Łańcuchy/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wujcio, Dobronrawow, statystyk Awdiejenko, poeta Orłów, oraz tak zwani „Trzej Ajaksi“: Ostapenko, Bondarenko i marynarz Łyzoń dostali tajemniczemi drogami — zdaje się, że przez żołnierzy konwoju oraz kryminalistów — kilka butelek wódki; pili, śpiewali, hulali, częstowali wszystkich, kto tylko chciał się do nich przyłączyć, nie dawali spać nikomu przez całą noc... O sądzie nie było mowy.
Orłów deklamował z emfazą, groźnie spoglądając w stronę Wojnarta:
A czom szumitie wy, narodnyje witii,
Za czem anafemoj grozitie wy Rossii,
Czto wazmutiło was? Wałnienija Litwy...
Astawtie............
...............
Uż dawno mieżdu saboju
Wrażdujut eti plemiena;
Nie raz kłaniłaś pod grazoju
To ich to nasza starana.
Kto ustoit w nierawnom sporie
Kiczliwy Lach il wiernyj Ross?
Stawianskije ruczii saljutsia w ruskom morje
Ano-ł izsiaknet? Wot wapros?...
— Nie bój się Łyzoń, nie bój!... Nie wydamy prawosławnego ludu tym papistom... — upewniał Dobronrawow. — Zresztą Wojnart — dusza — człowiek: w nic nie wierzy! Chodź przyjacielu, wypij z nami kieliszeczek!...
Nikt już nie zwracał uwagi na te krzyki i hałasy. Wojnart spał dawno, otulony w swój płaszcz aresztancki.
Parowiec stał na przystani nie dwie godziny ale sześć i ruszył w drogę dopiero o świtaniu.
Znużeni — jedni nocnemi hałasami, drudzy pijatyką — więźniowie spali twardo, nie słysząc szmeru fal, nie czując nawrotów i wznowionego kołysania się statku. Parę ledwie z leżących na pryczach figur, przysiadło na chwilę, spojrzało w blade ślepia luminatorów i z szeptem:
— Płyniemy!... Jeszcze wcześnie!... — upadło na swe miejsca obok śpiących towarzyszy i kurcząc się od chłodu, naciągało na ramiona krótkie poły służących im za kołdry szyneli.
Jeden Gawar już nie usnął i podniósł się, pobudzany tajną myślą, że mu znowu uda się zobaczyć piękną nieznajomą, której nie widział cały ten czas i która nie ukazywała się wcale wśród spacerujących na pokładzie kobiet. Nie śmiał o nią się pytać, ale myśleć nie przestawał.
Cichutko ubrał się i na palcach wysunął na pokład. Zaledwie wszakże wytknął głowę z konchy, okrywającej wyjście z kajuty, cofnął się natychmiast zmieszany i gorącym przejęty płomieniem. Była tam! Przechadzała się wolno wzdłuż siatki zewnętrznej, nie odrywając wzroku od rozbłyskującego w muślinach mgły porannej przestworza wody. Ukryty we wnęce, mógł swobodnie podziwiać wspaniałą urodę młodej kobiety, jej ruchy, pełne spokojnego wdzięku, jej małą głowę, obciążoną bujnemu w koronę ułożonemi warkoczami, jej szyję, dość długą, pełną, wyrastającą z wysokich piersi jak cudny biały kwiat. Na zwrotach przez mgnienie oka widział owal jej twarzy z blademi ustami i ciemnemi plamami oczu, patrzących z niezgłębionym, chwytającym za serce smutkiem.
Stał długo bez ruchu, oparty skronią o odrzwia i boleśnie prawie przejęty, wpatrywał się we wzruszające zjawisko.
— Dlaczego taka smutna?... Ach, jaka smutna!?... Gdyby podejść, zapytać, pocieszyć!?...
Czuł, że nigdy się na to nie odważy.
— Kto ona? Dlaczego się ukrywa?... Dlaczego nie chce, żeby ją widziano!?...
Zdawało mu się, że ruchy młodej kobiety od niejakiego czasu zdradzają pewien niepokój, jakgdyby odczuwała ona, że ktoś ją podpatruje i śledzi. Parę razy rozejrzała się uważnie po zmierzchłych, osiecionych kątach pokładu. Postanowił ostrożnie cofnąć się, gdy w dole za sobą usłyszał kroki, zaskrzypiały schody i zabrzęczały cicho kajdany. Zamiast więc wtył zrobił krok naprzód i znalazł się przed nieznajomą, która nagle zwróciła się cała ku niemu. Krew uderzyła mu do głowy i opuścił oczy. Gdy je podniósł, dostrzegł przedewszystkiem wynurzającego się zboku Wojnarta, który zrobił głęboki ukłon w stronę nieznajomej. Ta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem i zwróciła się ku wyjściu.
Gawarowi wydało się, że blada jej twarz zapłoniła się również, jednostajnym bladym rumieńcem.
— Co pan tu robi?... Poco się pan chowa?... — spytał Wojnart, spoglądając na chłopca z pewnem zaciekawieniem.
— Nie... tylko... wyszedłem przyjrzeć się... wschodowi słońca... ale ta pani...
...Ona zdaje się... nie lubi... się spotykać...
— A tak: unika ludzi!
— Dlaczego?...
— O, to bardzo smutna historja! Męża jej powiesili, rannego w walce z żandarmami, gdy jeszcze nie mógł wstawać o własnej sile z pościeli; więc ponieśli go z łóżkiem pod szubienicę... Jej pozwolono towarzyszyć... Wyrwano go stryczkiem nieledwie z jej objęć... Okropne, okropne!...
