<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładowa pieczara
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

We dwa lata po opisanych wypadkach, jednego poranka jesieni, przechodził koło teatru hrabiego Skarbka, pięknie ale dosyć niedbale, ubrany, smutnéj twarzy młody człowiek ze spuszczoną głową, z laską założoną na plecy, ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Krok jego był powolny i zdawał się pochodem bez celu, bez myśli przewodniczéj — dumanie bezładne, urywane odwodziło go kędyś daleko od miejsc które przebiegał nieprzytomny. Na jego twarzy widać było ślady jakiegoś głębokiego cierpienia z którém się już zżył człowiek, brzemienia do którego ciężaru przywyknął. Wpadłe oczy, zgasły z policzków rumieniec, zacięte usta, chmurne i poorane czoło, świadczyły o zadawnionéj nieuleczonéj boleści.
Z drugiéj strony placu przechodził w téjże chwili z kilkoletnim chłopaczkiem, którego wiódł za sobą, starzec z siwą brodą w prostéj chłopskiéj czapce, w bótach z czarnéj grubéj skóry, z nieociosanym kijem w ręku. Dziecie, które prowadził, troskliwie na nie co chwila się oglądając, to mu cóś tłómacząc, nie wytwornie było ubrane ale z pańska, a sprzeczność stroju przewodnika i chłopięcia tak była uderzającą, że wszystkich oczy zwracały się na tę dziwnie dobraną parę, która nigdy nad obecną chwilę, mocniéj zastanawiać niemogła. Nie jeden z przechodzących, już chciał przerażony krzyknąć widząc dziecię ślacheckie w ręku wieśniaka, nie jeden stanął i zapatrzył się na to fenomenalne widowisko w kraju podzielonym na nieszczęśliwe stronnictwa; gdy starzec podniosłszy oczy przypadkiem, postrzegł naprzeciw idącego powoli młodego człowieka, zmierzył go wzrokiem ciekawym, badawczym i żywo podszedł ku niemu.
— Juljusz! wykrzyknął z uczuciem zbliżając się.
— A! to ty, stary mój nauczycielu, zawołał podnosząc głowę młody człowiek z radością jakąś smętną i trwożną, to ty — ale cóż porabiasz w mieście?
— Co robię? widzisz, znowum dobrowolny ze wsi wygnaniec! znowu tęskny więzień murów miasta — czyż niepoznałeś Stasia?
Dopiero teraz postrzegł Juljusz chłopczynę uśmiechnionego i zaczajonego za szeroką połą świty Hrycia, który wyskoczywszy nagle, rzucił się ochoczo w objęcia młodego człowieka, ściskającego sierotkę z niewymówném uczuciem.
— A mama? jak się ma mama? co u was słychać w Starém? a niezapomniałeś ty o mnie?
— My z mamą razem tutaj we Lwowie, któren ja niebardzo lubię, odpowiedział Staś żywo, pierwszych dni tom się trochę ciekawił okném, a teraz to już wszystko jedno a jedno i nudno... Ot! chodź no pan do nas... my mieszkamy ztąd o dwa kroki... Mama tak będzie rada zobaczyć pana Juljusza!
Juljusz spójrzał na Hrycia, ten milczał oczy spuściwszy, jakby zafrasowany.
— Chodź pan do nas! chodź bo proszę! powtarzało dziécię czepiając się sukni młodego człowieka, ja ciebie nie puszczę, musisz pójść...
Juljusz wahał się jeszcze.
— A więc chodźmy, — odezwał się nareście wieśniak — ten raz, wszak nas pan odwiedzić możesz — dodał biorąc go za rękę — pokażemy ci nowe mieszkanie nasze i pogadamy chwilę, swobodniéj niż na ulicy.
