O wilkołakach, szczególniej świata roślinnego/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Rostafiński
Tytuł O wilkołakach, szczególniej świata roślinnego
Podtytuł Wykład publiczny
Pochodzenie Niwa, 1882, nr 177
Redaktor Mścisław Godlewski
Wydawca Stanisław Ostrowski
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Dziś nazwy tej używać można chyba w przenośnem znaczeniu, używać jej do pasorzytów żywiących się krwią innych.
Z pomiędzy zwierząt, zacząwszy od naszego komara, takich bardzo wiele. Na południowej półkuli w Ameryce istnieje cała grupa nietoperzy, które napadają ssące zwierzęta, także i śpiącego człowieka, siadają na nich, potem językiem wypuklonym jak bańką naciągają skórę, przebijają ją delikatnemi i ostremi zębami i ssą krew, którą się żywią. Na Ceylonie, dla urozmaicenia wrażeń, jakie podróżnik odbierze, spotyka się z masą pijawek, które żyją na drzewach i ztamtąd spadają na przechodzące zwierzęta. Na Ceylonie nie byłem, ale przypominam sobie, że kiedy przed dziesięciu laty chodziłem po kraju, dla zbadania jego flory, a zdarzało mi się nocować w jakiej karczmie, to z trwogą myślałem o tem, czy w nocy z belkowania pułapu nie spadnie na mnie deszcz bezskrzydlnych i suchych pijawek. Te i tym podobne stosunki zwierzęcego świata są, jeżeli już nie powszechnie znane, to przynajmniej jakieś mgliste o nich pojęcie spływa nawet w atmosferę salonów.
Ale o roślinach pasorzytujących na zwierzętach nie wiele chyba wiemy, a w wilkołaki świata roślinnego, w rośliny żywiące się krwią zwierząt po prostu nie wierzymy. Bo jakżeby to być mogło. To coś zakrawa na tę opowieść świętokrzyskiego podania, zaczerpniętą ze starszych jeszcze źródeł, o wiśni wystrzelonej przez S. Emeryka w głowę jelenia, która temu zwierzęciu wyrosła między rogami w owocodajne drzewo.
Nic w to wierzyć nie możemy, bo nareszcie jakżeby zwierzę mogło pozwolić na to, żeby się doń roślina przyczepiła, żeby zapuściła korzenie, żeby... ale tych żeby znalazłoby się daleko więcej! To wszystko być może, ale to jest pewną rzeczą, że wilkołaki roślinne, żywiące się krwią zwierząt, istnieją, że ich jest wiele; że ofiary ich nieraz otaczają nas całemi masami: że nie uważamy na ich konwulsyjnie przedśmiertne drgania; że przechodzimy mimo ich zwłok obojętnie. Ależ — gdzie i kiedy? Zawsze, ale szczególniej w lecie. Wszędzie: w mieście i na wsi, w ogrodzie i na polu, w lesie i sadzawce; jednem słowem wszędzie się z niemi spotkać można.
Ale jeżeli te wilkołaki roślinne są rzeczywiście tak pospolite i tyle ofiar za sobą pociągają, to muszą być tak maleńkie, że wskutek tego giną nam z przed oczu. Są, co prawda, między niemi i maleńkie, choć w skutkach zdala widne, ale są i duże, tak duże jak mały palec i to w dodatku barwy jaskrawej np. ceglasto-czerwonej, podobnie jak rydze i inne grzyby. Rzeczywiście te wilkołaki roślinne są przeważnie grzybami. I tu musimy się porozumieć pod tym względem, że oprócz grzybów, które znamy z półmiska i lasu, oprócz trufli, rydzów, smardzów, pieczarek i mucharów są jeszcze inne, zupełnie odmiennej postaci. A to co im jest wspólne, to brak tej żywej zielonej barwy właściwej innym roślinom. To zaś nie bagatela, bo tylko z pomocą tego zielonego barwnika wytwarza każda zwykła roślina, z powietrza i wody, przy ognisku słońca, swój obiad. Grzyby więc, które zieleni nie posiadają, nie mogą same na obiad swój zapracować, są więc albo pieczeniarzami żywiącemi się z resztek innych roślin, jak np. pieczarki lub rydze; albo zabierają pokarm gwałtem innym roślinom, na których się sadowią jako pasorzyty, takie np. jak śnieć, rdza, sporysz lub zaraza kartofli; albo nareszcie stają się wilkołakami ssącemi krew i spożywającemi ciało napadanych przez siebie zwierząt. O tej to ostatniej grupie grzybów wilkołaków będziemy teraz mówić.
