Zwodne światło/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Zwodne światło
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1893
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anatol Krzyżanowski
Tytuł orygin. The Light That Failed
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

W kilka tygodni później Ryszard wracał w niedzielę, wśród mgły gęstej, przez park do domu.
— Są to widocznie owe cięgi, które Torp przepowiadał — mówił do siebie. — Brr! bolą więcej, niż przypuszczałem na razie; ale... królowa błądzić nie może. Przytem trudno jej odmówić zdolności rysunkowych.
Ukończył właśnie niedzielną wizytę u Maisie. Przez cały czas gawędy zielone, badawcze oczy rudej impresyonistki nie opuszczały ich ani na chwilę; Dick też, od pierwszego spotkania, za śledcze to może, natrętne spojrzenie, znienawidził czerwonowłosą dziewczynę; a teraz, teraz wracał do domu z dojmującem uczuciem wstydu i upokorzenia.
Nie pierwsza to była wizyta. Nie. Niedziela po niedzieli, ubrany w najlepsze szaty, szedł do brudnej, nieporządnej kamienicy, położonej za północnym skrajem parku, aby najwpierw oglądać tam obrazy Maisie, a później krytykować je i udzielać rad i wskazówek; od dawna bowiem spostrzegł, iż dzieła te zdają się błagać o poprawki. Niedziela po niedzieli tymczasem wzrastała jego miłość, opanowując sercem coraz mocniej, tłocząc na usta wyrazy, które musiał siłą powstrzymywać, tak jak siłą wstrzymywał się jedynie, by nie ująć Maisie w ramiona i nie ucałować ust tych drobnych raz jeden, raz jeszcze... i wiele, wiele razy później. Niedziela po niedzieli głowa brała górę nad sercem, nad porywem uczucia, przestrzegając go, iż Maisie pozostanie niewzruszoną, — że lepiej nie zdradzać się i gawędzić dalej o tajnikach sztuki, która — jak dotąd — stanowiła jedyną życia jej osnowę.
Przeznaczeniem jego było widocznie znosić przez długie tygodnie istne tortury w tej małej pracowni, przybudowanej niedbale do ubogiej, zaniedbanej willi, — w pracowni, której nikt nie odwiedzał, w której nic nie leżało na swojem miejscu. Przeznaczeniem — milczeć, patrząc, jak Maisie krząta się około filiżanek i nalewanej w nie herbaty.
Nie znosił herbaty, czuł wstręt do niej; a jednak, aby przedłużyć ile możności pobyt swój tutaj, pił ją z namaszczeniem, podczas gdy rudowłosa impresyonistka, siedząc w milczeniu, nieporuszenie, jak plama jakaś ognista a bezkształtna, nie spuszczała z niego zielonych swych oczu. Śledziła go tak zawsze, bezprzestannie.
Raz, raz jeden tylko pozostawiła ich samych na chwilę; lecz wtenczas Maisie skorzystała właśnie z tych minut kilku, aby mu pokazać album, w którem chowała parę wycinków z gazet z króciutkiemi, pośpiesznemi wzmiankami o obrazach swych, posłanych na przygodne wystawy prowincyonalne.
Dick pochylił się i przyłożył usta do paluszka, farbą umazanego, którym przytrzymywała kartę albumu.
— Och, ukochana, jedyna moja! — wyszeptał — i ty przywiązujesz wagę do takich rzeczy? Wrzućże to do kosza, Maisie!
— Nie — odparła, zamykając książkę. — Będę dopóty wzmianki te chować, dopóki lepszych nie pozyskam pochwał.
Wtedy to, kierowany zwykłym swym brakiem szacunku dla publiczności, a głębokiem uczuciem dla dziewczęcia, chcąc zdobyć dla niej więcej owych upragnionych wycinków, Dick zaproponował, iż następny obraz on wymaluje, a ona podpisze tylko.
— Dzieciństwo! — oburzyła się Maisie. — Nie spodziewałam się tego po tobie. Praca musi być moją, moją własną, moją, moją tylko!
— W takim razie weź się do malowania dekoracyjnych medalionów w domach wzbogaconych piwowarów! — rzucił Dick, wściekły i dotknięty do żywego.
— Niech będą i medaliony, lecz ja je sama wykonam — brzmiała odpowiedź, dana głosem, który mu przypomniał śmiałe utarczki, staczane z mrs. Jennett przez pewien atom drobny, o dużych, siwych źrenicach. Rozbrojony, chciał się upokorzyć, przeprosić, lecz rudowłosa wtargnęła już z powrotem do pracowni.
Następnej niedzieli, przyniósłszy Maisie drobne upominki — z ołówków, które miały same rysować, i farb niebywałej trwałości, — starał się zjednać artystkę, święcąc pracy jej niepodzielną uwagę. Wymagało to natężenia myśli oraz wytłumaczenia własnych jego przekonań i poglądów. Torpenhow’owi włosy stanęłyby ze zdumienia na głowie, gdyby mógł był słyszeć zapał, z jakim Dick wygłaszał wiarę swą w ewangelię sztuki.
