<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustawa Jarecka
Tytuł Szósty oddział jedzie w świat
Podtytuł Powieść dla dzieci od lat 11–13
Pochodzenie Odcinek powieściowy II tomu „Płomyka”
Data wyd. 1936
Druk Nowoczesna Spółka Wydawn. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Nazajutrz zjawił się deszcz, wróg wszystkich wycieczek. Wszystkie piękne plany odrazu z samego rana spłynęły z jego ulewnemi silnemi strugami. Budząc się zobaczyły dziewczynki przez okno mokrą ulicę i wezbrane wodą rynsztoki, zdaleka za białą płachtą gęstej, prawdziwie morskiej mgły widniała Kamienna Góra.
Postanowiono zwiedzić całą Gdynię, samo miasto, bo o innych spacerach nie można było marzyć, nawet na to pani zgadzała się niechętnie, ale dziewczynki nalegały gorąco.
— Nie jesteśmy z cukru, pójdziemy, nic nam się nie stanie.
Kiedy ulewa uspokoiła się trochę i tylko drobny, gęsty deszczyk mżył, przegłosowano pójście. Dziewczynki pełne entuzjazmu ruszyły i oglądały bez końca nowiutkie, dziwnie odświętne przez tę nowość, miasto z pięknemi nowoczesnemi gmachami.
Obejrzały mały domek, w którym mieszkał Żeromski, dziwiły się, że wiele domów nie miało jeszcze numerów. Obok wielkich budowli stały niezabudowane, trawą porosłe place. Wycieczka szła parami, Wandzia obok Ojdy.
W pewnej chwili spojrzała Wandzia na nogi przyjaciółki. Przez podeszwy jej pantofli wyraźnie przepływała woda, cery i łatki żałośnie wyglądały zmyte z pasty. Okazało się, że nietylko cukier przepuszcza wodę. Nie miało wcale sensu utarte powiedzonko „nie jesteśmy z cukru”.
Ale mimo podartych pantofli, Ojda z całym zapałem oglądała wszystko i zdawała się nie pamiętać o mokrych stopach.
W powrotnej drodze porobiono zakupy. Wandzia kupiła dla Jasia woreczek z muszelkami. Były tam rzadkie okazy, prześlicznie wygięte ślimacznice i rożki. Najpiękniejszą bursztynową bransoletkę kupiła Oleńka dla matki. Długo pocierano bursztyn, żeby naelektryzowany przyciągał papierki — wtedy już będzie wiadomo, że jest prawdziwy.
Dopiero trzeciego dnia uśmiechnął się los do wycieczki. Słońce świeciło od rana, morze było błękitne i jasne. Od rana zaludniło się wybrzeże, a na falach, blisko brzegu, gęsto płynęły wysmukłe kajaki, lekkie żaglówki i wielkie, ciemne łodzie rybackie, kierowane przez opalonych na morski, miedziany kolor rybaków z zakasanemi pod kolana spodniami.
Wszystkie projekty, których dotychczas nie można było urzeczywistnić, zostały wtłoczone w ten jedyny, słoneczny dzień.
Tego dnia zdarzyła się największa przygoda tej wycieczki, ostatnia, która zamknęła i przypieczętowała rok szkolny, obfity w tyle nowin.
Przedewszystkiem trzeba było zwiedzić port. Motorówką „Delfin” wyruszono i zaraz gwałtowne kołysanie na falach dało dziewczynkom poznać trudności pierwszych morskich podróży. Najgorzej było z Wandzią. Nieprzyzwyczajona nawet do jazdy łódką, odczuwała ciągły zawrót głowy. Najgorzej było, kiedy „Delfin” wyjechał na pełne morze. Twarze pobladły i zawczasu przygotowane przez panią cytryny, zostały wstydliwie wyjęte z ukrycia.
Dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiły się dziewczynki i zaczęły przyglądać się pięknemu portowi, polskiemu statkowi transatlantyckiemu „Kościuszce” i obcym okrętom, które tu zawinęły.
Oglądały nieznane bandery i pouczone przez przewodnika, zaczęły je same rozpoznawać:
— O, to szwedzka, niebieska i żółta z krzyżami, a tamta duńska.
Można się tutaj było najlepiej nauczyć geografji.
— A jak wyglądają tamci marynarze? — dopytywały się dziewczynki, bo okręty wydawały się zupełnie puste.
