Zygmuntowskie czasy/Tom IV/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Gdy oczy otworzył, znalazł się więzień w ciemnem i zawartem miejscu, podniósł głowę i nie ujrzał nic, tylko mury wysokie, w górze przecięte kilką wązkich okien, któremi słabe światło bladej nocy wpadało. Ręka jedna go bolała, za tę rękę uczuł się przykutym łańcuchem do słupa podpierającego sklepienie wieży, na której dnie wespół z wielą innemi więźniami leżał. Do koła chrapanie uśpionych, jęki słabych i rannych, krzyki we śnie marzących jeszcze o przebytych katuszach rozlegały się, towarzyszył im jednostajny szum wiatru i pluskanie limanowej wody o mury więzienia. Kilkudziesiąt jeńców jak on na łańcuchy do słupa przykutych, sparci oń, lub wywróceni na ziemię wysłaną kamieniem i potrząśnioną trzciną suchą, leżało. Wszyscy tak byli znękani, tak nieszczęśliwi, że żaden z nich nie miał wejrzenia i politowania dla nowo przybyłego towarzysza. Niedola bowiem, nędza, nękają i zatwardzają człowieka; szczęście robi go czułym i miłosiernym; a choć długo przeciwnie mniemano, dziś wiemy jak dalece to prawda. Ludzie szczęśliwi wstydzą się niejako swojego szczęścia wobec niedoli, i jeśli nie z szlachetniejszych pobudek, to dla tego aby nie patrzali na cierpienie, wesprą je; przeciwnie cierpiący, znękani, odpowiadają na skargi zawsze słowami Gwatymozina: „A jaż na różach jestem?“
Wszyscy towarzysze Nadbożanina zdawali się zupełnie zobojętnieli na nędzę swoją i cudzą. — Ci co usnąć mogli, pomimo chłodu, wilgoci, zaduchy smrodliwej i ran swoich, spali, ci którym sen nie przyszedł na powieki, jęczeli z rozpaczą lub milczeli w odrętwieniu. Żaden się nie pochylił ku budzącemu z bolesnem westchnieniem jeńcowi. Towarzysz tuż na jednym barłogu leżący, popchnął go sobą tylko i obróciwszy głowę na ramię, spojrzał obojętnie, mówiąc pół głosem: Żyje!
— Bodajbym nie żył! ozwał się szlachcic.
— Każdy z nas to codzień powiada, odparł zwracając się i układając do snu niewolnik, ale cóż to pomoże?
To powiedziawszy czy zasnął, czy udawał że spi. Powoli rozwidniać się zaczęło na dnie wieży i okropny widok uderzył oczy Nadbożanina. W koło słupa wyciągnięci na trzcinie, leżeli, siedzieli, drżeli pokurczeni biedni brańce, przykuci jedni za nogi, drudzy za ręce, inni wpół ciała, po większej części obnażeni, odarci, poranieni okropnie, z ranami nieopatrzonemi, nie zawiązanemi, ropiącemi, gnijącemi ohydnie.
Starzec siwy konał z drugiej strony słupa klnąc i wyrzekając.
— Żona, dzieci, wołał — swoi! Wszyscy zapomnieli, nikt nie wykupił. Żona, dzieci — przeklęci! Niech im sprawiedliwość Boża takiemi męki jak moje zapłaci na drugim świecie. Dzieci! nie mam dzieci! nie mam dzieci! przeklęci. Pięć razy posyłałem o wykup. I coraz ciszej wyrzekając, ostygł i skośniał.
Obok leżący tylko głowy podnosili i znowu na trzcinę upadli.
Średnich lat z czarną długą brodą mężczyzna, sparł się na łokciu, popatrzał i śmiejąc się dorzucił:
— Patrzcie! do śmierci rachował na żonę i dzieci!! Potem gorżko westchnąwszy poruszył głową w dłoniach.