Za punkt wyjścia wezmę najpospolitszego ze wszystkich w północnej Europie: wezmę grzyb, który sprowadza cholerę much. Much domowych, na wspomnienie których proszę się nie boczyć. Zalecam to, szczególniej paniom, przez wzgląd, że przecież mucha była kiedyś kobietą zachwycającej piękności. Tak chce przynajmniej myt grecki, który w kilku słowach przypomnę.
Działo się to za bardzo dawnych czasów. W Azyi mniejszej w Karyi, żył myśliwiec cudownej piękności, nieśmiertelny Endymion. Kochała się w nim Selene (tak grecy nazywali księżyc) i codnia, kiedy słońce zachodziło z swą złotą czarą poza niebieskie doliny, ślizgała się chyżo po niebios stropie, żeby stanąć ponad doliną Latmos, w której sypiał Endymion, żeby wpatrywać się w jego oblicze i muskać go cichemi promieniami swego łagodnego światła.
„Była to pierwsza miłość, niewinna, milcząca“ — jedynie w takiej odległości możliwa.

„Ale gdy się ich oczy napotkały razem,
To wnet lgnęły do siebie jak magnes z żelazem,
Radeby tak pozostać przez miesiące, lata
I tak patrzeć na siebie do skończenia świata.“

Tymczasem w Endymionie zakochała się jednocześnie z Seleną i Miuja (tak zwie się z greckiego mucha), kobieta, jak już powiedziałem, zachwycającej piękności, muzykalna, śpiewaczka, ale nieco gadatliwa kokietka. Miuja przybiegała do Latmos, do Endymiona, budziła go co chwilę, śpiewała mu do ucha, opowiadała tysiące fraszek, gdy ten wpatrywał się z zachwytem w łagodne oblicze swej niebieskiej kochanki. Naturalnie, że to go niecierpliwiło, że się gniewał, a zazdrosna Selene, korzystając z swej boskiej władzy, zamieniła kobietę w muchę. W muchę pełną kokieteryi, w muchę której skrzydełka są jakby utkane z mgły mieniącej się barwami tęczy, która i dziś, jak zalotna kobieta, jest wiecznie ruchliwa, ślizgając się nie bez wdzięku w powietrzu, i która wydaje głos cichy i przeciągły; muchę, która jest niestała i natrętna.
Tylko że zmieniły się czasy; nie w dolinie i nie przy blasku księżyca, ale w salonie przy gazowem świetle, szepczą dzisiejsze miuje, pełnym wzruszenia głosem „najdroższy! a kareta i kamerdyner?“ to też siadają dziś nie obok młodych Endymionów, ale aż do uprzykrzenia na łysinach... Zmieniły się czasy — muchy dziś są najlepszym symbolem ludzi, mięszających się nie do swoich rzeczy, którzy są tak liczni jak one. Zmieniły się czasy a wyobrażenia o musze nie są ustalone.

„Wszystko to Wojski zbadał i jeszcze dowodził,
Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził,
Że one tem są muchom, czem dla roju matki,
Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki.
