nawet i brzęczą strasznie za każdem poruszeniem. Słuchaj, a może one mogą same wystrzelić?
— Nie wiem. Jeżeli się lękasz, to bierz i trzymaj rewolwer; ładunki zaś ja mieć będę.
— Właśnie, że się wcale nie boję.
I z odpowiedzią tą Maisie popędziła na przód. Ręka zanurzona w kieszeni podtrzymywała naboje, główka podniesiona do góry miała być wyrazem odwagi.
Dick pośpieszał za nią z niedużym rewolwerem w ręku.
Od dawna już bowiem doszli do przekonania, że strzelanie jest im niezbędnie do życia potrzebne. Po długich więc namysłach Dick, mocą drobnych oszczędności, praktykowanych z istnem zaparciem się siebie, odłożył siedm szylingów i sześć pensów, za które nabył źle zbudowany belgijski rewolwer. Maisie zdołała przynieść do spółki pół korony tylko; za sumę tę więc zakupiono sto ładunków.
— Tobie łatwiej oszczędzić cośkolwiek — tłómaczyła. — Nie dbasz wcale o łakocie, mnie zaś tak ciężko obyć się bez nich. Zresztą... zresztą rewolwer to rzecz chłopca.
Dick sarkał trochę, lecz niemniej zdobył broń wymarzoną; teraz zaś szli ją wypróbować po raz pierwszy. Strzelanie z rewolweru nie leżało bynajmniej w planie codziennych ich zajęć, w szeregu zatrudnień, dozwolonych przez tę, która najniewłaściwiej obojgu sierotom matkę zastępowała.
Chłopiec od lat sześciu już był pod jej opieką. Przez czas ten stosunek ich wzajemny jej tylko przynosił korzyści. Przyswajając sobie bowiem fundusz, przysyłany na drobne wydatki jego i na ubranie, dawała mu zamiast pobłażania i miłości, której dziecko oczekiwało, najpierw niechęć, a później wstręt i niewytłómaczoną niczem nienawiść. Być może, iż czyniła to więcej bezmyślnie, niż z chęci dokuczenia mu; była to bowiem wdowa w pewnym już wieku, zajęta głównie powtórnem wydaniem się za mąż; niemniej jednak postępowanie takie przynosiło Ryszardowi szkodę rzeczywistą. Tam bowiem, gdzie chłopiec, wzrastając, szukał współczucia, gdzie trzeba było słowa życzliwego, spotykał szyderstwo tylko.
Ponieważ nieduże gospodarstwo mało zabierało jej czasu, godziny więc wolne od zajęć poświęcała tak zwanemu domowemu wychowaniu Ryszarda. Główną w tem pomocą miała jej być religia, uformowana po większej części według własnych pojęć, a poparta badaniem Pisma Świętego. Jeżeli w chwilach podobnych nie była sama z Dicka niezadowolona, natenczas starała się przekonać chłopca, że ma on ciężkie rachunki do załatwienia ze swoim Stworzycielem. Dzięki taktyce tej, stale względem dziecka przybieranej, Dick nauczył się mieć taki sam wstręt do Boga, jakiego doznawał na widok pani Jennett.
Warunki podobne nie mogły wpływać dodatnio na rozwój młodego umysłu. Odkąd zaczęła go uważać za niepoprawnego kłamcę, odtąd chłopiec, w obawie przed bólem kary cielesnej, na seryo kłamać zaczął. Rozwinęło się to nawet w pewien system, na zasadach oszczędności oparty. Nie powiedział nigdy prawdy, jeżeli zdołał się bez niej obejść; w razie jednak potrzeby nie cofał się przed najczarniejszem zmyśleniem, gdy tylko mogło mu ono życie lżejszem uczynić. Taktyka powyższa nauczyła go zamykać się w sobie; zdolność tę zaś powiększył jeszcze pobyt w szkole publicznej, gdzie koledzy szydzili z niedostatecznych i mocno podartych jego sukien. Święta i wakacye zajęte były przez prywatne nauczanie mrs. Jennett. Aby zaś zasada dyscypliny nie osłabła przy zetknięciu ze światem, Dick, w kilka godzin po przybyciu pod dach jej gościnny, bywał zazwyczaj uczciwie zbity pod jakimkolwiek pozorem.