Za umierającym obok niego leżeli chorzy, zarażający jedni drugich ranami, których zgnilizna powietrze napełniała, a towarzysze przykuci łańcuchem odsunąć się nawet nie mogli od nich. Jeszcze dalej leżał trup wpół od robactwa stoczony, z którego łańcuch opadł, a nie wyniesiono go ztamtąd. Stosy brudów wałem otaczały słup nieszczęsny, słup męczarni, jak go zwano. O! była to straszliwa męczarnia, której opisać nawet niepodobna. To pobratymstwo choroby i zdrowia, śmierci i życia, zgnilizny i gnojów z młodością, u jednego słupa, w koło którego na długość tylko łańcucha wlec się mogli jeńcy. Raz w dzień jak psom rzucona strawa nędzna, zeschły suchar, woda wpół słona Limanu, nieprzywykłym szkodliwa, a do oddychania powietrze zgniłe, nieprzewiane świeżym powiewem nawet wilgotne, zatęchłe.
Dnie długie bez pracy żadnej, na trzcinie, w zgniliznie, dłuższe jeszcze nocy czarne, a z nikąd słowa pociechy, a nigdy słowa nadziei. Bo w XVI wieku rzadko i to tylko najznakomitszych z niewoli wykupywano. Na jednych składała się Rzplita, drugich okupywali krewni, ale trudności w wyszukaniu jeńców, w dostaniu się na Tatarszczyznę, wszystkich zresztą odstręczały. Rzadki był bardzo przykład ucieczki z niewoli.
Jeńcy zabrani przez Tatarów szli potem na sprzedaż do Turcji, na galery sułtańskie, lub w nadziei okupu gnili w Białogrodzkich wieżach.
Ciężkie i straszne to było życie, prawdziwy czyściec ziemski, piekło doczesne. Każdy wzdychał do śmierci, możniejszych i dostojniejszych tylko trzymano w innych częściach zamku, nieco lepiej żywiąc i obchodząc się z niemi; co się tycze innych, tych przykuwano, karmiono, jak psy chłostano, gdy się zbytecznie miotali, lub zabijano nawet okrutnie.
Wszyscy prawie towarzysze u słupa męczarni byli szlachtą podolską i wołyńską, zabraną już na wojnie, już w wyprawach Ordy; jedni dawniej, drudzy świeżo przykuci. Wychudli, zżółkli, różnili się tylko tem, że niedawno przybyli mieli nadzieję jakąś zawsze, starsi nieszczęściem już żadnej. A srogiego ich losu nie słodziła nawet braterska litość i pomoc wzajemna. Każdy się rwał na swoim łańcuchu i jęczał za siebie, nie patrząc na drugich.
W długie dnie, jeśli który mówić, opowiadać zaczął, płakać nad swoją dolą, to drudzy go zagłuszali brzękiem łańcuchów i zmuszali milczeć, bo cudze nieszczęście przypominało im straty, których gwałtem chcieli zapomnieć. Zewnątrz czy zamek wrzał gotującą się wojną, czy milczał odpoczynkiem, nic nad plusk wody o ściany wieżycy nie dochodziło do uszu zamknionych. A gdy nowy towarzysz kładł się na miejscu niedogniłego trupa w barłog niewoli, nikt go nawet nie spytał o wieści ze swojego świata, o którym wiedzieć nie chciał, nie spodziewając się go już zobaczyć.
Nieco lżejszy był los tych niewolników, których Aga turecki, dowodzący w Białogrodzie, do własnych posług używał, ale takich było kilku tylko szczęśliwszych i choć ich okładano razami, za najlżejszą często wymyśloną winę, nie skarzyli się, bo przynajmniej oddychali powietrzem wolnem i choć w łańcuchach, poruszali się, twarze ludzkie, niebo nad głowami, świat Boży widzieli. Użyci wewnątrz zamku nosili wodę ze źródła nad Limanem w stronie południowej położonego, łamali kamień niedaleko miasta na nowe budowy, palili w łaźni u wejścia zamku znajdującej się itp.
Nadbożanin wyszedłszy z ran swych i niemocy jako jeden z najmłodszych i najsilniejszych, wybrany został w miejscu zmarłego woziwody i okuty w kajdany, jeszcze od krwi jego pordzewiałe. Los ten tak ciężki wydał mu się szczęściem! Zobaczył znowu świat, mógł chodzić, mógł być sam jeden choć chwilę. Na noc tylko zapierano ich kilkunastu razem w loch ciągnący się pod wałem zamkowym i wychodzący kraciastem oknem na Liman z dwóch stron, na którego przeciwnym brzegu, o półtorej mili odległym, bielała mizerna wioszczyna Chadżi-Dere.