Prawda, że ochmistrzyni, ani pleban wioski
Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski
I trzymali inaczej o muszym rodzaju.“

Mieli racyą, że nie wierzyli, bo się Wojski mylił. Muchy domowe rodzą się tylko z domowych. Z jaja w ciągu jednej doby wychodzi maleńka gąsienica, która po upływie dwu tygodni przeobraża się w doskonały owad. Ztąd tyle ich się mnoży w ciągu jednego lata. I właśnie gdyby nie cholera, która je w nielitościwy sposób trzebi, nie moglibyśmy się od nich opędzić. Przyczyną tej choroby jest grzybek, który początkowo rozwija się wewnątrz muchy, a dopiero z chwilą jej śmierci wydobywa się na zewnątrz. W ciągu lata, zwracając tylko na to uwagę, można często widzieć nieżywe muchy przyczepione np. do ramy okna jedną nogą a w koło nich na szybie, w calowej lub większej odległości, spostrzegamy nalot białego delikatnego pyłku. Oglądając samą muchę widać, że odwłok jej, — tak się nazywa dolna część muszego ciała, — jest mocno napęczniały. Na nim w trzech pasach równoległych względem siebie, skóra jest rozerwana i z ciała muchy wydobywa się tu, na zewnątrz, zbity las delikatnych, na wpół przezroczystych niteczek. Stojąc cierpliwie jakąś chwilkę przed takiemi zwłokami muchy, można dostrzedz, jak z wierzchołka każdej pojedyńczej nitki odrywa się coś, jak to coś, zostaje z pewną siłą wyrzucone w powietrze i legnie następnie w kilkacalowej odległości, jako maleńka ledwo dostrzegalna odrobina. Widząc to, można zrozumieć, że ów biały całun pyłku, otaczający zwłoki muchy, właśnie z jej odwłoku, a w szczególności z wychodzących ztamtąd nitek pochodzi.
To są, jak powiadam, rzeczy, które można widzieć nieuzbrojonem okiem i o których wspomina pierwszy De Geer pod koniec zeszłego wieku. Po nim, zacząwszy od Goethego, który, jak wiadomo, był i przyrodnikiem, cały szereg badaczów zajmował się dokładnem poznaniem tej choroby. Duméril był pierwszym, który w r. 1835 zrozumiał, że to jest grzyb, który powoduje śmierć muchy. Pan Cohn badał jego rozwój wewnątrz owadu, i nazwał go Empusa; ale dopiero przed 10 laty wypowiedział p. Brefeld przedostatnie słowo w tej sprawie. A co znalazł, to pokrótce opowiem. Za punkt wyjścia weźmiemy pod uwagę ów biały pyłek rozproszony przez nitki z odwłoku muchy wychodzące a mianowicie zapytamy naprzód, jak wygląda i co się z nim dzieje. Pyłki te, nasiona czyli tak zwane zarodniki grzyba, są tak maleńkie, że 50 ustawionych obok siebie w jednym szeregu dają dopiero długość 1 milimetra; to jest, że na cal wyszłoby ich 1200. Trzeba je więc oglądać pod mikroskopem, w kropli odpowiedniego płynu, jakim tu jest słaby roztwór soli kuchennej. Zobaczymy wówczas, że każdy taki zarodnik Empuzy, jest zawsze otoczony jakąś śluzowatą oponą, która jest przyczyną, że przylega z łatwością i dość silnie do przedmiotu, na który upadł. Każdy ma kształt kuli gwintowanego sztućca, to jest cytrynki, na jednym końcu spłaszczonej. Istota, która go składa, jest wpół płynna, przezroczysta, podobna zupełnie do kurzego białka; jestto tak zwana plasma czyli materya, której ruch w przyrodzie nazywamy życiem.
Życie fizyczne jest tylko wrażeniem, jakie wywołuje na nasze zmysły kolejny ruch, ciągła zmiana postaci tej plasmy, właściwej wszystkiemu, co nazywamy właśnie dla tego żyjącem. Jak plasma przestaje się rozwijać, ruszać się, jak zaczyna się rozkładać, mówimy o istocie, która przed chwilą była żywą, że umarła. Śmierć — to tylko fakt, że plasma danego jestestwa już nią być przestała. Jajko kurze, jak mówimy, zepsuło się — to znaczy nic innego, jak tylko jego białko, jego plasma, przestała być zdolną odbywać ruchy, których ostatnim wyrazem jest kura i już teraz jajko nie jest żywe, już się z niego kurczę nie wylęgnie.
