Zwodne światło/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwodne światło |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1893 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anatol Krzyżanowski |
Tytuł orygin. | The Light That Failed |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Morze nie zmieniło się w rzeczy samej. Nizki poziom wody odsłaniał łachy błotniste; na białym piasku wybrzeża kołysały się łodygi zeschniętych maków.
— Wszystko tak samo — mówiła Maisie z przyśpieszonym oddechem. — Nie widzę tylko palika, który podówczas za cel nam służył.
— Bądźmy wdzięczni i za to, że nie pozaprowadzano tu zmian żadnych. Patrz, w uzbrojeniu fortu nie przybyła ani jedna nowa armatka.
Wszedłszy na stoki Fort-Keeling’u, usiedli w załamie, osłanianym przez gardło czterdziestofuntowego, smołą umalowanego działa.
— Co za szkoda, ze niema jeszcze Amommy! — zawołała.
Przez czas jakiś milczeli oboje. Ryszard ujął wreszcie dłoń dziewczęcia, szepcząc z cicha:
— Maisie.
Zapatrzona w morze, wstrząsnęła tylko główką przecząco.
— Maisie, ukochana moja, czy cię to lepszą nie natchnie myślą? Czy nie zmieni twego postanowienia?
— Nie! — rzuciła przez zaciśnięte ząbki. — Gdyby tak było, samabym ci powiedziała. Och, Dick’u, proszę, bądźże rozsądnym.
— Pozwól mi wierzyć — przerwał, — że przyszłość...
— Nie, nie. To niemożliwe.
— Dlaczego?
Zapatrzona wciąż w morze, z główką na rączce opartą, Maisie mówiła pośpiesznie:
— Pojmuję doskonale, o co chodzi, lecz nie mogę ci dać tego, czego żądasz, Ryszardzie. Nie moja to wina; wierzaj, że nie moja... Gdybym czuła, że potrafię pokochać kogokolwiek, wtedy... Ale ja niezdolna jestem do tego. Mówiąc otwarcie, nie rozumiem nawet, co miłość znaczy, nie pojmuję podobnego uczucia.
— Naprawdę nie pojmujesz, najdroższa?
— Byłeś dla mnie tak dobrym, Dick’u, iż szczerość to słaba lecz jedyna oznaka wdzięczności, jaką ci okazać mogę. Nie śmiałabym kłamać wobec ciebie. I tak już dosyć sobą pogardzam.
— Pogardzasz? Za co, na Boga?
— Za to... za to, iż, przyjmując wszystko, nic ci wzamian dać nie mogę. To samolubnie i nizko z mej strony, a myśl ta nie zostawia mi chwili spokoju.
— Zechciej zrozumieć, że bronienie własnych interesów do mnie tylko należy; któżby więc mógł ganić cię za to, co ja z pełną świadomością czynię? Nie, najdroższa, nie potrzebujesz sobie nic wyrzucać; żaden wyrzut bowiem dosięgnąć cię nie może.
— Wiem, że zasłużyłam na niego. Są jednak rzeczy, o których lepiej nie mówić.
— A więc nie mów o nich.
— Jakim sposobem? Skoro, znalazłszy się, na chwilę choćby, sam na sam ze mną, wracasz upornie do tego przedmiotu. Jeżeli nie usta twe, to oczy przypominają go bezustannie. Och, nie możesz nawet wiedzieć, jak ja sama sobą pogardzam niekiedy.
— Wielkie nieba! — zawołał Ryszard, zrywając się nieledwie na nogi. — Maisie, powiedz mi raz szczerze, z całą prawdą, czy moje naleganie przykrość ci może sprawia?
— Nie. Cóż znowu!
— A dasz mi poznać, gdy uciążliwem ci będzie?
— Tak sądzę.
— Dziękuję ci, dziękuję; proszę zaś o cierpliwość, o przebaczenie. Człowiek zakochany zawsze nudnym i uciążliwym się staje. Wszak wiesz o tem?
Maisie nie uznała za stosowne odpowiedzieć. Malarz więc musiał powtórzyć pytanie.
— Nie ty pierwszy stawiasz mię w podobnem położeniu. Byli i inni, a co najgorsza, zjawiają się oni wtedy właśnie, gdy rozpocząwszy poważną jakąś pracę, chciałabym ześrodkować na niej wszystkie siły i całą uwagę. Przeszkadzali mi tylko w robocie, żądając, abym słuchała ich zaklęć i wyznań.
— Słuchałaś niemniej?
— Z początku. Drażniło mnie tylko, że mają pretensyę do rzeczy niemożliwej, bo do wzajemności. Tymczasem, aby mi się przypodobać, próbowali trafiać w najsłabszą stronę i chwalili me obrazy. Zwiedziona pozorami szczerości, brałam to na seryo, powtarzałam zdania ich Kami’emu, aż raz... nigdy tego nie zapomnę... Kami śmiechem wprost wybuchnął.
— Nie lubisz, aby się z ciebie śmiano?
— Nie znoszę, nienawidzę! Nie mam sama zwyczaju szydzić z nikogo, chyba z partaczy i złej ich roboty. Dick’u, powiedz mi szczerze i uczciwie, co myślisz wogóle o mych obrazach, jakie wrażenie robią na tobie prace me, dotąd widziane.
— „Uczciwie, uczciwie i przedewszystkiem uczciwie“ — zacytował malarz dawno znane im słowa. — Powiedz wpierw jednak, co mówi Kami o twoich pracach?
Maisie zawahała się.
— Utrzymuje... utrzymuje, że jest w nich wiele uczucia.
— Dlaczego nie jesteś zupełnie szczerą? Pamiętaj, że pracowałem dwa lata pod kierownictwem Kami’ego, nie łatwo więc wywieść mnie w pole.
— Ależ to prawda niezbita.
— Nie, to tylko pół-prawda. Kami musiał, przechyliwszy głowę na bok, powtarzać ci: Il y a du sentiment, mais il n’y a pas de parti pris; przy czem r brzmiało groźnie, jak odgłos zbliżającego się grzmotu.
— W rzeczy samej, to jego słowa. Zaczynam przypuszczać nawet, że miał racyę.
Ryszard nie przeczył; dwoje ludzi na świecie nie mogło się mylić; Kami do nich należał.
— I ty więc powtarzasz to samo. Chcesz mnie zniechęcić ostatecznie.
