<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Po wejściu w koryto Kamy parowiec holujący barkę musiał walczyć nietylko z prądem rzeki, lecz również z przeciwnym wiatrem, który, wpadając z północy w wąską dolinę porzecza, nabierał burzliwej mocy. Smagał nielitościwie górzyste brzegi, targał porastające je lasy, wojłoczył i przybijał do ziemi trawy na łąkach, zboża na polach, a samą rzekę bił, wyginał, wspieniał, iż huczała, wzdymała się i łyskała czubami fal jak zły gad.
Ciężko sapał parowiec, wydychając kominem czarne dymy i kłęby siwej pary, przebierał rozpaczliwie łopatami swych wielkich kół, jak pełznący pod górę żuk, ale posuwał się bardzo wolno. Rozhuśtana bałwanami barka co chwila szarpała wtył linę holowniczą, mocno napiętą przez opór wiatru i wody.
Napędzone z Oceanu Lodowatego szare chmury szybko i nisko biegły nad doliną, obrzucając rzekę i zielone brzegi ołowianym cieniem, rozwłócząc po górach i borach smugi mgły wraz z pluchotą.
Przejmujące zimno i wilgoć spędziły z pokładu najzagorzalszych zwolenników świeżego powietrza — „wietrzników“ jak ich nazywał Wujcio.
W kąciku opustoszałego „kurnika“ tuliła się jedynie przedzielona siatką parka narzeczonych: czarna Marusia z bladym statystykiem, Awdiejenką.
Reszta kryła się po kajutach. Wszyscy byli źli, swarliwi, znudzeni. Wujcio z Dobronrawowym i towarzyszami cierpieli „na pochmielije“. Nawet „książkojady“ nie zdradzali wśród ciągłego kołysania się statku zapału do czytania.
Nastała chwila najodpowiedniejsza na sąd.
To też Butterbrot dawno już kręcił się koło „Czarnoksiężników“ inaczej „Sinhedrjonu“, jak przezwał żartobliwie Wujcio kilku leciwych więźniów, wiecznie pogrążonych w czytaniu gazet, książek oraz poważnych dyskusjach.
Pogadał przedewszystkiem cichutko i nauboczu ze współwyznawcą Odesskim, szczupłym niewysokim adwokatem z Kijowa, którego krzykliwy głos i gwałtowne ruchy musiał w czasie rozmowy kilkakroć poskramiać.
— Pss!... Uspokój się pan! Czego pan tak krzyczysz?... Nie jestem głuchy, usłyszę. Właśnie chciałem z panem pogadać na osobności! Ale widzę, że tego nie można!
— Dlaczego nie można!? Owszem, bardzo proszę... Tylko, że to co pan opowiada jest takie oburzające!...
— To też my to wszystko oddamy pod sąd publiczny. Ale nie możemy zaraz od tego zacząć, bo to nie ma żadnego związku i sensu z naszą podróżą, zrozum pani... Musimy zacząć od tego, co jest aktualne, co było wczoraj!
— Zgoda, zupełnie wystarcza! Wy o tem mówcie, a ja już będę umiał wstawać, co trzeba!.. To moja rzecz!... Już ja im wszystko wypowiem, wszystko!... Będą zadowoleni! Si git!... — szepnął Żyd, głaszcząc krogulczy nos.
Mlasnął mięsistemi wargami i przymknął grube, czerwone powieki nad wypukłemi orzechowemi oczami. Cienkie czarne brwi, zakreślone wielkiemi lukami na dość szerokiem, żółtem jak kość słoniowa czole, w połączeniu z drobną postacią nadawały mu pozór małego puhacza.
Od niego udał się Butterbrot do Lwowa, uznanego przywódcy „bolszewików“, tęgiego, krępego, jakby z dębowego pnia wyciosanego mężczyzny. Właśnie czytał, leżąc nawznak na pryczy; nie ruszył się, oczu nie oderwał od książki, gdy Butterbrot poufale wyciągnął się obok niego, dopiero gdy ten dotknął jego ręki i szepnął prawie do ucha:
— Stiepan Iwanowicz!...