Przed miesiącem wymowa ta jego samegoby zdziwiła. Dziś jednak Maisie żądała, aby jej wyjaśniał tajemnice zawodu; zebrawszy więc całą przytomność umysłu, szykował w jeden szereg wszystkie „dlaczego“ i „czemu,“ nad któremi sam dotąd nigdy nie suszył sobie głowy. Niema nic trudnego w zrobieniu danej rzeczy, jeżeli wykonać ją umiemy; wskazać wszakże zasady, na mocy których działamy, to zadanie często niełatwe.
— Gdybyś mi dała pędzel do ręki, wykończyłbym to w mgnieniu oka — zawołał Dick, zrozpaczony upartym podbródkiem, który, według wyrażenia Maisie, nie chciał w żaden sposób nabrać miękkiej soczystości ciała. — Poprawiłbym z łatwością; nauczyć cię jednak, jak masz sama zrobić, nie potrafię. Koloryt twój posiada jakąś cechę holandzką, ponurą, która mi się bardzo podoba; rysunek jednak słabym jest widocznie. Skrócenia tak wyglądają, jak gdybyś nigdy nie malowała podług żywego modelu; przytem przejęłaś manierę Kami’ego. Ciało nie ma jędrności, a w cieniu nabiera pozoru ciasta. Nie wiedząc o tem, oszukujesz sama siebie i własną pracę, byle tylko uniknąć gruntownej, choć nudnej może roboty. Otóż gdyby cię to nie rozgniewało, poradziłbym poprzestać czas jakiś na rysunku. Linie nie pozwalają na żadne szacherki, na żadne ustępstwa. Wszystko musi być zrobione wyraźnie i dokładnie. Tymczasem farby olejne to ulubiona ucieczka partaczy. Trzy lub cztery cale kwadratowe ładnej, soczystej karnacyi ocala nieraz obraz, kryjąc wady i braki w nakreśleniu postaci. Rzecz to znana, lecz niemoralna. Weź się na czas krótki do rysunku, a wtedy dopiero potrafię ocenić twe zdolności, siłę twego talentu... jak się zwykł Kami wyrażać.
Maisie zaprotestowała żywo. Kreda i ołówek nie pociągały jej, nie zajmowały.
— Wiem o tem — przyznał Ryszard. — Wolisz malować główki fantazyjne; kwiaty bowiem, jakimi otoczysz ich szyję, osłonią zły rysunek i wadliwe modelowanie korpusu.
Rudowłosa impresyonistka rozśmiała się mimowoli.
— Wolisz — ciągnął artysta dalej — tworzyć krajobrazy, w których krowy i konie będą stały po kolana w trawie dlatego jedynie, aby ukryć krzywe swe nogi. Wolisz robić to, czego właściwie robić jeszcze nie umiesz. Masz niezaprzeczone poczucie barw, lecz nie zdołałaś zapanować nad formą. Otóż poczucie barw to dar boży, którego ci nikt i nic nie odbierze; forma zaś to rzecz, którą wypracować, której nauczyć się trzeba. Dlatego też radzę: odłóż farby, a weź się do rysunku. Inaczej wszystkie te fantazyjne główki, a kilka bardzo jest ładnych, tak uwiężą twórczość twą i talent, iż ani o krok nie postąpi on na przód. Rysunek tymczasem, wykazawszy słabe strony, zatrzyma cię chwilę, lecz później pozwoli ze zdwojoną siłą rozwinąć skrzydła.
— Tylu jednak ludzi... — przerwała Maisie.
— Och, nie patrz na to, co drudzy robią. Duch ich nie jest twoim duchem i na rozwój jego wpływać nie może. Człowiek stoi i podnosi się siłą własnej pracy jedynie. Pamiętaj więc, iż oglądanie się w walce tej na innych istną jest stratą czasu.
Dick zatrzymał się, a w oczach jego rozumnych odzwierciedlił się wyraz tęsknoty i głębokiego uczucia, tak często przez rozum tłumiony. Wpatrzone w Maisie spojrzenie jego pytało wyraźniej od słów najwymowniejszych, czy nie czas już było zaniechać tej czczej zabawki, rzucić las pędzli i płócien, podając rękę miłości, która życiem jest dopiero.
Maisie tymczasem, ku wielkiemu jego zdumieniu, poddała się wskazanej, surowej metodzie nauczania; a czyniła to z takim wdziękiem kornym, iż miał co chwila ochotę chwycić ją w ramiona i unieść do najbliższego urzędnika stanu cywilnego. Nieokreślone posłuszeństwo dla słowa wyrzeczonego, a zimna, niepojęta obojętność dla uczuć, niewypowiadanych wprawdzie, lecz w każdem spojrzeniu u stóp jej składanych, mieszała i mroziła Heldar’a. Władza jego wzrastała równocześnie w domu. Ograniczała się ona wprawdzie do jednego tylko popołudnia na siedm dni w tygodniu, lecz niemniej coraz wyraźniejsze przybierała cechy. Maisie nauczyła się polegać na nim; przywykła żądać jego rady we wszystkiem — od opakowania wysyłanego obrazu aż do naprawy dymiącego kominka.
