Zwodne światło/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwodne światło |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1893 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anatol Krzyżanowski |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez tydzień ten Heldar niezdolnym był do żadnej roboty. Nareszcie nadeszła niedziela. Wyczekiwał jej zwykle z dziwnem połączeniem upragnienia i obawy zarazem. Odkąd jednak rudowłosa impresyonistka naszkicowała ów wymowny jego portret, uczucie obawy przewyższało inne wrażenia.
Przyszedłszy, spostrzegł najpierw, iż Maisie, upojona pomysłem nowej „fantastycznej główki,“ odrzuciła najzupełniej dobre jego rady i nie myślała nawet wracać do rysunku. Heldar z trudnością powstrzymał szorstką na ustach uwagę.
— Skoro tak, po co żądałaś ode mnie wskazówek? — zapytał wprost.
— Ależ to będzie obraz, obraz rzeczywisty. Jestem pewna, iż Kami pozwoli mi go posłać do paryskiego Salonu; o to więc nie powinieneś się obrażać.
— Ja też nie mam urazy. Wątpię jednak, czy zdążyłabyś wykończyć większą pracę przed otwarciem wystawy.
Maisie zawahała się; delikatne jej rysy odbiły nawet pewne zakłopotanie.
— Widzisz, postanowiłam... wskutek tego obrazu właśnie, wyjechać o miesiąc wcześniej do Francyi. Mam zamiar naszkicować go tylko tutaj, wykończyć zaś pod kierownictwem Kami’ego.
Serce Dick’a stanęło nagle i bić przestało. Była chwila, w której poczuł żal głęboki do niej, żal za słowa te okrutne do królowej, chociaż ta ostatnia... mylić się nie mogła.
— Sądziłem, żeśmy się zbratali myślą, zbliżyli do celu życia; ona zaś porzuca go, by... gonić motyle!... Nie, to oszaleć można!...
Nie sposób było przemawiać do serca jej lub rozsądku, rudowłosa bowiem nie opuszczała pracowni. Dick więc spojrzał tylko z wyrzutem w oczy dziewczęcia.
— Przykro mi — wyrzekł, — bo sądzę, że popełniasz wielką pomyłkę. Ale nie mówmy o tem. Powiedz mi, co ci poddało myśl nowego obrazu?
— Poczerpnęłam ją z książki.
— Zły to początek. Książka rzadko bardzo staje się dobrem źródłem natchnienia dla malarza.
— Wszak znasz pan The city of dreadful Night? — przerwał za nimi głos rudowłosej. — Czytałam wczoraj poemat ten głośno, i oto ustęp, który tak Maisie zachwycił.
— Czy znam? Rzecz prosta. Utwór to bardzo malowniczy; żałuję, żem się z góry nieprzychylnie odezwał. Cóż tak przykuło jej uwagę?
— Opis Melancholii. — I z widocznym sarkazmem wskazywała urywek, w którym poeta opisywał postać kobiety, o potężnych skrzydłach orlich, a czole pochylonem pod brzemieniem marzeń, wtedy, gdy strój domowy i pęk kluczy do ziemi zdawały się ją przykuwać.
Ryszard cofnął się żywo.
— Ależ myśl ta — zawołał — była już odtwarzaną przez pewnego skromnego artystę, zwanego Dürer’em. Przerabiać ją dzisiaj znaczyłoby to samo, co poprawiać „Hamleta.“ Istna strata czasu!
— Mylisz się — przerwała Maisie, stawiając ostro filiżanki z herbatą, aby energią dodać sobie pewności. — Każdemu wolno opracowywać po raz drugi ten sam przedmiot, i dlatego nie odstępuję od zamiaru. Zobaczysz, zresztą, Dick’u, jaka to śliczna rzecz będzie.
— Czyż można, na miłość boską, wykonać dobrze pracę, do której nie jest się należycie przygotowanym! Szaleniec nawet potrafi znaleźć pomysł. Aby go jednak w czyn wprowadzić, na to potrzeba nie gonitwy za pierwszą lepszą fantazyą, lecz opanowania techniki, silnej woli i wytrwałości.
Rozdrażniony, mówił z pewnym przekąsem.
— Ty tego nie rozumiesz — przerwała Maisie. — Co do mnie, jestem pewna, że mi się obraz uda.
Szyderczy głos rudowłosej deklamował tymczasem dalej słowa poematu, w którym kobieta, uosabiająca Melancholię, wyszydzona, odpychana, znużona śmiertelnie, całą swą niezłomną wolę jednoczy w pracy i trudem nieustannym zagłusza troski, bole i zawody.
— Sądzę, iż Maisie chce odtworzyć sama siebie — rzuciła w zakończeniu.
— Na tronie z odrzuconych i nieudanych obrazów. Czy tak? Otóż mylisz się, moja droga. Tym razem pociągnęła mię po prostu poezya i fantastyczność postaci. Że ty, Dick’u, rzeczy takich nie lubisz, rozumiem doskonale, bo przedewszystkiem nie umiałbyś ich nawet odtworzyć. Twój rodzaj to krew, poszarpane ciało i kości.