Ruch tego zarodka, składającego się z plasmy a otoczonego delikatną błonką, pierwsze tętno jego życia objawia się, jeżeli wyrzucony w powietrze ze zwłok muchy wypadkiem trafi na przelatującą w tej chwili muchę żywą i dosięgnie jej. Przypuszczam, że trafi ją w brzuszną część odwłoku; w takim razie ta śluzowata opona, którą ów zarodnik Empuzy jest otoczony, sprawia, że przylepia się silnie do skóry muchy. Raz przylepiona Empuza objawia swoje życie tem, że przebija grubą skórę muszą i w kilkanaście godzin dostaje się do środka muchy. Jakim sposobem? Przecież to jest miękka masa, a gruba tęga skóra muchy jest jednolita. Jakże powstaje ten otwór? To rzecz dziwna. Dziwna na pierwszy tylko rzut oka, bo przecież i wyobrażenia ze świata zewnętrznego wchodzą do naszego umysłu bez żadnego otworu, bo do grubej natury łatwiej przemówi dotknięcie miękkiej kobiecej dłoni, niż ostre nawet słowo. Nie fakt więc jest dziwny, tylko odwrotnie nasze pojęcie o przechodzeniu jednego ciała w drugie jest ograniczone i możemy je uzupełnić tem spostrzeżeniem. Przyglądając się takiemu miejscu skóry, przez które Empuza dostała się pod nią, widać maleńki otwór a w koło niego zbrunatniały krążek. Zapewne więc plasma zarodnika Empuzy zwęgla żywotnym procesem w danem miejscu skórę muchy i ztąd powstaje otwór. Tym dostaje się ona pod skórę muchy, której ciało w tem miejscu składa się przedewszystkiem z tłuszczu. Z tego tłuszczu czerpie Empuza swój pokarm, czyli siłę potrzebną do ruchu życiowego, do zmiany postaci. Naprzód staje się kulistą, następnie powiększa swoje rozmiary, a potem pączkuje. Co to znaczy? To jest określenie ruchu polegającego na tem, że na powierzchni kuli tworzą się wypukliny plasmy, przyjmujące także postać kuli. Jak dojdą pewnej wielkości, odpadają od kuli macierzystej. Tym sposobem z jednej kuli tworzy się wiele młodych. Każda leżąc w warstwie muszego ciała i tłuszczu, czerpie z niego pokarm, i tak samo się rozwija. A ponieważ proces ten biegnie bardzo żywo, więc choć jeden tylko zarodnik Empuzy dostanie się do środka owadu, to po paru dniach już całe setki takich kulek plasmy leżą wśród ciała muchy na znacznej odległości od otworu. A ponieważ wśród tej tłuszczowej podskórnej tkanki muszego ciała przebiegają i jej naczynia krwionośne, więc też po upływie 3 do 4 dni dostają się pączkujące kule Empuzy do nich i tam z krwi prądem zostają rozniesione na wszystkie strony. Teraz wilkołak zaczyna ssać swą ofiarę gwałtownie i wszechstronnie. Wśród krwi pączkują kule Empuzy coraz prędzej, tak, że po upływie 6—7 dni mucha zostaje całkiem wyssana, nie zostaje z niej nic, tylko zewnętrzna skóra i środkowy pokarmowy kanał: reszta przestrzeni jest w miejscu jej ciała wypełniona tysiącami ciał Empuzy.