Zwrócił na mówiącego stalowe zimne oczy:
— Co?
— Chcemy zwołać zebranie...
— No?
— Czy będzie pan przemawiał?
— Nie wiem. To zależy...
— Można będzie poruszyć kwestje narodowościowe i wciągnąć do dyskusji es-erów. Tu jest kilku polskich robotników, mało uświadomionych, należałoby na nich wpłynąć...
— Acha!... Dobrze!... Cóż dalej?...
— Więc zgadza się pan?...
— Od dyskusji... nigdy się nie uchylam! Mówiłeś pan z Gołowinem i Kotowym.
— Nie, zaraz idę do nich.
Lwów kiwnął głową, mruknął i znowu zabrał się do książki.
Kotow, rumiany, błękitnooki blondyn z dobrą mięsistą twarzą zgodził się natychmiast.
— Rozumie się, że trzeba te rzeczy po ludzku załatwić; jestem pewny, że znajdzie się wyjście zadowalniające dla wszystkich.
Łysy, blady, nalany Aronson, publicysta „mieńszewik“ również uznał potrzebę natychmiastowego zebrania:
— Przecież to Bóg wie co!... O mało się nie pobili!...
— Jakto: o mało?!... Oni się zupełnie pobili! — poprawił go Butterbrot.
— Trzeba koniecznie temu koniec raz na zawsze położyć! Jak myślisz Sergjuszu Michajłowiczu? — zwrócił się do Gołowina, tęgiego, wysokiego, siwego już mężczyzny, który leżał obok niego. Był to powszechnie znany i szanowany es-er, który już z trzecim nawrotem szedł na Syberję, tym razem do ciężkich robót.
— O co chodzi? Bo doprawdy nie wiem.
— Polacy z Rusinami pobili się.
— Pobili się? I gdzie to?...
— Tu na pokładzie, wczoraj przy wjeździe do Kazania...
— No i co?
— Jakto co: skandal, kompromitacja publiczna... Polityczni wygnańcy pobili się... O mało się nie wmieszał konwój... — gorąco przekładał Butterbrot.
— Tak: nieładnie... Więc co?
— Chcemy zwołać zebranie i całą tę sprawę osądzić. Ogół musi się wypowiedzieć!... Przecież nie można dopuścić...
— A co poczniecie, jeżeli winowajcy nie zechcą uznać wyroku?...
— Przeprowadzimy głosowanie. Muszą poddać się, inaczej zbojkotujemy ich.. Chcielibyśmy właśnie prosić pana, żeby pan przewodniczył...
Gołowin chwilkę pomyślał.
— Owszem, przewodniczyć mogę, chociaż doprawdy nie wiem, czy warto... Przecież się ostatecznie nie pobili...
— Chcieli, ale nie dopuściliśmy do tego...
— No więc i na drugi raz nie dopuścimy...
— Uważam, że lepiej tę rzecz zawczasu wyjaśnić i zapobiec! — zauważył rozsądnie Aronson.
— Jak uważacie!... Mogę przewodniczyć. Czy to zaraz?
— Tak, im prędzej, tem lepiej! Szaruga na dworze, zimno, wszyscy siedzą w kajucie... Najodpowiedniejsza pora...
— A Wojnart jest?
— Zaraz przyjdzie. Poślemy po niego.
— Panowie, panowie, towarzysze! Zwołujemy zebranie z powodu wczorajszego zajścia i innych spraw wspólnych. Prosimy wszystkich zgromadzić się po jednej stronie prycz... Proponuję na przewodniczącego Sergjusza Michajłowicza Gołowina — krzyknął na całe gardło Butterbrot.
— Prosimy, prosimy. Doskonale! — ozwały się głosy.
Więźniowie podnieśli się, ruszyli z miejsca tłumnie i zaczęli sadowić dookoła obranego prezesa. W oczach świeciło zaciekawienie, rozległy się śmiechy i żarty.