— Czy to wyzwanie, Maisie? I owszem, przyjmuję zakład. Jeżeli ty zdołasz wymalować Melancholię, która będzie czemś więcej nad zbolałą głowę zwykłej kobiety, w takim razie przekonam cię, że ja potrafię stworzyć rzecz lepszą jeszcze. I stworzę ją, skoro tego żądasz. Ten tylko może uplastycznić temat podobny, komu on nie był w życiu obcy; a cóż ty możesz wiedzieć o melancholiach?
Heldar był przekonany, iż w jednej chwili owej wypija trzy czwarte goryczy tego świata.
— Melancholia — podjęła Maisie — była przedewszystkiem kobietą, a cierpiała tyle, iż więcej smutku dusza ludzka pomieścićby nie zdołała. Cierpiała tyle, iż wreszcie śmiać się z bólu swego zaczęła. Wtedy to, wtedy ja ją w obraz mój zaklęłam i posłałam na wystawę do Salonu.
Rudowłosa opuściła pokój, śmiejąc się głośno.
Ryszard, oswobodzony od obecności jej, patrzył na Maisie z beznadziejną, rozbrajającą pokorą.
— Mniejsza o obraz — mówił. — Powiedz mi jednak, czy to prawda, że masz zamiar wyjechać o miesiąc wcześniej do Kami’ego?
— Muszę; inaczej nie zdążyłabym z robotą.
— Czy wykończenie jej streszcza wszystkie twoje pragnienia?
— Rzecz prosta. Nie bądź-że znów niedorzecznym, Dick’u.
— Zawiedziesz się, uprzedzam z góry. Do dzieła takiego potrzeba talentu, trzeba potęgi; a ty, obok dobrych pomysłów, posiadasz tylko zdawkowy zapał. Jakim sposobem wytrwałaś przez dziesięć lat w pracy mozolnej, to pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą. Więc naprawdę odjeżdżasz o miesiąc wcześniej niż zwykle, wcześniej niż potrzeba?
— Muszę. Mój obraz tego wymaga.
— Twój obraz... ba!... Nie, nie, najdroższa, ja tego nie chciałem powiedzieć. Masz racyę; naturalnie, że masz racyę. Rzecz prosta, iż musisz poświęcić się twemu dziełu; tylko... tylko ja już pożegnam cię na ten tydzień.
— Nie zostaniesz nawet na herbacie?
— Nie; dziękuję. Wszak pozwalasz mi odejść, najdroższa? Nie potrzebujesz dziś nic ode mnie, prawda? O rysunku zaś nie myśl wcale. Mniejsza o niego.
— Żałuję, że nie możesz zostać; pogawędzilibyśmy o moim obrazie. Widzisz, gdy jeden tylko utwór zyska rzeczywiste powodzenie, zwraca natychmiast uwagę na wszystkie inne; a wiem, że niektóre z prac moich są dobre, zupełnie dobre... Niepotrzebnie więc tak szorstko wyrażałeś się o nich.
— Przepraszam cię. Co zaś do Melancholii, będziemy mówić o niej którejkolwiek innej niedzieli. Wszak pozostaje nam jeszcze cztery. Tak... jedna, dwie, trzy, cztery... do dnia twego wyjazdu. Bądź zdrowa, Maisie!
Gdy rudowłosa impresyonistka weszła napowrót do pracowni z dziwnym jakimś na pobladłych ustach wyrazem, Maisie, stojąca u okna, zwróciła się ku niej:
— Patrz, jaki z Dick’a samolub: odszedł wtedy właśnie, gdy chciałam mu opowiedzieć cały pomysł do nowego obrazu.
Zatrzymała się, rysy towarzyszki jej bowiem niezwykły przybrały wyraz. Otworzyła wargi, jak gdyby pod przemocą cisnących się na nie słów gwałtownych. Rozwaga wszakże wzięła górę. Usiadła w milczeniu, pogrążając się w powtórnem czytaniu The city of dreadful Night.
Heldar, znalazłszy się tymczasem w parku, chodził dokoła jednego i tego samego drzewa, które od wielu już niedziel służyło mu za wiernego powiernika uczuć wzburzonych. I teraz klął głośno. Gdy zaś mowa angielska okazała się niedość w kierunku tym wyrobioną, tłumiona wściekłość artysty szukała ujścia w okrzykach arabskich, jakby umyślnie na to stworzonych, by niosły ulgę w chwilach ulania się żółci.
Nagroda, otrzymana dzisiaj za wierne służby, nie podobała mu się wcale. Z siebie był również niezadowolony. Sporo też czasu upłynęło, zanim na usta jego wybiegł zwykły aforyzm, iż królowa nie może się mylić.
