Zwodne światło/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwodne światło |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1893 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anatol Krzyżanowski |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Niema co mówić, wesołe życie! — żartował Ryszard w kilka dni później. — Torp wyjechał, Bessie mnie nienawidzi, pomysł „Melancholii“ nie chce plastycznych przyjąć kształtów, a listy Maisie skąpe są i nic nie objaśniają; cóż więc dziwnego, że z samego rozdrażnienia dostałem niestrawności. A może to jakie inne cierpienie? Słuchaj, Binkie, z czego przychodzi człowiekowi ostry ból w głowie i z jakiej racyi ciemne plamy latają mu przed oczami? Gdybyśmy tak zażyli anti-wątrobianych pigułek?
Monolog ten wypowiedziany został po gorzkiej scenie, jaką wyprawiła Bessie. Wymawiała mu ona w sposób gwałtowny, a po raz pięćdziesiąty może, oddalenie i wysłanie Torpenhow’a, objawiała z całą wzgardą nienawiść swą do Dick’a, dowodząc, że jeżeli przychodzi tutaj, to dla miłości pieniędzy jedynie.
— O, bo mr. Torpenhow jest sto razy lepszy od pana! — zakończyła z wyrzutem.
— Masz racyę, jest lepszy i dlatego odjechał. Ja byłbym właśnie został, by umizgać się dalej do ciebie.
Dziewczyna, oparłszy łokieć o kolana, podbródek ukryła w dłoni i zgrzytnęła zębami ze złości.
— Umizgałby się do mnie! Patrzcie go! Miałbyś się pan z pyszna! Gdybym się nie obawiała, że mię za to powieszą, zamordowałabym cię, tu, na miejscu. Takbym nagrodziła twoje umizgi! Rozumiesz teraz!
Ryszard uśmiechnął się z pewnem znużeniem. Niemiła to rzecz żyć w towarzystwie pomysłu, który nie może konkretnych przyjąć kształtów, — psa, który nie mówi, i kobiety ograniczonej, która mówi za wiele.
Chciał jej odpowiedzieć jednak, lecz w tejże chwili z kąta pracowni wynurzył się jakiś obłok mglisty i, otoczywszy go, przysłonił mu wzrok na chwilę.
Heldar przetarł niecierpliwie oczy, lecz szara gaza nie dała się usunąć.
— Cóż to za szkaradna niestrawność! Nic przecież nie jadłem! Wiesz co, Binkie, pójdziemy sobie do doktora. Nie możemy pozwolić, aby nam się psuły oczy, bo dzięki im zarabiamy na chleb, no, i na baranie kostki lub ochłapki dla takich jak ty piesków.
Lekarz, do którego się udali, był poczciwym, siwowłosym staruszkiem, od dawna w dzielnicy tej zamieszkałym. Nie mówił on nic na razie, lecz kazał sobie powtórzyć szczegółowo opis owej mgły szarej, zalegającej od dni kilku pracownię.
— Każdy z nas — zadecydował wreszcie — potrzebuje od czasu do czasu, aby mu szpary pakułami zatkano i smołą zalano. Zupełnie jak okręt... kochany panie, zupełnie jak okręt. Raz kadłub jest w nieporządku i wtedy wołamy zwykłego doktora; niekiedy pokład się tylko zepsuje, a na to nawet cieśla poradzi. Gdy jednak główna maszyna dotknięta, należy zawezwać mechanika-specyalistę. Lunety zaś to rzecz tak ważna, że radzę udać się z niemi do okulisty. Człowiek, kochany panie, to jak okręt, zupełnie jak okręt. Trochę smoły, trochę pakuł czasem do zatkania, i wszystko będzie dobrze. Idź pan zaraz do okulisty.
Heldar wyszedł z przekonaniem, że poczciwy doktorzyna na niczem się nie zna. Ponieważ zaś sama myśl okularów, z których Maisie śmiałaby się pewno, strachem go przejmowała, udał się więc od razu do najlepszego okulisty, jakiego Londyn posiadał.
— Widzisz, Binkie, władca mój, żołądek, od dawna już rozmaite dawał mi przestrogi. Zaniedbywaliśmy je zbyt długo i stąd latają nam ciemne plamy przed oczami. Skoro jednak usuną się na chwilę, wzrok mamy doskonały, tak dobry, jak zawsze.