— Prosilibyśmy o powagę i spokój. Sprawa jest zbyt ważna i wcale niewesoła... — zauważył Aronson. — Sergjuszu Michajłowiczu, obejmujcie przewodnictwo!
Gołowin ciężko uniósł się na pościeli, usiadł i podwinął nogi pod siebie.
— A więc dobrze: na asesorów zapraszam towarzyszy: Aronsona i Lwowa.
Gdy powołani usiedli obok niego, rzekł głosem poważnym:
— Otwieram posiedzenie... Towarzysz Chlebowski ma głos jako referent.
— Kto taki?
— Chlebowski! — powtórzył Gołowin.
— Ja... Wcale nie!... Ja chciałbym, żeby... Zresztą jeżeli już tak trzeba... — bąkał Butterbrot, wychylając się z cienia.
— Chlebowski? Niby Polak!... Kto to taki?! Nie znamy takiego!... — rozbrzmiały głosy w gromadce Polaków.
Gołowin nachylił się w stronę Butterbrota i zamienił z nim parę wyrazów.
— To jest pseudonim towarzysza!...
— Pseudonim?... Poco pseudonim?! Wszyscy go znamy pod właściwem nazwiskiem. Butterbrot!...
— Co za facecja?...
— Dlaczego nie obrał sobie żydowskiego pseudonimu, dlaczego nie nazwał się Judke, Joffe lub coś w tym rodzaju...
— Chlebowski, pewnie burżuj jaki, szlachciura?!...
— Pfe! Butterbrot brzmi o wiele piękniej!...
— Piękniej, a głównie... rewolucyjniej!...
— Wstydzi się, że jest Żydem, czy co?
— Antysemita!...
— Ha, ha!...
— Niech gada!... Gadaj Butterbrot!... Es-de-ka-pe-i-el! Rozdziaw dziubek, słowiku nalewkowski!
— Towarzysz Chlebowski referuje!... Proszę o spokój! — powtórzył podniesionym głosem Gołowin.
Butterbrot jakby nie słyszał tych śmiechów, żartów i przycinków, wypowiadanych po polsku, rusińsku i rusku, poprawił binokle, wyprostował się i zaczął głośno i dość płynnie:
— Towarzysze! Onegdaj został dokonany gwałt niesłychany, skandal publiczny przez polskich i rusińskich nacjonalistów nad ogółem więźniów politycznych. Nie dopuszczono naszego chóru do odśpiewania pieśni rewolucyjnych, jakiemi należało przywitać miasto Kazań, aby zamanifestować przed zebraną publicznością nie słabnącą nigdy rewolucyjną bojową energję międzynarodowego proletarjatu. Bez względu na to co z nami czynią carscy siepacze winniśmy byli wykazać, że stoimy dalej niezłomnie na klasowem proletarjackiem stanowisku oraz jedności robotników całego świata. To było godne rewolucjonistów. Zamiast tego, co się stało? Drobno-burżuazyjna pe-pe-es zrzuciła maskę i w połączeniu z jawnie już reakcyjnymi en-zet-erami, zaczęła beczeć swoje szlachecko-mieszczańskie melodje... Chór został zmieszany i o mało nie doszło do bójki... Mówię o mało, gdyż chcę być objektywny, lecz w gruncie rzeczy doszło do bójki, gdyż sam dostałem kułakiem w bok, choć stałem na stronie. Inaczej być nie mogło, gdyż polski szowinizm wywołał rusiński szowinizm, jak zawsze w takich razach bywa, a od tego ucierpiała sprawa robotniczego proletarjatu... Trzeba więc... towarzysze, abyśmy się naradzili i przedsięwzięli środki, aby nie mogło się powtórzyć nic podobnego. Podobne kontrrewolucyjne postępki mogą nawet doprowadzić do katastrofy, do wmieszania się w nasze wewnętrzne sprawy oficera od konwoju lub coś takiego. Proponuję więc przeprowadzić nad tem dyskusję, a potem wybrać komisję, która rzecz całą szczegółowo rozważy, przeprowadzi śledztwo, oceni z klasowego stanowiska i znajdzie sposoby na ukrócenie wybujałego nacjonalizmu... Tak ja myślę i ja skończyłem!
