Łańcuchy/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Permskie więzienie stoi już na pograniczu Sybiru.
Gdy wielka, mocno okuta, jego brama otwarła się przed przypędzonymi z barki więźniami, gdy rzucili wzrokiem w głąb ciasnego podwórca, okolonego wysokiemi białemi murami, gdy wsłuchali się w lecący z okratowanych okien głuchy brzęk łańcuchów, umilkły rozmowy, pobladły zlekka twarze i tłum skazańców zawahał się, jakby nie miał odwagi przekroczyć progów krainy, „dokąd idzie tak wielu, a skąd wraca tak mało“!
— Nu, nu! Pszli! Czawo ziewajetie! — rozległ się okrzyk konwoju i żołnierze nacisnęli na aresztantów. Leskow podchwycił słaniającego się na nogach Dżumbadzego i ostrożnie poprowadził go w tłumie.
Więzienie okazało się wcale niegorszem od innych, było tylko ciaśniejsze i brudniejsze. Skoro tylko straż więzienna policzyła przybyć łych gości, skoro przejrzała dość pobieżnie zawartość ich worków podróżnych, skontrolowała okucie, skoro wreszcie przyjęła od byłego konwoju spisy ludzi, ich pieniędzy i ich rzeczy, straże dawniejsze znikły, a wraz z niemi znikła srogość i urzędowość z twarzy nowych nadzorców.
— Gdzież wasz starosta?... Mówił, że chce iść do miasta!... Owszem, niech idzie, tylko niech się śpieszy, bo wieczór za pasem! Sam z nim pójdę.
— Nawet w „zamku więziennym“ można wszystkiego dostać!... Byle były pieniądze! Ha, ha! — dodał ze śmiechem starszy nadzorca, zwracając się do politycznych.
— Dwóch jest starostów; ja i oto ten pan! — odpowiedział Dobronrawow, wskazując na Wojnarta.
— Dwóch?... Dlaczego aż dwóch?...
— Bo nas dużo, bo są wśród nas skazani sądownie i administracyjnie! Więc dwóch...
— Ale wy obaj widzę katorżnicy!... Jakże tak!?
— Tak się stało!... Tak wybrano! — uspokajał nadzorcę Wojnart. — Idziemy?
— A no chodźmy!...
— Czy nie można nie zamykać drzwi na korytarz, żebyśmy mogli wychodzić z cel swobodnie? Przecież my tu tylko na parę dni! — prosił Gołowin.
— Nie!... Tego sam nie mogę uczynić!... Naczelnik więzienia kazał zamknąć. Spytam się; jestem człowiek dobry i chętnie wszystko zrobię co ode mnie zależy... Rozumiem was, pojmuję, panowie, ale muszę się spytać!...
— Niech się pan spyta!
— Kazano oddzielić was od kryminalnych, żebyście nie szerzyli zarazy! — dodał cicho, tajemniczo nadzorca, cofając się ku drzwiom.
Dobronrawow z Wojnartem czekali już na korytarzu. Klucznik drzwi zaryglował i pośpieszył za starszym nadzorcą i starostami, aby im otworzyć wyjście zewnętrzne.
W kamerze tymczasem więźniowie rozkładali się na pryczach:
— Ostrożnie koło ścian, pluskwy!...
— O jej, jaka ich moc!...
— Zjedzą nas, doprawdy zjedzą!...
— Witam cię kraju syberyjski, pełny zwierza i romantycznych przygód!
Rozległy się śmiechy i wołania. Ze dworu głośno stukano w okno.
— Kto tam?
— Otwórzcie lufcik!...
— Ktoś zagląda przez okno!...
— Ale gdzie tam: to kosz. Otwórzcie lufcik i zajrzyjcie; w koszu pewnie kartka!
Z trudem odemknięto brudną i zakurzoną niesłychanie ramę szyby. Tuż przed lufcikiem za kratą kołysał się na sznurku nieduży koszyczek...
— Butelka, patrzcie butelka!...
— Tak, butelka!?... Niesłychane!... Dawaj ją tutaj! — wołał w podnieceniu Wujcio.