Gdy wchodzili do przedpokoju lekarza, z gabinetu jego wypadł jakiś mężczyzna i, potrąciwszy Dick’a, wybiegł na ulicę.
— Z pewnością autor lub literat — myślał Ryszard. — Ma czoło tak typowe, jak Torpenhow. Co za wyraz przestrachu i zgnębienia! Musiał usłyszeć coś nieprzyjemnego.
I wtem obawa straszna, błysnąwszy w duszy Heldar’a, jak upiór w serce mu się wgryzła. Ze wstrzymanym więc oddechem szedł już do gabinetu konsultacyjnego, zdobnego w ciężkie, rzeźbione meble i w poważne kopie obrazów, wśród których chory poznał natychmiast drzeworyt jednego z własnych swych a głośnych szkiców sudańskich.
Za chwilę siedział w głębokim fotelu, oblicze zaś doktora pochylało się nad nim. Ostre światło, zbliżone do jego oczu, kazało mu zmrużyć powieki. Ręka lekarza dotknęła równocześnie blizny, biegnącej przez głowę. Ryszard musiał opowiedzieć, w jakich warunkach otrzymał owo straszne cięcie szablą arabską, cięcie, które mu czaszkę nadwerężyło ówcześnie.
Gdy odsunięto wreszcie światło od jego oczu, Dick ujrzał w rysach doktora jakiś wyraz dziwny, wobec którego trwoga chwyciła go ponownie w swe szpony. Lekarz mówił tymczasem, a wśród słów jego niezrozumiałych dźwięczały wyrazy: „blizna,“ „kość czołowa,“ „nerw optyczny,“ „nadzwyczajna ostrożność“ i „unikanie troski, niepokoju, natężenia umysłowego.“
— Wyrok! — przemówił Heldar słabo. — Proszę o wyrok.
Trwoga, pochwyciwszy duszę jego, coraz silniej nią szarpała.
— Jestem artystą-malarzem, nie mogę tracić czasu. Powiedz mi pan wprost prawdę całą.
Znów potok słów ostrożnych, znów szum jakiś, którego znaczenie jednak aż nazbyt było wyraźne.
— Proszę, daj mi pan napić się cokolwiek.
Ludziom często robiło się tu słabo, często podtrzymania sił potrzebowali. Kieliszek mocnego likieru znalazł się w ręku Ryszarda.
— O ile zrozumiałem — mówił, oprzytomniawszy pod działaniem napoju, — nazywasz pan to sparaliżowaniem nerwu ocznego i nie pozostawiasz mi żadnej nadziei uleczenia. Jak długo, wobec przestrzegania wszelkich warunków ostrożności, mogę zachować zdolność widzenia?
— Rok najwyżej.
— Na imię Boga! Rok tylko? A jeżeli nie będę się oszczędzać?
— Nie umiem, doprawdy, odpowiedzieć. Dziś, gdy rana jest zabliźnioną, nie podobna ocenić dokładnie szkody, cięciem szabli zrządzonej. Upłynęło odtąd dosyć czasu; skoro zaś dodamy do niego wystawienie oczu na silne światło pustyni, a później ciągłe wytężanie ich nad delikatną, nużącą pracą, dojdziemy do wniosku, iż trudno tu ściśle normalny postęp choroby oznaczyć.
— Dziękuję panu za męską szczerość, z jaką całą powiedziałeś mi prawdę. Przyszła ona jednak tak nagle, tak niespodzianie, iż odurzyła mię trochę. Proszę więc, pozwól mi posiedzieć tu chwilę, pozwól zebrać myśli. Tak nagle! Tak nagle!... Dziękuję, już mi lepiej.
I wybiegł szybko na ulicę, gdzie Binkie przyjął go najwyższemi oznakami radości.
— Źle z nami, moje psisko poczciwe! — mówił głosem drżącym. — Źle z nami, gorzej już być nie może. Chodź, pójdziemy do parku; trzeba zastanowić się, co dalej robić.
Skierowali się w stronę pewnego drzewa, dobrze znanego Dick’owi. Doszedłszy do niego, Heldar osunął się na ławkę. Nogi trzęsły się pod nim, uczucie dziwnego zimna dreszczem go przejmowało.