— Przegrana partya — mówił. — Wobec innej zachcianki niknę z jej oczu, tracę całą wartość. Gdy jednak karta nie dopisała nam w Port-Said, wtedy zdwajaliśmy zwykle stawkę. Ma zamiar malować Melancholię. Dobrze. Zobaczymy! Jestem pewny, iż brak jej ku temu talentu, brak siły, brak techniki; pozostają więc dobre chęci tylko. Cięży nad nią klątwa połowiczności. Unika rysunku, bo to praca gruntowna, poważna; z drugiej zaś strony, pobija mnie wytrwałością. Skoro tak, pokażę, że i ja pobić ją potrafię i to na własnym jej gruncie, na temat owej Melancholii. Powiada, że umiem tylko malować krew i kości, krew, której ona nie ma snać wcale w żyłach. A jednak ja kocham ją taką, jaką jest; kocham uczuciem silniejszem nad życie i dlatego właśnie muszę pokonać tę jej próżność niebotyczną. Chce malować Melancholię, a więc i ja stworzę Melancholię. Tchnę w nią całego ducha, całą siłę i niech to raz wszystko pióru... niech Pan Bóg błogosławi!
Pomysł jednak nie przychodził na zawołanie, a myśl Heldar’a nie mogła się oderwać od projektowanego wyjazdu Maisie.
Pierwsze szkice do Melancholii, pokazywane przez nią następnej niedzieli, mało go zajęły. Czas biegł tymczasem chyżo, unosząc na skrzydłach swych tydzień za tygodniem, tak, że wkrótce już miał nadejść dzień, w którym wszystkie dzwony Londynu, bijąc razem, nie będą mogły jękiem serc swych przywołać Maisie napowrót.
W chwili rozstania pozwolono mu odprowadzić obie artystki na statek. Wyjeżdżały nocnym parowcem z Dovru, a liczyły, że w sierpniu powrócą napowrót do Londynu. Ponieważ zaś działo się to w lutym, Heldar więc uważał postanowienie podobne za srogą względem siebie niesprawiedliwość.
Maisie, zajęta pakowaniem rzeczy, farb i obrazów, niewidzialną była w dniu ostatnim; Dick więc pojechał naprzód do Dovru i tu stracił całą dobę nad ważnem bardzo zagadnieniem. Oto rozmyślał, czy Maisie zmięknie w ostatniej chwili i czy pozwoli pocałować się raz jeden na pożegnanie?
Za śmiałem przypuszczeniem szedł jeszcze odważniejszy pomysł. A gdyby tak ująć delikatną tę postać w silne ramiona i uciec z nią? Gdyby ją porwać z sobą na kraj świata? Wszak w południowym Sudanie zdobywa się w ten sposób kobiety. Tylko, że Maisie nie pozwoliłaby się unieść i zabrać przemocą, że wobec siły brutalnej obezwładniłaby go jednem spojrzeniem. Widział już zimny, stalowy wyraz siwych jej oczu, słyszał słowa wzgardliwe: „Jaki z ciebie samolub, Dick’u!“
Na myśl tę samą odwaga jego pierzchła z góry. Nie, lepiej już prosić kornie o jeden pocałunek.
A Maisie, w popielatym płaszczyku od deszczu i małym kapeluszu tejże barwy, tak była urocza, iż myśl pocałunku stawała się coraz natrętniejszą, coraz więcej niebezpieczną. Rudowłosa, jakby dla kontrastu, gorzej niż zwykle wyglądała. Oczy jej zapadnięte dziwnym świeciły blaskiem, usta gorączka spiekła.
Dopatrzywszy przeniesienia kufrów, Dick zbliżył się do Maisie, stojącej na pokładzie, nieoświetlonym jeszcze. Obok nich składano z hukiem paki; dalej stała rudowłosa, śledząc ich bacznem, palącem spojrzeniem.
— Przykry dziś będzie przejazd — mówił Heldar. — Wiatr coraz silniej się zrywa. Maisie, wszak w nagrodę za to, że byłem wciąż grzeczny, mogę przyjechać zobaczyć cię?
— O, nie! Zbyt będę zajętą na przyjmowanie wizyt. Zresztą, gdybym cię potrzebowała, sama napiszę. Listownie za to gotowam chętnie z tobą gawędzić, w niejednej rzeczy bowiem przyjdzie mi pewno zasięgnąć twej rady. Och, Dick’u, ty nie wiesz nawet, jak dobrym byłeś dla mnie, jak bardzo dobrym!
— Dziękuję, najdroższa, za słowo poczciwe. Czy jednak... czy... nic uczuć twych nie zmieniło?
— Nie chciałabym i nie mogła zwodzić cię, Ryszardzie. Ale... w tym kierunku nie umiem się poprawić... Nie sądź jednak, proszę, że jestem niewdzięczną...
— A niechby piekło wdzięczność pochłonęło! — mruknął, zwracając się ku kufrom.
— Mój drogi, po co się gniewać! Wiesz dobrze, że tak, jak dziś rzeczy stoją, ja mogłabym złamać twoje życie, ty zaś zwichnąłbyś może moją przyszłość. Czy pamiętasz słowa, wyrzeczone przez ciebie samego podczas naszego spotkania w parku? Mówiłeś wtedy, że wola jednego z nas musi zostać skruszoną. Czekajmy więc, niech przyszłość wykaże, kto pierwszy ulegnie i broń złoży.