Ruch podwórców zamkowych, widok wojsk, dworu, lepsza trochę strawa i nadzieja ucieczki odżywiły jeńca. Całe nocy bezcenne on i towarzysze jego naradzali się tylko, jak uciekać i dokąd? Dokoła ziemia tatarska klinem do morza przytykająca, z jednej strony Liman i Dniestr, a za niemi step zowiący się jeszcze polskim za Zygmunta I., ale za syna jego już powolnie przez Tatar na koczowiska zajęty i owładany. W tę stronę ucieczka była najłatwiejsza, a jednak z tysiącem trudności i niebezpieczeństw połączona. Bo przypuściwszy że półtorej mili Limanu przebyli więźniowie, z drugiej strony nagim stepem zasianym Tatarami przedzierać się było potrzeba ku Uzu, to jest Dnieprowi, do kozaków i stannic polskich nad granicami będących. Step ten wprawdzie gęstemi był przecięty jarami (bałki), ale w jarach koczowali Tatarzy Jedyssańscy, a po nad brzegiem morskim stały wioski tureckie i twierdze.
Pomimo tylu trudności, jeńcy marzyli tylko o swobodzie, która jakkolwiek ucieczką do uzyskania ciężka, nie była jednak bezprzykładną. Ale naprzód jak przebyć Liman? Na łódce, skądże jej dostać? Dniem każda łódka postrzeżona być może od Białogrodu do Chadżi-Dere, a nocą obłąkać się łatwo, wpędzić na tamy piasku, lub wiatrem odegnanym być ku Bugazom (gardłom) Dniestru, ku morzu.
Cała wiosna, lato, jesień, na pracy ciężkiej i nocnych o swobodzie rozmowach ubiegały. Gdy księżyc świecił, zamknięci na noc w lochu, cisnęli się wszyscy do kraciastego okna, patrzeć na Liman, na brzeg drugi, co się zwał, choć już nie był w rzeczy, polskim. Nadeszła zima, zima ciężka, morze na kilkanaście staj od brzegów zamarzło, ściął się i Liman Dniestrowy. Tym sposobem ucieczka była w połowie ułatwiona. Podobieństwo wymknienia się rozżarzyło niewolników, jedni z gwoździ poznajdowanych i kawałków żelaztwa usiłowali porobić narzędzia do rozbicia kajdan, drudzy zbierali ukradkiem żywności i chowali w lochu, gdzie ich na noc zamykano, inni łachmany odzienia i skór baranich dla zasłonienia się od chłodu gotowali. Krata wychodzącego na Liman okna była gruba, gęsta, ale jak najpospoliciej w budowach tureckich drewniana i oddawna przez zamykanych tu nadruszona tak, że jednem stuknieniem ręki wybić ją było można.
Nie zastanawiając się nad tem co wyniknąć może, wszyscy pięciu zamknięci w lochu umówili się następnej nocy uciekać. Księżyca nie było, śnieg tylko, który popruszył ziemię, nieco światła dawał, niebo chmurne, zamieć grożąca.
Wcześnie dosyć, aby mieć czas w ciągu nocy przebyć Liman, dostać się na drugi brzeg i ukryć gdzie w jamę, lub wybitej dla dostawania kamienia górze, wybrali się z drżeniem i biciem serca biedni jeńcy. Krata została wyłamaną, a ledwie padła tocząc się z hałasem po skale, gdy każdy chcąc być pierwszym na swobodzie, rzucili się w otwór.
Łańcuchy jedni drugim porozbijali kamieniami, nie bez kalectwa i ran. Ale czem tam rana i ból, gdzie chodzi o oswobodzenie się z takiej niewoli?
Zaledwie wybrawszy się na lód i ubiegłszy kilka kroków od twierdzy, której ciemne mury groźnie sterczały nad głowami zbiegów, postrzegli wszyscy, że ciężej będzie przebyć Liman niż się zdało. Śnieg suchy na lód upadłszy, pozwiewany w kupy, gdzie niegdzie leżał tak grubo, że po pas brnąć w nim trzeba było, gdzie niegdzie zmieciony i z pod jego szklistej śliskości jak szyba, wyciągały się zmarzłe wody Dniestrowe.