— Przykro mi, Maisie, lecz pamiętaj, że żądałaś prawdy bezwzględnej. Zresztą zbyt gorąco cię kocham, abym nie miał przywiązywać większej wagi do osoby twej, niż do prac malarskich. Nie przeczę, iż, obok siły woli i niezmiernej cierpliwości, objawia się w nich niekiedy talent... Nie jest on jednak tej miary, abyś miała poświęcać mu trudy całego życia. Tak przynajmniej mnie się wydaje.
— Wychodząc z tej zasady, nie należałoby nic robić. Wiesz jednak, iż pragnę i muszę zdobyć powodzenie.
— W takim razie idziesz do celu złą drogą. Czy ci Kami nigdy tego nie powiedział?
— O, proszę, nie wspominaj Kami’ego! Nie o jego, lecz o twoje chodzi mi zdanie. A więc najwpierw znajdujesz, iż robota moja jest złą zupełnie?
— Ani tego nie mówiłem, ani nie myślałem nawet.
— Jest zatem amatorską?
— Nigdy w życiu; obrazy noszą cechę twego charakteru, cechę pracy gruntownej i sumiennej; przymioty to wrodzone ci, najdroższa, przymioty, za które kocham cię najwięcej.
— Czy mówisz to seryo? Czy nie będziesz się śmiał za oczy?
— Wiesz, że nie mam nikogo na świecie droższego mi nad ciebie. Proszę, otul się płaszczykiem: chłód staje się przejmującym, a nie chcę, abyś się zaziębiła z mej przyczyny.
Maisie okryła się miękkimi sobolami, odwracając na zewnątrz szare kangurowe futerko.
— Jakie to rozkoszne! — mówiła, pocierając szyję o lśniący włos kołnierza. — A teraz powiedz, dlaczego w gonitwie za powodzeniem mylną ku niemu obrałam drogę?
— Dlatego właśnie, że go szukasz. Czyż nie rozumiesz tego, ukochana? Praca wybitna nie należy poniekąd do osoby, która ją wykonywa; nie jest jej dziełem. Wynik to siły nieświadomej, od nas niezależnej...
— W takim razie jakżeby...
— Zaczekaj chwilkę. Zadanie nasze jedyne polega na ujarzmieniu środków. Powinniśmy pokonywać wszelkie trudności, stać się nie niewolnikiem ich, lecz władcą. W ten sposób tylko dorównamy zadaniu i, panując nad przedmiotem, nie ulękniemy się jego trudności.
— Rozumiem to doskonale.
— Tu jednak kończy się nasza rola. Reszta nie od nas zawisła: wynik to siły wyższej nad wolę. Do nas należy tylko umiejętność, mistrzowstwo w użyciu cegły i innych materyałów, z których ma powstać budowla. Z chwilą wszakże, gdy, zamiast pracować nad wykonaniem dzieła, spróbujemy myśleć o wrażeniu, jakie ono wywoła, gdy zaczniemy kokietować galeryę, z chwilą tą tracimy zarówno talent, jak siłę pędzla. Tak się przynajmniej ze mną działo. Zamiast bowiem spokoju wewnętrznego, któryby pozwolił ześrodkować całą potęgę na danej pracy, opanowuje nas gorączka o wynik jej, o skutek, nieleżący już w naszej mocy.
— Łatwo ci mówić w ten sposób, bo wiesz, że publiczność lubi twoje obrazy. Przyznaj się jednak, czy pomimo tego nie myślisz nigdy o widzach, o galeryi?
— Ależ myślę, zbyt często, niestety. Ile zaś razy dopuszczę się grzechu tego, tyle razy spotyka mię kara i stwarzam rzecz bez talentu. Zasada to tak prosta, jak reguła trzech. Jeżeli lekceważymy sztukę, zużywając ją ku własnym celom, sztuka lekceważy nas później i każe zaślepienie to odpokutować.
— Nie lekceważę nigdy mej pracy. Wiesz przecie, że jest mi ona wszystkiem w życiu.
— Tak, lecz nie zdajesz sobie z tego sprawy; czynisz dwa poruszenia pędzla dla siebie, dla swoich osobistych widoków, a trzeci dopiero przez miłość dla dzieła, dla sztuki. Wierzajrzaj mi, że tak jest; a jednak niema w tem twojej winy, najdroższa. I ja nie postępuję inaczej, choć wiem, że źle robię. Większość szkół francuskich wpaja w uczni wiarę, iż powinni pracować dla własnej tylko ambicyi, dla władnego zysku. U Kami’ego wmawiano, że cały świat ma oczy na nas zwrócone. Pod owe czasy wierzyłem też święcie w takie impertynenjcye i niedorzeczności, jak podniesienie i uszlachetnienie ludzkości za pomocą mych pędzli. Przysięgam na Jowisza, iż szaleństwo to naprawdę czepiało się mej wyobraźni. Ile też razy głowa pękała mi nad jakimś wspaniałym pomysłem, dlatego właśnie, iż nie posiadałem dość wiedzy, aby go dobrze wykonać i ucieleśnić, tyle razy wpadałem w zachwyt nad własną wspaniałością, pewny, że wkrótce świat zadziwię.
— Niejeden artysta doszedł już do tego.
— Lecz nie wtedy, najdroższa, gdy za cel dzieła swego podziw ludzki uważał. Zresztą, choćby nawet zdobył poklask tych, których sztuka obchodzi, czemżeż on jest wobec wielkości świata? Garść owych ludzi stanowi zaledwie milionową cząsteczkę ogółu. Maisie, jedź ze mną, a dam ci pojęcie o obszarach, wobec których my atomem jesteśmy zaledwo. Jedź ze mną, a przekonasz się, jak olbrzymim jest ów świat, o którego zdumieniu marzymy niebacznie. Nie chcę cię zniechęcać do pracy, bo jest ona na równi z pokarmem nieodzownie do życia potrzebną, ale zobacz, dla kogo dzieło twe podejmujesz. Znam niebo, znam raj na ziemi, do którego chciałbym cię zawieźć. Są to wyspy urocze; płynie się do nich przez długie, długie tygodnie, po wodach tak głębokich, iż fale ich zdają się czarne jak marmur, że słońce, którego wschód podziwiasz, z obawą wznosi się ponad tem morzem smutnem.
— Nie rozumiem. Kto doznaje obawy: ja, czy słońce?