— Nie, jedyna! nie chcę czekać, aż walka z życiem złamie cię i zgnębi.
Maisie wstrząsnęła przecząco główką.
— Mój biedny Dick’u, i cóż ja ci na to wszystko mogę powiedzieć?
— Nie mów nic... Pozwól się tylko pocałować raz jeden, Maisie! Jeden, jedyny pocałunek... Przysięgam, że nie zażądam drugiego. Wszak możesz zrobić to drobne ustępstwo na rzecz owej wdzięczności, o której wspominałaś tylokrotnie. Raz jeden, Maisie...
Dziewczę podniosło główkę, zgadzając się na wybłaganą w ten sposób nagrodę. Był to w rzeczy samej jeden tylko pocałunek; ponieważ jednak czas jego trwania nie został z góry oznaczony, zamienił on się więc w przeciągłą, namiętną pieszczotę. Maisie oswobodziła się wreszcie ruchem gniewnym, Dick zaś, zmieszany, drżący od stóp do głowy, stał przed nią w kornej postawie winowajcy.
— Żegnaj mi, najdroższa! — wyrzekł po chwili — żegnaj i... przebacz. Nie chciałem cię rozgniewać... Jedź w imię boże, niechaj „Melancholia“ świetnie ci się uda. Spróbuję pracować nad tym samym tematem. Przypomnij mnie pamięci Kami’ego i donieś, gdybym ci mógł być w czemkolwiek użytecznym. Czy... czy... nie pozwoliłabyś pocałować się jeszcze raz na pożegnanie? Nie? Masz racyę. A więc do widzenia... Bądź zdrowa, Maisie...
Zwijano już pomost, tak, że gdy stanął na wybrzeżu, parowiec ruszył równocześnie prawie. Malarz towarzyszył mu wzrokiem i sercem zarazem.
— Te statki z Calais są śmiesznie małe, nie zapewniają bezpieczeństwa. Muszę namówić Torp’a, aby zwrócił na to uwagę publiczną w dziennikach. Mój Boże! i pomyśleć, że nas nic nie dzieli na szerokim świecie, nic, nic, prócz jej uporu!...
Maisie stała tymczasem, pogrążona w zamyśleniu, na tem samem miejscu, na którem ją Dick pożegnał. Ostre chrząknięcie towarzyszki zbudziło ją dopiero z zadumy. Oczy rudowłosej błyszczały jakimś złowrogim, zimnym blaskiem.
— Pocałował cię! — syknęła. — Jak mogłaś pozwolić na to, skoro jest niczem dla ciebie? Jak śmiałaś przyjąć ten pocałunek? Och, Maisie! — wybuchnęła nagle — zejdźmy do damskiej kajuty, bo czuję się chorą, śmiertelnie chorą!
— Nie jesteśmy jeszcze na pełnem morzu, a tobie już niedobrze? Idź, proszę, sama na dół; ja posiedzę chwilę na pokładzie; wiesz, że nie znoszę czadu, jaki zwykle panuje w kajutach.
— Biedny Ryszard! — myślała, pozostawszy samą. — Zasługiwał przecież na ten jeden, jedyny pocałunek. Nie sądziłam zresztą, że mię tak przestraszy.
Dick powrócił do domu nazajutrz w południe, ciesząc się myślą drugiego śniadania, o które telegrafował nawet. Stanąwszy na progu pracowni, ujrzał tymczasem stół w nieładzie i puste, sumiennie ogołocone półmiski. Głośny okrzyk przywołał Torpenhow’a.
— Pst! Cicho! — mówił z miną skruszoną. — Nie hałasuj tak; to ja zabrałem twoje śniadanie. Chodź i zajrzyj tylko do mego pokoju, a zrozumiesz od razu, o co chodzi.
Uchyliwszy podwoi, malarz ujrzał ze zdumieniem dziewczynę jakąś, wyciągniętą na ulubionej kanapce Torpenhow’a. Pogrążona w śnie głębokim, sapała głośno. Obok leżał tani, marynarski kapelusz i ordynarny, wyrudziały parasol. Suknia letnia, niebieska z białem, stosowniejsza na czerwiec niż na luty, kaftanik zużyty, oszyty naśladowaniem baranka, obłocone wreszcie spódnice i brudne, w ohydnym stanie trzewiki dostatecznie tłumaczyły, z kim mają do czynienia.
— Słuchaj, stary, tego już za wiele! Istot podobnego rodzaju nie powinienbyś wprowadzać tutaj przynajmniej. Okradnie nas jeszcze.
— Nie budzi zaufania, wiem o tem; ale, widzisz, szedłem właśnie na śniadanie, gdy, zatoczywszy się, upadła mi do stóp prawie w bramie naszego domu. Sądziłem, że pijana; chwila rozwagi jednak przekonała mię, że zemdlała z głodu. Nie mogłem jej przecież zostawić bez pomocy. Zabrałem więc nieszczęśliwą na górę i dałem jej twoje śniadanie. Połknąwszy wszystko łapczywie, zasnęła natychmiast z wycieńczenia.
