<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładowa pieczara
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nazajutrz Juljusz wybladły, zdyszany, jak gdyby na chwilę nie spoczął i błąkał się tylko po lesie, zjawił się u wnijścia pieczary, u któréj siedział Hryć poglądając na las oświecony blaskami cudnie rozwieszonemi wśród zieleni, i wdzierającemi się w gęszcze, od płonącego zachodu nieba.
Spójrzał na niego stary, przeczytał co przecierpiał młody człowiek i wwiódł go milczący do pieczary.
Juljusz spodziewał się tu znaleźć Marją, i niespokojném okiem poleciał aż w głąb czarny podziemia, ale się zawiódł, Marji nie było, brat przyjechał po nią i wywiózł z sobą do Sasowa.
Nie rzekł i słowa młody człowiek, usiadł tylko na bliższéj ławie i zdawał się gwałtownie walczyć z sobą; Hryć udawał, że téj walki nie postrzega, począł mówić o rzeczach obojętnych i nie dopuścił mu nawet wspomnieć Marji. Wczorajsze wypadki obfitego rozmowie dostarczały wątku; ale Juljusz rozgadać się nie dał. Po półgodzinném milczeniu wstał, ścisnął rękę starca i odszedł.
Kilka dni upłynęło, gdy dwaj przyjaciele znowu się spotkali w parowie do pieczary wiodącym; Hryć często tu przebywał, Juljusza ciągnęło wspomnienie, do którego potęgi przyznać się nie chciał. Udawał prostą ciekawość.
Ale na ten raz, jakby jéj rozumiéć niechcąc, Hryć go nawet nie wprowadził do wnętrza; usiedli na obrywie gliniastym.
Młody człowiek spokojniejszy zdawał się nieco, a więcéj jeszcze grał spokój, by się mniéj niebezpiecznym pokazać. Poczęli mówić o rzeczach obojętnych, Juljusz wskazał pieczarę.
— Tyś mi wszystkiego nie powierzył przyjacielu, — rzekł powoli, — przebyłem pamiętną dla mnie noc pełną widzeń niebieskich w tém podziemiu, a pewien jestem, że go nie znam wcale. Nie odkryjeszże mi jego tajemnic? Pieczara ta widocznie ciągnie się daléj, widziałem cię chodzącym w głąb i wynoszącym różne sprzęty, które zdradziły, że tam cóś więcéj nad puste lochy być musi. Powiedz mi, czy jeszcze nie zasłużyłem na wiarę u ciebie?
Juljusz to mówiąc, miał na celu do Marji się zbliżyć, nie wiedział o jéj odjeździe do Sasowa i sądził, że starzec ukrył ją w głębinach niedostępnych podziemia.
— A gdyby — odparł uśmiéchając się Hryć, — tajemnica, jeśli jest jaka, nie była moją? chceszże uczynić mnie zdrajcą?
— Dla czego nazywasz to zdradą? — odparł żywo Juljusz, — czyż dawne i nowe stosunki nie połączyły nas z sobą na wieki? Jestżem ci obcym? mogęż tobie lub twoim być nieprzyjacielem?
Starzec popatrzał długo na Juljusza ze smutkiem niewymównym, zdając się czytać w twarzy jego, i odrzekł po chwili namysłu.
— Prawda, — myśmy zdawna połączeni z sobą, winienem ci zaufanie, boś na nie zasłużył umiarkowaniem, zwycięztwem nad sobą... będziesz wiedział co chcesz wiedzieć. Ale niech ci się nie wyobraża, żeby to co ci się może marzyć ciekawém jakiémś odkryciem, zaspokoiło rozbudzoną wyobraźnię twoją. Stare to tylko pamiątki przeszłości z czcią dochowane do dziś dnia.
— Chcesz wiedzieć i widzieć wszystko? posłuchaj więc naprzód.
Stare, wieś nasza w tych wiekach o których nie mówią dzieje wasze, których zaledwie się domyślacie, tak dla was nić podań zerwana, było znaczną bardzo lechicko-słowiańską osadą. Dawały jéj znaczenie szczególniéj dwie większe świątynie, dwa źródła za święte uważane, dwa Bugaje — i kapłani pilnujący przy nich grobów i ołtarzy.
Zamczysko było naówczas mieszkaniem możnych książąt, panujących nad obszerną kraju przestrzenią. W miejscu które się dziś jeszcze zowie Lelową Kontyną, stała jedna świątynia, druga na tym okopie w Lelowym gaju. Przy tym strumieniu co płynie u stóp pagórka, odbywały się zapomniane dziś obrzędy pogańskie praojców naszych.