Jednego roku wreszcie jesień przyniosła mu towarzyszkę niewoli. Był to atom drobny, o długich włosach i siwych źrenicach, cichy, i, jak on, wcześnie w sobie zamknięty. Poruszała się tak spokojnie, że nie było jej słychać w domu, a przez kilka pierwszych tygodni mówiła tylko do kozy, pasącej się w końcu ogrodu, stanowiącej zaś jedyną jej przyjaciółkę na ziemi.
Mrs. Jennett jednak postanowiła położyć koniec tej zażyłości. Nie może przecież pozwolić, aby koza, zwierzę niechrześcijańskie (w tem miała racyę), ziemię jej wydeptywała. W atomie objawiła się oporność, nieznana dotąd.
— W takim razie — mówiła, dobierając słów z namysłem, — napiszę natychmiast do opiekunów, donosząc, że pani jesteś bardzo złą kobietą. Amomma jest moją, moją, moją!
Mrs. Jennett uczyniła ruch wymowny w stronę przedpokoju, gdzie stały pewne laski i parabole, znane dobrze sierotom. Atom pojął w lot jej zamysły.
— Uprzedzam — mówiło dziecko tym samym beznamiętnym, spokojnym głosem, — że byłam już nieraz bitą, że bito mnie więcej i silniej, niż pani to kiedykolwiek uczynić zdołasz. Jeżeli więc uderzysz mię choćby raz jeden, zawiadomię mych opiekunów, że nie dostaję jeść, że jestem głodem morzona... O, ja się pani wcale nie boję!
Mrs. Jennett nie poszła do przedpokoju; atom zaś, poczekawszy chwilkę jeszcze, dla upewnienia się, iż wszelkie niebezpieczeństwo wojny minęło, pobiegł do ogrodu, by tam na szyi ukochanej Amommy cały swój żal gorzki wypłakać.
Maleństwo to, które nazywano Maisie, budziło z początku w Ryszardzie uczucie głębokiej nieufności. Lękał się, aby dziewczynka nie krępowała małej i tak swobody działania, jaką mu pozostawiano dotąd. Próżna to jednak była obawa. Maisie trzymała się z daleka, tak, iż pierwsze życzliwsze kroki od chłopca wyjść musiały.
Zanim jednak minęły wakacye, ciężar kar, wspólnie dźwigany, zbliżył dzieci ku sobie, zbliżył choćby dlatego, aby wspierając się wzajem, łatwiej mogli fabrykować kłamstwa, ku zmyleniu czujności pani Jennett. Gdy Dick odjeżdżał do szkół, Maisie szepnęła tylko:
— Teraz będę musiała sama opiekować się sobą. Ale to nic — dodała, wstrząsając główką poważnie, — dam sobie radę. Pamiętaj tylko, żeś mi obiecał obrożę dla Amommy. Przyślij-że ją prędko.
W tydzień później pisała z żądaniem, aby dostarczył ową obrożę odwrotną pocztą. Zwłoka niecierpliwiła ją; pomimo tego, gdy Dick nadesłał nareszcie tak gorąco upragniony podarek, Maisie zapomniała podziękować mu za niego.
Od chwili tej niejedne już minęły wakacye. Ryszard wyrósł na wysmukłego młodzieniaszka, który silniej jeszcze niż dawniej odczuwał niedostateczny stan swej zaniedbanej garderoby. Niestrudzona mrs. Jennett tą samą zawsze, tkliwą, otaczała go pieczą. Plagi wszakże, jakie Dick odbierał w szkole (zdarzało się to przecięciowo trzy razy na miesiąc) nie tylko zahartowały skórę chłopca, lecz przejmowały go pewną pogardą dla siły jej uderzeń.
— To nie boli nawet — tłómaczył Maisie, która go do buntu podniecała. — A przytem ile razy mnie wybije, ile razy złość swą wywrze, tyle razy, uważałem, staje się łagodniejszą dla ciebie.