— Bez słowa przestrogi, bez żadnego przygotowania, jak śmierć nagła! — szeptał z przerażeniem, nieobejmującem jeszcze całej grozy położenia. — Nie, to stokroć od śmierci gorsze, bo równa się pogrzebaniu żywcem!... Czy rozumiesz, Binkie, iż za rok najdalej otoczy nas ciemność nieprzebita; że, choćbyśmy żyli lat sto jeszcze, będziemy tylko ruiną człowieka, kaleką, rzuconym na łaskę i niełaskę, zależnym od ludzkiej litości, od współczucia?
Pies zaczął kręcić radośnie ogonem.
— Cicho, Binkie, pozwól mi myśleć, pozwól zobaczyć, jakich wrażeń doznają ociemniali.
Ryszard zamknął oczy — ogniste jednak płomyki i błyski wirowały mu pod powiekami. Rozchylił więc rzęsy, wytężając wzrok wgłąb parku. Przez chwilę widział doskonale, później wszakże plamy krwawe przysłoniły mu źrenice.
— Źle z nami, piesku, źle z nami! — wyrzekł smutno. — Chodźmy do domu. Ach, gdyby przynajmniej Torp powrócił!
Przyjaciel jednak był na południu Anglii, gdzie spotkał się właśnie z Nilghai’m. Listy ich brzmiały krótko i dziwnie tajemniczo.
Heldar nie był zresztą przyuczony dzielić trosk swych z kimkolwiek. Zasiadłszy też w pracowni, którą odtąd miała zawsze szara mgła przysłaniać, doszedł do przekonania, że, jeżeli ślepota ma stać się jego udziałem, wszyscy Torpenhow’owie tego świata nie zdołają przeszkodzić już temu.
— Po cóż więc zakłócać mu przyjemność złą wiadomością? Czy po to, aby, wróciwszy co prędzej, usiadł tutaj i płakał nade mną?
— Nie — dodał, — powinienem sam walkę tę przetrwać.
Leżał na kanapie i, gryząc wąsy, próbował wyobrazić sobie, czem będzie owa ciemność nocy, mającej trwać życie całe. Wtem błysnęło mu w myśli wspomnienie jednej ze scen sudańskich. Żołnierz z ich pułku został ugodzony w serce samo kulą Araba. Ból był tak nagły, czerwony strumień krwi trysnął tak gwałtownie, iż na obliczu jego w pierwszej chwili odbiło się tylko zdumienie, do komizmu doprowadzone. Na widok miny tej Torpenhow i Heldar, stojący obok, mimowolnym wybuchnęli śmiechem. Rysy jednak nieszczęśliwego wykrzywił w tej chwili spazm konania i runął on martwy u ich stóp.
Dick spróbował się rozśmiać z odczutego podówczas przerażenia.
— Zdaje się, że i we mnie taka sama ugodziła kula — myślał.
I chodził wzdłuż pracowni, najpierw z wolna, później coraz szybciej; strach jakiś niewytłómaczony pchał go i jak cień nieodstępny szedł tuż przy nim, gnając go coraz prędzej, coraz prędzej... a plamy koliste, a jasne, barwne płomyki skakały mu równocześnie przed oczami.
— Uspokójmy się, Binkie, uspokójmy się — mówił umyślnie głośno, chcąc sobie dodać odwagi. — To do niczego nie prowadzi, trzeba coś robić, robić koniecznie... Po co marnować czas, którego i tak nie wiele mamy. Gdyby mi kto był powiedział dziś rano, dziś rano jeszcze!... Binkie, czy nie wiesz, gdzie był Mojżesz, gdy światło zagasło?
Pies uśmiechnął się od ucha do ucha, jak na dobrze wychowane zwierzę przystało, lecz żadnej nie dał odpowiedzi.
Heldar ocierał tymczasem czoło, zimnemi kroplami pokryte.
— Co tu robić? Co robić? Nie mam głowy, nie mam pojęcia. A jednak muszę coś postanowić, muszę się czemś zająć, bo inaczej zmysły postradam.
I zaczynał znów chodzić pośpiesznie, gorączkowo. Instynkt wreszcie kazał mu szukać ucieczki w pracy. Wśród nerwowej tej przechadzki wyciągał z kątów stare obrazy, zwracał ku światłu płótna i kartony, zbierał zapomniane notatniki i albumy ze szkicami.
— To na nic, i to na nic — mówił po każdych nowych oględzinach. — Nie, byle nie żołnierze; nie mógłbym już malować ich teraz. Śmierć nagła zbyt blizko mnie samego dotknęła. Och, bo ta walka równa się śmierci i morderstwu zarazem.