Chwilkę panowało przykre milczenie.
— Czy kto życzy sobie zabrać głos w tej sprawie? — spytał znudzonym głosem Gołowin. — Pan?! — Dobrze! — A jak się pan nazywa? Potocki... Pięknie!... Proszę się zapisywać, panowie! Acha, więc pan i pan... Pięknie! A więc towarzysz Potocki ma głos.
— Podtrzymuję w zupełności wniosek towarzysza Butterbrota, aby przykry wypadek, jaki miał miejsce onegdaj, został szczegółowo omówiony w wybranej w tym celu komisji, która jednocześnie obmyśli środki dla usunięcia na przyszłość podobnych zatargów. Muszę wszakże wprowadzić niektóre faktyczne sprostowania w opowieści wypadku towarzysza z es-de-ka-pe-i-el... Nie Polacy dali początek, lecz zostali sami zaczepieni... Ukraińcy.
— Nieprawda!... — zahuczał Bondarenko.
— My wowsi was nie zaczipijały... My śpiwali swoi starodawni piśni... — krzyczał Ostapenko.
— Tam mówi się o szlachcie, o prześladowaniu i ucisku chłopów pańszczyźnianych. Wy w ten sposób bronicie przywilejów pańszczyzny... — wmieszał się Somow.
— Proszę o spokój, proszę o spokój!... — Towarzysz Potocki ma głos!... uspokajał wzburzenie Gołowin.
— Przypuszczam, że w tem gronie nie potrzebuję zbijać oskarżeń, iż jakiekolwiek stronnictwo socjalistyczne, choćby nawet zrodzone w szlacheckiej Polsce, może bronić przywilejów i pańszczyzny... Przypomnę, iż Polska swym rozwojem gospodarczym wyprzedziła Rosję i że warunki upadku pańszczyzny powstały tam wcześniej... Że rozwój socjalny tam został wstrzymany przez przyłączenie właśnie do Rosji, co było korzystne dla szlachty i możnowładztwa polskiego i czem tłumaczy się powodzenie Targowicy...
— A więc Rosja winna ucisku chłopów przez szlachtę polską!? — wstawił nagle Orłów.
— Tego nie powiedziałem. Ale carat podtrzymywał to bezwarunkowo. Słuszność teorji o międzynarodowej solidarności klas ujawnia się tu ze szczególną siłą... Wracam jednak do wypadku, który nas obchodzi obecnie przedewszystkiem: jak zaradzić sporom i starciom, które nietylko sprzeciwiają się jedności frontu wszystkich grup socjalistycznych wobec wspólnego wroga, ale grożą zatruciem nam wewnętrznemi swarami i bez tego ciężkiego naszego położenia więziennego. Dlatego proponuję, nie wdając się w dalsze spory, wybrać komisję...
Zatrzymał się.
— Skończył pan?...
— Skończyłem.
— Towarzysz Awdiejenko ma głos.
Awdiejenko uniósł się na pryczy na klęczki, obrzucił zebranych pobieżnem spojrzeniem i oczy mu nagle zabłysły: na chudej, bladej twarzy zakończonej kozią bródką wybił lekki rumieniec. Nastrój odrazu wzrósł.