Czy mucha wśród tego cierpi? Ja myślę. Dość patrzeć siódmego dnia po zarażeniu jej na ostatnią chwilę zgonu. Gdybym lubował się w szkole Zoli, mógłbym z cynicznym realizmem przedstawić wam obraz kurczów, konwulsyj, całą brzydotę konania, całą trwogę śmierci; lepiej jednak na ten realizm rzucę zasłonę, a przemówię do waszej wyobraźni inną drogą. Wolę przypomnieć wam to, co najdoskonalszego stworzyła starożytność jako wyraz godnej, nieobrażającej uczuć dobrego smaku boleści: grupę Laokona, ojca z 2 synami, ginących w splotach wężowych, grupę zdobiącą Belweder watykański, naśladowaną w marmurze, spiżu, i odtwarzaną w rysunkach tyle razy, iż jest powszechnie znaną. Przypominam i mówię, że męczarnia owadu sroższa, bo czuje tysiące laokonowych splotów na raz i czuje je w swem wnętrzu. To jednak tylko mniejsza połowa boleści, bo to ból ciała: a „śmierć mniej bolesną od upokorzenia“ mówi poeta. A czyż może być boleść większa od uczucia, że z każdą kroplą krwi, którą tracimy, nietylko uchodzi nam życie, ale że właśnie z każdą tak wyssaną kroplą mój wróg, mój śmiertelny nieprzyjaciel nabiera nowych sił i nowej żywotności. Ta boleść musi się stawać bezbrzeżną. Przychodzi nareszcie taka chwila, że owad wśród męczarni ginie. Właściwie nic z niego nie pozostało, jak tylko skóra, i wewnątrz środkowy pokarmowy kanał — resztę wyjadł wilkołak. Podobną jest teraz mucha do sprzętu stoczonego przez owady, który zdaleka łudzi zwykłą postacią, w rzeczywistości jest tylko próchnem. Z chwilą śmierci owadu rozpoczyna się dla jego wilkołaka nowy moment życia. Teraz każda z kulek plasmy zaczyna się wydłużać w mniej lub więcej długą nitkę, którą botanicy nazywają u wszystkich grzybów strzępką. Odwłok muchy wskutek tego rozrostu Empuzy pęcznieje, pęka w najsłabszem miejscu, w trzech podłużnych pasach na brzusznej stronie, i temi szparami wychodzą strzępki Empuzy, jak gęsty las obok siebie stojących nitek, na zewnątrz. Teraz na wierzchołku każdej strzępki, tworzy się maleńka wypuklina, przewęża się w pewnej odległości od wierzchołka, w tem przewężeniu oddziela poprzeczną ściankę od nitki, na której powstała, poniżej tej poprzeczki powstaje na nitce kołowa szpara, w której ściana nitki pęka, a powstała na wierzchołku wypuklina zostaje z wielką siłą wyrzucona w powietrze, żeby przylepić się do nowej muchy i stać się jej wilkołakiem. Czyż to nie cudowne? Mojem zdaniem nie, bo ja rozumiem jak się to dzieje od początku do końca. Ale może być cudownem dla tego, który nie pojmuje jak się to dzieje; bo cudowne jest w przyrodzie tylko to, co w danej chwili i dla danego umysłu jest niezrozumiałe. Chodzi więc o wytłómaczenie, jakim sposobem ten pocisk zostaje wyrzucony w powietrze; zkąd się ta siła bierze w nitce i dla czego w pewnej chwili objawia się na zewnątrz. W tym celu proszę o chwilę uwagi.
W naturze nic nie ginie, ale każda przyczyna wywołuje konieczne następstwo. Każda myśl np. która przesuwa się przez naszę głowę, każdy ruch ciała, szelest sukni, każde namiętne spojrzenie straconem nie jest. Ale skutek wywołany przez te przyczyny, może nie odrazu się objawić, bo siła zużyta na przyczynę, może być, że się tak wyrażę, utajoną. Najprostszy przykład. Biorę scyzoryk i podnoszę go na dłoni w górę do pewnej wysokości. W tym scyzoryku pozornie nic się przez to nie zmieniło, a jednak w rzeczywistości różnica istnieje w tem, że teraz w scyzoryku istnieje siła utajona. To jest, że ta praca mojej ręki, ta siła, jaką ja