Zwrócili się razem wszyscy, a Staś poleciał przodem do matki, żeby jéj gościa oznajmić. Weszli do pięknego domu, którego całe jedno piętro zajmowała wdowa z synem i nauczycielem. Na progu przyjęła dziécię swe i z zadziwieniem postrzegła towarzyszącego mu Juljusza, któremu z okrzykiem szczeréj wesołéj radości podała rękę.
— A towarzyszu złéj chwili i pilny stróżu pieczary. — zawołała żywo — coż ty tu porabiasz? niceśmy oddawna o tobie nie wiedzieli, znikłeś bez pożegnania i podziękowań naszych. Bawisz więc w mieście jak my?
— Ja, od wyjazdu ze Starego, ciągle jestem we Lwowie, — odpowiedział nieco pomięszany Juljusz — na wsi nie mogłem bawić dłużéj... żyję tu, a raczéj patrzę na życie dzisiejsze smutne, dziwne, z założonemi rękoma jak posąg... a pani?
— Ja! zawołała wdowa wprowadzając go do saloniku — ja jak pan widzisz musiałam się tu wynieść za radą Hrycia mojego poczciwego, bo w Starem póki dom stanie nie ma gdzie mieszkać, i zbójcy nam ciągle grożą! O! gdybym panu opowiedzieć mogła rozczulającą opiekę, troskliwość tych ludzi poczciwych, tych braci serdecznych, którzy jak widoma opatrzność czuwają nade mną! Odbudowują już dwór i Hryć z uczuciem na które on się tylko mógł zdobyć, robi go tak do Starego podobnym, bym pomyliła się wchodząc i wzięła go za dawne poczciwe domostwo nasze! To piękna myśl jego. Pokój Joachima ustawim, urządzimy jak był za niego. Chciałam gdziekolwiek przytulić się w Starem i pozostać, ale dla Stasia musiałam pożegnać wreście mogiłę moją zieloną, miejsce tak dla mnie drogie, i wszystko co mnie do niego wiąże, i przyjechać w gwar miasta, w ognisko nieznośnéj, dzikiéj walki... Stasia wychowanie tylko sprowadzić mnie tu mogło, poczciwy mój opiekun podjął się nim kierować i — widzisz pan mnie tutaj!
To mówiąc westchnęła cicho.
— Tak! tutaj! — dodała — ale serce moje zawsze tam! i w piérwszéj chwili wolnéj powrócę do zielonych lip Starego, do ciszy naszéj wioski, by resztę życia tam spędzić. O! tak mi już pilno do końca!
Juljusz spójrzał na nią: była w całym blasku młodzieńczéj jeszcze piękności, piękności którą opromieniał spokój cnoty i cisza serca przejętego cierpieniem co już było do niego przyrosło; łzawe jéj oczy nie straciły nic blasku, kibić giętkości, włos połysku, usta różowéj swéj barwy; wydała mu się tylko trochę bledszą, bielszą trochę, jakby ją czas powoli z róży na lilją przekształcał. W oczach jego była idealniejszą jeszcze, zaświeciła mu promienistszą. Spójrzał i zadrżał, spuścił wzrok, zamilkł i obłok łez mignął mu przed zasłoniętą źrenicą.
— A pan? — spytała wdowa.
— Ja? czyż warto pytać o mnie? — cicho poszepnął Juljusz — ja żyję, męczę się, patrzę i nie wiém czy co widzę. Życie mi zbrzydło, zczerniało, nie mam co z niém zrobić.
Hryć stojący z boku widocznie się oburzył.
— Jeśli człowiek nie wié co ma z życiem zrobić, jego to wina nie losu, — przerwał żywo, — zawsze jest co począć, byleby wola i siła. Nie mówcie tego Juljuszu, to bluźnierstwo. Bóg nas nie stworzył na jęki bezsilne, ale na pracę w pocie czoła i serca: cierpieć i pracować.
— A kiedy sił braknie?
— Pracować na siły, one się zdobywają jak wszystko na świecie.
— A kiedy ludzie odepchną?