Zmrok zapadał, a Heldar’owi zdawało się na razie, że to jego wieczna już noc ogarnia.
— Allah Wszechmocny! — zawołał rozpacznie. — Daj mi męstwo i silę do zniesienia srogiego czasu próby; a gdy kara przyjdzie wreszcie, przyjmę ją bez szemrania!
— Co robić? co robić? Ściemnia się, wszystko niknie w półmroku!...
Znikąd odpowiedzi. Ryszard spróbował siłą woli zapanować nad sobą. Ręce, z których niezachwianej pewności był tak dumnym, drżały jak osika, usta spieczone z trudnością chwytały powietrze, pot zimny oblewał czoło i skronie. Torturowała go obawa, pchała chęć rzucenia się do pracy i dokonania wielkiego jakiego dzieła, do szaleństwa doprowadzała oporność mózgu, który rozumiał w tej chwili jedną, jedyną rzecz tylko — oto groźbę i pewność ślepoty.
— Robię z siebie upokarzające, ohydne widowisko. Szczęście, że Torp’a niema tutaj. Doktor mówił, abym unikał podrażnienia i niepokoju. Prawda, Binkie? Chodź, będziemy się bawić.
Pies, który z całą zwierzęcą intuicyą odczuwał zmartwienie tego człowieka, mówiącego głośno wśród zmroku do samego siebie, przysunął się i łasić zaczął.
— Allah jest dobrym, Binkie. Może nie tak względnym, jakbyśmy chcieli, ale o tem pogawędzimy kiedyindziej. Allah jest dobrym, bo wszak na jednym punkcie przynajmniej przejrzałem nagle: Wszystkie te próby i studya nad głową Bessie były niedorzecznością. Teraz dopiero „Melancholia“ krystalizuje się w mej wyobraźni. Musi ona mieć rysy Maisie, choćby dlatego, że Maisie sama na zawsze już dla mnie stracona! A więc twarz Maisie, lecz wyraz tamtej, której nie obce są wszystkie nędze tego świata; na ustach zaś śmiech, śmiech krew mrożący, śmiech skazanego, śmiech... mój... Niechaj człowiek każdy, któremu nie obcem jest piekło rozpaczy, w śmiechu tym siebie pozna. Dziś potrafię go odtworzyć, bo piekło takie w sobie czuję. Binkie, chodź, podniosę cię za ogon do góry. Jeżeli nie zawyjesz, będzie to pomyślna przepowiednia dla obrazu.
Pies zawisł przez chwilę w powietrzu głową na dół i... ani mruknął.
— Dobre z ciebie, poczciwe, wytrwałe zwierzę. Obraz się uda.
Binkie uciekł na swoje legowisko, a ile razy podniósł z niego głowę, tylokrotnie widział Dick’a, chodzącego szerokimi krokami po pokoju i zacierającego ręce.
Tejże nocy Heldar skreślił do Maisie list bardzo długi, pełen najserdeczniejszej troskliwości o jej zdrowie, lecz niemówiący nic o nim samym. Skończywszy pisać, marzył dalej o mającej się narodzić „Melancholii,“ tak, że myśl nieuchronnej przyszłości rano dopiero stanęła mu przed oczyma.
Rzucił się jednak do pracy, pochłonięty upajającą, przeczystą radością tworzenia, — rozkoszą, która nie bywa daną śmiertelnikowi zbyt często, w obawie, aby się nie chciał równać ze swym Bogiem, aby nie urągał śmierci, gdy po niego dłoń wyciągnie.
Heldar zapomniał o wszystkiem, zapomniał o Maisie, o Torp’ie, o Binkie’m nawet, u stóp swych leżącym, lecz pamiętał, iż należy drażnić ustawicznie Bessie, aby, drżąc z nietajonej wściekłości, zachowała owe błyski gwałtowne, ów płomień w oczach, potrzebny do obrazu. Oddany całą duszą pracy, Dick stracił na razie świadomość wiszącej nad nim klątwy.
— Zadowolony pan dzisiaj? — pytała Bessie.