— Słońce, rzecz prosta. A pod powierzchnią oceanu dziwny jakiś brzmi łoskot, a w niebie przeczystem, w przestworzu bezchmurnem, nieujęte rozlegają się dźwięki. Zwracasz się więc ku wyspie. Zaludniona wilgotnemi orchideami, kładzie pod stopy twe główki storczyków, które zdają się wykrzywiać szyderczo, jak twarze ludzkie. Mowy brak im tylko. A dalej olbrzymi wodospad spada z szumem o trzysta stóp poniżej i srebrną, spienioną wstęgą toczy się wśród zieleni, tam, gdzie z potężnych drzew kokosowych ciężkie orzechy same z łoskotem staczają się na ziemię. W cieniu drzew tych służący o skórze białej jak kość słoniowa zawiesi ci hamak żółty i, rozbujana w nim, usypiać będziesz, kołysana brzękiem owadów, rozmarzona serenadą, przez szum wodospadu śpiewaną.
— A czy możnaby tam pracować?
— Ma się rozumieć. Wszak człowiek musi wszędzie coś robić. Zawiesisz więc płótno na drzewie palmowem i zostawisz papugom doradczy głos krytyczny. Jeżeli pokłócą się przy tem, jednym zręcznym zamachem rozpędzisz je z łatwością. Miejsc takich cudnych setki tam znajdziemy. Jedź ze mną, a pokażę ci wszystkie.
— Nie; ustronie to nie podoba mi się. Podsuwa myśl próżniactwa. Czy nie masz innego do wyboru?
— A cóż powiesz na wielkie miasto umarłe, zbudowane z olbrzymich płyt czerwonego piaskowca, wśród których wyrastają dzikie, zaniedbane, potwornie duże aloesy? Stolica czerwona rzuconą jest na piaski o ciemno-żółtym kolorze miodu. Czterdziestu martwych królów leży tu w grobach coraz wspanialszych, coraz potężniejszych. Patrząc na te pałace, na sklepy i ulice, doznajesz wrażenia, że muszą w nich ludzie mieszkać. Tymczasem szara wiewiórka, drapiąca się delikatnie w nosek, stanowi jedyną oznakę życia na placu targowym; z rzeźbionych zaś podwoi wielkiego domu wychodzi paw i pióra swe, błyszczące barwami tęczy, opiera o płytę marmurową, wyciętą misternie w koronkowy nieledwie deseń. Dalej nieco, czarna, delikatna małpeczka, o długim, jedwabnym włosie, spaceruje przez skwer, w stronę głębokiego basenu, w którym chce ugasić pragnienie. I podczas gdy zsunąwszy się na dół, pije z wolna, druga towarzyszka przytrzymuje ją za ogon, aby nie wpadła czasem i nie utonęła w zbiorniku, na czterdzieści stóp głębokim.
— Czy wszystko to ma być prawdą?
— Sam tam byłem i sam szczegóły te widziałem. Gdy wieczór nadchodzi, a światło dzienne blednąć zaczyna, barwy jego dopóty się mienią, aż zdumiona stajesz, jak gdyby w sercu wielkiego opala. Gdy giną ostatnie blaski słońca, wtedy, z punktualnością zegarka, u bram miasta ukazuje się dzik wielki o szerści najeżonej i kłach pianą okrytych. Wiedzie on za sobą całą rodzinę. Przestraszona, drapiesz się na kark pierwszego czarnego bożka, którego bałwan stoi w pobliżu. Ze schroniska tego dopiero przyglądasz się, jak dzik, kręcąc zakrzywionym ogonem, niknie w drzwiach obranego dowolnie pałacu. Teraz wiatr nocny porusza piaski i słyszysz, jak pustynia szepce, układając się do snu; czarna ciemność nocy ogarnia wszystko, dopóki księżyc nie rozproszy jej srebrnym swym blaskiem. Maisie, ukochana, chodź ze mną! Zawiozę cię tam, byś zobaczyła, jak wyglądają inne zakątki owego świata, którego cząsteczkę znasz zaledwo. Jest on pięknym i okrutnym, uroczym i strasznym zarazem. Ja ci jednak, najdroższa, nie pokażę nic przeraźliwego, nie odsłonię stron jego brzydkich. Wolni od troski, nie będziemy myśleć o niczem, nawet o obrazach; malując zaś wtedy tylko, gdy nam ochota przyjdzie, czas nasz poświęcimy miłości. Chodź, powiodę cię przez świat cały, nauczę zawieszać hamaki na pustyniach, nauczę rzeczy tysiąca... Czem są barwy, czem koloryt, sama odkryjesz; ja zaś pokażę ci, czem miłość stać się może; a zjednoczeni nią na zawsze, stworzymy w zakresie sztuki twej ukochanej wspólnemi siłami wielkie jakie dzieło. Chodź ze mną tylko!
— Po co? — podjęła chłodno.
— Po co? Bo, dopóki cudów tych nie znasz, dopóki nie znasz wszystkiego, co człowiek widzieć może; prace twe nie nabiorą nigdy cech oryginalnych, potężnych. Po co? Bo cię kocham, najdroższa! Bo pragnę mieć cię dla siebie. Chodź ze mną! Nie należysz do nikogo, nie posiadasz rodziny, niema tu nawet miejsca dla ciebie. Jesteś pół-cyganką; wskazują to rysy twe, zdradza włos kruczy. Jesteś pół-cyganką; a ja... ja... Mnie sam powiew morski wprawia w stan gorączki. Chodź ze mną! Puścimy się za morza, by tam szczęście nasze święcić!
Podniósł się i, wsparty o paszczę armaty, stał, wpatrzony w nią źrenicami, w których dusza cała ześrodkowała się w tej chwili. Szybki zmrok dnia zimowego zaskoczył ich niespostrzeżenie podczas rozmowy, a teraz księżyc srebrnopióry szybował już po niebie. Długie, faliste linie piany białej wskazywały stopniowy przypływ morza, znaczony na piaskach, coraz wyżej zalewanych. Wiatr ustał, a cisza tak była głęboką, tak niezamąconą, iż rozróżniali z łatwością oddalone, powolne stąpanie osiołka po szronem okrytej trawie. Wtem lekkie a miarowe uderzenia o wodę doszły ich z bezmiernej przestrzeni oceanu, światłem księżyca zalanej.
— Co to jest? — zapytała Maisie szybko. — Brzmi, jak regularne uderzenia serca. Co to być może?
Nagłe a rozmyślne przerwanie słów jego błagalnych tak rozgniewało Dick’a, iż milczał, by głosem uczuć swych nie zdradzić. Na chwilę więc zapanowała cisza, uwydatniająca tem silniej odgłos ów, dochodzący z dala.
Maisie, osłonięta podstawą armaty, podniosła z wolna głowę, patrząc z pewną obawą na niego; pragnęła szczerze, aby pogodził się raz z dzisiejszym ich stosunkiem i przestał ją nudzić, przestał tworzyć projekty o wspólnych, zamorskich podróżach. Zajęta myślą tą, nieprzygotowaną była na zmianę, jaka zaszła w rysach mężczyzny.