Wzrastał więc Dick w zaniepokojeniu fizycznem i moralnem, co w duszy jego dzikie nieraz budziło instynkta. Przekonywali się o tem, własnym kosztem, młodsi koledzy, których, gdy go zły humor napadł, uderzał boleśnie a umiejętnie. Ten sam duch przekory, czy złośliwości, kazał mu nieraz drażnić Maisie; dziewczę jednak nie brało tego do serca.
— Po co mamy sobie wzajemnie dokuczać? — mówiła. — Wszak i bez tego dosyć jesteśmy nieszczęśliwi. Lepiej wynajdźmy jaką rozrywkę, która nam pozwoli zapomnieć o doznawanych przykrościach.
I wynaleźli — pistolet. Niestety, mogli go używać tylko na najbardziej błotnistej części wybrzeża, kawał drogi za łazienkami, a poniżej murawą pokrytych stoków fortu Keeling. Przypływ morza sięgał w tem miejscu o dwie mile prawie, — cofnąwszy się zaś, pozostawiał różnokolorowe pokłady błota i mułu, które pod działaniem słońca wydawały następnie wstrętną woń gnijących roślin.
Późno już było owego popołudnia, gdy Dick i Maisie udali się na zwykłe pole swych popisów, z Amommą, drepczącą cierpliwie za nimi.
— Uf! — zawołała Maisie, wciągając powietrze. — A to morze czuć dzisiaj! Nie lubię go za ten zapach.
— Bo ty nigdy nie lubisz rzeczy, niedostępnych dla ciebie — odparł chłopak szorstko. — Dawaj naboje; ja strzelę pierwszy. Nie wiesz czasem, jak daleko taki mały rewolwer niesie?
— O, z pół mili — odrzekła Maisie bez wahania. — A przynajmniej dużo robi hałasu. Ostrożnie tylko z nabojami. Dlaczego tak odszarpujesz brzegi? Dick, uważaj przecież!
— No, no, już ja umiem nabijać. Patrz, strzelę do tego pala w wodzie.
Pociągnął za cyngiel, wraz z hukiem zaś rozległo się beczenie uciekającej Amommy. Kula podrzuciła kawał biota, po prawej stronie drzewa, pokrytego morskiemi roślinami.
— Niesie w górę i szarpie na prawo. Teraz ty, Maisie. Pamiętaj, że nabity dokoła.
Dziewczę, ująwszy rewolwer, posunęło się delikatnie na sam skraj błota. Dłoń jej trzymała silnie rękojeść; usta i lewe oko zacisnęły się mimowoli.
Ryszard przysiadł na kępie trawy i śmiał się szczerze. Amomma nawet powróciła, skradając się ostrożnie; a że przywykła od dawna do różnych ciekawych doświadczeń w czasie poobiednich tych przechadzek, więc zobaczywszy pudełko z nabojami, wsadziła w nie nos, badając, czy są jadalne. Maisie strzeliła wreszcie, lecz nie mogła dojrzeć, w jakim kierunku kula poszła.
— Zdaje mi się, że trafiłam do celu — mówiła, przysłaniając rączką oczy i patrząc na bezmiar żadnym żaglem niezakłóconego morza.
— Aha, a ja wiem, że kula poleciała w kierunku Marazion-Bell — zaśmiał się Ryszard. — Celuj nizko i na lewo, to może trafisz. Och, spojrzyj tylko na Amommę! Patrz, ależ ona zjada naboje!
Maisie odwróciła się z rewolwerem w ręku, po to już tylko, aby ujrzeć zwierzę, uciekające od gródki ziemi, jaką Dick za nią rzucił. Niema jednak nic świętego dla łakomstwa kozy, szczególniej kozy, rozpieszczonej przez panią, a przysmaczkami żywionej. Amomma więc pozwoliła sobie połknąć dwa naboje. Posłyszawszy to, Maisie pobiegła przeliczyć pozostałe, w nadziei, że Dick pomylił się może.
— Tak, zjadła dwa ładunki.
— Szkaradne zwierzę! Teraz będą podskakiwały w niej dopóty, aż same wybuchną i wystrzelą. Dobrze jej tak...
— Och, Dicku! Czy ja cię zabiłam?