— Wyrwano stryczkiem z jej objęć!... — powtórzył Gawar zbielałemi ustami.
— Tak chłopcze, trzeba pracować nad tem, żeby takie rzeczy znikły z tego świata, żeby się już nigdy, nigdy nie powtórzyły...
— To pan ją zna?...
— Owszem znam.
A...a jak się... ona nazywa?
— Jak się nazywa?... Nazywa się: Sara Bergson! — odrzekł zwolna.
— Żydówka?
— Żydówka.
— I... i on był... Żyd?
— Żyd. Szlachetny i mężny człowiek.
— Znał go pan?
— Znałem bardzo dobrze. Kolegowaliśmy w politechnice, ale różnych byliśmy przekonań.
Milczeli przez czas dłuższy, przyglądając się lustru rzeki, matowemu od rannych oparów, rumianemu od blasku wstającej zorzy.
— Powiedz mi, kochany! — rzekł nagle głosem stłumionym i serdecznym Wojnart, zbliżając się o krok do Gawara i biorąc go za rękę. Powiedz mi szczegółowo jak to było?
— Co?
— Na parowcu!... Coś mi wczoraj opowiadał... w czasie tej awantury... przed samem mojem wyjściem... Już mam wiadomość, wiem, że to prawda, ale chcę usłyszeć!... Rozumiesz: opowiedz wszystko, wszystko...
— Widzi pan, kiedy zaczęły się krzyki, wybiegły kobiety i też zaczęły wołać... Odwróciłem się więc, żeby zobaczyć kto... Byłem koło samej siatki... Jak nasi rzucili się, chciałem i ja z nimi, ale w tym rozruchu przycisnęli mię tak mocno do drutów, że nie mogłem się odrazu wytrwać!... Wtem widzę nadpływa parowiec, ten nasz parowiec „Wołga“, wolniutko i zupełnie blisko... Widocznie nas odstawił na miejsce i wracał do własnej pasażerskiej przystani na noc, czy jak... Nie wiem... Dość, że wszyscy pasażerowie stali na burcie, gapiąc się w naszą stronę... Wstyd mi było, że takie krzyki... Wtem patrzę, stoi ta panna z Moskwy w tym samym kapelusiku z białem skrzydełkiem i w tym samym ciemnym żakiecie, ciemnej sukience i żółtych skórkowych bucikach... Poznałem ją odrazu po oczach... I ona mię poznała, bo mi mrugnęła dwa razy powiekami, ale kiedym podniósł rękę do czapki i chciał się ukłonić, to odwróciła głowę... Wtedy dopiero zobaczyłem, że niedaleko stoi żandarm.
— Widzisz, chłopcze, kiedy ją spotkasz, albo gdzie zobaczysz, to nigdy, ale to nigdy nie dawaj jej żadnych znaków, nie kłaniaj się, nie mrugaj. Błagam cię... Nie mów też również nikomu, że ona tu jest... Wogóle, że ona jest... Zapomnij o niej!... Dobrze!? Obiecaj mi, proszę cię bardzo... To dla mnie rzecz niezmiernej, niezmiernej wagi, rozumiesz?... Nikomu ani słóweczka, ani napomknienia!... Zaklinam cię... Gdyby zaś ona do ciebie zwróciła się, to zapamiętaj dobrze, co ci powie, co zrobi i uwiadom mię o tem natychmiast. Ale sam nawet nie dawaj pozorów, że ją znasz, że cię obchodzi... Rozumiesz?... Będziesz pamiętał, co?... Ufam w twoją przyjaźń. Jesteś roztropny, sam się domyślisz co i jak... A zresztą ja ci, być może, niedługo wszystko powiem... Ale teraz niech nikt... nikt... Niech Bóg broni!... Zgubisz mnie, ją i wielu innych!... A więc dajesz mi słowo?
— Najchętniej!... Może mi pan wierzyć, że wszystko, wszystko uczynię, co pan zechce. Nawet gdyby trzeba było... Nic mię nie wstrzyma... Bo ja co: ja nic!... A pan, pan co innego!
— Nie, chłopcze, nie oto chodzi... Miara życia i bezpieczeństwa ta sama dla każdego... Nie o narażanie się chodzi, a o ostrożność... I dlatego właśnie proszę.
— Może pan być pewny: nigdy nikogo nie wsypałem.
— Cicho. Idą!... — szepnął Wojnart, ściskając mocno chłopca za rękę i kiwając głową w stronę schodów. Więc zgoda, pamiętaj! A teraz do widzenia, muszę iść do kuchni i do składu, zobaczyć jak tam ułożono w lodowni zakupione wczoraj mięso.
— To może ja z panem pójdę?
— Wiesz co: wolę, żeby nas rzadziej z sobą widywano!
Kiwnął mu głową, uśmiechnął się przyjaźnie i odszedł. Ale po paru krokach powrócił i szepnął cicho z tym samym miłym uśmiechem:
— A Sarze... bardzo się... nie przyglądaj!
— Ja?... Cóż, ja nic!... — bąkał chłopiec, czerwieniąc się jak wiśnia.
— No, no! Tem lepiej... Ja tak — na wszelki wypadek... Nie ty jeden!...
Znów kiwnął mu głową, uśmiechnął się i odszedł tym razem zupełnie.