— Parowiec! — zawołał nagle. — Parowiec o podwójnej śrubie! Nie widzę go, lecz musi być gdzieś w pobliżu. A! — dodał, gdy światło rakiety, niby strzała ognista, przecięło mgłę w tej chwili. — A! zatrzymał się tu chwilowo; sygnał ów dowodzi, że mija pośpiesznie wody kanału.
— Więc to są rozbitki? — pytała Maisie, dla której słowa powyższe po chińsku brzmiały.
Oczy Ryszarda nie mogły oderwać się od morza.
— Rozbitki? Co za niedorzeczność! Czerwona rakieta na przodzie, zielone światło z tyłu i dwie czerwone rakiety z pokładu, to zwykłe hasło.
— Ale co ono znaczy?
— Przyjęte jest dla okrętów danej kompanii, płynących do Australii. Ciekawy jestem, który to statek.
Dźwięk jego głosu zmienił się bezwiednie. Heldar zdawał się zapominać o świecie całym i, ze wzrokiem w morze utkwionym, mówił sam do siebie, — co nie podobało się Maisie wcale. Srebrny blask księżyca rozjaśnił mgłę w tej chwili i pozwolił rozróżnić czarne boki długiego parowca, prującego z trudnością wody kanału.
— Cztery maszty. To chyba Barralong, albo Bhutia. Tak, to Barralong, w drodze do Australii. Szczęśliwi ludzie, szczęśliwi ludzie! Och, jakże im zazdroszczę!
Patrzył z natężeniem, wysunąwszy się na przód. Mgła jednak stawała się coraz gęstszą, okrywając nieprzejrzalnym całunem parowiec, z którego rakiety rzadziej już ku górze strzelały.
Maisie, zniecierpliwiona, zaczęła nawoływać go wreszcie. Heldar odwrócił się, lecz wzroku nie mógł wciąż jeszcze od morza oderwać.
— Czy widziałaś kiedy Krzyż Południowy, świecący tuż tuż nad twoją głową? Mówię ci, wspaniały!
— Nie — rzuciła krótko, — nie widziałam i nie jestem nawet ciekawa zobaczyć. Skoro cię jednak tak zachwyca, dlaczegóż nie pojedziesz go oglądać?
Podniosła główkę, odcinającą się ostro od kruczej czarności futra, okalającego szyję. Oczy jej, pod wrażeniem podrażnienia, paliły się jak dwa olbrzymie dyamenty; szare, kangurowe pokrycie płaszcza, szronem porysowane, błyszczało białością srebra.
— Na Jowisza! — zawołał malarz — czy wiesz, Maisie, że, otulona tak, wyglądasz w tajemniczem półświetle jak mały bożek pogański.
Wyraz oczu wskazał, iż uważała słowa te za komplement podejrzanej dobroci.
— Przepraszam cię — mówił — za chwilowe odbiegnięcie od przedmiotu. Konstelacye południa nabierają wartości wtedy tylko, gdy się je ogląda we dwoje. Powiedz mi, czy słyszysz jeszcze plusk okrętu?
Zamiast odpowiedzi, inne rzuciła słowa:
— Ryszardzie, uważaj, proszę: Gdybym ja teraz, taka, jaka jestem, z tem uczuciem, jakie mam dla ciebie...
— Z uczuciem braterskiem może? Wszak przyrzekłaś mi tam, w parku, nie mówić o niem więcej.
— Nie miałam nigdy brata, więc skali tej znać nie mogę. Otóż, gdybym powiedziała: Weź mię, jaką jestem. Pojedziemy do krajów owych, mających taki urok dla ciebie; a może z czasem dowiem się, co miłość znaczy, może nauczę się kochać ciebie... Co zrobiłbyś wtedy?
— Zapakowałbym cię w dorożkę i odesłał tam, skąd przyszłaś. Eh, nie; szkoda dorożki! Mogłabyś iść piechotą. Ale ty tego nie uczynisz, jedyna; nie powiesz rzeczy takiej, nie narazisz mię na równą pokusę. Wolę czekać, aż kiedyś, w przyszłości, wyciągniesz do mnie rękę bez żadnych zastrzeżeń...
— Czy wierzysz naprawdę, że to nastąpi?
— Mam jakieś mgliste pojęcie, że na tem skończyć się musi. Alboż przyszłość nasza nie przedstawiła ci się nigdy w świetle podobnem?
— Ta-ak. Czuję się wszakże winną w tym względzie.
— Winniejszą niż zawsze?
— Och, ty nie znasz nawet myśli mych do głębi! Są zbyt niegodziwe, aby je wypowiedzieć można.
— Niech cię to nie powstrzymuje. Wszak przyrzekłaś mi odpłacić prawdą, być szczerą przynajmniej.
— Słuchaj zatem, jak bardzo jestem niewdzięczną. Oto, chociaż wierzę w twe uczucia, chociaż wiem, że mnie kochasz, choć chciałabym cię zawsze, zawsze mieć przy sobie, byłabym jednak gotową... byłabym gotową... poświęcić cię bez wahania, gdybym wiedziała, że w zamian pozyskam rzecz, której pragnę nad wszystko.
— Moje biedne, ukochane maleństwo! Znam i ja podobny stan umysłu. Niestety, nie prowadzi on do dzieł wybitnych, nie podnieca, lecz osłabia siłę wrodzoną.
— Wszak nie gniewasz się na mnie? Pamiętaj, że ja w zamian gardzę sama sobą.
— No, pochlebiać mi to nie może; jakkolwiek domyślałem się z twej strony uczuć podobnych. Co zaś do gniewu, nie, Maisie, gniewać się na ciebie nie potrafiłbym już dzisiaj. Żal mi cię tylko. Małostki takie nie powinny od lat wielu istnieć dla ciebie.
— Proszę cię, bez tonu protekcyjnego! Chcę pozyskać to jedynie, na co od dawna pracuję. Tobie przyznano wawrzyn, gdy tylko wyciągnąłeś po niego rękę. Czy słusznie? Nie sądzę!
— Cóżem ja temu winien? Bóg świadkiem, iż oddałbym dziesięć lat życia, aby przybliżyć do ciebie ów szych marny, którego pożądasz. Niestety jednak, moc moja nie sięga tak daleko.