Rewolwery nie są bezpieczną zabawką dla małych rączek. Maisie nie wiedziała, jak się to stało; naraz jednak obłok dymu oddzielił ją od Ryszarda i wtedy to była pewną, że lufa wystrzeliła wprost w jego oczy. Równocześnie posłyszała plucie gwałtowne i przerażona osunęła się przy nim na kolana.
— Dicku! — wołała z płaczem — czy ja cię zraniłam? — Dicku, ja nie chciałam, to nieumyślnie!
— Wiem przecież, że nieumyślnie! — ofuknął, wynurzając się z dymu i ocierając uczernione policzki. — Oślepiłaś mnie prawie z tem wszystkiem. Tfu! jak ten proch czuć obrzydliwie!...
Błyszczący kawałek szarego ołowiu, spłaszczony o kamień poblizki, wskazywał, gdzie poszła kula, która o mały włos chłopca nie zabiła.
Maisie zaczęła popłakiwać.
— Dajże pokój — mówił Ryszard powstając i otrząsając się z wrażenia. — Widzisz przecie, że mi nic nie jest.
— Ale mogłam cię zabić — tłómaczyła ustami, złożonemi w żałosną podkówkę. — I cóżby się wtenczas stało? cobym zrobiła?
— Poszłabyś do domu i opowiedziała wszystko mrs. Jennett — rzucił, zgrzytnąwszy zębami na myśl tę samą; łagodniejąc zaś, dodał: — No, nie martw się już. Zresztą, widzisz, tracimy czas na próżno, a niedługo trzeba wracać na herbatę. Daj rewolwer, teraz ja spróbuję.
Maisie byłaby się rozpłakała rzewnie przy najlżejszem słowie zachęty lub współczucia. Zimna jednak krew Dicka powstrzymywała łzy jej. Chłopiec ręką, która drżała jeszcze, chwycił zabójcze narzędzie i podczas gdy Maisie, ciężko oddychając, leżała na wybrzeżu, on bombardował strzałami pal, wystający z morza.
— Trafiłem! — zawołał z tryumfem, gdy kawał drzazgi odleciał w tej chwili od obranego celu.
— Daj mi rewolwer, teraz na mnie kolej — rozkazała Maisie; — widzisz, że już zupełnie przyszłam do siebie.
I strzelali tak długo, aż ów mały, tandetny rewolwer na kawałki rozleciał się prawie. Amomma, trzymana z dala, w obawie, aby pochłonięte przez nią ładunki nie wybuchnęły, pasła się tymczasem, skubiąc morskie rośliny i dziwiąc się, dlaczego rzucają na nią kamykami i odpędzają ją ciągle.
Później nieco znaleźli belkę, pływająca wśród małej sadzawki, i uradowani usiedli oboje nawprost nowego tego celu. Zrujnowany rewolwer szarpał teraz gwałtownie rękę Dicka.
— Na przyszłe wakacye — mówił chłopiec — zdobędziemy sobie prawdziwy pistolet, taki, który poniesie kulę o wiele dalej.
— Dla mnie nie będzie już wakacyi — przypomniała Maisie. — Wyjeżdżam przecież.
— Dokąd?
— Nie wiem. Opiekun mój pisał do mrs. Jennett, że mam nadal wychowywać się gdzieindziej. Chcą mię posłać na dokończenie edukacyi do Francyi podobno, czy do... Nie pamiętam, co prawda, gdzie; wszystko mi to jedno zresztą. Cieszę się tylko, że tu nie będę.
— Ja tam wcale się z tego nie cieszę. Tem więcej, że mnie pozostawią pewno nadal. Słuchaj, Maisie, czy ty naprawdę wyjeżdżasz? Ostatnie więc wakacye spędzamy razem? A tu na przyszły tydzień trzeba już wracać do szkoły. Chciałbym...
Krew młoda uderzyła mu nagle do głowy, a lica purpurą się pokryły. Maisie zbierała tymczasem kępki trawy, rzucając je zawzięcie w stronę żółtej lilii wodnej, która wychylała się ponad bezmierną płaszczyzną błota i mlecznosrebrnym ogromem oblewającego ją morza.
— Chciałabym — podjęła niedokończone przez niego zdanie — widywać cię później niekiedy. Czy i ty miałeś zamiar powiedzieć to samo?