Tu i ówdzie, jak się to często trafia na Limanie, lód skutkiem mrozów i zmian powietrza popękał i między dwoma krajami jego, na sążni dwa lub trzy czerniały otwory w których woda szumiała. Te rozpadliny albo bardzo daleko i z wielkim nakładem drogi obchodzić było potrzeba, albo przeskakiwać. Zapędziwszy się z samego początku, dwóch utonęło. Reszta — reszta ostrożniej, ale szła naprzód zawsze, to skacząc, to obiegając wodę, to brnąc zaspami śniegu, to ślizgając się na lodach obnażonych. Ale trzej zbiegli wkrótce poczęli ustawać i sporzyć o kierunek drogi, jedni chcieli iść w lewo, ku Chadżi-Dere, drudzy w prawu nad morze. W tem zerwała się zawierucha śniegowa i do reszty obłąkała uciekających. Dwaj upadli znużeni na pół Limanu i Nadbożanin sam tylko pozostał. Nie było czasu litować się, namawiać, trzeba było śpieszyć; rzucając ich więc i krzyknąwszy tylko, aby w razie schwytania nazajutrz powiedzieli że utonął, puścił się lodami kierując tak, aby wiatr mieć w prawo zawsze i rachując, że powinien minąć wioskę turecką, a wyjść między morzem a nią na stały ląd. Już miało świtać, gdy po niesłychanych trudach i znużony tak, że ledwie się wlókł szlachcic nasz, stanął na ziemi. Ale nie czas spoczywać, trzeba było wprzód miejsce znaleźć bezpieczne.
Bliskość wioski dawała mu nadzieję odkrycia gdzie łomów kamienia, dla przesiedzenia dnia, jakoż pod wzgórzem na północ, to jest tyłem do morza a otworem do lądu obróconem, wyszukał pieczary, zasypanej na pół śniegiem. Świeże tylko zwierzęce po niej ślady i kilka kropel krwi zdradzały przejście wilka. Ale zwierza nie lękał się tyle Nadbożanin co Tatara.
Właśnie schwyciwszy na stepie koło stożysk w koszarach owcę, wilczyca wciągnęła ją była w jamę swoją, gdy podniosłszy kamień u wejścia szlachcic wpadł tuż za nią. Dwoje tylko oczów błyszczących w ciemności zobaczył, a kierując się niemi, tak silnie ciął kamieniem w głowę zwierze, że ledwie czas mając schwycić go za nogę i zapuścić zęby w ciało, upadło w pół martwe. Lękając się, aby jego krzyku nie posłyszano, zbieg nie pisnął nawet, starał się w milczeniu ścisnąwszy zęby, rozerwać wilczą paszczękę, która się zcięła w skonaniu na jego nodze. Walcząc z bólem i dobywając sił ostatka, dokazał tego nareszcie, padł i spoczął. Krew lała mu się z nogi strumieniem, ale w jego położeniu mało go to obchodziło! Tyle już cierpiał i bez tego! Wytchnąwszy z zaziajania, obwinąwszy nogę, zaszywszy się w najgłębszy kąt pieczary pełnej kości, pierza i podartej skóry zwierząt, Nadbożanin ujrzał obok siebie wilczycy ścierwo i zduszoną owcę. Była to droga zdobycz. Począł obie skóry zdzierać, aby się niemi odziać, a urwawszy zębami mięsa zaduszonej owieczki, zjadł chciwie, napił się śniegu, a chwilę jeszcze powalczywszy ze snem, zmrużył powieki.
I w tej chwili, w której każdy inny człowiek byłby marzył o pogoni, o niewoli, biedny zbieg śnić począł snem swoim zwyczajnym, płynął po Bohu z piosenką. Anna stała na wałach zamkowych i witała go uśmiechem i mówiła mu:
— To było marzenie, chodź ze mną.