musiałem natężyć rekę, żeby scyzoryk tak a tak wysoko podnieść, nie jest straconą, tylko jest utajona w scyzoryku, jest w nim złożoną, jako zapas siły zdolnej wykonać pewną pracę. I jeżeli usunę rękę, to zapasowa utajona siła staje się żywą siłą, zaczyna działać przy spadaniu scyzoryka. Gdybym pod spadający scyzoryk podłożył np. szybę pewnej grubości, to on by ją potłukł i potłucze każdą szybę, którą ja byłbym w stanie potłuc takim wysiłkiem ręki, jaki użyłem do podniesienia go w górę. I jeszcze jeden przykład. Biorę pustą kiszkę i wtłaczam w nią, jakimkolwiek sposobem, znaczną ilość wody, i to taką ilość, żeby po podwiązaniu jej potem w drugim końcu była naprężoną. Żeby skórę tej kiszki tak naprężyć, musiałem zużyć pewną siłę rąk, która spoczywa w niej jako zapasowa siła. Jeżeli teraz na jej wierzchołku położę maleńką lekką kulkę i ostrym narzędziem, bardzo szybkim ruchem kiszkę przetnę, to naprężenie ściany zostaje naraz zniesione, zapasowa siła utajona staje się wolną siłą żywą, która kulkę stojącą na wierzchołku wyrzuci w górę. Zupełnie to samo dzieje się ze strzępką Empuzy, która pękając wyrzuca zarodnik w powietrze. Plasma strzępki ciągnie płynne soki muchy i wtłacza je do środka nitki. Jakim sposobem wtłacza — czyż ona ma ręce? To dziwne nie jest i plasma Empuzy żyje, może zatem wykonywać pracę; tylko dziwnem jest nasze ograniczone pojęcie, że do wykonania pracy, ręki koniecznie potrzeba. Wtłacza więc jak powiadam Empuza płyn z zewnątrz do swej nitki, i to w tak znacznej ilości, że wreszcie ścianka jej zostanie pod wpływem tego ciśnienia nagle rozerwaną. Wtedy ta siła zapasowa objawia się jako żywa i wyrzuca w górę zarodnik. Jednocześnie resztka plasmy znajdująca się w górnej części strzępki pod zarodnikiem, otacza go ze wszech stron i tworzy glonowatą oponę, za pomocą której przylepia się on z łatwością do przelatującej mimo niego muchy czy innego przedmiotu, na który natrafi.
I tu podnieść muszę właśnie tę okoliczność, że z pomiędzy bardzo wielu zarodników Empuzy, tylko jakieś nieliczne procenta mają prawdopodobieństwo trafienia muchy, na której jedynie mogą się rozwijać. Trzeba bowiem, żeby właśnie w tej chwili, kiedy pocisk zarodnika został wyrzucony w powietrze, przebiegała po nad nim mucha i jeszcze, żeby przebiegając, została trafiona. Kładę nacisk na to, że większa część zarodników Empuzy nie trafia much i rozwijać się nie może. Ale myliłby się, ktoby mówił, że one marnie giną. Nie i wcale nie.
Grzyb jest od przyrody najlepiej przystosowany do właściwego sobie sposobu życia, a te zarodniki które giną, są tylko cząstkami, które zwiększały prawdopodobieństwo utrzymania się rodu, więc nie zginęły marnie, bo zginęły dla dobra całego rodu.
Tyle rzeczy wyjaśnił Brefeld. Jeden punkt pozostał jednak ciemny. Empuza, jak z opowiadania już wiemy, potrzebuje zaledwo tydzień do 10 dni do swego zupełnego rozwoju. W ciągu lata mnożą się więc na muchach liczne jej pokolenia, ale co się z nią dzieje przez ciąg zimy i zkąd pojawiają się Empuzy na wiosnę. Czy zarodniki ich mogą w suchem miejscu zimować? Doświadczenie uczy że — nie, że już po upływie kilku dni tracą zdolność kiełkowania.
Zagadkę tę zawiązał pan Leon Nowakowski, magister Szkoły Głównej, znany w uczonym świecie botanik. Pan Nowakowski przekonał się, że na różnych owadach istnieją różne ich gatunki rozmaicie przystosowane do tępienia odmiennych zwierząt i odkrył ich już kilkanaście, a z każdym rokiem odkrywa coraz nowe.