Rudowłosa za to nigdy i w niczem o zdanie jego nie pytała. Z drugiej wszakże strony, nie protestowała przeciw jego obecności, trawiąc czas na bacznem przyglądaniu się rysom gościa.
Heldar odkrył tymczasem, iż przypuszczenia jego były prawdziwe, że pożywienie niewiele zajmowało czasu obu malarkom. Posiłek dorywczy, nieregularnie podawany, składał się najczęściej z herbaty, pikli i biszkoptów. Dziewczęta wybierały się zawsze na targ, miały porobić większe gospodarskie sprawunki, ale tymczasem żyły przez całe tygodnie jak ptaszęta, manną bożą nieledwie, przy pomocy najemnicy tylko, która na krótko się pojawiała. Dochody bowiem Maisie szły całe na modele; impresyonistka zaś poświęcała wszystko na przybory, o tyle wytworne, o ile pospolitą była jej praca.
Nauczony własnem doświadczeniem, drogo za przybyciem do Londynu nabytem, Dick ostrzegł ukochaną, iż takie głodzenie się doprowadza do upadku ducha, do gorszego od śmierci wyczerpania i sparaliżowania sił umysłowych. Maisie, uwierzywszy mu — jak zwykle — postanowiła więcej na prozę życia zwracać uwagi.
Gdy Ryszard rozważał później scenę tę wśród ciszy zimowego wieczoru, gdy przypomniał sobie zatykanie dymiącego komina w saloniku Maisie, doświadczał bólu, gorszego od cięcia szpicrózgą. Zdawało mu się, iż sroższego cierpienia nie mógłby zaznać; a jednak przyszła i na nie kolej.
Pewnej niedzieli rudowłosa oznajmiła, iż ma zamiar narysować głowę pana Heldar’a, prosi więc, aby siedział spokojnie czas jakiś; przyczem — dodała jakby od niechcenia — może zechce patrzeć na Maisie. Aby nie drażnić jej odmową, zajął wskazane miejsce; nieruchomość zaś pozwalała mu rozważać, ile to razy on sam innych ludzi w podobnym zużywał celu. Przyszła więc i na niego kreska; a równocześnie, dziwnym zbiegiem okoliczności, stanął mu w myśli Binat, ów Binat, który, zanim doczekał się takiego poniżenia, był przecież sam artystą.
Gdy skończyła, ujrzał szkic własnej głowy, szkic, rzucony ostrymi rysami tylko, a jednak wyrażający z przedziwną siłą: nieme oczekiwanie, tęsknotę, a przedewszystkiem beznadziejne oddanie się mężczyzny kobiecie, na którą patrzył w danej chwili. Rysunek był widocznie gorzkiem szyderstwem ze strony złośliwej dziewczyny.
— Kupuję szkic ten! — zawołał Dick szybko. — Kupuję za cenę, jaką pani sama naznaczysz.
— Byłaby w każdym razie za wysoką dla pana. Sądzę wszakże, iż będziesz mi równie wdzięcznym, gdy...
Jednym rzutem szkic znalazł się w popiele wygasającego ogniska.
— Och, co za szkoda! — zawołała Maisie. — Zepsułaś, nie pokazawszy mi nawet.
— Dziękuję pani — wyszeptał Dick głosem przez wzruszenie stłumionym i szybko pożegnał obie artystki.
— Jak ten człowiek mnie nienawidzi, a jak kocha ciebie, Maisie! — wybuchnęła rudowłosa.
— Co za niedorzeczność! Wiem, że Ryszard mię lubi; każde z nas jednak ceni również pracę i ma cel w życiu, do którego musi dążyć wytrwale.
— Nie; on kocha ciebie tylko. Przekonałam go jednak dzisiaj, że i impresyonizm jest coś wart w sztuce, że i on ma siłę. Maisie, czy ty nie widzisz?
— Czego? Nie rozumiem.
— Nic już; tylko, gdyby na mnie ktoś tak patrzył, jak ten człowiek na ciebie, wtedy... wtedy... nie wiem, cobym zrobiła! Heldar jednak nienawidzi mnie; och, jak mnie nienawidzi!
Myliła się poniekąd. Nienawiść bowiem Dick’a złagodzona została na razie wdzięcznością za zniszczenie owego szkicu, a później, później zapomniał po prostu o antypatycznej mu dziewczynie. Miejsce jej zajęło poczucie wstydu i upokorzenia.