— Och, znam to, znam doskonale. Musiała przez czas jakiś żyć kiełbaskami tylko. Najlepiej było zawołać policyanta i oddać mu ją za karę, że pozwala sobie mdleć z głodu na progu prywatnego domu. Biedactwo! Spojrzyj tylko na te rysy. Ani śladu niemoralności, wyuzdania... Słabość woli, głupota i szaleństwo, nic więcej. Doprawdy, typowe oblicze...
— Cóż za zimny barbarzyńca z ciebie! Uderzasz w istotę, upadłą pod brzemieniem niedoli może. Spróbujmy lepiej dopomódz tej nieszczęśliwej. Głód to rzecz straszna... Zemdlała u stóp mych nieledwie, a gdy ją tu przywiodłem, gdy postawiłem przed nią jedzenie, rzuciła się ku niemu, jak dzikie zwierzę. Widok to był okropny, wstrętny!
— I cóż ja poradzić mogę? Chcesz, abym jej dał trochę pieniędzy? Dobrze, ale uprzedzam: przepije natychmiast.
Dziewczyna otworzyła w tej chwili oczy, patrząc na obu mężczyzn z wyrazem przestrachu i wyzywającej czelności.
— Cóż, lepiej ci? — podjął Torpenhow.
— Znacznie lepiej. Mało jest ludzi tak, jak pan, dobrych. Dziękuję.
— Jak dawno jesteś bez służby? — pytał Ryszard, którego baczne oko wyczytało już z posiekanych i twardych rąk dziewczyny całą dotychczasową jej historyę.
— A skąd pan wie, że byłam w obowiązku?
— To moja rzecz.
— Prawda, służyłam za dziewczynę do wszystkiego, ale to mi się nie podobało.
— Wolisz więc nie mieć miejsca?
— Aha! Alboż wyglądam na zadowoloną?
— Nie zupełnie. Czekaj tylko. Czy nie zechciałabyś zwrócić na chwilę głowy do okna?
Dziewczyna spełniła jego rozkaz; Ryszard zaś patrzył na nią tak badawczo, tak przejmująco, iż, przestraszona, ukryła się za Torpenhow’a.
— Jest w oczach, jest! — wołał Heldar, chodząc szybko po pokoju. — Doskonale odpowiadają memu celowi. Co zaś do głowy, ta zawsze od wyrazu źrenic głównie zależy. Pan Bóg mi ją zsyła w nagrodę za... za utratę tamtej. Mogę więc bez zmarnowania czasu zabrać się natychmiast do roboty. Tak, Opatrzność postawiła ją widocznie na mej drodze. Proszę podnieść trochę czoło.
— Ostrożnie, przyjacielu! ostrożnie, inaczej odbierzesz jej całą przytomność. Patrz, jaka wystraszona — mówił Torpenhow, wskazując na dziewczynę, która drżała cała.
— Panie, nie daj mię bić! — błagała, zwrócona do swego wybawcy. — Nie daj mię krzywdzić! Ten człowiek chce mnie uderzyć, a i tak oćwiczono mię już dziś okrutnie za to, że przemówiłam do jakiegoś mężczyzny. Nie pozwól mu patrzeć tak na mnie...
I krzycząc głośno, wybuchnęła płaczem gwałtownym. Nerwy rozstrojone, wycieńczone, wypowiedziały jej nagle posłuszeństwo.
Ryszard otworzył szybko okno. Torpenhow uczynił to samo z drzwiami.
— No, cicho, uspokój się — pocieszał malarz. — Nikt cię tu nie ma zamiaru bić, nikt ci nie chce robić krzywdy. Jeżeli nie wierzysz, możesz wychylić się na ulicę i zawołać policyanta, możesz odejść nawet; patrz, podwoje otwarte.
Łkała jeszcze konwulsyjnie przez chwil kilka, poczem od razu wybuchnęła śmiechem.
— Kiedy już zrozumiałaś, że ci się nic złego nie dzieje — mówił Heldar, — spróbuj posłuchać mię teraz spokojnie. Widzisz, jestem z zawodu artystą-malarzem. Czy wiesz, co to znaczy?
— Wiem... taki, który robi czerwone i czarne szyldy nad sklepami.
— Doskonale. Co prawda, nie doszedłem jeszcze do szyldów, bo to rzecz patentowanych akademików; pomimo tego wszakże, pragnąłbym odmalować ciebie.
— A to po co?
— Boś ładna, bo mi się podobasz. Otóż, czy nie chciałabyś przychodzić w tym celu, co drugi dzień, o jedenastej rano, tu obok, na tych samych schodach, do mego pokoju? Zapłacę ci suwerena tygodniowo za to tylko, że będziesz siedziała spokojnie i pozwolisz się odrysować. Masz tu pierwsze pieniądze na zadatek.
— Trzy suwereny za nic? Boże święty!
I obracając złotą monetę w ręku, nowemi wybuchnęła łzami.
— Więc panowie nie lękacie się, abym was nie okradła?
— Nie. Tylko brzydkie kobiety kradną. Zapamiętaj jednak ulicę i numer, żebyś sama trafiła. Ale, ale! jak ci na imię?