Maisie wstrząsnęła główką, na dowód, że nie zgodziłaby się nigdy na podobną przysługę. Heldar ciągnął dalej:
— Po tem zaś, co powiedziałaś, widzę, że jesteś na najfałszywszej drodze. Nie ona wiedzie do powodzenia. Nie zdobywa się laurów trwałych przez poświęcenie innych ludzi dla naszych celów osobistych. Nie! Jeżeli chcesz pójść na wyżyny, musisz zacząć od zaparcia się własnej istoty, od zapomnienia o sobie. Nie wolno ci dogadzać próżności swej, nie wolno być zadowoloną z wykonanego dzieła. Jedyna chwila radości dla artysty to owa błyskawica, w której pomysł skrystalizowany już staje przed oczami jego ducha.
— Jak to można wierzyć w takie rzeczy?
— Nie jest to kwestya wiary, lecz prawo niezbite. Wolno ci przyjąć je lub odrzucić, skutków jego wszakże nigdy nie unikniesz. Ilekroć przestaję mu być posłusznym, tyle razy bierze pomstę, wyciskając piętno niedołęstwa na mej pracy. Wogóle biorąc, pamiętaj, iż cztery piąte dzieł naszych to zawsze rzeczy złe i nieudane, bez względu na okoliczności, w jakich powstają. Ta reszta jednak, która nam się powiedzie, zasługuje, aby dla niej największy trud ponosić.
— Musi być przyjemnie, gdy publiczność nawet złe nasze prace oklaskiem przyjmuje?
— O, to zbyt przyjemnie! Wiesz, miałbym ci ochotę coś powiedzieć, tylko nie wiem, czy pozwolisz, gdyż rzecz trochę szorstka. Męskie twe jednak usposobienie każe mi niekiedy zapominać, że nie jesteś chłopcem.
— Mów, proszę.
— Będąc w Sudanie, zwiedzałem raz miejscowość, o którą walczyliśmy przez trzy dni z rzędu. Na placu leżało tysiąc dwieście trupów. Nikt nie miał czasu pochować ich.
— Cóż za straszny widok!
— Pracowałem wtedy właśnie nad wielkim, dwuarkuszowym rysunkiem, a pracowałem z myślą, co też powiedzą o nim w domu. Widok pobojowiska nauczył mię dopiero wielu rzeczy. Robiło ono wrażenie całego pokładu potwornych muchomorów. Nigdy też jeszcze nie widziałem ludzi, wracających tak gromadnie do ziemi, do prochu, z którego powstali. Wobec tego wstrząsającego obrazu pojąłem, że zarówno mężczyźni, jak kobiety, są materyałem jedynie, służącym nam do pracy; ich zdanie jednak, ich słowa, to rzecz zbyt błaha, by na nią zwracać uwagę. Możnaby bowiem również dobrze przykładać ucho do palety, słuchając, co farby raczą o nas powiedzieć.
— Niedorzeczność, Dick’u.
— Czekaj. Nie zrozumiałaś jeszcze mej myśli. Otóż, ponieważ każdy musi być mężczyzną lub kobietą...
— Uwzględniasz to... dziwna rzecz.
— Gdy o ciebie chodzi, nie uwzględniam, bo ty nie jesteś właściwie kobietą. Mówiłem jednak o ludziach zwykłych, na ich zaś sądy znacznie wpływa zarówno płeć, jak przywiązane do niej poglądy. Inaczej trzeba malować, chcąc się podobać kobietom, inaczej, by zyskać poklask u mężczyzn. I to mnie właśnie gniewa.
Na dowód rozdrażnienia cisnął gwałtownie małym kamykiem w stronę morza.
— Myśl owa bowiem, prześladując mię przy pracy, psuję całą jej wartość. Wiem o tem, czuję to, a jednak, cóż chcesz? — tu drugi krzemyk poleciał z impetem w wodę — nie mogę się oprzeć pokusie. I gdy widzę jasno, gdy czytam z oczu jakiego znawcy, że rzucane mi pochwały są kłamstwem oczywistem, kłamstwo to, ubrane w piękne słówka, cieszy mię, pomimo wszystkiego, i krzywi, paczy me dzieło.
— A jeżeli nie chwali, jeżeli nie mówi owych „pięknych słówek?“
— Wtedy, ukochana, zapominam, że jestem skarbnikiem powierzonego mi talentu, i, zamiast dbać o niego tylko, chciałbym zmusić opornych, kijem choćby, do podziwiania i wielbienia mej pracy.
Maisie rozśmiała się mimowoli.
— Powiedz mi, dlaczego utrzymujesz, że każda rzecz miła obniża siłę twego pędzla?
— Bo to prawo niezbite. Cieszę się, że je w tak dobre ujęłaś słowa.
— Co prawda, zapatrywanie twe niezbyt mi się podoba.
— I mnie ono nie zachwyca, a czyni zawód nasz bardzo ciężkim. Czy sądzisz, jedyna, że jesteś dość silną, aby mu sama stawić czoło?
— Cóż robić? Muszę.
— Najdroższa, pozwól, bym ci dopomógł, bym część ciężaru tego wziął na siebie. Złączeni razem, idąc ramię w ramię, będziemy postępować pewniej na przód i dalej oboje zajdziemy. Zamiast potykać się każde z osobna, lepiej stokroć przecież zdwoić siły, szukając wzajemnego w sobie oparcia. Maisie, pomyśl trochę, a przyznasz mi racyę.
— Nie sądzę, abyśmy umieli iść razem. Dwóch ludzi jednego rzemiosła rzadko zgadza się z sobą.
— Ach, jakbym ja chciał spotkać człowieka, który utarty ten komunał po raz pierwszy wygłosił! Musiał on mieszkać gdzieś w podziemnej piwnicy, a żywić się surowem mięsem niedźwiedziem. Ach, gdybym go tu miał w tej chwili! Z jakąż rozkoszą wpakowałbym mu w gardło ostrze strzały, własną jego ręką ukutej! Proszę, mów dalej.
— Widzisz, byłabym tylko w połowie twą żoną. Nie przestałabym troszczyć się i kłopotać o mą pracę, nie przestałabym żyć dla niej. Na siedm dni w tygodniu przez cztery przynajmniej nie jestem zdolną mówić nawet.
— Dowodzisz tak, jak gdyby prócz ciebie nikt w życiu nie miał nigdy pędzla w ręku! Czy sądzisz, że mnie nieznane jest uczucie znużenia, wyczerpania, rozdrażnienia, ogarniającego nas w zapasach z własną bezsilnością? Szczęśliwą możesz się nazwać, jeżeli cię ono gnębi przez cztery tylko dni w tygodniu. A zresztą, cóż to ma za związek z moją prośbą?
— Bardzo wielki. Gdyby bowiem rozdrażnienie i ciebie równocześnie napadło...