— Musi w tych dniach nastąpić wybuch! — powtarzał z wściekłością, idąc przez park, w gęstą mgłę spowity. — Czas położyć kres fałszywemu położeniu. Zresztą nie jest ono winą Maisie, broń Boże! Maisie, ze swego stanowiska, ma racyę. Maisie mylić się nie może; ale historya ta trwa już przeszło trzy miesiące. Trzy miesiące! Cóż to znaczy! Wszak dziesięć lat włóczyłem się po świecie, aby zdobyć podstawy, pierwsze podstawy po prostu, do pracy dzisiejszej. Prawda. Lecz nikt nie wbijał mi wtenczas szpilek, szpilek-rysunkowych, nikt nie zagłębiał co niedzielę sztyletu w duszy. Och, maleństwo ty moje, ukochane! jeżeli uda mi się kiedy wolę twą przełamać, ktoś będzie musiał srodze walkę tę odpokutować. Ale nie ty, nie. Ciebie zbyt kocham na to; otruję po prostu w dzień naszego ślubu tę czerwoną wiewiórkę, która zdaje się niezdrowy wpływ dokoła wywierać. A teraz, aby zapomnieć o przykrych przejściach, chodźmy do Torp’a.
Ów Torp wymawiał srodze w ostatnich czasach Dick’owi zmienność jego i lenistwo, dwa ciężkie grzechy w karyerze artystycznej. Malarz słuchał wyrzutów bez jednego słowa odpowiedzi. W pierwszych tygodniach, rozdzielających pamiętne niedziele u Maisie, rzucił on się z szaloną, dziką zaciekłością do pracy, chcąc pokazać ukochanej całą rozległość swego talentu, całą jego potęgę. Wkrótce jednak przekonał się, że trud to próżny. Ponieważ bowiem uczył ją, aby poza własną robotą nic nie widziała i na nikogo się nie oglądała, Maisie więc starała się to święcie wypełniać. Prosiła o rady i słuchała ich, lecz równocześnie obrazy Dick’a nic a nic jej nie obchodziły.
— Prace twoje czuć krwią i tytuniem — rzekła raz. — Powiedz, czy ty tylko żołnierzy stwarzać umiesz?
— Zrobiłbym twój obraz — myślał Ryszard, — twój portret; namalowałbym go tak, iż zdumionąbyś została. — Głośno jednak nie zdradził się z myślą równie śmiałą, lecz rzekł pokornie: — Żałuję, Maisie, że ci się te rzeczy nie podobają. — Po powrocie do domu za to wywarł gniew swój, rzucając wobec Torpenhow’a cały szereg bluźnierstw przeciw sztuce.
Stopniowo jednak, wskutek jednej myśli wszechpotężnej, owładającej jego duchem, przestał zajmować się własną pracą i własnemi dziełami. Przez wzgląd na Maisie, przez szacunek dla samego siebie, szacunek, którego cząstkę tracił każdej niedzieli, nie poniżał się rozmyślnie złą pracą; dobrej wszakże nie tworzył także; bo skoro Maisie nie dbała o jego obrazy, po co je było powoływać do życia? Nie robił więc nic, licząc tylko dnie długie, dzielące niedzielę od niedzieli.
Torpenhow’a oburzało to do najwyższego stopnia; nie mogąc też wytrzymać w narzuconej sobie, biernej roli, postanowił uderzyć na Ryszarda tej właśnie niedzieli, gdy wracał on od Maisie, zgnębiony i rozstrojony trzygodzinną walką z nałożonemi sobie pętami, trzygodzinnem szamotaniem się z własnem uczuciem.
Chcąc odnieść zwycięstwo w ataku, Torpenhow spróbował poradzić się Nilghai’ego, który nadszedł pod tę porę.
— Rozpróżniaczył się, mówisz? Zaniedbał robotę, zły jest i rozdrażniony? — pytał Nilghai. — Phi, zwykłe symptomaty; niema sobie nad czem głowy łamać. Wchodzi tu po prostu w grę kobieta.
— Ależ to istne nieszczęście!
— Nie. To tylko chwilowa choroba. Przeszkadza mu ona na razie w pracy, łamie bieg życia; radzę jednak, nie mieszaj się do tego. Może tu ona przyjść nawet, może mu zrobić scenę na schodach, ale to niczego nie dowodzi. Najlepiej, dopóki Ryszard sam nie zacznie, nie mów nic; nie jest to bowiem charakter uległy, na który łatwo byłoby wpływ wywierać.
— Pragnąłbym go widzieć takim; ale, niestety, szatan z niego, uparty, a przeklęcie siebie pewny.
— Czas uleczy go z tego. Życie nauczy go jeszcze, iż trudno podbić świat tuzinem pędzli lub pudełkiem farb olejnych. Lubisz go bardzo, jak widzę?
— Do tego stopnia, iż wziąłbym chętnie na siebie wszelką karę, każdą przykrość, jakaby go miała spotkać! Znam jednak życie i wiem, że nawet brata własnego nikt od nich ocalić nie jest w stanie.
— Rzecz prosta, a że niema wojny, na którąby Dick’a wysłano, musi więc powoli, własnym kosztem, zdobywać doświadczenie. Ale, skoro mowa o wojnie, mogę ci powiedzieć, iż na wiosnę oczekują rozruchów w Bałkanach.
— Dawno je zapowiadali. Gdyby raz przyszły nareszcie, może udałoby mi się wyciągnąć stąd Ryszarda.
