Zygzaki/Tom II/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
EPILOG.

W półtora roku potem, były u państwa Paździerskich chrzciny nowonarodzonego synka, którego czarne oczy najpiękniejszej przyszłości dozwalały roić nadzieje... Widziano już w nich rozum, uczucie, wszelkie przymioty rokujące szczęście na świecie... Matka i ojciec rozpadali się nad niezrównaną intelligencyą Wicusia, który kułak własny ssał z taką energią i wdziękiem, iż się na to z całego domu ludzie schodzili patrzeć... Wszyscy znajomi, przyjaciele, krewni, zaproszeni byli na tę uroczystość, na której obchód nic nie żałowano... Paździerski był uszczęśliwiony, pani dumną...
Ks. Kanonik Hamerski osobiście przyrzekł celebrować; kumami byli: urzędnik z Lublina, skolligacony z Paździerskim, siostra kanonika pani Burska, a w drugiej parze: pan Abdank z jedną z burmistrzowien, która z pensyi wróciła, a świeża była jak pączek różany... Po chrzcinach obejść się nie mogło bez sutego traktamentu, na który nic nie żałowano. Wcześnie już nadciągający goście mogli mieć przedsmak tego co ich czekało, bo w sieni pod nadzorem chłopaka, w cebrze lodu, świeciły szyje i głowy złocone flaszek szampana poprzechylanych na różne strony, jakby się z sobą kłóciły. Obok stał koszyk drugi od Henryka, w którym oko znawcy mogło z fizyognomii rozpoznać butelki bordo i spleśniałe z węgrzynem.
Między innemi był i poczciwy Szamiłowicz, we fraku tym razem — tak skutkiem pomyślnych interesów napęczniały, iż zdawał się ledwie mieścić w nowym garniturze... Wszyscy goście składali z kolei powinszowanie rodzicom, życzenia zawiniętemu w poduszkę z niebieskiemi wstęgami młodzieńcowi pełnemu nadziei, a humor przy przekąsce i butelkach tak był doskonały, iż go w rynku słychać było...
Wprawdzie było to w lecie, okna stały otworem, i nie dziw, że wesołość daleko się słyszeć dawała... Woń potraw i zapach wina zalatywała do sieni, draźniąc powonienie pocztylionów, w których budziła niebezpieczne idee... Zabawa trwała do późna, nie przerywana niczem, nawet gdy natrętni passażerowie zjawiali się dopominając spiesznie koni, które tego dnia dawano im natychmiast, aby się ich pozbyć co prędzej.
Stajnia już była zupełnie ogołoconą, gdy powóz czwórką zaprzężony stanął w ganku, i wychylona z niego główka kobieca, poczęła wyskakującemu właśnie z kozła kamerdynerowi dawać rozkazy... aby co najprędzej zaprzęgano.
Na poczcie powstało zamięszanie... koni nie było... Paździerski nawet poradzić na to nie umiał. Podróżna nie chciała wysiadać, a że się znać mocno niepokoiła, ciągle wystawiała głowę. Z okna wyglądający w dobrym już humorze, Micio Abdank, zawołał, obaczywszy ją.
— Słowo daję, że jenerałowa!!
— A! choćby i jenerał nawet, to mu koni z palca nie wyłamię, niech czeka — rzekł Paździerski...
Micio nie słuchając już, popędził z właściwą sobie galanteryą do drzwiczek karety.
— Pani jenerałowa dobrodziejka! Ja panią oczyma serca poznałem...
— A! pan Abdank! zlituj że się, zaproteguj mnie, żebym koni dostała. Wystaw sobie, półtora roku podróżowałem za granicą, nic nie wiem co się tu dzieje, listów nie miałam... palę się z ciekawości...
— Konia ani na lekarstwo! — zawołał Micio — słowo daję — chybabym ja jeszcze, i który z wielbicieli jenerałowej dobrodziejki zaprzągł się... aleśmy wszyscy niemal dychawiczni...
— Co tu począć? Co to na poczcie? wesele?...
— Nie — ale naturalne jego skutki — odparł Abdank... Obywatel nowy świata przybywa... Pan Wincenty, Bobola, Jakób Paździerski... chrzcimy go właśnie w winie szampańskiem, aby miał mocną głowę.