— Mili moi słuchacze! Nie zabierałbym wam czasu i nie nudziłbym was długą dyskusją na temat czy polskie, czy chochłackie pieśni patrjotyczne są lepsze, gdyby tu nie padło oskarżenie przeciw Rosji. Otóż zarówno charakterystyki poszczególne jak ogólne sądy o całych narodach są zawsze błędne. Naród, szczególniej wielki naród, jest wytworem tylu różnorodnych sił, składa się z tak wielorakich elementów, dążeń, interesów, tyle ma w sobie dawnych przeżytków, nowych zarodków, rozbujałych nadmiernie lub niedorozwiniętych instytucyj, urządzeń, obyczajów, że w tym lesie zjawisk oko najbystrzejszego badacza gubi się albo błądzi, biorąc wytwory własnej fantazji za wskazówki rzeczywistości. Nauka zdołała poznać i uchwycić zaledwie niektóre cechy i właściwości barwnego i nieskończenie rozmaitego potoku życia narodowego. To też wszelkie jej twierdzenia w tej dziedzinie mają cechy albo bardzo ogólnikowe, albo są niezmiernie naiwne, literacko uproszczone. Otóż, nie będę się bawił w próby takich charakterystyk, czyto opartych na historji, czy też używających za busolę wskazań ekonomicznych. My Rosjanie byliśmy pod panowaniem Tatarów trzysta lat, mieliśmy i dotąd mamy carat, przeszłość nasza pełna scen i wypadków dzikich, okrutnych, wstrząsających swoją bezmyślnością. Kulturę gospodarczą i obyczajową mamy niską. Nie będę tu również wdawał się w rozważanie, czy zwycięży w Rosji zachodnio-europejskiej kapitalizm, czy chłop rosyjski go ominie i znajdzie inną drogę, wiodącą szybciej na wyższe stopnie rozwoju i człowieczeństwa. Pozostawiam dyskusję o tem osobom bardziej kompetentnym.
Tu skłonił się w stronę Kotowa i Lwowa, poczem ciągnął dalej:
— Chcę jedynie zwrócić uwagę na rzeczy podstawowe, zasadnicze, dla wszystkich oczywiste, nie ulegające żadnej wątpliwości, pragnę wysnuć z nich wnioski choćby ogólnikowe, ale jasne i niezaprzeczalne. To już będzie mały ale pewny dorobek. Jakkolwiek straszne, krwawe są dzieje nasze, uderza w nich jeden fakt, wyróżniający nas z pośród wszystkich państw i narodów. Mianowicie: w Rosji nigdy nie było arystokracji. Rosja jest i była narodem chłopów. Oddzielnym gromadom tych chłopów przewodzili początkowo udzielni książęta, z biegiem czasu zapanowali nad nimi i zjednoczyli ich w państwo Tatarzy; po Tatarach odziedziczył władzę carat. On zniszczył doreszty wszelkie ślady narastającej już warstwy szlacheckiej — bojarów. Od Iwana Groźnego niema ich w Rosji, istnieje tam tylko władza cara i włościaństwo. Historja Rosji jest najjaskrawszem zaprzeczeniem teorji, iż dzieje społeczeństw są wytworem odbywającej się wewnątrz nich walki klasowej. Myśmy dotychczas tej walki klasowej nie znali...
— I dlatego nie mieliśmy historji!... — bąknął Aronson.
— Owszem. Historja nasza jest historją... samoobrony włościaństwa. Włościaństwo tolerowało o tyle carat, o ile on był dlań obroną przed groźniejszem niebezpieczeństwem, przed panowaniem cudzoziemca-zdobywcy. Dość miało włościaństwo doświadczenia z Tatarami... Zato skoro tylko carat próbował sięgnąć do ostoi gromadzkiego życia i wprowadzić tam zmiany, następowały wybuchy w rodzaju buntów Stieńki Razina albo Pugaczewa, wstawały potężne siły ludowe na obronę praw gromadzkich, gminnego władania ziemią, patrjarchalnej rodziny-komuny... oraz innych zdrowych zabytków naturalnego rozwoju społeczeństwa, opartych na współpracy, które przechowały się li tylko w Rosji, starte dawno na zachodzie sławetną walką klas. W obronie tych właśnie rzeczy