— W takim razie, doznając go sam, tem lepiej uczucia twoje uszanowaćbym umiał. Kto inny, niewtajemniczony w podobną rozterkę ducha, śmiałby się z niej może, ale... po co tu mówić dalej! Jeżeli na rzecz tę w odrębnem patrzysz świetle, dowód to jedynie, że... że nic dla ciebie nie znaczę... dotąd.
Przypływ morza pokrywał tymczasem szybko błotniste wybrzeże. Dwadzieścia też fal przynajmniej podniosło się w ich oczach, zanim Maisie podjęła napowrót rozmowę.
— Dick’u — wyrzekła z wolna, — zaczynam nabierać przekonania, że ty jesteś znacznie lepszy ode mnie.
— Nie popiera to jednak mej sprawy — rzucił z goryczą. — Lepszy? Pod jakim względem?
— We wszystkiem, co mówiłeś o pracy, o własnych poglądach i wrażeniach. Lepszy dobrocią i cierpliwością, której dajesz dowody.
Myśl Heldar’a szybko, jak błyskawica, przebiegła zwykle wszystkim młodym ludziom koleje jego życia. Przegląd ten nie przejął go zbytniem uwielbieniem dla własnej cnoty; ująwszy też rąbek szaty dziewczęcia, do ust go podniósł.
Maisie udała, iż nie widzi ruchu tego wcale.
— Dlaczego — ciągnęła — umiesz dostrzedz rzeczy, których ja nie widzę? Nie wszystkie wprawdzie z zapatrywań twoich przemawiają do mego przekonania, a jednak wierzę, że są słuszne, że masz racyę.
— Jeżeli sięgnąłem wzrokiem dalej niż inni, Bóg mi świadkiem, że tobie to jedynie zawdzięczam, że myśl o tobie kierowała mną. Komu innemu nie próbowałbym i nie umiałbym pojęć mych wypowiedzieć. Obecność twoja uwydatniła je, rozjaśniła... Niestety, zasady, głoszone tu, nie zawsze w czyn wprowadzam. Maisie, ty dopiero dopomogłabyś mi do urzeczywistnienia marzeń mych... Dwoje nas tylko na świecie tak dobrze zrozumieć się umie, a przytem... wszak lubisz, gdy jestem obok ciebie?
— Lubię nad wszystko! O, bo ty nie wiesz, jak bardzo bywam osamotnioną!...
— Wiem, najdroższa. Wiem i pojmuję uczucia twe.
— Gdy przed dwoma laty sprowadziłam się po raz pierwszy do naszego domku, odosobnienie tak mi dokuczało, iż próbowałam płakać, chodząc jak błędna po ogródku. Ale łzy to rzecz dla mnie nieznana. Czy tobie łatwo one przychodzą?
— Nie pozwalam sobie na zbytek podobny. Co cię jednak gnębiło? Nadmiar pracy?
— Być może. Prześladowały mię bowiem ciągle czarne myśli i halucynacye. Zdawało mi się, że jestem chora, sama jedna, bez grosza; że, nieznana nikomu, umieram z głodu w tym wielkim Londynie. Możliwość takiego końca dręczyła mię całymi dniami i przerażała, och, jak przerażała!
— Znam podobną obawę. Zmora to straszna, która mię niekiedy wśród nocy budzi i sen z powiek odgania. Ty jednak, Maisie, nie powinnabyś mieć o niej pojęcia.
— A skąd tobie przychodzi widmo głodu? Nie zaznałeś go przecież nigdy?
— Mniejsza o mnie. Powiedz mi lepiej, czy twoja renta bezpiecznie jest umieszczona?
— W papierach państwowych.
— Bardzo dobrze. Pamiętaj, gdyby ktokolwiek, gdybym ja nawet radził ci korzystniejszy interes, nie słuchaj, nie zgódź się nigdy! Nie wycofuj pod żadnym pozorem twych pieniędzy i nie pożyczaj nikomu ani grosza, rozumiesz, nikomu, nawet rudowłosej dziewczynie.
— Dlaczego próbujesz gderać? Robienie szaleństw nie leży w moim charakterze.
— Bo znam świat, bo wiem, że wielu ludzi zaprzedałoby duszę za trzysta funtów rocznego dochodu. Kobiety tymczasem tak lekko te rzeczy traktują. Jedna pożyczy pięć sterlingów, druga dziesięć, a żadna nie jest zbyt skrupulatną i sumienną tam, gdzie o drobny dług idzie. Trzymaj więc mocno pieniądze twe, Maisie, niema bowiem rzeczy okrutniejszej na świecie nad nędzę w takiem rojowisku ludzkiem, jak Londyn. Przeraziła ona mnie nawet, mnie, który dowodzę, iż człowiek niczego lękać się nie ma prawa.
Każdy ma jakąś słabą stronę w moralnym pancerzu swej istoty; każdy posiada jakiegoś straszaka, przeciwko któremu walczyć powinien pod grozą utracenia męskiego hartu i siły. Dick bał się nerwowo nędzy, ubóstwa, głodu, choć zaznał go raz tylko i to żartem nieledwie. Wspomnienie chwil owych dziś jeszcze ponurym wyrazem odbijało się w jego obliczu. Maisie patrzyła na rysy malarza, ostro odcinające się w świetle księżyca, a piętnem bólu nacechowane.
— Ryszardzie — wyrzekła łagodnie. — Po co myśleć o tem; wszak dziś masz już dosyć pieniędzy.
— Nigdy nie będę ich miał dosyć! — zawołał z dzikim naciskiem. — Nigdy! — I rozśmiawszy się, dodał: — W rachunkach moich będzie wiecznie brakować trzech pensów. Deficytu tego nic nie zapełni.
— Trzech pensów? Co to znaczy?
— Widzisz, podróżny jakiś zgodził mię raz do przeniesienia swych kufrów ze stacyi na ulicy Liverpool’skiej do mostu Blackfriars. Droga ta warta była sześć pensów. Proszę, nie śmiej się, ja ich rozpacznie potrzebowałem. Tymczasem dał mi tylko połowę i nie był nawet dość uczciwym, aby ją w srebrze zapłacić. Otóż, bez względu na sumy, jakie mógłbym jeszcze zarobić, świat pozostanie mi zawsze dłużnym trzy pensy.
Słowa te nie były godne człowieka, który przed chwilą mówił z zapałem o świętości pracy. Raziły one też delikatne poczucia kobiety, żądającej poklasku tylko, lecz nie pieniędzy. Zgorszona, wydobyła w milczeniu portmonetkę, a wyszukawszy w niej drobny, srebrny pieniążek, podała go Heldar’owi.