— A jakże: wszak to może być wódka!
— Właśnie! Przecież widzisz, że nie atrament!...
— Towarzysze — doprawdy wódka!...
— A tu kartka!...
— Dawaj obie!... — krzyczał na stojących przy lufciku z dołu Orłów.
„My, anarchiści, więzieni tu od przeszłego roku, pozdrawiamy was, bracia, i prosimy o wiadomości, o gazety i tytoń, których jesteśmy pozbawieni“.
— Hurra!... Niech żyją anarchiści!
— Zanim wróci starosta, posłać im, co jest!
— A może to blaga, może to zwykli kryminaliści!...
— Spytać się przedtem o ich nazwiska i z jakiego procesu...
— Przecież przysłali nam wódkę, więc choć za to im wypada natychmiast coś posłać... Oni nam zaufali!... — dowodził Wujcio.
— Racja!... Posyłam im... sonet!... Oto go kładę — wyrzekł niezmiernie poważnie Orłów i zapisaną kartkę na dno koszyczka opuścił.
— Posłać im, posłać, o co proszą! Choćby byli kryminalistami, nic wielkiego. Bądź co bądź są więźniami! — wołano z tłumu.
Za chwilę koszyk wypełniony gazetami, papierami i tytoniem uniósł się w górę. Wujcio rozlewał i rozdawał po troszeczku w filiżance złaknionym szacowny nektar.
Tymczasem starostowie pod strażą starszego nadzorcy i dwóch żołnierzy śpieszyli środkiem ulicy na plac targowy do „Gościnnego dworu“.
— Zaprowadzę was do najlepszych kupców i do... uczciwych! Inni gotowi was wyzyskać, żeście nietutejsi, że nie znacie cen... Ci — nie! Za nich ręczę jak za rodzonego ojca!... Nieposzlakowani ludzie, całe miasto ich szanuje, a oni lubią was; wszystkie partje przechodzących aresztantów u nich kupują i są zawsze zadowolone!... Doprawdy nie lżę!... Jak Boga kocham!... — gadał nadzorca.
— Tak, tak! Rozumie się... Ale przedtem możebyście wstąpili gdzie coś przetrącić?! Tak na krótkie nabożeństwo, bo na picie herbaty niema czasu!... Głodny jestem!... — przerwał Dobronrawow.
— Poco wstępować!?... Kupcy poczęstują, słowo im tylko szepnę a wszystko będzie, jak się patrzy!... Oho, nie znacie jeszcze naszych sybiraków!
— Czy ci kupcy są sybirakami?
— A jakże i ja też jestem sybirak!... — z dumą objaśniał nadzorca.
Wojnart milczał, rzucając nieznacznie spojrzenia na drzwi mijanych magazynów i wyloty ulic. Zatrzymał się nagle na rogu.
— Słuchaj, Dobronrawow, tu widzę przyzwoity sklep kolonjalny, możnaby spytać o herbatę i cukier... Blisko od przystani, łatwiej przenosić! — rzekł podniesionym głosem.
— Ależ nie, to nie tu!... To taki sobie polski, marny sklepik!... Nie będzie miał nawet tyle zapasu, co panom potrzeba... Szkoda fatygi... — protestował nadzorca.
Dobronrawow wahał się i spoglądał na towarzysza, zdziwiony wyrazem jego twarzy oraz tonem głosu.
We drzwiach sklepu ukazała się panienka w czarnym żakiecie i w czarnym kapelusiku z białem skrzydełkiem na głowie.
— Mówisz pan, że nie będzie miał tyle towaru, co nam trzeba? A jak się nazywa ten pan kupiec? I gdzie on? — pytał dalej głośno Wojnart.
— Nazywa się Sierebriakow! Sklep ma w Gościnnym Dworze na rynku.
— Jak, Sierebriakow? — powtórzył krzykliwie Wojnart. — Owszem, chodźmy do Sierebriakowa. Słyszałem, że to dobry kupiec.
— Kupiec pierwsza klasa! — przytakiwał gorąco nadzorca.