powstały takie organizacje ludowe jak kozacka „wolnica“ nad Wołgą i Donem oraz zaporożcy nad Dnieprem. To było wojsko chłopskie, niedościgniony wzór organizacyj bojowych ludowych, którym nigdy nie dorówna żadna milicja narodowa, czyto szwajcarska, czyto francuska. Carat drogą wielokrotnych doświadczeń, poznał, iż wolno mu wszystko zmieniać, nawet zniszczyć, co leży poza granicami tych najgłębszych interesów włościaństwa, że wolno mu bardzo wiele; lud darowywał mu ucisk polityczny, gdyż ten ucisk narazie go mało dotykał, darowywał mu ciężary podatkowe, znosił cierpliwie dokuczliwość biurokracji, rozumiejąc, że wszystko to opłaca się bezpieczeństwem zewnętrznem. Popierał nawet wojny zaborcze, uważając, że prowadzone są w jego interesach dla zdobycia ziemi, podstawy jego bytu, dla pokonania i zniszczenia obcoplemiennych „panów“ — jedynych wrogów włościaństwa. Trwało to długo i mogłoby trwać jeszcze dłużej, gdyby nie technika wojen i nieustający rozwój gospodarczy państw ościennych, oddziaływujący i na nas. Wielki przemysł i kapitalizm wtargnęły do nas furtką otwartą przez potrzeby wojenne. Carat wszedł, wejść musiał na niebezpieczną drogę popierania tych nowych potęg, które stały się następnie jego przeciwnikami i konkurentami do władzy. Robotnicy stanęli po stronie przemysłu, gdyż jego rozwój wiąże się z ich interesem klasowym. Chłop dotychczas przypatruje się tej walce dość obojętnie. Czy zmieni swe stanowisko? Czy pójdzie za hasłami naradzającej się naszej burżuazji czy proletarjatu? Czy poszuka własnych dróg?... Przyszłość pokaże. Ale w rewolucji 1905 roku, jego bierne stanowisko zadecydowało o przegranej robotników... Pamiętajcie o tem i nie omylcie się w waszych planach i rachubach...
Umilkł i położył się napowrót na pryczy. Zapanowało dłuższe milczenie; silne oddechy, błyszczące spojrzenia, gorączkowe rumieńce na twarzy wskazywały jednak na silne podnieś cenie słuchaczy.
— Proszę o głos! — rzekł wreszcie krótko i sucho Lwów.
— Przepraszam, są tu zapisani poprzednio: Odesskij, Gorainow, doktór Frączek, Cydzik, Leskow... — zauważył Gołowin.
— Niech mówi Lwów... Dać mu głos poza koleją! — wołano wśród słuchaczów.
— Więc zgadzacie się, panowie?! Mam dać głos towarzyszowi Lwowowi...
— Prosimy, prosimy...
Lwów ukląkł na pryczy; szerokie jego ramiona, krótki przysadzisty korpus, tworzyły twardy i mocny cokół dla wielkiej kwadratowej, krótko ostrzyżonej głowy.
— Wysłuchaliśmy tu hymnu dla chłopa i jego wyraziciela caratu... — zaczął metalicznym, urywanym głosem. Zgadzam się zupełnie z przesłankami przedmówcy, ale inne z nich wyprowadzam wnioski. To, co mówcę zachwyca w naszej historji, brak walki klas, uważam za największą jej wadę. Długa martwota, obłomowski sen naszego narodowego organizmu w tem właśnie mają swe źródło. Chłop, wytwarzający wszystko, co mu było potrzebne w swojej rodzinie i gminie, nie interesował się nikim i niczem, zamknięty w swojej parafji jak ostryga w muszli. Pozostawał obcy i obojętny na sprawy ogólne nietylko Europy, lecz nawet własnego państwa. Co go mogły obchodzić wojny, upadki dynastji, rewolucje... Wszystko to było drobiazgiem wobec srokatej jałówki lub białego byczka, od których zdrowia i życia zależał bezpośrednio byt jego rodziny... Kłótnia dwóch bab sąsiadek miała dlań większe znaczenie, niż pogrom Francuzów pod Sedanem. I słusznie... Bo jego los nie był żadną niteczką związany z najdonioślejszemi wydarzeniami świata, dopóki on uprawiał gospodarstwo