— Oto są owe trzy pensy — mówiła. — Wypłacam ci je chętnie w imieniu świata, Dick’u, a proszę, nie myśl o nich więcej. Nie warte, byś sobie wspomnieniem ich rozgoryczał duszę. Cóż, czy skończone rachunki?
— Zupełnie — odparł, przyjmując monetę. — Zostałem nie tylko zapłacony, lecz wynagrodzony stokrotnie. Krzywda nie istnieje od dzisiaj, a pieniążek, na pamiątkę chwili tej, zawieszę przy zegarku. Jesteś aniołem dobroci, Maisie.
— Aniołem, który przeziąbł i któremu ścierpły nogi — zaśmiało się dziewczę. — Bogi miłosierne! ależ moje futerko szronem jest pokryte! Nawet wąsy twoje zbielały. Nie przypuszczałam, że jest tak zimno.
Mróz biały porysował fantastyczne desenie na mgłą zwilżonym paltocie Heldar’a. I on zapomniał o stanie powietrza. Rozśmieli się też oboje, a wraz ze śmiechem tym skończyła się wszelka poważniejsza rozmowa.
Dla rozgrzania się, pobiegli żywo z powrotem; piękność wszakże pełnego przypływu morza, skąpanego w srebrnych blaskach księżyca, przykuła ich po chwili do miejsca. Świadomość, iż Maisie na równi z nim odczuwa i rozumie grę barw, była nową radością dla Ryszarda. Przekonał się, że i dla niej w mgle białej istnieją niebieskie promienie i fioletowe smugi, — że przedmioty, dla profana jednobarwne, w jej oczach mienią się tysiącem delikatnych odcieni.
Rozmarzające światło księżyca przeniknęło tymczasem do duszy dziewczęcia, łagodząc zwykłą jej sztywność i chłodne zamknięcie się w sobie. Gawędziła więc swobodnie, z ożywieniem, opowiadając o sobie, o ludziach i wypadkach, obchodzących ją bliżej. Mówiła o Kami’m, tym najmędrszym z mistrzów, — o pracujących u niego artystach, o Polkach, które, gdyby ich nie powstrzymywano, gotoweby się zabić pracą, — o Francuzkach, zbrojnych w niewyczerpaną chełpliwość. Niestety, nie zastąpi ona studyów poważnych, tak jak upodobania malarskie nie zastąpią talentu Angielkom i nie dadzą polotu Niemkom. Te ostatnie uczą się zazwyczaj jednego, jedynego przedmiotu tylko, by wróciwszy później do ojczyzny, zabrać się do kopiowania i kopiować już przez życie całe.
Dick, znający szczegóły te najdokładniej, słuchał jednak z zachwytem, bo... Maisie mówiła.
— Nic się tam, jak widzę, nie zmieniło — wtrącił. — Czy i dziś jeszcze podczas śniadania kradną sobie farby nawzajem?
— Och, nie kradną! To nazywa się delikatnie: przyciąganiem, pożyczaniem. Wiesz co, Dick’u, miałabym ochotę ściągnąć z twojej palety farb trochę. Może wraz z niemi zdobyłabym okruch twego powodzenia.
— Nie chcę być szorstkim, a jednak, gdybyś wiedziała, Maisie, co mi się ciśnie na usta! Ty chyba nie rozumiesz, na Boga, że powodzenie, wielkie powodzenie, największe nawet powodzenie niczem jest w porównaniu z... Nie! Nie będę wracał do tego przedmiotu. Czas już iść na stacyę.
— Żal mi szczerze, Dick’u, ale...
— Ale cię to więcej obchodzi, niż moje uczucia i cała moja osoba.
— Tego przecież nie powiedziałam.
— A co mi dasz, jeżeli ci wskażę drogę krótszą i najprostszą do celu, którego tak pragniesz, którego tak gorąco pożądasz? Czy przyrzekniesz być mi w zamian posłuszną?
— Najchętniej.
— Przedewszystkiem nie zapominaj nigdy o posiłku dlatego, że w danej chwili jesteś przy sztalugach. W zeszłym tygodniu dwa razy nie jadłaś obiadu.
Mówił na zasadzie domysłu.
— Nie, nie! — broniła się. — Tylko raz jeden, jedyny!
— I to wystarcza. Otóż nie powinnaś nigdy żywić się herbatą i bułką dlatego, że przyrządzenie innej potrawy sprawia więcej kłopotu.
— Żartujesz ze mnie.
— Mówię z całą powagą, na jaką mnie stać tylko. Och, ukochana, jedyna moja, czy tobie nigdy nie przychodzi na myśl, czem jesteś dla mnie? Cały świat sprzysięga się na to, aby cię wyzyskać, aby narazić na zaziębienie, przemoknięcie, brak wygód stosownych, aby cię zabić nadmiarem pracy i osamotnienia, a ja... ja nie mam prawa nawet być w pobliżu, otoczyć cię opieką, staraniem, miłością!
— Wiesz, Ryszardzie, jesteś, doprawdy, najnieznośniejszym chłopcem pod słońcem! Więc cóż ty myślisz, że, jak ciebie nie było, to ja wcale już nie umiałam dać sobie rady?
— Gdy mnie tu nie było, nie wiedziałem, jak rzeczy stoją, nie myślałem o tem. Dziś jednak oddałbym wszystko na świecie za prawo zatrzymania cię w domu, gdy deszcz pada na ulicy.
— Czy oddałbyś i powodzenie?
Tym razem Heldar musiał walczyć z sobą, aby się powstrzymać od wybuchu.
— Mrs. Jennett miała racyę; uczysz cierpliwości, Maisie. Za długo przykutą byłaś do szkoły i stąd zdaje ci się, iż cały świat ma zwróconą na ciebie uwagę. Tymczasem wątpię, czy ludzkość posiada więcej nad tysiąc dwieście osób, zajmujących się na seryo obrazami. Inni udają, ale w gruncie nic ich malarstwo nie obchodzi. Otóż pamiętaj, że ja tysiąc dwieście trupów widziałem od razu, na jednem polu. Powodzenie to głos bardzo drobniutkiej cząsteczki społeczeństwa. Reszta nie dba o nas ani odrobinę. Wyżej nad sztukę zajmuje każdego jakaś własna jego Maisie, z którą nie może trafić do ładu.
— Biedna Maisie!