Może te dwie świątynie, zbiegowisko ludu do nich, może inne nieznane nam przyczyny, wyrobiły w osadzie Starego takie zamiłowanie wiary i przeszłości, jakiegoby już próżno szukać gdzie indziéj. Nie wiém wiele wieków upłynęło od owych czasów, a one nam są jeszcze tak przytomne, a myśmy jeszcze tak z niémi związani, jakby się to wczoraj działo, jak gdyby jeszcze nie zarosły mogiły tych, co nam przekazali drogie i wielkie wspomnienie po sobie.

W rodzinie naszéj, było dziedzictwem piérworodnych kapłaństwo świątyni Ładowéj; — mój praojciec, ostatni stróż jéj, zginął sam nożem ofiarnym bóstwu swemu; zabiwszy się na obiatę, gdy ujrzał że krzyż Chrystusów starą wiarę zniszczyć musi. Wielu z braci jego dali się umęczyć za fałszywe bogi swoje, w których czcili ojców wiarę. Wspomnienie chwil walki trwa jeszcze do dziś dnia u nas przytomne. Syn ostatniego kapłana, po wywróceniu Ładowéj Kontyny w gaju, uważany był przez gromadę Starego za jego następcę, i tajemnie dzieci po rodzicach dziedziczyły pamiątkę dostojeństwa, a z nią pewną władzę nad ludem.
Wieków potrzeba było, żeby się tu prawdziwa wiara zaszczepić mogła, i do dziś dnia obok niéj trwa poszanowanie dawnéj, trwa cześć jéj wspomnienia. Z ojca na syna spada dotąd w mojéj chacie, niejako kapłaństwo przeszłości, a jam dziś ostatni może bo bezdzietny wieków spadkobierca. Smutne to zwierzchnictwo, smutna władza nad mogiłami, nad tajemnémi obrzędy, nad łzami które ukrywać potrzeba, bo się do nich przyznać nie godzi.
Ta chata którą widziałeś może na wzgórzu, stoi na straży najstarszego słowiańskiego smętarzyska, gdzie jeszcze na stosach palono trupy, gdzie na każdym prawie kroku rozgniatasz gliniane popielnice, kości niedogorzałych, łez zaschłych i smutnych zabawek dziecięcych pełne. Drugie późniejsze zgliszcze leży w dolinie, przy dawnéj Kontynie Lelowéj. Ja znam każdy ich kamień, każdą mogiłę widoczną i niedójrzaną, każdy dół grobowy, i powiedzieć mogę jeszcze czyjéj rodziny spoczęły w nim kości. Uczyłem się tego od ojca w dzieciństwie, przypomniałem po powrócie.
Chrześcijański teraz lud wioski naszéj tęskno nosi żałobę po dziś dzień za swojemi bogami; nie czci ich już, ale się jeszcze nie umiał rozbratać z niemi. W dzień wspomnienia zmarłych, na Dziady, przypomina on i zmarłych swoich i zniszczone bogi; wywołując je żalem jednym. Nawet mogiły praojców postroił krzyżami, żeby je uświęcić, a Ładowy Gaj i Lelową Kontynę krzyżami także osławił, by się mógł tam modlić, gdzie się modlili dziadowie.
O! piękna i wielka jest ta cześć podań przeszłości, ten pośmiertny związek z duchem ojców, który świat rozszérza otwierając wrota do bezdennych zamierzchłych wieków co nas poprzedziły i usłały nam drogę trupami swemi. Ja niepojmuję nawet, jak bez tego związku ze światem duchów żyć można.
To mówiąc, starzec wprowadził Juljusza do pieczary, zapalił świecę w milczeniu i poprowadził go z sobą jedném z przejść podziemia, węższem i więcéj bryłami gliny i gałęźmi zawalonym od innych. Długa a wązka szyja kilka razy skręcała się przed niemi i rozdzielała na kilka lochów w różne idących strony, rzucili w prawo i w lewo szersze i węższe iżby wykute w ziemi, nareście przedarłszy się przez nawał suchego chrustu tarnowego, stanęli u drzwi dębowych, które prosta drewniana ale misterna zamykała kłódka.
Siekierą chyba mógł ją nieznający sposobu otworzyć.
Z podnieconą do najwyższego stopnia ciekawością i trochę nadziei widzenia Marji, wszedł Juljusz za starcem do wynioslejszéj sklepionéj pieczary, pod samą dawną znajdującéj się świątynią. Była to jaskinia kulista prawie, dwadzieścia kroków może obwodu mająca, sparta w pośrodku na jednym ogromnym słupie, od którego łukami rozrastało się dosyć kształtnie wyprowadzone sklepienie. Widok jéj, przy słabym migającym blasku świecy, wyrwał mimowolny okrzyk podziwu z piersi młodego człowieka, tak to co tu ujrzał niepodobném było do niczego widzianego w życiu.