W drzwiach otwartych stanął w tej chwili Heldar, a posłyszawszy ostatnie zdanie, rzucił krótko:
— Za marna okazya. Zbyt mi tu dobrze obecnie, abym miał zamiar w świat wyruszyć.
— Chybaż nie bierzesz na seryo tych wszystkich niedorzecznych pochwał, jakie ci pisma sypią? — podjął Nilghai. — Wszedłeś w modę, ale to nie może długo potrwać. Za pół roku publiczność zwróci się do nowej zabawki, a ty co poczniesz wówczas? Gdzie się podziejesz?
— Zostanę tu, w Anglii.
— Wtedy, gdy mógłbyś znaleźć wpośród nas cudowną sposobność do nowej roboty? Cóż to znów za niemądry pomysł? Będziemy tam wszyscy: ja, Kenen, Torp, Cassavetti, cała armia; znalazłbyś więc okazyę do zdobycia nowych tryumfów, do robienia studyów, dzięki którym sława twoja zaćmiłaby imię Wereszczagina.
— Hm! — mruknął Dick, paląc zawzięcie fajkę.
— Ty jednak wolisz siedzieć bezczynnie, wyobrażając sobie, iż cały świat patrzy na twe obrazy i nimi tylko jest zajęty. Ryszardzie, pomyśl, proszę, jak własne kłopoty, trudy i zabiegi wypełniają życie każdego człowieka, a może zrozumiesz wtedy, czem jest właściwie takie, jak twoje, powodzenie. Oto, jeżeli z pośród milionów ludzi dwadzieścia tysięcy znajdzie czas, aby między dwoma kęskami, między jednym łykiem a drugim, mruknąć coś o czemś, co ich nawet wcale nie obchodzi, to wynik tego mruknięcia nazywa się: sławą, rozgłosem lub chwałą, stosownie do gustu, do upodobania pana i władcy, który mruknięcie podobne sylabizuje.
— Wiem o tem tak dobrze, jak i ty. Racz zaufać o tyle mej inteligencyi.
— A bodaj mnie powieszono, jeżeli w nią wierzę!
— Bodaj cię powieszono zatem. I tak zresztą stryczka pewno nie unikniesz. Nagrodzą cię nim Turcy za szpiegowanie ich szeregów. Ach, jaki jestem znużony, śmiertelnie znużony! Siły mnie opuszczają!
I osunąwszy się na fotel, Dick zasnął w parę minut.
— Zły to znak! — szepnął Nilghai z cicha.
Torpenhow wyjął śpiącemu z ust fajkę, od której zaczęło tlić się ubranie, i podsunął poduszkę pod głowę.
— Co tu poradzić? Co tu poradzić? — mówił. — Uparty i zły kozieł, ale ja go tak kocham! Oto blizna po owem strasznem cięciu, jakiem rozpłatano mu czaszkę w Afryce.
— Może on dzięki temu oszalał trochę?
— E, cóż znowu! Byłby w takim razie najtrzeźwiejszym szaleńcem, jakiego mi się spotkać zdarzyło.
Drzemkę tę Dick przypłacił nocą bezsenną, wśród której przyszła mu nagle myśl bardzo prosta, a tak wspaniała, iż nie mógł pojąć, dlaczego dziś dopiero wpadł na nią. Oto pójdzie do Maisie w dzień zwykły, nie niedzielny, podsunie projekt wspólnej wycieczki za miasto i zawiezie ją najbliższym pociągiem do Fort-Keeling’u, w te miejsca, które przed dziesięciu laty wspólnie przebiegali.
— Ogólnie biorąc — tłómaczył sobie nazajutrz, zapatrzony we własny, mocno namydlony podbródek, — chodzenie po starych ścieżkach nie zawsze jest bezpieczne. Przypominają się dawno przeżyte, zapomniane szczegóły i tchnienie smutku ogarnia duszę. W każdej jednak regule istnieją wyjątki, a ten mi może szczęście przyniesie. Pójdę natychmiast do Maisie.
Wyjątkowym trafem nie zastał rudowłosej; wyszła za sprawunkami. Przyjęła go więc Maisie tylko, w bluzie powalanej farbami, cała zajęta robotą i niezadowolona, że jej przerwano cenne chwile. Wizyta w dzień zwykły była przekroczeniem umowy, co tak żywo dała uczuć Dickowi, iż, zbity z toru, potrzebował całej odwagi na wypowiedzenie swej prośby.
— Zanadto pracowałaś w ostatnich czasach — tłómaczył z powagą człowieka doświadczonego. — Idąc tak dalej, stracisz siły. Trzeba ci koniecznie odpoczynku i dlatego namawiam na jednodniową wycieczkę.
— Dokąd? — pytała Maisie. Zmęczenie, wywołane długiem staniem przed stalugami, odbijało się zarówno w głosie jej, jak w rysach, znużeniem nacechowanych.
— Gdziekolwiek. Wsiądziemy do pociągu jutro i zdamy się na łaskę losu, gdzie nas zawiezie. Zjemy śniadanie na pierwszej lepszej stacyi, a przed wieczorem odwiozę cię na obiad do domu.