A potem szli przez bogate komnaty, ręka w ręku, oko w oku, i wybiegali na ogród, z którego ukazywał on jej słobodę swoją w gaju, ona mu rzekę zakręcającą się w dolinie, gdzie go pierwszy raz ujrzała.
Dwoje świecących oczów zapałały nad głową śpiącego, on się przebudził. To był wilk, który poczuł krew w jamie i zastawszy człowieka najeżył się, nasrożył, dumając jeszcze czy nań się rzucić, czy uciekać. Grzbiet bestji cały nastawił się włosem, wygiął, oczy na wierzch wyszły, język wywieszony, zęby białe z pod sinej wargi świeciły. Nadbożanin ledwie miał czas porwać się na nogi, gdy płowy napastnik już go pochwycił. Walka w tej ciasnej jamie, w której o ostre zewsząd kamienie się tłukli co chwila, tarzając po odartych ścierwach wilczycy i owcy i po wyschłych kościach, walka była okropna i zajadła. Nareszcie schwyciwszy wilka za gardło, pomimo szamotania jego, zdusił Nadbożanin i sam upadł nań wysilony do ostatka. Więcej potłuczony i podrapany, niż ranny, dzięki skórom któremi się świeżo okrył, po godzinnym spoczynku jął się do odarcia wilka. Dzień był wielki, mróz silny, światło dniowe wpadało do jamy przerażające, straszne, bo co chwila zdradzić mogące. Chadżi-Dere, wieś turecka, której w początku nie postrzegł zbiegły, była tak blisko, że głosy mieszkańców dochodziły ukrytego, ryk bydła i beczenie owiec słychać było. Dzień wydał mu się śmiertelnie długi, a zasnąć już nie potrafił, chociaż teraz mógł być bezpieczniejszym od wilków stepowych, gdy się sąsiednia wioska rozbudzać zaczęła.
Nad wieczorem wzdrygnął się szlachcic słysząc zbliżające coraz wyraźniejsze a wyraźniejsze głosy ludzkie i szczekanie psa. Głosy to były dziecięce, swawolne, wesołe. Zastanowiły się niedaleko od pieczary i żywo, tłumne dochodziły wyraźnie uszu ukrytego zbiega. Pies zawył, on usłyszał tupanie blisko, potem ujrzał łeb psa i oczy iskrzące w otworze.
Pomimo nawoływań dzieci, pies uporczywie szczekał na wilcze ścierwa i na człowieka, którego napadł, aż zwabił swawolących do siebie.
Śmielszy, starszy Tatarzyn lat około dziewięciu, wpół nagi pomimo mrozu, kawałkiem kożucha tylko osłoniony, zajrzał, krzyknął i począł wołać towarzyszów. Było ich tyle, że choć dzieciom, obronić się słaby nie mógł, a przytem posiłkujący im pies i bliskość osady tureckiej wszelką wymknienia się mu odbierała nadzieję. Wnet dzieci otoczyły pieczarę, szczując psem nieszczęśliwego, wołając nań, rzucając kamieniami do jamy. Jeden z nich pobiegł do wioski po starszych. W rozpaczy obsadzony tak niespodzianie zbieg, chciał się przebijać, uciekać, ale sił nie miał, podniósł się, nogi mu zadrżały, padł na kamienie. W mgnieniu oka ludzie ze wsi z biczami, z kijmi, z powrozami nadbiegli, wyciągnęli go i popędzili, wśród radosnych odgłosów dzieci do Chadżi-Dere.
Nazajutrz sprzedany przez Turka (do którego pies należał, a raczej na którego podwórzu kości ogryzał), przytroczony do tatarskiego konia, szlachcic szedł stepem ku kujalnickiej bałce, gdzie był auł, mieszkanie jego nowego pana.
W rozdole szerokim i ciągnącym się ku morzu, środkiem którego płynął strumień wąziutki, zakończony ku południowi Limanem, stała wioska tatarska.