— Tak. Tylko... tylko... skoro masz wyjechać, trzeba było lepiej... tam... przedtem... kulę prosto w łeb mi wpakować.
Maisie patrzyła na niego szeroko otworzonemi oczyma. Był-że to ten sam wyrostek, który przed dziesięciu dniami jeszcze przystroił rogi Amommy strzępami papieru, z szynki zdjętymi, i skarykaturowawszy w ten sposób biedne zwierzę brodate, wypędził je na trakt publiczny, ku uciesze gawiedzi? Źrenice jej opadły po chwili. Nie — to nie jest już Dick dawny.
— Ogłupiałeś! — oburzyła się i, instynktem wiedziona, uderzyła w słabą jego stronę. — Jaki z ciebie samolub! Pomyśl tylko, coby się ze mną było działo, gdyby ten obrzydliwy gruchot zabił cię na miejscu. Sądzę, że i tak już jestem dosyć nieszczęśliwa.
— Nieszczęśliwa? Dlaczego? Czy dlatego, że odjeżdżasz od mrs. Jennett?
— Nie.
— Więc, że rozstajesz się ze mną?
Dłuższe milczenie jedyną było odpowiedzią. Dick nie miał odwagi spojrzeć na dziewczynę. Czuł w tej chwili, czem te ubiegłe cztery lata były dla niego; czuł tem silniej, że nie umiał myśli, tłoczących mu się tłumnie, w szatę słów przybrać.
— Nie wiem... — zabrzmiało wreszcie cicho. — Być może, że zgadłeś.
— Maisie, musisz przecież wiedzieć? Ja uczuć mych nie przypuszczam, ani nie zgaduję, lecz pewny ich jestem.
— Chodźmy do domu — zaproponowała wymijająco.
— Nie umiem wyrazić tego, co myślę — prosił. — Żałuję jednak, żem ci zrobił przykrość, drażniąc się wtedy z Amommą. Teraz wszystko się zmienia. Czemuż jednak nie uprzedziłaś mię, Maisie, że wyjeżdżasz wkrótce? Czemu ukrywałaś to przede mną?
— Przecież powiedziałam ci sama. Zresztą, co tu pomoże marudzenie?
— Wiem, że nic nie pomoże. Ale, widzisz, byliśmy z sobą lata, lata całe; obecnie więc dopiero pojmuję, co tracę, i żal mi...
— E, nie wierzę, aby cię to obchodziło. Nie lubiłeś mię nawet.
— Prawda, nie lubiłem, lecz teraz zato, teraz kocham, strasznie kocham! — wyrzucił tchem jednym. — Maisie, moja najdroższa, proszę cię, powiedz, że i ty mnie lubisz.
— Sam wiesz o tem — wyznała. — Ale cóż, to się na nic nie zda.
— Dlaczego?
— No, bo ja już wyjeżdżam niedługo.
— To nic, byleś tylko przyrzekła, zanim się rozstaniemy. Powiedz, że zgadzasz się, najdroższa!
Druga pieszczota łatwiej już na usta mu przyszła. Dick tak niewiele w życiu swem słyszał słów tkliwych, że nie znał ich prawie. W chwili więc wzruszenia musiał je odszukiwać i stwarzać nieledwie. Dłonie jego ujęły równocześnie drobne rączki dziewczęcia, poczernione jeszcze od dymu, wydostającego się z rewolweru.
— Dobrze, przyrzekam — odparła uroczyście. — Wobec jednak uczuć mych wszelkie obietnice są tu zbyteczne.
— Więc ci nie jestem obojętny?
I po raz pierwszy od zaczęcia rozmowy oczy ich spotkały się w spojrzeniu długiem, głębokiem, a mówiącem to wszystko, czego usta niewprawne wypowiedzieć jeszcze nie umiały.
— Och, Dick’u, proszę cię, daj pokój, daj pokój!... Mogłeś to robić rano, mówiąc mi dzień dobry... ale teraz... teraz to już zupełnie co innego.
