Zwyczajne życie/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W krótce po ślubie zostałem przeniesiony na wielką stację. Być może, iż postarał się o to starszy pan, który z ogromną skwapliwością otworzył mi naoścież swoje ojcowskie serce. — Teraz jesteś nasz — powiedział krótko i węzłowato. Pani była powściągliwsza. Wywodziła się ze starej dynastji urzędniczej, więc byłaby niezawodnie wolała wprowadzić córkę w sferę wyższej służby państwowej. Popłakała sobie trochę z rozczarowania, ale że była romantyczna i sentymentalna, pogodziła się z faktem w obliczu tak wielkiej miłości.
Stacja, na którą się dostałem, była chmurna i hałaśliwa jak fabryka. Ważny węzeł kolejowy, całe kilometry szyn, magazynów i remiz, ciężki ruch towarowy. Wszędzie było na palec kurzu węglowego i sadzy, całe stada dymiących lokomotyw, wogóle stara i ciasna stacja. Parę razy dziennie zdarzały się niemiłe zatory i trzeba było pośpiesznie rozplątywać tę plątaninę, jak się palcami do krwi poocieranemi rozsupłuje splątaną linę. Urzędnicy byli nerwowi, personel mrukliwy, wogóle piekło potrosze. Chodziło się na tę służbę chyba tak, jak górnicy zjeżdżają do szybu, w którym ukazują się rysy. Każdej chwili może się coś oberwać, ale taka robota w sam raz dla chłopa: tutaj czuje się człek mężczyzną, krzyczy, decyduje i dźwiga na sobie odpowiedzialność.
A potem do domu, szorować się do pasa i rżeć z uciechy w czystej wodzie. Żona już czeka z ręcznikiem w ręku i śmieje się. Teraz nie jest się już młodym interesującym kawalerem. Teraz jest się barczystym drabem, zaharowanym i włochatym, a pierś, proszę państwa, dudni jak szafa. Za każdym razem zacna kobieta klepie go po mokrych plecach niby poczciwe i dobre zwierzę. Doskonale, teraz jesteśmy już umyci i teraz nie powalamy swej czystej żoneczki. Trzeba jeszcze wytrzeć usta, żeby na nich nie pozostało nic z tego, co się wygadywało tam, między szynami, a potem grzecznie i uroczyście ucałować panią małżonkę.
Dobrze, a teraz mów. No tak, irytacje, takie i owakie. Całą tę stację należałoby zburzyć, albo przynajmniej te magazyny na tyłach. Zaraz powstałoby miejsce dla sześciu nowych par szyn i pracowałoby się lepiej. Mówiłem o tem dzisiaj temu i owemu, ale tylko rzucił na mnie spojrzeniem: — Ty nam tu będziesz gadał, chociaż jesteś tu dopiero parę miesięcy! — Potakiwała ze zrozumieniem. Wogóle jest ona jedynym człowiekiem, z którym można porozmawiać o wszystkiem.
— A ty, kochanie, co robiłaś? — Uśmiecha się w odpowiedzi. Takie głupie męskie pytanie! Cóż robią żony? To i owo, a potem wyczekują męża. — Ja wiem, kochanie. To takie drobiazgi, których prawie nie widać; tutaj parę ściegów, a tu znów kupić coś na kolację, ale wszystko razem to właśnie dom i gospodarstwo. Gdybym cię pocałował w palce, poznałbym ustami, że szyłaś.
A jaka ona ładna, gdy podaje kolację! Kolacja jest wprawdzie skromna, niemiecka, ale ona sama ma głowę w półcieniu i tylko jej ręce poruszają się ładnie i uprzejmie w złotym kręgu domowej lampy. Gdybym ją pocałował w ramię, żachnęłaby się i możeby się zaczerwieniła, że tak nie można. Więc zezuję tylko i stwierdzam w duchu, jakie ona ma dobre, kobiece ręce i głoszę zcicha chwałę wieczerzy.