Przekonał się też, że te wilkołaki owadów pokrewne z Empuzą, które pomorkami nazywa, z późną jesienią mnożną się jeszcze w inny sposób. Spostrzegł, że nitki strzępek, które wychodzą z owadziego ciała, zachowują się odmiennie jak zwykle. Na każdej powstają małe poprzeczne wyrostki, gdzie dwa takie sąsiednie wyrostki spotkają się z sobą, tam następuje ścisłe ich połączenie w postaci litery H. W jej poprzecznem poziomem ramieniu zbiera się plasma i skupia w jednę kulę. Ta pokrywa się grubą podwójną błoną i staje się nasieniem pomorki, nasieniem, które zdolne jest zimować, a po długim spoczynku w odpowiednich warunkach pomieszczone, t. j. w wilgoci i cieple, kiełkuje, wydając nitkę zakończoną pociskiem zarodnika, który jest pierwszą bombą śmierciami ciężarną, spadającą w bezbronne szeregi owadów.
Empuza nie jest jedynym roślinnym wilkołakiem tępiącym muchy. W południowych okolicach Europy tępi je inny grzyb, który owocuje na żyjących jeszcze owadach i przenosi się z jednego na drugi przy ich bezpośredniem zetknięciu.
Podobnych wilkołaków na innych owadach są całe legiony. Można bez przesady powiedzieć, że prawie niema żadnego, na którymby się jakiś grzyb nic sadowił. Tylko że chociaż te grzyby podobnie się rozwijają, to jednak w dwu punktach najczęściej różnią się zasadniczo od pomorków.
Żeby tę różnicę zrozumieć, weźmiemy na uwagę grzyb najokazalszy z krajowych wilkołaków, noszący nazwę Torrubia. Jestto pasorzyt na gąsienicy ćmy powszechnie znanej (Bombyx rubi). Kto się na wsi wychował, lubi maliny i sam je z krzaków zbierał, ten zna z pewnością i przypomni sobie liszkę odznaczającą się tem, że ciało jej jest pokryte bardzo długiemi kudłami jednostajnie cynamonowo-brunatnej barwy. Torrubia, ów grzyb wilkołak, wchodzi pod skórę gąsienicy podobnym sposobem jak Empuza, tylko zarodnik jej raz się tam dostawszy, nie przybiera kształtu kuli, ale odrazu wydłuża się w nitkę, która rozgałęzia się bogato na wszystkie strony, wypełnia z czasem całe wnętrze napadniętej gąsienicy. Skutek naturalnie ten sam: wilkołak pożera owad, który wskutek tego wśród męczarni ginie.
Skoro gąsienica żyć przestała, grzyb zaczyna owocować, w pewnych nieoznaczonych naprzód miejscach przebija skórę liszki i wydostaje się na zewnątrz. Tu przybiera kształt maczugi 4 centymetrów wysokiej, złożonej z całej masy zbitych nitek. Wierzchołek każdy takiej nitki czyli strzępki tworzącej buławkę wybiega wolno i tworzy pod wierzchołkiem kilka krótkich rozgałęzień. Na szczycie każdego tworzą się szeregi maleńkich zarodków. Dla tego cała maczuga wygląda jakby opylona, biała.
Każdy taki zarodek dostawszy się na skórę gąsienicy, a mianowicie koło pyszczka, gdzie niema tych grubych kudłów, przebija ją i zaczyna się we wnętrzu jej ciała rozwijać. Tak się dzieje przez wiosnę i lato, ale późną jesienią buławki, które wyrastają z nieżywych gąsienic, są okazalsze, barwy różowo-pomarańczowej a powierzchnia ich nie jest opylona ale w górnej części lekko chropowata, jakby pokryta całą masą zlewających się w podstawach brodawek. Każda brodawka ma w wierzchołku otwór, który prowadzi do niewielkiego wydrążenia tak zwanego zbiornika, wypełnionego całą masą woreczków. W nich znajdują się nasiona. Jest ich ośm nitkowato długich w każdym worku. Właśnie z tego powodu, że nasiona tego grzyba mieszczą się w takich workach, należy on do innej grupy grzybów niż Empuza — do grupy zwanej workowcami.
I w tej grupie istnieją całe legiony wilkołaków. Ponieważ zaś owocują w okazałej postaci, przeto od dawna zwrócono na nie uwagę.