— Znieść i pracować na ich miłość!
— Miłość, — rzekł Juljusz — alboż się na nią pracuje?
— Wybo mnie rozumieć nie chcecie, — smutnie podchwycił Soroka — niéma co mówić z wami, ot lepiéj chodźcie dla rozweselenia zobaczcie pokoik Stasia i moją przy nim izdebkę, to was rozerwie, a ja się pochwalę. Chodźmy.
Dosyć niechętnie przystał na to Juljusz, a wdowa rzuciła za odchodzącym okiem ciekawéj litości, uderzyła ją bowiem zmiana wyrazu zbolałéj twarzy, i smutek który ją oblekał.
Zaraz przez sień, był wesoły Stasia pokoik, cały ubrany w zabawki i książki, w sprzęt studenta i dziecka, we wspomnienia wsi i lasów, w kwiaty, narzędzia gospodarskie, w mnóstwo fraszek prostych, które do nabycia jakiejść wiadomości, do jakiegoś wiodły zajęcia. Znać tu było że dziécię nie próżnowało i nie zamęczało się, że mu nauka nie będąc lekką, nie obarczała go jednakże, mięszana z mnóstwem zajęć sposobiących zawczasu do czynnego życia. Tak obok książek i globusów, obok papierów i kałamarzy wisiało też siodełko, leżał rydelek i motyka, stały ogrodnicze, myśliwskie, rybackie i rolnicze narzędzia. Ogromny wyżeł powitał na progu wchodzących i polizawszy po ręku starca i dziécię, poszedł znów położyć się w swoim kątku. Drzwi na wpół otwarte wiodły ztąd do chaty Hrycia.
Tak! była to chata zrobiona z izdebki umyślnie przebranéj. Wszystko w niéj przypominało wieśniaka: proste ławy, stół dębowy, cebrzyk z wodą w kątku, na policach garnuszki i kobiałki, tapczan zamiast łóżka, świty wiszące na kołkach. Tylko wielki obraz na ścianie, dziwnie odbijał przy tém co go okrążało, choć prosta dębowa otaczała go rama. Był on jakby oknem, przez które mógł Hryć spójrzeć gdy mu się zrobiło tęskno, na Stare. Malarz utworzył przecudny widok téj wioski, z chatą Hrycia na przedzie, z kościołkiem, zamczyskiem i sinemi w dali lasami.
— To pamięć o mnie dobréj mojéj pani, to jéj piesczoty, — rzekł stary ze łzą w oku wskakując na to co go otaczało.
Dziécię pozostało ze psem i chłopakiem swoim towarzyszem w piérwszéj izdebce. Juljusz usiadł na ławie obok Hrycia.
— A! srodzebo mi tęskno w tém mieścisku, — mówił Soroka — nie mój to świat, a przypomina mi długie lata cierpienia. Trzeba było takich obowiązków jak moje względem tego dziecka, bym tu mógł pozostać i wytrwać; ale też gdy Stasia w świat puszczę a potrzebować mnie nie będzie, o! jakże żwawo, pieszo, o kiju, do mojéj chaty ucieknę!
Juljusz smętnie się uśmiéchnął.
— Widzisz mój poczciwy nauczycielu, — rzekł, że są na święcie nieuleczone przywiązania jak twoje; i cierpienia na które niéma ratunku.
— Przypomnij sobie kochany uczniu, że kto świat inaczéj odgadł jak cierpieniem, ten go nigdy niepozna i niezrozumie. Właśnie w tém głównie bije w oczy boskość nauki Zbawiciela, że ona jedna cierpienie uświęca dając mu cel, i wskazując je jako przeznaczenie człowieka. Nowa filozofia która mu obiecuje postęp nieograniczony, aż do edeńskiego bytu, łudzi tylko i męczy, bo mu nie daje nic rzeczywiście a przyrzeka zbyt wiele. Cierpienie, jest złém dla zwierzęcia — dla człowieka jako ducha, jest stanem normalnym.