— Bessie. Bessie... Phi! Nazwisko pewno niepotrzebne. Zresztą, Bessie Broke, Stonebroke, jeżeli mam mówić szczerze. A imię panów? Chociaż, po co pytać? Żaden i tak prawdziwego nie powie.
Dick naradził się oczyma z towarzyszem.
— I owszem, musisz przecież wiedzieć, do kogo idziesz w kamienicy. Ten pan nazywa się Torpenhow, ja... Ryszard Heldar. Powiedz jeszcze, Bessie, gdzie mieszkasz.
— Za rzeką, daleko. Zajmuję maleńki pokoik i płacę za niego półszósta szylinga tygodniowo. A może... może pan tylko żartował o tych trzech suwerenach?
— Zobaczysz sama. Pamiętaj tylko, Bessie, żebyś mi nie przychodziła tak szkaradnie umalowana. Farby te psują cerę. Jeżeli zechcesz, dam ci lepszych, ale umyj się czysto.
Dziewczyna wyciągnęła podartą chusteczkę i zaczęła wycierać nią silnie policzki. Gdy wyszła, przyjaciele spojrzeli na siebie.
— Postąpiłeś jak człowiek — zaczął Torpenhow pierwszy.
— Zdaje mi się, że prędzej jak głupiec. Nie moją rzeczą bowiem naprowadzać na drogę cnoty rozmaite Bessie Broke. W mieszkaniu zaś tem żadna kobieta postać nie powinna.
— Może też nie powróci.
— Przyjdzie, bo w danej chwili miły jej kąt ciepły i strawa posilna. Pamiętaj jednak, stary druhu, że to nie kobieta; uważaj ją za moją modelkę tylko i... bądź ostrożny.
— Paradnyś, drogi Dick’u. Ależ to istne straszydło, tchnące najwstrętniejszem zepsuciem. Za kogo mnie bierzesz, abym miał uważać na równi z innemi kobietami istotę, z rynsztoka podniesioną?
— Tak sądzisz? Poczekaj, aż się z nami oswoi i odżywi nieco. Dziś była wystraszona, ale blondynki szybko przychodzą do siebie i z łatwością do nowych warunków ułożyć się potrafią. Za tydzień lub dwa najdalej, gdy ta przejmująca obawa ustąpi z jej oczu, nie poznasz twego straszydła. Będzie taka swobodna, taka uśmiechnięta i szczęśliwa, że już wtedy mnie się na nic nie przyda.
— Wszystko ci to jedno. Wziąłeś ją przecież z litości, aby mi zrobić przyjemność.
— Nie mam zwyczaju igrać z ogniem dla niczyjej na świecie przyjemności. Mówiłem już przedtem, iż niebo ją tu zesłało, w tym zapewne celu, abym prędzej dał sobie radę z „Melancholią.“
— Co to za pani? Nigdy o niej nie słyszałem.
— Na co się to zdało mieć przyjaciela, gdy trzeba mu każde słowo wykładać, jak niepojętnemu żakowi! Powinienbyś sam domyśleć się, o co mi chodzi. Słyszałeś, jak wściekle wzdychałem i kląłem w ostatnich czasach.
— Ba, twoje wzdychanie tyle miewa znaczeń! Przytem nasze poufne gawędki ustały od dawna.
— Otóż westchnienia ostatnie były podniosłe i ku czysto duchowej dziedzinie zwrócone. Mogłeś się dorozumieć przy odrobinie sprytu, że jedyną ich przyczynę stanowi owa „Melancholia.“
Chodzili przez chwilę po pokoju, ramię w ramię, nie mówiąc ani słowa. Ryszard parsknął wreszcie śmiechem.
— Jakto, nie rozumiesz jeszcze, że chodzi tu o nowy obraz? Otóż wynędzniała postać Bessie i bezgraniczna obawa w jej oczach, złączone z paru smutnemi doświadczeniami życiowemi, jakie sam w ostatnich czasach odniosłem, zlane razem... Ale nie, nie umiem nic tłómaczyć o czczym żołądku.
— Ej, Dick’u, czy to nie nowe szaleństwo? Zamiast gonić za smutnemi wrażeniami i modelkami o wystraszonem spojrzeniu, lepiejbyś stokroć malował swoich żołnierzy.
— Tak sądzisz?
Wykręcił się na obcasie i z wesołą piosenką na ustach, przez widok Bessie wywołaną, zwrócił się ku swej pracowni.
W chwilę później siedział już przy biurku, pisząc czteroarkuszowy list do Maisie. Wylawszy serce swe w radach, zachętach i wynurzeniach, poprzysiągł, iż odtąd całą myśl swoją i całą uwagę zwróci niepodzielnie do pracy, czekając z zaczęciem jej tylko, dopóki Bessie się nie ukaże.