Najpierwszą naukową wzmiankę podali o tem Perrenin i Réamur już w r. 1727. Znajduje się ona w pamiętnikach paryzkiej akademii nauk i od razu o tyle rzecz całą jasno przedstawiała, że nic nie wiedząc o pasorzytnym sposobie życia grzyba, uczeni ci zaznaczają tylko, że na gąsienicach owadów rosną czasem rośliny. Rzecz taka nie błyskotliwa rozeszła się tylko między uczonymi.
Inaczej było z wiadomością przywiezioną przez mnicha, który się nazywał Torrubia, bawił wiele lat na Kubie i w Hawanie i przywiózł muchę rostującą — mouche végétante. W r. 1754 wydał on w Madrycie dzieło, w którem między innemi opisał i odrysował małą czerwoną na kształt drzewka rozgałęzioną roślinę, w którą, jak on utrzymuje, przemienia się pewna hawańska osa. Rzecz znana przez tubylców pod nazwą Gia. To był fakt ciekawy, efektowny: zwierzę, które po śmierci przemienia się w roślinę — to już warto o tem mówić i pisać. W krótce potem Mehril, komendant na Guadelupie i Newmann z Saint-Domingo przywieźli podobne twory do Londynu. Teraz cud ten — the vegetable fly, był przedmiotem powszechnego podziwu. Wydarzało się to nie tylko w połowie zeszłego wieku. Bodaj czy nie przed dwoma laty czytałem w jakiemś naszem piśmie zachwyty na ten sam temat. W świecie uczonym prędko się z takiem dziecinnem zapatrywaniem ułatwiono. Lord Bute, ówczesny kanclerz państwa, zachęcił profesora Hill’a do zbadania tego dziwotworu. Hill w r. 1768 ogłosił w „Philosophical Transaction“ rozprawę, w której wykazuje całą niedorzeczność przypuszczenia, żeby owad mógł się przemienić w roślinę i wypowiedział zdanie, że zapewne nasienie grzyba, padając na zdechłą osę, na niej się rozrasta. Upłynął jednak nieledwo cały wiek, zanim de Basy przekonał się skrupulatnem doświadczeniem, że grzyby takie rozwijają się nie na zdechłych owadach ale są pasorzytami i powodują ich śmierć.
To szczęście, tak sobie ktoś pomyśli, że te grzyby, że takie wilkołaki nie napadają człowieka. Złudne wyobrażenie. W Indyach nie rzadką jest choroba, którą Hindusowie nazywają modura. Pod jej wpływem noga przyjmuje niezwykłe rozmiary. Uczony angielski p. Caster znalazł ciało i kości toczone przez grzyb, który nazwano na jego część Chionyphe Casteri. Dotąd nie znaleziono żadnego innego środka na tę chorobę jak amputacyą nogi. Napada ona wyłącznie prawie Hindusów, chociaż już w r. 1845 spostrzegł profesor Langenbeck w Berlinie u pewnego człowieka kostną chorobę, która przedstawiała wiele wspólnych zjawisk z modurą.
Nareszcie w niektórych razach i wypadanie włosów u osób zostających w niezgodzie z grzebieniem zależy od grzybów mieszczących się na skórze i niszczących włosy.
Gdybyśmy zaś przekroczyli granice tworów, które są wybitnemi grzybami, gdybyśby zeszli do tak zwanych bakteryj, nizkich organizmów, niezmiernie prostego złożenia, tobyśmy wśród nich znaleźli całe mnóstwo wilkołaków. Cały nowszy kierunek medycyny szuka bowiem dziś źródła wszystkich zaraźliwych chorób właśnie w tych bakteryach, które, rozwijając się w krwi ludzkiej i rozkładając się w różnym stopniu, powodują zapalne objawy chorób. Temat to tak obszerny, że wymagałby parogodzinnego wykładu, powiem więc tylko, że w niektórych chorobach, jak w karbunkule lub powrotnym durze, źródłem ich są niewątpliwie bakteryowe wilkołaki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Rostafiński.