Panienka w czarnym kapelusiku minęła ich pośpiesznie, poczem Wojnart ruszył ciężkim krokiem, poprawiając od czasu do czasu opuszczające mu się na pasku kajdany.
— Parfaitement, parfaitement!... Dziwne są drogi Pana i sług jego!... Co za mucha ugryzła dziś twoje łańcuchy!? — wrzeszczał zabawnie Dobronrawow.
— Cicho! Nie śpiesz się!... — odszepnął po francusku Wojnart, ściskając go za rękę.
— Acha!... — odrzekł ten. — Wybornie, ale nic nie rozumiem. Coś powiedział? Hę? Powtórz po rusku albo po polsku. Niech cię Bóg kocha!
— Więc poco gadasz francuskie wyrazy?
— W seminarjum uczono nas po francusku jedynie przysłówków... Więc dlatego mówię: parfaitement! Zrozumiano!
— A, ot i Sierebriakow!... Chodźcie panowie! Tam już na nas czekają!... — przerwał im podejrzliwie rozmowę nadzorca.
Istotnie przed ciemnym, ale dużym sklepem, zajmującym kilka okien pod arkadami Gościnnego Dworu, stał łysawy, starszy już subjekt, uśmiechał się i kłaniał uprzejmie w ich stronę.
— Ach! Wasyli Ferapontowicz, dawnośmy się nie widzieli!... Jakże zdrowie? Aleksandra Tymofeicza niema, ale zaraz będzie, posłałem po niego, jak tylko panów spostrzegłem.
— To to!... Prowadzę wam aż dwóch starostów: jeden od sądowych, a drugi od administracyjnych... Polityczni... Poczęstowaćby należało, mówią, że nic nie jedli — szepnął nadzorca, nachylając się do ucha subjekta.
— Możeby odrazu do mieszkania Aleksandra Tymofeicza, co?
— Ależ nie!... Przedtem my coś nie coś wybierzemy!... — wstawił Wojnart i wszedł, nie czekając na odpowiedź, do sklepu.
Dobronrawow, nie śpiesząc się, podążył za nim, pociągając za sobą nadzorcę, żołnierzy i subjekta.
Panna w czarnym kapelusiku już tam była i stojąc u lady, przebierała w towarze; obok stał Wojnart, jedną ręką oparty wpobliżu tych towarów, drugą wskazywał posługaczowi na półkę.
— Parfaitement, parfaitement!... — mruczą! Dobronrawow, obrzucając wnętrze bystrem spojrzeniem.
— A jakże będzie z przekąską? — zwrócił się do nadzorcy.
— Zaraz będzie, już powiedziano!...
— A czy to tak wypada?...
— Dlaczego nie?... Zawsze się tak robi!... Zobaczy pan, jacy oni ludzie przyjemni!
W tej chwili w drzwiach za kontuarem zjawił się otyły, tęgi mężczyzna z rudą rozłożystą brodą i małemi oczkami, czerniejącemi jak para rodzynków wśród płaskiej, pulchnej i rumianej twarzy.
— Miłosti prosim!... Niech panowie wybiorą, co sobie życzą, a potem proszę do mnie, jeżeli łaska, abyśmy mogli spokojnie załatwić rachunki!...
— Jak się macie, Cyrylu Dawydowiczu, moje uszanowanie „z ogonkiem!“ — zwrócił się żartobliwie do nadzorcy. Uścisnęli się za ręce.
Dobronrawow wyjął spis sprawunków i zaczął wymieniać przedmioty; Wojnart udawał, że mu pomaga, ale był tak wzruszony, że wciąż się plątał.
— Daj spokój, jeszcze spostrzegą! — szepnął mu Dobronrawow. — Ja będę sam wybierał, a ty zapisuj ceny, żeby nam nie podwyższyli w rachunku!
Dwóch subjektów i jeden chłopak obsługiwali starostów, a drugi chłopak stał gotowy do usług przed panienką, która pochylona nad ladą pisała szybko w notesiku.