Heldar zakreślił pędzlem tajemnicze jakieś koło i podszedł do kredensu wzmocnić się kieliszkiem wódki. Wieczorem, gdy podniecenie dnia całego minęło wreszcie, udał się znów po siły do kredensu. Po kilku zaś podobnych odwiedzinach, po kilku kieliszeczkach, doszedł do przekonania, iż słynny okulista był również słynnym blagierem. Dick przecież widział zupełnie dobrze, szczególniej gdy napił się wódki, widział doskonale nawet.
Był też pewny w owej chwili, że stworzy jeszcze gniazdko dla Maisie, że zdoła ją skłonić, by żoną jego została. Optymizm ten i przeświadczenie pierzchnęły nazajutrz z rana, pozostał jednak kredens, a na półkach jego eliksir cudowny, niosący pociechę i zapomnienie. Dick zabrał się do pracy, czarne jednak plamy, koła jakieś i barwne kręgi tak mu przysłaniały oczy, że, rad nierad, musiał w kieliszku szukać ratunku. Dzięki ożywczemu jego działaniu „Melancholia,“ zarówno w przekonaniu swego twórcy, jak na płótnie, coraz świetniejsze przybierała zarysy.
Heldar doznawał przytem rozkosznego uczucia niepoczytalności. Zdawało mu się, iż pod takiem wrażeniem żyć muszą ludzie, skazani na śmierć wskutek choroby nieuleczalnej. Ponieważ walczenie z katastrofą ostateczną nie leży w ich mocy, próbują więc wyzyskać ostatnie chwile, upajając się niemi, jak szczęściem niezwykłem.
Dnie płynęły spokojnie. Bessie przychodziła zawsze o naznaczonej godzinie, a choć głos jej zdawał się dochodzić Ryszarda z pewnego oddalenia, twarz dziewczyny była tuż koło niego, doskonale widzialna i widziana. „Melancholia“ jaśniała na sztalugach przepysznym kolorytem; rysy jej wyrażały ból straszny, szarpiący, a śmiejące się usta ból ten tajony podnosiły jeszcze i uwydatniały.
Kąty pracowni jednak coraz silniejsza mgła zalegała, przed źrenicami coraz uporczywiej biegały plamy; ból w głowie stawał się przytem z każdym dniem więcej ostrym, odczytywanie listów Maisie zamieniało się w istną męczarnię, odpowiadanie jej niepodobieństwem już było. Nie chciał jej mówić o trosce, gnębiącej mu duszę, a nie mógł się śmiać z opisywanych szczegółów „Melancholii,“ którą ciągle wykończała.
Za męki te wszakże wynagradzały go dnie pracy szalonej i noce pełne marzeń najdzikszych, pocieszał kredens i ów kieliszek, najlepszy dziś przyjaciel jego na ziemi. Bessie tylko była dziwnie spokojną; ona, która krzyczała niegdyś, gdy na nią z pod powiek przymkniętych spojrzał, teraz odpłacała mu tylko wzrokiem pełnym zjadliwej pogardy. Zadąsana przytem patrzyła na niego z nieukrywaną nienawiścią, starając się jak najmniej mówić.
Sześć tygodni upłynęło już od wyjazdu Torpenhow’a, gdy przyszła od niego wreszcie krótka, lakoniczna notatka:
„Nowina! — pisał. — Wielka nowina! Wieziemy ci ją wszyscy razem: ja, Nilghai i Kenen. Wracamy we czwartek; każ przygotować śniadanie i oczyścić pokoje. Reszta ustnie.“
Dick pokazał kartkę ową Bessie, która wybuchnęła natychmiast, złorzecząc mu za to, iż wyprawieniem Torpenhow’a życie jej zwichnął.
Zniecierpliwiony Ryszard uniósł się nieco.
— Dajże pokój! — zawołał brutalnie. — Sądzę, iż lepiej ci siedzieć tu, w ciepłym pokoju, niż umizgać się do jakiego pijanego bydlęcia na ulicy.
— Umizgać się na ulicy, czy siedzieć w pracowni przed pijanym bydlakiem, to na jedno wychodzi — odcięła hardo. — Od trzech tygodni nie byłeś pan trzeźwym ani razu. Pijesz, jak nie stworzenie boże, całymi dniami i chcesz się jeszcze nad innych wynosić.
— Co to znaczy? — zapytał Dick ze zdziwieniem.
— Znaczy? Zobaczysz, gdy mr. Torpenhow wróci, co to znaczy.