— Biedny Dick raczej. Czy sądzisz, że, walcząc o to, co droższem mu jest nad życie, ma siłę jeszcze myśleć o obrazach? Gdyby więc nawet świat cały, gdyby tysiące, miliony ludzi podniosły się, jak jeden mąż, śpiewając hymny na cześć moją, czy myślisz, że okrzyki ich wynagrodziłyby mi świadomość przykrości, doznanej przez ciebie, świadomość choćby, że wyszedłszy w dzień słotny bez parasola, przemokłaś do nitki? Ale dosyć o tem, chodźmy już na stacyę.
— Mówiłeś jednak... — nalegała Maisie z pewną obawą.
Ryszard westchnął głośno.
— Tak, mówiłem; wiem o tem. Utrzymywałem, że praca jest wszystkiem, co mam, czem jestem i czem pragnę pozostać w życiu; że wskutek tego tajniki jej starałem się zbadać do gruntu, opanować. Jeżeli jednak jest ona wszystkiem dla mnie, to przecież posiadam dość logiki... bo tracę ją tylko, gdy o ciebie idzie... aby zrozumieć, że dzieła moje obojętną są rzeczą dla reszty świata, dla osób trzecich wogóle.
Maisie starała się nie dotykać nadal równie drażliwego przedmiotu i w wesołem już usposobieniu powrócili do Londynu. Zatrzymanie się pociągu przerwało gorące dowodzenie Heldar’a o potrzebie ruchu fizycznego oraz propozycyę, iż kupi on dla Maisie pysznego konia, że umieści go wraz z swoim wierzchowcem w pobliżu Londynu, tak, aby dwa lub trzy razy na tydzień mogli jeździć na dalsze, bardzo dla zdrowia jej potrzebne wycieczki.
— Co za niedorzeczność! A cóżby ludzie powiedzieli?
— Któż w tym wielkim Babilonie zajmuje się nami? Kto miałby odwagę wreszcie lub prawo żądać od nas dwojga rachunku z tego, co robimy?
Maisie spojrzała uważniej na latarnie gazowe, na mgłę i tłok ohydny. Dick miał racyę; losy i czyny ich nie obchodziły tu nikogo. Jazda konna jednak nie przybliżała jej wcale do ideału sztuki.
— Jesteś bardzo dobrym i miłym chłopcem; szkoda więc, że ci tak często przychodzą na myśl szaleństwa. Ukrócając je, nie tylko nie zgadzam się na kupowanie koni, lecz nawet nie pozwolę odprowadzić się dziś do domu. W zamian jednak za to, że nie będziesz zbaczał z drogi dla mnie, musisz mi drobne zrobić ustępstwo. Oto przyrzeknij, Dick’u, iż nie pomyślisz już nigdy o owych trzech pensach. Pamiętaj, żeś je otrzymał, że ci je zwrócono. Nie chcę bowiem, aby drobnostka czyniła cię mściwym i zawistnym, aby tchnienie nizkości wkradło się do pracy twojej. Możesz być tak wielkim, iż nie wolno ci żywić w sercu małostek.
Był to odwet, wobec którego pozostawało mu tylko pożegnać Maisie.
— Do widzenia — mówiła, wychylając się z dorożki. — Dziękuję za dzień rozkoszny. Co za szkoda, że on zawsze trwać nie może!
— Przeciwnie, to bardzo naturalne. W miłości bowiem, jak w rysunku, nie podobna stać na tym samym punkcie. Kto nie idzie na przód, musi się cofać. Skoro zaś o tem mowa, radzę szczerze, rysuj pilnie dalej. A teraz dobranoc, Maisie; przez wzgląd na mnie, przez miłość dla kogokolwiek na świecie, błagam, oszczędzaj się, uważaj na siebie.
Pogrążony w myślach, skierował się po chwili ku domowi. Dzień ten, tak gorąco upragniony, tak dawno oczekiwany, nie przyniósł mu uwieńczenia marzeń i uczuć, a jednak drogim mu był nad wszystko, bo go poniekąd zbliżył do Maisie. Spełnienie nadziei jego było teraz kwestyą czasu tylko; warto zaś czekać za ziszczeniem ich tam, gdzie chodziło o taką, jak Maisie, nagrodę.
Instynktem kierowany, zwrócił się bezwiednie ku rzece.
— Jak ona pojęła mię od razu — mówił do siebie, patrząc na powierzchnię wody. — Jak trafiła w mą słabą stronę, w ów grzech mściwości, dziś już zrównoważony, bo zapłacony przez nią. Boże wielki! Jak ona mię w lot zrozumiała, odczuła! I utrzymuje przytem, że ja jestem lepszy od niej! Lepszy od niej!
Niedorzeczność podobnego twierdzenia rozśmieszyła go szczerze.
— Ciekawa rzecz, czy też takie czyste, uczciwe dziewczę domyśla się choć w połowie, czem jest właściwie życie mężczyzny. Nie, nie może mieć o tem pojęcia; inaczej żadna nie chciałaby nam powierzyć przyszłości swej i życia.
Wyjął drobny pieniążek, otrzymany od niej, patrząc na dar ten jak na talizman cudowny, jak na zakład, wiodący ich w przyszłości do zupełnego porozumienia i do szczęścia. Gdybyż tylko Maisie nie była tymczasem w Londynie, sama jedna, bez opieki, wśród lasu niebezpieczeństw, otaczających ją zewsząd!
Heldar wstrząsnął się, a na usta jego wybiegła jakaś niezrozumiała, pogańska modlitwa do Losu, do Przeznaczenia, od którego przyszłość istoty tej zależała. Jeżeli miałoby jej grozić kiedykolwiek nieszczęście, niech brzemię łez i bólu na niego spadnie, lecz niech Maisie wyjdzie zeń nietknięta; niech jego zmiażdży, byle ją ominęło... I zabobonną trwogą szarpnięty, pieniążek w głębię wody rzucił. Był on mu w tej chwili droższy nad wszystko, co posiadał na ziemi, był jedynym podarkiem, jedyną pamiątką, jaką miał od Maisie; rozstaniem się więc z nią, ciśnięciem jej w nurty Tamizy, składał ofiarę, która powinna była przekupić tajemnicze Przeznaczenie.
Wrzucenie trzech pensów w fale rzeki przerwało prąd myśli, uwalniając go na chwilę od obrazu Maisie i obaw, o nią doznawanych. Zwrócił się też, gwiżdżąc, ku domowi, stęskniony — po tym dniu sielankowym, spędzonym w towarzystwie kobiety — za dymem, fajką i swobodną pogawędką męską. I to jednak pragnienie zbladło wobec nagłej wizyi okrętu „Barralong,“ pędzącego swobodnie ku podzwrotnikowym wodom.