— Więc proszę, ot te rzeczy, zanieść do Północnego hotelu i zostawić tam z tą oto kartką! Należność płacę zaraz. Aha, aha! Proszę jeszcze cytrynę, proszę wszystko razem zapakować! — wyrzekła wreszcie nieznajoma, podnosząc zarumienioną twarzyczkę.
Wojnart na krótkie mgnienie utkwił źrenice w jej pociemniałych oczach; dziewczyna z ledwie dostrzegalnem westchnieniem zlekka się w tył pochyliła i opuściła jednocześnie głowę i powieki.
— Pud cukru w kostkach — sześć rubli... — dyktował mocnym głosem Dobronrawow.
— Ech, mało!... Co to pud?... To nic!... Radzę wziąć więcej, bo tam za Uralem ceny będą o wiele wyższe!
— Przewóz trudny!... Nie pozwolą więcej — tłomaczył Dobronrawow.
— Bierz pan, bierz! To się zrobi, przedstawię powody naczelnikowi więzienia — on dobry człowiek — uspokajał go nadzorca.
— Tak, ale zawsze trzeba znać miarę!... Przecież stąd pojedziemy koleją!
— Tak jest, koleją, ale dwa dni będziecie jechać!... Obiadów w drodze niema, herbatą się będziecie musieli ratować!... Radzę cukru wziąć więcej!...
Dobronrawow tak manewrował, rozmawiając, że znalazł się rychło między strażą a towarzyszem.
— Zapewne. A wiele to w takiej paczce?
— Dziesięć funtów...
— Więc proszę... — długo się namyślał, trzymając wszystkich w napiętem oczekiwaniu — proszę... dziesięć takich paczek!... Chyba dosyć!...
— Niech będzie dosyć!... — zgodził się kupiec.
W tej chwili panienka wręczyła kupcowi pieniądze, otrzymała resztę i ukłoniwszy się głową wyszła ze sklepu.
— Co?... Mamselle! Ładna szelma!... — szepnął nadzorca, wiodąc za nią oczyma.
— Dużo tu takich, przejezdnych!... — bąknął kupiec, kiwając głową.
— Aleksander Tymofeicz, Marta Fiodor równa kazali prosić!... — cicho powiadomił go chłopak.
— Więc idziemy, panowie! Proszę bardzo na chleb i sól, na herbatę!... — zapraszał ten gościnnie.
Rozradowany nadzorca ruszył przodem, zanim poszli więźniowie, a żołnierze na końcu.
Stół był suto zastawiony butelkami i przekąskami.
Czas upływał szybko na wesołej pogawędce, wszyscy żałowali, że go mają tak mało.
Jeden Wojnart jadł i pił mało, a jeszcze mniej mówił.
— Co pan taki niemówny i niejedzący? Może pana ta panna urzekła? — zwrócił się doń podchmielony nadzorca.
— Chyba! — roześmiał się ten. Wciąż jednak musiałbym ją spotykać, gdyż wciąż jestem taki!... Czy nieprawda, Dobronrawow?!
— A jakże, zawsze jest taki! Innych kocha więcej niż siebie, jak Pismo święte każe!... Woli, żeby za niego jedli i pili!...
— A może nie smakuje?... — pytał się kupiec.
— Co znowu!... Dałbym mu kazanie!... Takiej ryby solonej nigdzie w Europie, ba, w całym świecie niema!... Wasze zdrowie w wasze ręce, Aleksandrze Tymofiejewiczu!...
— Dziękuję, wasze zdrowie Akkakij Agapitowiczu!... — przypijali do siebie, coraz mniej zwracając na Wojnarta uwagi.
• | • | • | • | • | • | • | • | • | • | • | • | • | • | • |
Wieczorem, gdy ucichło w celi więziennej i światła pogasły, Wojnart zapalił ogarek świecy u swego wezgłowia i zbliżywszy doń małą i drobno zapisaną karteczkę, czytał:
Długo młodzieniec trzymał przed oczami i odczytywał ponownie małą karteczkę, wreszcie zgasił świecę...
Gawarowi, który leżał obok niego z zamkniętemi oczami, wydało się, że sąsiad jego cicho jęczy i papier całuje.