— A jakże w niém i z niém wyżyć?
— I tu Chrystus wielkim przewodnikiem naszym: cudze cierpienia słodzić, a swoje znosić, oto żywota całego zadanie. Gdyby świat był prawdziwie chrześcijański, gdyby był jedną owiec Bożych owczarnią, ciężar żywota nie byłby takiém brzemieniem, wszyscyby starali się ulżyć bratu, a nikt nie myślał o sobie. Ludzie sami się dręczą i życie swe czynią nieznośném.
— Ale coż możemy przeciwko ludziom?
— Myśmy także cząstką téj ludzkości, niech każdy myśli naprzód o swojéj poprawie, więcéj niż o sprostowaniu drugich i przerobieniu świata; ten rodzaj egoizmu jest mu pozwolony. Niech każdy poprawia siebie, a więcéj jednym chrześcijaninem będzie na świecie.
To mówiąc wziął za rękę Juljusza.
— Tyś, — rzekł mu ciszéj — bardzo się cóś odmienił, wychudłeś, wybladł, posmutniał, co ci jest? przyznaj mi się szczerze, czy znowu miłość?
— Miłość, nie znowu, ale zawsze jedna!
— Jakto? — udając żart ozwał się stary — po dwóch latach taż sama jeszcze?
Juljusz się oburzył.
— Raz tylko w życiu kochałem, — zawołał — widzę to teraz... i kocham...
— Bo raz tylko kochać można! — odparł starzec — ale tu, milczmy o tém, nie wymawiaj tego słowa, napróżnobyś zniespokoił kobiétę, która także raz tylko w życiu kochała, ale nie ciebie.
Umiéj znieść swoje, byś drugim nie przyczynił cierpienia. Nie życzyłbym nawet żebyś nas odwiedzał, i dla ciebie i dla nas na złeby to wyjść mogło.
To rzekłszy wziął stary za czapkę.
— Pożegnaj Stasia, pojedziemy na przechadzkę na plantacye, tam się rozmówim swobodniéj... ja cię przed nią wytłumaczę z nagłego zniknienia.
Ze łzą w oku przygasłą, Juljusz jak dziecię dając sobą powodować staremu, pocałował Stasia i wyszedł szybko, z sercem ściśnioném. Już byli na progu gdy ich głos znany, ostatni raz brzmiący w uchu młodzieńca, zatrzymał.
— Jakto? panowie wychodzicie? dokądżeto?
— Ja go przeprowadzę, — odpowiedział szybko uprzedzając Soroka — trochę się czuje niezdrów, potrzebuje powietrza i ruchu, przejdziemy się razem.
— Więc, do widzenia, — szepnęła Marja do widzenia.
Hryć ścisnął silnie rękę młodzieńca, który głosu w piersi na odpowiedź nie znalazł.
Wyszli, a Juljusz oczów już nawet podnieść nie śmiał na okna, z których może patrzała za nim Marja, bo przewodnik szybko go wiódł ku plantacyom. Tu stanąwszy usiedli w cieniu drzew kilku na ławce ustronnéj, i oba odetchnęli dopiéro.
— Teraz, pomówmy otwarciéj, obszerniéj, odezwał się Hryć — kochany Juljuszu, widzę jak cierpisz, ale wolę byś od razu cierpiał silniéj chwilę, niżbyś się daremnie uwodził próżną nadzieją, spokoj sobie i jéj zakłócając. Ty ją kochasz...
— Dziś dopiéro wiém znaczenie wielkiego wyrazu... miłość... Tak! kocham ją i na wieki!
— Nie myśl, byś zbliżając się do niéj, zyskał co prócz podwójnego cierpienia; znam ją i wiém że nie złamie przysięgi, bo kocha swego umarłego i dziécię swoje, a w sercu jéj nie masz próżni, którąbyś mógł zająć. Bóg, wspomnienia, dziécię, zapełniły je całkiem. Chceszże resztę życia spędzić trawiony tą namiętnością bez nadziei, bez przyszłości?