— Tak, lecz w razie dobrego światła stracę najniepotrzebniej dzień roboty — mówiła z wahaniem, unosząc w ręku ciężką paletę z orzechowego drzewa.
Dick powstrzymał siłą tylko przekleństwo, cisnące mu się na usta. Nie nauczył się jeszcze słuchać cierpliwie o tem zaciętem przywiązaniu do pracy, jakie ożywiało ukochaną przez niego kobietę.
— Wierz mi, Maisie — mówił, — iż, zużywając każdą godzinę dobrego światła, więcej sobie zaszkodzisz, niż dziełom twym pomożesz. Przepracowanie się to zadatek zabójczego próżniactwa na przyszłość. Bądź-że rozsądną i nie odmawiaj mi, w imię własnego dobra. Wstąpię jutro po ciebie, po wczesnem śniadaniu.
— Niech i tak będzie. Ale wszak zaprosisz także...
— Nie. Nie zaproszę nikogo. Chcę zrobić przyjemność tobie i sobie tylko, nikomu więcej. Zresztą dziewczyna ta nienawidzi mię serdecznie, a ja jej nie znoszę co prawda. Nie chciałaby pewno pojechać nawet. A więc do jutra. Daj Boże, aby nam słońce jasno świeciło.
Zachwycony powodzeniem projektu swego, Heldar miał ochotę zamówić osobny pociąg. Rozsądek kazał mu jednak powstrzymać wybryk podobny, poprzestał więc tylko na kupieniu wspaniałego, popielatego płaszczyka, okładanego błyszczącymi sobolami i, uszczęśliwiony ze sprawunku, wrócił do siebie, aby w ciszy projekt głębiej rozważyć.
— Wyjeżdżam jutro na dzień cały z Ryszardem — zawiadomiła Maisie rudowłosą po powrocie jej z miasta.
— Od dawna na nagrodę tę zasłużył — brzmiała odpowiedź. — Skoro ciebie nie będzie, każę uszorować z gruntu podłogę w pracowni. Brudna już bardzo.
Maisie, nieznająca od dawna wypoczynku, ani wakacyi, wyglądała z upragnieniem, lecz zarazem z pewną obawą, zapowiedzianej rozrywki.
— Gdy Dick stara się być rozsądnym, wtedy niema milszego nad niego człowieka — myślała. — Lękam się jednak, by nie zaczął przypominać starych historyi; odpowiedź moja bowiem znówby mu przykrość zrobiła. Doprawdy, sto razybym go więcej lubiła, gdyby chciał nareszcie zapomnieć o tych dzieciństwach.
Zjawiwszy się nazajutrz z rana, z oczami promieniejącemi głęboką radością, Ryszard zastał dziewczę w przedsionku, w płaszczyku i kapeluszu, gotowe już do drogi.
— Nie zwykła willa drewniana — myślał, — lecz pałace marmurowe byłyby zaledwo godnym dla bóstwa takiego przybytkiem.
Gdy „bóstwo“ zbiegło ze schodów i zajęło miejsce w czekającym na nich powozie, Heldar nie mógł się nacieszyć nową dla niego rolą opiekuna.
— Czy ci nie zimno czasem? Czy nie zjadłabyś, Maisie, cokolwiek przed wyjazdem? Patrz, okryj sobie nogi tym płaszczem.
— Dziękuję; dobrze mi zupełnie. Ale gdzie my jedziemy? Och, Dick’u, przestań-że śpiewać na ulicy. Ludzie gotowi nas wziąć za parę waryatów.
— Niech nas biorą za co chcą, jeżeli im to tylko sprawia przyjemność. Nie wiedzą nawet, kto my jesteśmy; ja zaś nie dbam wcale, kim oni są. Na honor, Maisie, uroczo wyglądasz!
Dziewczę, zapatrzone wprost przed siebie, nie odpowiedziało nawet. Mroźny wiatr zimowy zaróżowił delikatne jej lica; ponad kruczą główką zaś białawe obłoki rozdzielały się chyżo na tle blado-błękitnego nieba, a w powietrzu, w falach rzeki, w rozradowanych spojrzeniach wreszcie, czuć było tchnienie zbliżającej się wiosny.
— Ślicznie będzie poza murami miasta! — zawołał Dick.
— Gdzie my jednak jedziemy?
— Zaczekaj, a zobaczysz.
Zatrzymali się na dworcu Wiktorya i Ryszard pobiegł po bilety. Siedząc w poczekalni, przy dużym ogniu kominkowym, Maisie pomyślała przez ćwierć sekundy, ale przez ćwierć sekundy tylko, że jednak stokroć to wygodniej posłać mężczyznę, niż torować sobie łokciami drogę do kasy. Gdy wprowadził ją później do przedziału salonowego, dlatego jedynie, że był on ogrzany, w dużych, siwych źrenicach dziewczęcia przebiło się zgorszenie i wyrzut za takie marnotrawstwo.