Dziewczyna dotrzymała słowa i zjawiła się nazajutrz, wolna od bielidła, a skromnie przyodziana. Oczy jej zachowały ten sam wyraz obawy, obejście zaś było nieśmiałe lub wyzywające na przemian. Przekonawszy się, iż zadanie jej polega jedynie na spokojnem siedzeniu w miejscu, nabrała od razu pewności siebie i zaczęła krytykować z niejaką słusznością brak porządku w pracowni. Ciepło wreszcie, dostatnie otoczenie i zupełny odpoczynek kojące na niej czyniły wrażenie. Ryszard naszkicował parokrotnie jej głowę; właściwy jednak pomysł, dający się zastosować do „Melancholii,“ nie objawił się dotąd.
— Jak pan nieporządnie utrzymuje swe rzeczy — mówiła Bessie w kilka dni później, rozgospodarowawszy się na dobre w pracowni. — Suknie w takim samym pewno nieładzie. Już-to mężczyźni nigdy pojąć nie mogą, że bez guzików i tasiemek trudno nosić ubranie.
— Po co mi ten kłopot? Kupiwszy cokolwiek, używam, dopóki się nie rozleci, potem wyrzucam, i koniec. Torpenhow postępuje prawdopodobnie w takiż sposób.
Bessie, zrobiwszy staranne poszukiwania w pokoju tego ostatniego, powróciła z pękiem skandalicznie podartych skarpetek.
— Trochę poceruję tu — objaśniła, — a resztę zabiorę do domu. Odkąd mi pan płaci tak dobrze, siedzę sobie jak wielka dama w pokoju i nawet się nie zadaję z innemi. Lubię to; gdy która przyjdzie, zatrzaskuję jej drzwi przed nosem; może kląć i wymyślać mi, ale przez dziurkę od klucza. Śpiewam sobie i naprawiam skarpetki pana Torpenhow’a. Ale też zdarte, Boże święty!... nie podobna dziur tych niczem zapakować!
— Ani trzy suwereny na tydzień, ani przyjemność długich godzin, spędzanych w mem towarzystwie, nie podsunęły jej nigdy myśli reparowania mych rzeczy — dumał malarz. — Torpenhow’a nie widuje wcale; co najwyżej, kiwnie on jej głową na schodach, i oto ma wszystkie skarpetki pocerowane. Nie, doprawdy, Bessie jest na pewnych punktach uosobieniem kobiecości.
Drwiące jego spojrzenie skierowało się ku dziewczynie, którą, jak to przewidywał, wygodne życie i odpoczynek zmieniły do niepoznania.
— Czemu pan tak na mnie patrzy? — rzuciła szybko. — Co ja złego zrobiłam? Och, jaki wzrok niedobry! Pan mnie ma widać za bardzo nizkie stworzenie?
— Sąd mój zależy od tego, jak się zachowujesz.
Bessie zachowywała się wzorowo; trudno tylko było pod koniec posiedzenia namówić ją, aby wracała do domu. Ponad chłód i błoto ulicy wolała piec ciepły, przy którym siadała w wygodnym fotelu, z całą masą podartych skarpetek na kolanach. Później nadchodził Torpenhow — i Bessie, podniecona trochę, opowiadała dziwne przygody swej przeszłości oraz całe szczęście i zadowolenie z chwil obecnych. Ożywiona, podnosiła się i zaczynała krzątać około przyrządzenia herbaty, tak, jak gdyby to należało do jej obowiązków, jak gdyby miała prawo rozporządzać się tutaj.
Gdy drobna jej postać kręciła się po pokojach, oczy Torp’a szły mimowoli za nią. Dick widział to doskonale, a stęskniony za obecnością Maisie, marzący, by kiedyś stała się duszą jego domu, rozumiał wyraz, odbity w źrenicach towarzysza. Bessie jednak nie przemawiała nigdy do Torpenhow’a; dbała tylko niezmiernie o jego bieliznę, przy czem zamieniali niekiedy na schodach słów parę.
— Szaleńcem byłem, biorąc ją tutaj — mówił Dick do siebie. — Wiem przecież, czem jest w najlepszym razie to nasze samotne, samolubne życie. Dziwię się, że Maisie nie odczuwa tego również. Gdy rzecz taka raz wejdzie mu w głowę, nie podobna przewidzieć, dokąd zaprowadzić go może.
Pewnego wieczoru, przedłużywszy posiedzenie aż do ostatnich promieni światła, Dick, znużony pracą, zasnął podczas szarej godziny. Złamany jakiś, płaczący głos w pokoju Torpenhow’a przerwał mu nagle drzemkę. Zerwał się na równe nogi.
— Co tu zrobić? Iść tam... to głupio i niedelikatnie. Brawo, Binkie, mądre z ciebie stworzenie!
Pies bowiem, otworzywszy nosem drzwi, wybiegł w tej chwili z pokoju Torpenhow’a, by zająć ulubione swe miejsce w pracowni. Rozchylone podwoje pozwalały Ryszardowi widzieć doskonale Bessie, która, klęcząc przy fotelu Torp’a, trzymała ręce złożone błagalnie na jego kolanach.