Amomma mierzyła ich z daleka okiem zdziwionem. Nieraz już widziała swych władców, kłócących się zawzięcie, pocałunki jednak zdarzyło się jej spostrzedz po raz pierwszy dopiero. Żółty kwiat, mędrszy znacznie, kiwał pochwalnie główką. Pocałunek to był dorywczy, może i nieudany, lecz niemniej, jako pierwszy dobrowolny, złożony bez obowiązkowego przymusu, otworzył on nowe światy przed nimi. Horyzont sfer tych, dotąd nieznanych, był tak podniosły, o tyle wyższy od drobnych względów ziemi, iż zapomnieli o herbacie i, zapatrzeni w niego, siedzieli ręka w rękę, jednego nawet nie mówiąc słowa.
— Teraz wierzę już, że mnie nie zapomnisz — wyrzekł Dick wreszcie pod wrażeniem pieszczoty, która stokroć silniej od prochu strzelniczego wpiła się w jego policzek.
— I takbym nie zapomniała — zapewniło dziewczę.
Spojrzeli powtórnie na siebie. Rzecz dziwna, zdawało im się w tej chwili, iż każde z nich było istotą inną, niż przed godziną, że zamieniło się w jakiś cud tajemniczy, do zrozumienia niełatwy. Słońce chyliło się tymczasem ku zachodowi, ostry zaś powiew wieczorny podnosił się od morza.
— Wracajmy już, bo się bardzo spóźnimy na wieczerzę — zwróciła uwagę Maisie.
— Trzeba wpierw wystrzelić resztę ładunków — podsunął chłopiec.
Podnieśli się, przyczem chciał jej pomódz, pierwszy raz w życiu, w wejściu na odarniowany stok fortu, jakkolwiek zwykła ona przestrzeń tę w pełnym przebywać biegu. Maisie przyjęła z powagą jego zabłoconą rękę. Chłopak jednak pochylił się niezgrabnie, dziewczę więc cofnęło dłoń swą, co lica jego falą krwi pokryło.
— Bardzo ładny czas dzisiaj — przemówił wreszcie.
— Phi! — zaśmiała się Maisie z wyrazem zadowolonej miłości własnej.
Stała tuż przy nim, gdy nabiwszy ostatnim ładunkiem rewolwer, posyłał kulę w bezmierny obszar morza. Chłopiec, strzelając nawet, doznawał nieokreślonego wrażenia dumy. Na dnie bowiem głowy jego powstawała myśl, iż broni on i ochrania Maisie od wszystkich niebezpieczeństw świata. Ostatnie promienie słońca odbiły się w tej chwili w wielkiej, leżącej wśród błota kałuży i zamieniły ją w olbrzymią, krwawą tarczę. Światło to przykuło uwagę chłopca; zatrzymał się więc, zapatrzony w nie z podniesionym rewolwerem w ręku i po raz wtóry doznał wrażenia czegoś cudownego, a tem potężniejszego, że przecież stała obok Maisie — Maisie, która przyrzekła sprzyjać mu przez czas nieograniczony, aż do chwili, gdy...
Silniejszy powiew wiatru uniósł w tej chwili długie, czarne włosy dziewczęcia i, oplątawszy nimi szyję Dick’a, przysłonił mu twarz i oczy tą masą splotów jedwabistych, pogrążył go w jakiejś dziwnej ciemności, która mu ból sprawiała. Ręka jego drgnęła, a kula biegła bez celu na pusty obszar morza.
— Chybiłem! — zawołał, otrząsając się z w rażenia. Ostatni to był nabój, chodźmy więc do domu.
Ale nie poszli. Przechadzali się dalej, z wolna, ramię w ramię. Obojętne mu nawet było, czy zaniedbana a idąca za nimi Amomma rozerwaną zostanie przez wybuch pękniętych ładunków; sami bowiem posiedli skarb złoty, skarb, którym pilno im było rozporządzić, stosownie do wiedzy i doświadczenia lat własnych.
— Zobaczysz — mówił Dick z wiarą młodości, — gdy tylko zostanę... — Wtem zatrzymał się... — Co prawda, nie wiem, czem zostanę. Dotąd nie byłem w stanie zdać żadnego egzaminu, ale zato umiem robić paradne karykatury z moich profesorów. Ho, ho!