— Chciałabym wreszcie wiedzieć, gdzie my jedziemy? — powtórzyła po raz dwudziesty, gdy nagle, u końca już drogi, nazwisko znanej stacyi błysnęło jej przez okno wagonu, zdradzając całą, starannie utrzymywaną tajemnicę.
— Och, Dick’u, szkaradny! — zawołała.
— Sądziłem, że ci będzie miło zobaczyć miejsca, od lat tylu niewidziane. Wszak po rozstaniu naszem nie wracałaś tu nigdy?
— Nie. Nie tęskno mi było za panią Jennett. A jedyne to wspomnienie, z chwilami temi związane.
— Czyż jedyne, Maisie? Patrz, pamiętasz pewno ten wiatrak? Stał wówczas wśród redlin z kartoflami. Na szczęście, nie zbudowano tu jeszcze całego szeregu willi zbytkownych. Czy pamiętasz, że ja cię raz zamknąłem w nim na klucz?
— A mrs. Jennett zbiła cię za to uczciwie, chociaż ja nic nie wydałam, nie powiedziałam, że ty mnie zamknąłeś.
— Sama zgadła. Podparłem jeszcze drzwi kijem i wołałem, że zakopuję żywcem Amommę w kartoflach, a ty, uwierzywszy, płakałaś z rozpaczy. Już-to wogóle ufniejsze miałaś usposobienie wówczas, niż dzisiaj.
Śmieli się i, wychyleni oknem, sprawdzali miejsca, z dawnemi wspomnieniami związane. Oczy Ryszarda tylko, zamiast na oddalonym krajobrazie, zatrzymywały się coraz dłużej na delikatnym policzku dziewczęcia, który fala krwi coraz żywiej zabarwiała. Zapatrzony w ten profil czysty, a tak blizko niego będący, winszował sobie coraz bardziej szczęśliwego pomysłu wycieczki, pewny, że mu ona przyniesie słowo jej przychylne, jako pierwszy zadatek szczęścia na życie całe.
Gdy pociąg zatrzymał się wreszcie, wyskoczyli oboje, by staremu miasteczku nowym przyjrzeć się wzrokiem. Najwpierw więc oglądali, ale z pewnej odległości, pamiętny im dom mrs. Jennett.
— A gdyby tak ukazała się na progu, cobyś zrobiła? — pytał Ryszard z udanym wyrazem obawy.
— Wykrzywiłabym się.
— Pokaż, jak? — ciągnął, naśladując język z czasów ich dzieciństwa.
Maisie oszpeciła śliczne swe rysy najohydniejszym grymasem, zrobionym w stronę willi, a malarz śmiał się głośno z niewinnej tej igraszki.
— Nie macie wstydu w oczach! — wołało dziewczę, naśladując oburzoną i rozgniewaną minę mrs. Jennett. — Maisie, do domu natychmiast! Za karę nauczysz się na pamięć: kollekty, epistoły i ewangelii na następne trzy niedziele z rzędu. Więc taki skutek odnoszą moje nauki? Och, to Dick namawia cię do wszystkiego złego! Słuchaj, jeżeli nie jesteś dżentelmanem, mógłbyś przynajmniej...
Zdanie zostało urwanem w połowie. Maisie przypomniała sobie bowiem, przy jakiej to sposobności zostało użytem po raz ostatni.
— Mógłbyś przynajmniej zachować pozory dobrze wychowanego człowieka — dokończył Ryszard szybko. — Miała racyę. Teraz zaś zjedzmy śniadanie i chodźmy do Fort-Keeling’u. A może wolisz pojechać?
— Nie. Powinniśmy iść piechotą, przez sam szacunek dla miejsc tych. Jak się tu nic nie zmieniło!
Gdy zwróciwszy się w stronę morza, przechodzili przez stare, dobrze znane uliczki, wpływ dawnych wspomnień opanował ich duszą. Zbliżali się właśnie do sklepu cukiernika, nadzwyczaj poważanego przez nich podówczas, kiedy to oboje razem złączywszy fundusze swe, posiadali zaledwo szylinga tygodniowego dochodu.
— Czy nie masz czasem paru groszy, Dick’u? — pytała Maisie, jak niegdyś przed laty.
— Mam trzy pensy. Jeżeli myślisz jednak, że dwa z nich ofiaruję ci na pastylki miętowe, to się srodze mylisz. Mrs. Jennett utrzymuje, że to gminny przysmak.
Znów się rozśmieli i znów zorza rumieńca oblała lica dziewczęcia, a fala krwi poruszyła żywiej sercem mężczyzny. Spożywszy śniadanie, poszli oboje wzdłuż pustego, niezabudowanego dotąd wybrzeża, do Fort-Keeling’u. Wiatr zimowy, pędząc od morza, dziwne im w uszach wyśpiewywał piosenki.
— Maisie, złapałaś gila. Czubek twego nosa zaczyna fiołki przypominać. Puśćmy się na wyścigi, to najlepszy sposób rozgrzania.