Jenerałowa mało zdawała się smakować w ucinkach wesołego Micia, wzdychała tylko... Nie było rady! Jan Paździerski we fraku, z głową odkrytą, przyszedł dać słowo honoru, że konia ani jednego nie ma w stajni.
Jenerałowa musiała się zrezygnować i jechać do Kurzej piętki, ale wezwała ze sobą Abdanka, aby jej towarzyszył, bo pilno potrzebowała dowiedzieć się co się tu działo...
Miciowi nie chciało się opuszczać towarzystwa, lecz nie mógł odmówić jenerałowej, której wdzięków pozostałości uwielbiał, a dowcipu i złośliwości się lękał. Osierocił więc towarzystwo i wypiwszy raz po razu parę kieliszków szampana, dźwignięty niem na duchu, udał się do Kurzej-piętki...
Tu już do herbaty pośpiesznie przygotowywał wszystko kamerdyner, a jenerałowa, znając świat i ludzi, dla Micia kazała do niej przynieść cytrynę... Była to atencya wielka...
— Siadaj pan, panie Mieczysławie, siadaj, i mów mi, mów — wszystko, zaczynając od tej chwili, gdy wyswatawszy hrabinie Zellera i będąc pewną, że się pobiorą — pojechałem odpoczywać nie na laurach, ale pośród laurów...
Spodziewam się, że się pobrali.
— A! jakżeż! — zawołał z krzesłem się przysuwający gość, od którego jenerałowa, mimo ciekawości, z powodu zbyt delikatnego zmysłu powonienia, które draźnił zapach wina, nieznacznie się oddaliła. — A! jakże! pobrali się... pobrali...
— Chrzcin nie było.
— Nie — do tej pory nie słychać...
— Szczęśliwi?
— Muszą być bardzo szczęśliwi... Przepych ogromny! Teraz to potrzeba widzieć hrabinę, jak dom, służbę i to co ją otacza urządziła — Zeller wygląda u niej na marszałka dworu...
— Co pleciesz? on! dałby się zawojować!
— Ja tam nie wiem — odezwał się Micio — ale mi się widzi, że pod pantoflem doskonale siedzi, i ani się ruszyć śmie.
— Gdzież mieszkają?
— Różnie... W Owsinach pałac odnowiono, u hrabiny też poczyniono nakłady nie małe... Majątek to przeznaczony dla hrabiego Emila, gdy dojrzeje...
— Mów że mi przecie: jak żyją z sobą? nie tak półgębkiem panie Mieczysławie...
— Pani jenerałowo dobrodziejko — odezwał się Abdank — pantofel mówi wszystko, pantofel jest szczęścia gwałtem... gdzie on króluje, tam jest nieograniczona miłość, a gdzie ona jest, tam szczęście być musi!.. Poczciwy Zeller z całą swą przebiegłością i mądrością nie zaszedł dalej jak do roli roztropnego marszałka dworu. Hrabina, mylę się, pani Zellerowa (dostali sobie Baronowstwo), piękniejszą jest niż kiedykolwiek, to tłomaczy męża, który kocha się szalenie.
Jenerałowa zaczęła się przechadzać po pokoju coś mrucząc.
— Dużo osób przyjmują?
— Całe sąsiedztwo! dom niezmiernie gościnny, otwarty, na stopie pańskiej, i gdyby Zeller nie był bajecznie bogaty, możnaby się obawiać, ażeby się nie zrujnowali. Kiedy komu idzie... to idzie, pani dobrodziejko, ciągnął dalej Micio. Wie pani, że ten dziwak Okoszko umarł, a że pono testamentu nie zostawił, choć się tam ledwie pary butów ze sztylpami spodziewano, znalazło się dla Zellerowej, parę kroć sto tysięcy...
— Mogło się obejść bez nich.
— I właśnie dla tego je los dał, że ich nie potrzebowała — rzekł Micio — dowiedziona rzecz, że to tak idzie na świecie.
— Cóż więcej? co więcej? Co Wilski porabia — pytała Irena.