— Zobaczycie — mówiła pani — a zresztą, cóż wy sobie nadzwyczajnego wyobrażacie? Ot, marynarze, tacy sami, jak ci, którzy spacerują na naszem wybrzeżu i mają na czapkach napisy „Marynarka handlowa”, albo Wojenna.
Wkrótce zresztą zobaczyły dziewczynki marynarzy z duńskiego okrętu „Johansen”, wysokich jasnowłosych mężczyzn, którzy im wesoło kiwali rękami i wołali coś, co brzmiało jak „Kopenhaga”. Może to oznaczało zaproszenie? Niestety, nie można było z niego skorzystać. Ale przejażdżka w porcie, to nie było jeszcze dosyć morza. Kiedy część dziewczynek pod wyznaczonym dyżurem Małgosi i Lilki została na molo, reszta pojechała na spacer rybacką łodzią. Pozostałe miały jechać później na zmianę.
Stary, siwy rybak, Kaszub wiosłował i odpowiadał na tysiączne pytania dziewczynek.
— Czy dużo ryb łowi się tutaj? — Czy to już pełne morze?
Stary Kaszub na to po swojemu:
— Oho duza, duza. Są ta steinbuty, flondry, wangorze…
Nawet dziewczynki z Pomorza niebardzo rozumiały go, a już Wandzia ani słowa.
Kiedy mówił flondry to brzmiało jak flundry. Nie słuchała więc Wandzia, ale kręciła się na ławce i usiłowała odczytywać nazwy mijających je statków i łodzi.
Zasłaniała sobie ręką od słońca oczy i wykrzykiwała coraz: „Jasiek”, albo „Jaskółka”.
Już kilka razy upominano ją, ale Wandzia nie mogła usiedzieć.
Bo żeby tak pomyśleć, ile widziało się tutaj, ile zdarzyło się ostatnio w całem życiu Wandzi. Najpierw z Fabrycznej Łodzi do Wąbrzeźna, a teraz nad morze.
Trzeba koniecznie, przynajmniej Krysi, napisać o swoich kolejach losu.
Zdaleka przemknął szybki kajak, fale miękko rozstępowały się przed nim i zwierały się znów.
Wandzia przechyliła się jaknajdalej, żeby odczytać nazwę. Nagle… z wszystkich ust wyrwał się okrzyk przerażenia. Ciemno zielonkawa woda prysnęła wysoko, obrzucając kroplami dziewczynki, Wandzia mignęła w powietrzu płóciennemi pantofelkami.
Pierwsza pani zawołała: Ratujmy — i rozpaczliwie zwróciła się do rybaka, ale nim wymówiła słowo, już Ojda zaczęła zrzucać pantofle i sukienkę, pod którą, jak wszystkie dziewczynki miała tego dnia trykot kąpielowy.
Jeszcze raz plusnęła woda.
— Ojdowska — krzyknęła pani, niepewna, czy należy jej pozwolić. Tkliwa Oleńka wybuchnęła płaczem, za nią Brysia i Truda. Ale stary Kaszub spokojnemi uderzeniami wioseł powoli kierował łódź w ich stronę. Odrazu spostrzegł, że na rodzinnem jeziorze wyćwiczona, Ojda pływa jak ryba.
Podał jej zdaleka wiosło. Dosięgnęła go jedną ręką, wlokąc za sobą ogłuszoną i nawpół przytomną Wandzię. Wszystkie ręce wyciągnęły się na pomoc.
Wciągnięto obie dziewczynki na łódź. Wandzi słone strumyki płynęły z oczu, uszu i nosa. Nie umiała pływać i nie utrzymała się ani chwili na powierzchni.
Siedziała blada i zziębnięta między Oleńką, a Brysią, owinięta w grubą kurtę rybaka. Ojda z mokremi kosmykami czarnych włosów w żakiecie pani, promieniała radością i dumą.
Ukradkiem, chwilami patrzyła na Wandzię. Zato zdaleka na brzegu sporo ludzi przypatrywało się jej samej, bo widzieli całe zdarzenie.
Na dnie łodzi leżały zmoczone, zwinięte gałganki sukienek i pantofle. Mokre, płócienne Wandzi i suche z otwartemi pyszczkami licznych dziur, spracowane pantofle Ojdy.
— Przypieczętowałyście dziś waszą przyjaźń — powiedziała im tego dnia pani.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustawa Jarecka.