Obejrzawszy się dokoła, czy kto nie widzi, pobiegła jak strzała na przód. Zdyszana, przystanęła wreszcie.
— Dawniej gonitwa nie miała końca, dziś tchu mi już braknie.
— Wiek sędziwy ma swoje prawa. Widzisz, jak to źle zasiedzieć się w mieście i utyć. Gdyby mi obecnie przyszła fantazya wytargać cię za włosy, nie umiałabyś już uciekać przez trzy wiorsty, krzycząc w niebogłosy. Prawda, że krzyki miały wówczas sprowadzić panią Jennett z kijem, który spadał...
— To kłamstwo, Dick’u! Nigdy w życiu nie naraziłam cię rozmyślnie na plagi.
— Wiem o tem; niezdolną byłabyś do rzeczy podobnej. Przez Boga żywego, spojrzyj tylko na morze!
— To samo, co dawniej! To samo! — wołała w zachwycie.


Zaszedłszy dnia tego do pokoju Ryszarda, Torpenhow dowiedział się z wielkiem zdumieniem od pana Beeton, iż malarz, wyświeżony, ogolony, z pledem podróżnym na ręku, wyjechał o wpół do ósmej z rana jeszcze. Na szczęście, Nilghai miał przyjść dnia tego w południe na partyę szachów i gawędkę.
— Czy wiesz, rzeczy stoją gorzej, niż sądziłem — zaczął Torpenhow.
— Co? znów twój wieczysty kłopot o Dick’a? Kwokczesz nad nim, zupełnie jak kura, której jedno tylko kurczę pozostało. O co chodzi? Pogrąża się w rozpuście? Skoro to go bawi, dajżeż mu święty pokój. Możesz obić i uwiązać na smyczy małego szczeniaka, ale nie możesz przecież wziąć w niewolę młodego mężczyzny.
— Ba! kiedy tu nie chodzi o kobiety. W grę wchodzi jedna tylko kobieta i w dodatku młoda dziewczyna.
— Gdzie masz na to dowody?
— Czy pamiętasz, jaki śpioch z niego, jak go trudno, nawet gdy jest na służbie, podnieść z posłania? Czy pamiętasz, jaki mieliśmy kłopot z obudzeniem go w bitwie pod El-Maghrib? Otóż dziś wstał sam, po ciemku jeszcze i wystrojony wyjechał z domu przed ósmą z rana. Mówię ci, że to znak rozpaczny.
— Zapewne, dowód poważny. Ale może zebrał się po prostu kupić sobie konia. Dla takiej rzeczy gotów zerwać się o północy.
— Eh, z konia nie robiłby tajemnicy. W grę wchodzi tu dziewczyna.
— Skąd taka pewność? A może właśnie mężatka?
— Oszalałeś! Któżby tam wstawał o świcie dla cudzej żony! Tę można i w dzień widzieć.
— Niech więc będzie i dziewczyna. Co cię to tak korci? Może nauczy go ona właśnie, że świat istniałby i bez niego.
— Wpierw jednak zniechęci go do roboty, zabierze mu czas, wyda się za niego, zwichnie mu przyszłość całą. Zanim się opatrzymy, będzie już ożeniony i na następną wyprawę nie pójdzie, rzecz prosta.
— Wszystko to bardzo być może; ręczę wszakże, iż równie ważny wypadek nie powstrzyma ziemi w jej biegu... Ho, ho, chciałbym ja zobaczyć Dick’a, idącego w zaloty! Ale dajmy mu pokój. Nie martw się. Takie rzeczy trzeba zostawić wszechmocy Allah’a. Ustaw lepiej szachy.


Rudowłosa leżała w swoim pokoju, na łóżku, ze źrenicami szeroko roztwartemi, a utkwionemi nieruchomo w sufit. Kroki oddalających się stukały lekko o asfalt i cichły coraz bardziej, aż wkońcu, podobne do szeregu milknących pocałunków, zdawały zlewać się w jeden długi, gorący uścisk. Ręce impresyonistki zamykały się i otwierały z dziką wściekłością.
Najemnica, zgodzona do uszorowania podłogi w pracowni, stanęła w tej chwili na progu.
— Przepraszam panienkę — mówiła. — Przy myciu posadzki używa się trojakiego mydła: zwyczajnego, szarego, albo dezynfekcyjnego. Zanim więc zacznę, chciałam się zapytać: jakie panienka woli? Jeżeli szare mydło...
W słowach tych nie było nic obraźliwego, a jednak rudowłosa zerwała się jak pantera i z wściekłością skoczyła na środek pokoju.
— A cóż mnie to może obchodzić? — krzyknęła z pasyą. — Szoruj sobie, czem ci się podoba!
Najemnica uciekła z przestrachu. Dziewczyna zaś, spojrzawszy w zwierciadło, twarz w dłoniach ukryła. Zdawało jej się, że tem uniesieniem zdradziła tajemnicę hańbiącą, starannie dotąd w głębi duszy ukrywaną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Natalia Korwin-Szymanowska.