Nie chcieliśmy jeszcze teraz mieć dzieci. Tutaj, mawiała, jest za dużo kurzu. Takie powietrze nie dla dziecięcych płuc. Jakże niedawno jeszcze była patetyczną, bezradną panienką! A teraz taka z niej rozsądna, spokojna kobieta, która wie, czego potrzeba. I w małżeńskiej swej miłości taka spokojna i uprzejma, jak w chwilach, gdy ładnemi, aż po łokcie obnażonemi rękom a podaje kolację. Słyszała, czy też czytała gdzieś, że gruźlicy bywają w miłości bardzo namiętni i dlatego z niepokojem doszukiwała się u mnie czegoś, co wydawało się jej nadmierną tkliwością. Czasem się chmurzy na mnie. — Nie można tak często. — Ale daj-że spokój, kochanie! Dlaczego nie? — Mówi mi z przyjacielskim uśmiechem do ucha: — Byłbyś jutro na służbie roztargniony, a pozatem to niezdrowo. Śpij już, śpij!
Udaję, że śpię, a ona poważnie i troskliwie patrzy w mrok i myśli o mojem zdrowiu i mojem powodzeniu życiowem. Czasem — nie wiem jak to powiedzieć — czasem byłbym sobie ogromnie życzył, żeby nie myślała tylko o mnie. To nie tylko dla mnie, ty miła, to i dla ciebie. Żebyś mi też kiedyś szepnęła do ucha: — Ach ty mój jedyny, jakże pragnęłam ciebie! — A teraz ona śpi, i skolei nie śpię ja. Myślę o tem, jak mi z nią dobrze i bezpiecznie. Nigdy nie miałem przyjaciela godnego takiego zaufania.
Był to okres życia dobry i mocny. Miałem ciężką odpowiedzialną pracę, w której mogłem pokazać czem jestem. I miałem swoje ognisko domowe, znowuż taki świat tylko dla nas dwojga, odgrodzony od reszty świata i zamknięty. Gdy mówię „my“, nie znaczy to już „stacja“, mężczyźni, związani obowiązkami wspólnej służby, to znaczy my oboje: żona i ja. Nasz stół, nasza lampa, nasza wieczerza, nasze łoże. Ten przymiotnik „nasz“, to jakby blask padający na rzeczy i sprawy domu, czyniący je piękniejszemi, bardziej upragnionemi i cenniejszemi od wszystkich innych rzeczy.
— Patrz, kochanie, takie firanki byłyby u nas bardzo na miejscu. Prawda? — I w taki sposób czyni postępy miłość: najpierw dość nam było przywłaszczyć się sobie nawzajem i to było jedyną rzeczą, o którą chodziło. A gdy przywłaszczyliśmy się sobie ciałem i duszą, przyswajamy sobie różne rzeczy dla w spólnego naszego świata. Radujemy się ogromnie, gdy coś nowego czynimy naszem własnem i robimy plany co i kiedy jeszcze sobie kupimy, żeby tego naszego było jaknajwięcej.
Nagle znajduję ogromne upodobanie we własności. Cieszy mnie gospodarowanie, oszczędzanie i odkładanie uciułanych groszy. Przecie to dla nas i jest to moim obowiązkiem. I w urzędzie przepycham się łokciam i z całych sił i pcham się naprzód. Koledzy spoglądają na mnie zukosa i niemal wrogo, stają się źli i niekoleżeńscy, ale mnie to wszystko jedno. Od tego ma się swój dom i rozsądną żonę, od tego ma się swój własny prywatny świat zaufania, sympatji i porozumienia, a resztę pal djabli. Tu oto siedzi człek w złocistym blasku lampy, spogląda na białe, przyjemne ręce żony i chętnie opowiada o tych zawistnych, nieżyczliwych i niezdolnych ludziach urzędowych. Oczywiście, chcieliby każdemu zagrodzić drogę.
Żona z wielkiem zrozumieniem i uznaniem kiwa głową. Oczywiście, rozumie. Z nią można rozmawiać o wszystkiem. Ona wie, że to wszystko jest dla nas obojga. Tutaj człowiek czuje się mocny i dobry. Tylko żeby choć raz jeden w nocy szepnęła mi do ucha: — Ach ty miły, tak bardzo ciebie pragnęłam!