— Kształć się więc na artystę — podsunęła Maisie. — Sądzę, że ci to łatwo przyjdzie; wszak śmiejesz się zawsze z moich prób rysunkowych.
— Nie będę już nigdy żartował z żadnej twojej roboty — zapewnił gorąco. — Wiesz — dodał, — może ty masz racyę; zostanę artystą.
— Tak, ale artystom zawsze podobno brak pieniędzy.
— Mam własnego funduszu sto dwadzieścia funtów rocznie. Procent ten, jak mi mówił opiekun, pobierać mogę z dniem dojścia do pełnoletności. Będzie więc czem zacząć na razie.
— O, ja jestem bogatsza — chwaliła się Maisie. — Posiadam trzysta funtów rocznie. Dostanę je do rozporządzenia, gdy tylko ukończę lat dwadzieścia jeden. To główny powód, dzięki któremu mrs. Jennett łagodniejszą jest dla mnie, niż dla ciebie. Gdybym też miała kogokolwiek z blizkich, matkę lub ojca, wszystkie pragnienia moje byłyby spełnione.
— Masz mnie — wyszeptał Dick, — na zawsze, na życie całe!
— Tak, będziemy należeć do siebie... na zawsze! Jak to dobrze!
Pogłaskała go pieszczotliwie po ramieniu. Ruch ten i ciemność, panująca już dokoła, ośmieliły Dick’a. Teraz, gdy widział tylko profil Maisie i długie rzęsy, przysłaniające siwe jej oczy, czuł się odważniejszym. Przy drzwiach domu więc wykrztusił nareszcie słowa, które go od dwóch godzin w gardle dławiły.
— Maisie, ja... ja kocham cię — wyrzekł szeptem, który zdawał mu się dźwiękiem swym przejmować świat cały, ów świat, czekający tylko, by on, Dick Heldar, jutro lub pojutrze, pobił go i opanował.
Jaka po powrocie do domu nastąpiła scena, tego powtórzyć niepodobna. Mrs. Jennett gniewała się tym razem nie tylko o bezwstydną niepunktualność, lecz i o strzelanie z broni zakazanej, która go o mało nie zabiła.
Ponieważ policzek, prochem osmalony, nie dał się ukryć, Dick więc nie próbował przeczyć nawet.
— Bawiłem się rewolwerem, kurek spadł i wystrzeliło samo — tłómaczył. — Jeżeli pani jednak myślisz, że mnie za to obijesz, to się srodze mylisz. Nie pozwolę się dotknąć nigdy więcej. A teraz proszę siadać i dać nam herbaty. Z tego jednego przecież nie wykwitujesz nas pani.
Mrs. Jennett zbladła śmiertelnie. Maisie nie odzywała się wprawdzie, lecz wzrokiem zachęcała Ryszarda, który przez cały wieczór najniegodziwiej się zachowywał. Mrs. Jennett, doprowadzona do ostateczności, przepowiadała mu natychmiastową karę niebios, w przyszłości zaś zaprzepaszczenie duszy w otchłaniach piekielnych. Chłopak, rozradowany rajem, jaki w sercu nosił, drwił z tych życzeń pobożnych. Gdy się rozstawiali na dobranoc, cna wdowa odzyskała dopiero panowanie nad sobą, a widząc, iż Dick kłania się Maisie z daleka i to ze spuszczonemi oczami, zawołała złośliwie:
— Jeżeli nie jesteś dżentelmanem, mógłbyś się przynajmniej zachowywać jak człowiek dobrze wychowany. Tymczasem widzę, że znów kłóciłeś się z Maisie.
Znaczyło to, iż powinien, jak zwykle, pocałować ją na dobranoc. Dziewczę zbladło gwałtownie, lecz niemniej z minką wspaniale obojętną nadstawiło policzek. Dick dziobnął go wyciągniętemi ustami i, czerwony po białka, jak kula wypadł z pokoju.
Nocy tej dzikie sny go trapiły. Zdobył świat cały i, złożywszy go w pudełku od ładunków, przyniósł Maisie w ofierze. Ona jednak, zamiast podziękować, odtrąciła skarb ów nóżką, wołając:
— Gdzie jest obroża, którą mi obiecałeś dla Amommy? Och, jakiż z ciebie samolub!