Nie trzeba było na fakt ten długo czekać. Spotkawszy dziewczynę na schodach, Torpenhow witał ją bez najmniejszej oznaki wzruszenia. Szedł z towarzyszami, a niósł wieści, które go obchodziły stokroć więcej nad wszystkie Bessie pod słońcem. Najwpierw też zapytał o Heldar’a.
— Spity jak Bela — rzuciła Bessie. — Pije bez przytomności, od miesiąca już blizko.
I zadowolona z wrażenia, jakie wywarła, szła za nimi, by stać się świadkiem doraźnego sądu nad Ryszardem.
Gdy stanęli na progu pracowni, rzucił się ku nim z wylaniem cień jakiś, cień dawnego człowieka, wychudły, wynędzniały, pochylony, o zapadłych piersiach i ramionach. Twarz jego, poczerniała, nieogolona, uderzała sino-białemi plamami dokoła nozdrzy, oczy zaś rzucały z pod brwi ściągniętych nerwowe i lękliwe spojrzenia. Jeżeli Heldar pracował przez czas ten wytrwale, wódka i troska gryząca nie próżnowały również, dokonując swego dzieła.
— Ryszardzie, czy to ty? — zawołał Torpenhow z przerażeniem.
— Nie, bracie, to cień mój — brzmiała smutna odpowiedź. — Ale siadaj. Binkie zdrów zupełnie, a ja pracowałem z dobrym, jak sądzę, rezultatem.
Zatoczył się, nie mogąc ustać na nogach.
— Pracowałeś nad własną zgubą chyba! Człowieku, ależ ty jesteś...
Torpenhow zwrócił się błagalnie do towarzyszy. Zrozumiawszy, że mogą gdzieindziej szukać śniadania, natychmiast pokój opuścili.
Wtedy dopiero przemówił. Ponieważ jednak nagana przyjaciela jest rzeczą zbyt poufną i świętą, aby ją w druku ujawniać, nie powtórzymy tu więc ani wymownych przenośni Torpenhow’a, ani wyrazów pogardy dla pijaństwa, ani mąk, jakie przeszedł Dick, w milczeniu tylko szarpiąc swe ręce.
Gdy jednak przemowa zbyt długo trwała, winowajca uczuł potrzebę odzyskania, we własnych oczach choćby, odrobiny szacunku. Wszak nie zeszedł na drogę rzeczywistego występku; istniały przyczyny, których Torpenhow nie znał; należało mu je wytłumaczyć.
Powstał i, prostując, ile możności, wychudłe ramiona, starał się przemówić do człowieka, którego twarzy nie widział prawie.
— Masz słuszność, nie przeczę, lecz i po mojej leży ona stronie. Widzisz, po twym odjeździe zaczęły mnie niedopisywać oczy; poszedłem więc do okulisty. Zbadał je, podsuwał światło tuż do źrenic i mówił coś o „bliźnie na głowie,“ o „cięciu szablą“ i „nadwerężeniu nerwu ocznego.“ Czy rozumiesz? Był to wyrok ślepoty, nieuleczalnej ślepoty! A ja, ja mam pracę, której pragnę dokonać, zanim ociemnieję. Torp, czy wiesz?... ja już nic, nic nie widzę... Wódka tylko przywraca mi na chwilę światło dnia i jasność wzroku. Nie pojmowałem nawet, że się upijam; powiedziano mi to wczoraj dopiero. Muszę jednak pić dalej, byle skończyć dzieło zaczęte. Patrz, obejrzyj je, stoi na sztalugach.
Wskazał na „Melancholię“ i czekał bezwiednie poklasku.
Torpenhow milczał, a Dick... Dick zaczął płakać cicho. Płakał z radości, że ujrzał jeszcze przyjaciela; z żalu nad popełnionymi niegodziwymi czynami, — bo musiały być niegodziwe, skoro Terpenhow takim był chłodnym i surowym; płakał z podrażnionej wreszcie dziecinnej próżności, że obraz jego cudowny nie wywołuje słów zachwytu.
Gdy Bessie zajrzała po pewnym czasie przez dziurkę od klucza, oczy jej spoczęły na dobrze znanej grupie, Torpenhow bowiem chodził po pracowni ramię w ramię z Ryszardem. Klątwa, jaka wybiegła w tej chwili na usta jej, przestraszyła nawet małego Binkie — i psina, czekająca cierpliwie na dawno niewidzianego pana, uciekła z przerażeniem.