Opodal od siebie były namioty z pilści okrągłe, różnej wielkości, szare, tak urządzone, że na wóz włożone i przeniesione z miejsca na miejsce być mogły. U góry klapa na sznurku podnosząca się wypuszczała dym ogniska, kilka słupów w ziemię wbitych budowę tę utrzymywały. Wewnątrz ubogo. Wiadro z wodą z jednej strony drzwi, wiadro z mlekiem kobylem fermentującem z drugiej, środkiem ognisko z Kazanem na żerdziach zawieszonym, do koła siedzenie, trochę broni, kożuchy, worki z mąką, worki z serem, sznury i łyka, ot wszystko; kobiety chociaż u Tatarów, jak w innych wschodniego pochodzenia ludów, były prawie niewolnicami; tu jednak więcej daleko miały swobody, niż u Turków. Wchodziły i wychodziły swobodne bez zasłon, mięszały się do mężczyzn, niekiedy szły na wojnę nawet.
Nadbożanin u nowego pana nieco łagodniej utrzymywany, karmiony tąż strawą co panowie i konie (mąką jaglaną), obracał żarna, nosił wodę i dopełniał innych cięższych posług domowych. Właściciel czekał tylko pory i zręczności do zbycia go.
To była dopiero pierwsza połowa życia niewoli Nadbożanina, który wkrótce potem sprzedany do Stambułu, dziesięć lat spędził na galerach sułtańskich, razem z wielą innemi współbraćmi.
Jednostajnie płynęło życie niewolnika, przykutego do ławki, robiącego wiosłem do zdechu, póki pletnia nadzorcy ostatka sił z wycieńczonego nie wyparła. Nazajutrz toż samo, toż samo zawsze.
Jednym z wypadków ważniejszych życia Nadbożanina było przykucie do jednej ławy obok pochwyconego duchownego, z Polski rodem, który zabrany przez zbójców morskich, sprzedany w Stambule, popadł na galerę, chociaż sił nie miał potemu.
Ksiądz ten zesłany był od Boga, aby umysły ponękanych podniósł, aby ich ożywił nadzieją wyższą i oddawna odrętwiałych do religijnego życia pociechami wiary ku niej nawrócił. Sam pracując z innemi, zamiast jęczeć na rany i pracę, ksiądz Marek cały się wylał na osłodzenie losu współbraciom. Z kolei wymowny, natchniony, pełen uczucia, potem wesół i spokojny, zapałem swym i pogodą duszy podniósł upadłych i zbolałych. Niewolnik, zdawał się nie czuć swej niewoli, tak mocno wierzył w życie drugie, w nagrody za grobem i wlewał to zaufanie w towarzyszów. Schorzały, blizki śmierci, dzielił czas wytchnienia na modlitwę i nauki zbronione.
Jednej nocy księżycowej, pięknej i cichej, galera płynęła po morzu Marmora, gdy Marek upadł na wiosło swoje i z złożonemi rękoma wołać począł:
— W ręce twoje Panie.
Nadzorca spał, najbliższy księdza, nasz szlachcic, rzucił się ku niemu, on konał. Piękna to była śmierć! Tak spokojna, tak zaufana w przebudzenie wesołe, tak niepłacząca świata i oderwana od niego! Z dolin wiatr przynosił woń rozkwitłych jaśminów, tamarysów i akacyj, morze było ciche, fale fosforycznemi blaski migały, galera płynęła powoli, w dali Stambuł bielał na szafirze niebios wysmukłemi minarety swych meczetów i długiemi mury sułtańskiego seraju, na których ciemniały rozsypane drzewa; dalej czarne cyprysy cmentarzy wśród grobowców białych szumiały smutnie. Cicho było, on konał i modlił się.
A obejrzawszy do koła, rzekł słabym do towarzysza głosem:
— Bracie, zachowałem przy sobie papiery, skrypta ważne dla jednej rodziny, umieram, ciało moje wrzucą w morze, weź je, przychowaj, może kiedy szczęśliwszy powrócisz do kraju, oddaj je komu służą, może inny... Niedokończył ks. Marek i skonał. Tak Nadbożanin odziedziczył po nim zwitek papierów, który starannie zachował.
A długie, długie były lata niewoli, postarzał w nich, siły stracił, zgiął się, jednak często zwracając ku rodzinnej stronie wzdychał jeszcze za ojczyzną i śnił że płynął po Bohu, pod wał zamczyska, na którym stała Anna. Pamięć tej chwili życia nie zgasła w nim do ostatka.