naturalne i nie wszedł w wielkie, wspólne wszystkim narodom, koło produkcji i wymiany... Dopiero zdobywczy kapitalizm, wkroczywszy triumfalnie na łany ubogich zbóż chłopskich, uczynił z oracza ziemi człowieka i jął go zwolna uczyć drogą bólów i doświadczeń osobistych, iż nic ludzkiego nie może mu być obce, że wahania się cen na rynkach Europy, napełniają mu lub opróżniają garnek obiadowy, że całe zelówki u butów zależne są od pomyślnie przeprowadzonej wojny lub upadku gabinetu jakiegoś nieznanego mu nawet z nazwiska państwa... Rozumie się, że tego nasz chłop dotychczas nie wie i nawet najumiejętniej przeprowadzona propaganda, poprzedzona przez najbardziej — powszechne nauczanie — nie da mu tej świadomości w czasie najkrótszym, a nawet nie da mu nigdy... Zbyt to są rzeczy złożone i oderwane, aby mógł je zrozumieć tłum... Ten tłum, te masy chłopskie są jedynie przygotowane przez targające go nieustannie gospodarcze niepokoje, przez klęski rzekomo żywiołowe, nieurodzaje, wojny, drożyznę lub brak nagły przedmiotów pierwszej potrzeby... są przygotowane, powtarzam, przez wzmożoną wrażliwość socjalną jedynie do... wielkich refleksów zbiorowych, do ruchów żywiołowych, nie więcej... Ale ruchy te wywołane i kierowane mogą być jedynie przez ośrodki skupionej, zorganizowanej świadomości... Tu zachodzi zupełna analogja między mięśniami i nerwami...
— Acha, Herbert Spencer!... — szepnął zjadliwie Kotow.
— Bynajmniej. A zresztą niech będzie i tak, jeśli się panu podoba... Otóż temi ośrodkami mogą być tylko wczorajsi bracia tego chłopa, spojeni z nim jeszcze tysiącem węzłów osobistych i ekonomicznych — robotnicy fabryczni...
Dalej dowodził Lwów długo i szeroko, rozdając ciosy na prawo i lewo, że jedynie dyktatura proletarjacka może wyprowadzić Rosję z zamętu gospodarczych i politycznych sprzeczności... z socjalnych antynomyj...
Odpowiadał mu towarzysz Aronson również poza koleją, cięto, dowcipnie, zjadliwie sypał cytatami i nazwiskami, Marksa, Engelsa, Kautskiego, Robertusa, Rikarda, Düringa i Brentano; odpowiadał mu Kotow, wysunąwszy na czoło argumentów, znaczenie w historji „jednostki świadomie myślącej“ i formułę postępu Michajłowskiego.
Spór zaogniał się, roznamiętniał, rozpalał. Podano kolację, ale zarówno słuchacze, jak mówcy z kubkami pełnemi gorącej herbaty i ustami pełnemi gorących słów wrócili na miejsca...
— Cóż, jakiż wyrok? — spytał Wojnart, przyłączywszy się po skończonem zajęciu do grupy Polaków.
— Wyroku niema i nie będzie!... — odrzekł Cydzik. Poco wyrok? Spór już nie między Polakami i chochlami, lecz między chłopem i robociarzem. Nagadali tyle, że zgłupieje, kto spamięta!
— Nie dojrzysz jeszcze okiem, co ma być pod wyrokiem!... — roześmiał się Wątorek.
Doktór Frączak uśmiechał się ironicznie i popijał herbatę w milczeniu.
— Zanosi się na trzydniówkę! — rzekł wreszcie.
— Dobre i to, czas przeleci weselej! A daleko do Permu?
— Daleko, jeszcze ze trzy dni.
— Zdążymy. Ale trzeba przyznać, tęgo gadają te mochy, niektóry ani się zająknie, godzinę mówi jakby wiadrem lał, a z cebra poprawiał! — zauważył Barański.
Istotnie, późno wieczorem znużeni wiecównicy postanowili odłożyć zebranie do jutra. Gołowin z trudem zmusił ich, żeby wybrali komisję do załatwienia początkowego sporu.
Wybrano sędziów: Gołowina, Aronsona i Kotowa, poczem w hałaśliwej przed chwilą kajucie zapanowały ciche szepty i szmery, a następnie głośne chrapania.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.