— Wiem — mówiła głosem drżącym, — wiem, że nie powinnam tego czynić, ale nie mogę się powstrzymać... Taki byłeś dla mnie dobry, taki dobry... a później... przestałeś zwracać na mnie uwagę. Ponaprawiałam przecież twoje rzeczy jak najstaranniej, pocerowałam wszystkie skarpetki... Nie sądź, że chcę, abyś się ze mną ożenił. Przez myśl mi to nawet nie przeszło. Czy jednak nie mógłbyś mię wziąć do siebie na czas, dopóki... dopóki nie przyjdzie ci na myśl poszukać sobie żony? Rozumiem, że ja nią nie będę, lecz, pomimo tego, do krwi upracowałabym sobie ręce dla ciebie. Wszak nie jestem brzydką. Spojrzyj na mnie i powiedz, że się zgadzasz.
Głos Torpenhow’a wydał się Dick’owi dziwnie zmienionym.
— Dziecko, zastanów się, do czego to prowadzi. Czy wiesz, że, w razie wybuchu wojny, ja na pierwsze zawołanie muszę iść na plac boju? Na pierwsze zawołanie, rozumiesz?
— I cóż to szkodzi? Pójdziesz, gdy będziesz musiał. Zanim to jednak nastąpi, mogę pozostać z tobą. Na krótko, tylko dopóki cię nie zawezwą. Wszak o małą rzecz proszę... A gdybyś przytem wiedział, jak ja doskonale gotować umiem!...
Równocześnie oplotła ramionami szyję mężczyzny, pociągając głowę jego ku sobie.
— A więc... dobrze. Dopóki nie wyjadę...
— Torp! — zabrzmiał w tej chwili donośny głos Ryszarda, który nie mógł dłużej zapanować nad sobą. — Torp, chodź do mnie, prędko, potrzebuję cię na chwilę! Boże święty — dodał cicho, — pozwól, aby mnie posłuchał!
Na usta Bessie wybiegło słowo, bardzo do klątwy zbliżone. Zerwała się i, przestraszona, a zawsze jeszcze lękająca się Ryszarda, pędem strzały zbiegła ze schodów.
Pomimo tego, upłynęło chwil kilka, zanim Torpenhow pojawił się na progu. Podszedł do kominka i, ukrywszy twarz w dłoniach, jęknął, jak dzik zraniony.
— Jaki szatan podsunął ci myśl mieszania się do spraw mych? — rzucił wreszcie z gniewem.
— Do jakich spraw? — podjął Ryszard chłodno. — Mam nadzieję, iż własny rozsądek zdołał ci już podszepnąć, iż o mały włos nie popełniłeś szaleństwa. Kuszono cię srodze, o, święty Antoni! lecz trzeba przyznać, żeś wyszedł zwycięsko z tej próby.
— Po cóż krzątała się po domu, jak gdyby do niej należał? Po co kazałeś mi patrzeć na nią? Rozstroiło mię to, wytrąciło z równowagi. Takie samotne, psie życie musi się przecież sprzykrzyć człowiekowi. Nieprawdaż? — pytał rozżalony.
— Teraz mówisz rozsądnie i... masz racyę. Ponieważ jednak podobny półśrodek gorszym jest stokroć od najsroższej choroby, a na nią nie masz na razie lekarstwa, więc wiesz, co powinienbyś zrobić?
— Ba, gdybym wiedział!
— Oto, dla odzyskania równowagi, wybierz się najlepiej na dalszą wycieczkę. Jedź do Brighton, do Scarborough, do Prawle-Point wreszcie, obejrzeć nowe okręty, ale... jedź natychmiast. Binkie pójdzie pod moją opiekę, ty zaś wybieraj się bezzwłocznie. Nie próbuj walczyć z szatanem, bo cię zwycięży. Uciekaj lepiej od niego. Zapakuj trochę rzeczy i w drogę!
— Może masz słuszność. Ale gdzie tu jechać?
— I ciebie nazywają specyalnym korespondentem! Ułóż najpierw torbę podróżną, a dopiero pytaj, dokąd cię losy poniosą.
W godzinę później Torpenhow siedział w doróżce, która go miała powieźć w świat daleki.
— Zanim dojedziesz do dworca kolei żelaznej, przyjdzie ci pewno na myśl, gdzie się udać. Zacznij od Euston, no, i, rzecz prosta, upij się dziś jeszcze.
Powróciwszy do pracowni, Ryszard znalazł ją tak smutną i ponurą, iż wszystkie zapalił lampy.
— Poczekaj, ty mała Jezabel, poczekaj! Znienawidzisz mię jutro, dowiedziawszy się o wszystkiem. Binkie, chodź tutaj!
Piesek położył się na grzbiecie, u stóp Dick’a, który go delikatnie drażnił nogą.
— No, patrz, Binkie! I ja powiedziałem, że ona nie jest zepsuta, że nie jest przewrotna! Pomyliłem się. Dowodziła mu przecież, że umie doskonale gotować; to już grzech wyrafinowany, z góry obmyślany. Och, Binkie, gdybyś był mężczyzną, poszedłbyś do piekieł; gdybyś jednak był kobietą, a podszeptywał mężczyźnie, że umiesz doskonale gotować, zasłużyłbyś na stokroć gorsze jeszcze miejsce wiekuistego potępienia!