— Wilski — a swoim trybem... swoim trybem... Do dzieci ma guwernantkę szwajcarkę, powiadam pani, osóbka... śliczności!
— Panie Mieczysławie...
— Nic nie mówię, tylko że śliczna. On sam zresztą, żwawy i wesół, i żadne się towarzystwo bez niego nie obejdzie...
— Oprócz w Owsinach?... — spytała Irena.
— I owszem! bywa, owszem! przyjaciel domu... Zeller pożyczył pieniędzy na założenie jakiejś fabryki, są z sobą jak najlepiej.
— I z panią?
— A jakże — jakże... rzekł Abdank... Był i jest przyjacielem, a te stare niedorzeczne plotki...
— Masz słuszność — zamknęła jenerałowa — na plotki nigdy zważać nie należy... Cóż się dzieje z młodem małżeństwem...? Julią i Olesiem.
— Najszczęśliwsze w świecie? — zawołał Micio, — jejmość po przyjściu na świat córeczki, tak wyładniała, że jej nie poznać. Oleś też pod pantoflem... jak należy. Słucha, pracuje, i bardzo mu z tem dobrze. Ustatkował się zupełnie... zmężniał, trochę utył... Z Zellerami dawno zgoda, on sam, poczciwiec, postarał się o nią.
— A z Emilem co się dzieje?
— Emil wyjechał w podróż naukową z księdzem Maryanem.
— Nie wiem, coś tam podobno spłatał w Paryżu, ale o tem milczą kroniki. Dużo pieniędzy poszło na wykupienie. Zeller naturalnie posłał...
— Poczciwy Zeller! — westchnęła Irena... a rodzice jego?
— Staruszka zmarła, ojciec żyje w Owsinach... Pannę Konstancyę brat suto wyposażył, brat jego Paweł, ożenił się także, ale ubogo... A to harda dusza, chodzi w podartym mundurze, i od nikogo nic nie weźmie...
Jenerałowa milczała i nie pytała już, lecz pan Abdank rozgadawszy się, ustać nie mógł. Popijał herbatę, dowcipkował, a śmiał się sam ze swych ucinków, i coraz coś nowego dobywał z zapasów niewyczerpanej pamięci.
— Ale ja się wam, panie Mieczysławie, muszę też wywdzięczyć — odezwała się jenerałowa... Wszak to pana pono St. Flour, którą ja wywiozłam z sobą... dosyć interesowała?
Micio się zerwał z krzesła. — Słowo honoru pani jenerałowej daję, że tylko grzecznym byłem, jako dla osoby miłej, ale nigdy mi się ani śniło...
— Ale ja o to pana nie posądzam... St. Flour, jak wiesz, wyjechała ze mną do Warszawy... Czy też pan wiesz, że jak się okazało, miała cale nieszpetny kapitalik, uzbierany w ciągu swego zawodu.
— Istotnie! — zapytał zdumiony Abdank — kapitalik?... miała kapitalik?
— Tak jest, że trzy tysiące czerwonych złotych... dodała jenerałowa... Otóż... u mnie kondycyonował niejaki Bończa, młody chłopak... i St. Flour się za niego wydała. Mają dzierżawę na Mazurach.
— Ślicznie! — rzekł Micio. — Bardzo się cieszę...
— Bończa nieledwieby mógł być jej synem, połakomił się na kapitał więcej niż na nią — a ona na młodość chłopca i dom własny.
Słyszę, biedaczka, ma piekło w domu...
Abdank głową pokiwał...
— Marności rzeczy ludzkich! — rzekł, stawiając szklankę wypróżnioną.
Ostatnia wiadomość tak jakoś podziałała na pana Mieczysława, iż zamilkł nagle, i począł szukać kapelusza... Czuł on, że na poczcie nie mogło się wszystko tak prędko skończyć, rozweselić się po znużeniu, jakiego doznawał — wygadawszy się i wyszafowawszy całą wesołość, jaką przywiózł tu z sobą.
Jenerałowa go już nie wstrzymywała, wysunął się życząc jej dobranoc, i pobiegł co tchu do Paździerskich, gdzie w istocie towarzystwo w najlepszem usposobieniu intonowało... Pije Kuba do Jakóba...


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.