— Nauczże mnie, co mam począć z sobą?
— Niestety! najmędrszy, w prostém, codzienném życiu ludzkiém, nie znajdzie innéj rady na cierpienie, nad wiekuistą i jedyną! Gdy Bóg z raju wygnał człowieka, na srogą boleść téj chwili straszliwéj, przechodzącą wszystko co kiedykolwiek ludzkość cierpieć może, dał mu przy karze lekarstwo. To odwieczne lekarstwo służy i dziś na wszystkie boleści, a niém jest — praca!
Juljuszu, nie poddawaj się, otrząśnij i pracuj!
— Jak? — spytał naiwnie młody człowiek.
— Jak chcesz bylebyś pracował. Myślisz że i ja niémam do dźwigania brzemienia mego i że go pracą nie słodzę? A oddalenie od wsi, w mojém krotkiém już życiu, mnie tak do niéj przywiązanemu? za nicże to masz? myślisz że ja nie kocham tego ziemi kęska, jak ty swój ideał? O! obrachowawszy się nie wiém czyjaby miłość potężniejszą się pokazała, bo nié ma poranku, żeby mi tu dzwony, nie zatętniły w duszy dźwiękiem mojego dzwonka, żeby mi wiatr co przynosi zapachy pola, nie ścisnął serca wspomnieniem wioski, z któréj ta woń wzlatuje, nié ma ranka, żeby mi zieloność zlana rosą nie wyrwała ciężkiego westchnienia za lasami memi, co się tam stroją nie dla mnie, ale cierpię i pracuję i żyję.
— A! to co innego, ty masz przybrane dziécię, które ci staje za przyszłość, masz wdowę, masz nad nią opiekę, masz cel jakiś, a ja?
Ty masz daleko więcéj, bo cały széroki Boży świat przed sobą, i młodość w dodatku...
Juljusz spuścił głowę na piersi, uśmiechnął się, ale znać było że słowa te nie zasiały się w jego duszy, odbite od niéj upadły marnie. Postrzegł to starzec i westchnął.
— Dopóki tu będziesz we Lwowie, — rzekł przerywając milczenie — przychodź codzień wieczorem na tę ławkę samotną, spotkamy się tu z sobą, przyprowadzę ci czasem Stasia, będziesz w nim miał pociechę i rozrywkę, we mnie powiernika i doradzcę...
— Dziękuję ci, dziękuję, — obojętnie rzekł Juljusz sciskając podaną rękę dłonią bez czucia — ja z sercem własném walczyć nie umiem, czuję że ono mnie wkrótce pokona... którego dnia nie znajdziesz mnie tutaj, nie pytaj się już o Juljusza, ale poszukaj świeżéj mogiły na smętarzu, i pomódl się z niémi razem za moją duszę.
To mówiąc powstał nagle i szybko nieoglądając się oddalił, niknąc w tłumie przechodzących.
Nazajutrz śpieszył Hryć wieczorem na umówione miejsce, nie bez wewnętrznego jakiegoś niepokoju, wyrzucał sobie nawet surowe, zbyt może ciężkie rady swoje...
Na ławce nie było nikogo, siedział i czekał do północy, Juljusz nie przyszedł.
Napróżno potém szukał go w mieście i dowiadywał się o niego, gdzie tylko miał nadzieję wieść jakąś pochwycić; nikt nie wiedział co się z nim stało. Tegoż dnia rano, wyszedł ze swego mieszkania i już do niego nie wrócił; rozesłali przyjaciele po okolicy, sledzono w mieście, ale nadaremnie.
Marji powiedziano tylko że do swéj rodziny odjechał.

KONIEC.
Hubin. — Wrzesień 1851.
Luty 1852.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.