W słupie olbrzymim, wydrążonym głęboko, na pniu ogromnego dębu, wznosił się bałwan kamienny, nieforemny, ale z dziką wyrazistości pełną fantazją wyciosany. Nie było w nim sztuki, ale to co sztukę tworzy, uczucie — ręka co go wyrobiła, czuła potężnie myśl którą wyrazić chciała, i przelała w ledwie ociosany głaz, piętno siły która tworzy Ład i trzyma świata porządek.
Takie było pogańskie Ładu pojęcie, a ład ten zapomniany, wszystko ładne czynił boskiém niejako, wznosząc piękność do przymiotów bóstwa i łącząc ją z porządkiem, bez którego niéma wdzięku... Ład więc był dla nich źródłem piękna i zasadzał się na pewném prawie, brak jego stwarzał co nieładném i bezładnem było. W tych wyrazach dziś machinalnie powtarzanych ile jeszcze myśli się kryje! Nieładne już się poprawić nie mogło, w bezładzie były pierwiastki ładu! Lecz wróćmy do bóstwa i świątyni.
Prostemi rysy natchniony wieśniak wykuł swojego boga, ale ta bryła dziś jeszcze mogła zdziwić i przerazić. U nóg bóstwa był ołtarz kamienny wsparty na kościach zwierząt foremnie ułożonych przy podstawie — naczynia ofiarne stały do koła. Sprzęt ten odwieczny z miedzi i srebra wykuty, uderzał kształty dziwacznemi, które jakieś znaczenie wotalne mieć musiały, były to głowy baranów, paszcze dzików, dzbany w postaciach wężów, żmij, smoków i potworów; znać ręka pieczołowita o zachowanie, ocierała je ze rdzy i pyłu, bo błyszczały jakby ich wczoraj używano, i polewa wieków osiąść na nich nie miała czasu.
Na wierzchołku ołtarza dwa noże ofiarne miedziane, grubym pyłem przysute, nietknięte widać, rdzą zjedzone, spoczywały nieporuszone od lat kilkuset; rękojeści ich oprawne były w róg i drzewo.
Do koła po ścianach wiły się nieprzeliczone rogi zwierząt, poplątane i tworzące rodzaj sieci misternéj sięgającéj sklepienia. Z nich także wyrobiony świecznik zwieszał się na żelaznym łańcuchu przed bożyszczem. Ale co najwięcéj uderzało, to we wgłębieniach do koła pieczary wyrobionych, stojące na podstawach kamiennych skelety.
Niektóre z nich jeszcze się trzymały oparte o ścianę; na tych, szmatami zbutwiałemi wisiały sukień reszty zczerniałe, inne rozsypując się opadły, zsunęły i leżały kupą białą kości. U kilku głowy tylko stoczyły się pod nogi, na skroni ich jeszcze znać było zeschłe wieńce z liści dębowych: które ręka pozniejsza odnowić musiała. Dziwne postaci tych kościotrupów, krąg ich otaczający bożyszcze, przejęły trwogą chwilową Juljusza; podniósł głowę, i z podziwieniem ujrzał dopiero nad kamiennym bałwanem u słupa zatknięty w górze błyszczący złocisty krzyż.
Tym krzyżem zwycięzkim, biedni czciciele pamiątek, chcieli uświęcić westchnienie za przeszłością.
— Ty tu wchodzisz ciekawy i trwożny, — rzekł w téj chwili Hryć, ja ze łzą i uszanowaniem; to są dziadowie moi. Patrz! oto ostatni kapłan naprzeciw ołtarza, jeszcze białym uwiniony rańtuchem, u nóg jego leży dębowy wieniec, który składamy w każdą rocznicę jego śmierci, na każde zielone święta. Maim i ten grób wówczas żywotem przypomnień! Za nim szeregiem dziadowie, pradziadowie, praojcowie nasi, zajęli miejsca do koła i oniemieli stoją wierni swemu ołtarzowi, nad którym dziś błyszczy zwycięzki krzyż. — Macież wy, w swojém dzisiejszém społeczeństwie wyższe i silniejsze uczucie wiary i cześć przeszłości? możecież się pochlubić jak ten lud ciemny, równą potęgą i wytrwałością charakteru. Myśmy zrozumieli instynktowo, że doskonalenie się każde spoczywać musi na tle własnéj przeszłości; wyście tę przeszłość częścią sponiewierali, częścią się jéj zaparli.
— Niestety! tak jest! smutnie odpowiedział Juljusz — olbrzymi już spoczęli w mogiłach.
— A dziś-że olbrzymy już byćby nie mogły? — rzekł Hryć siadając na szérokiéj ławie kamiennéj naprzeciw bożyszcza, i wskazując miejsce obok siebie Juljuszowi.
Ze wzrokiem ciekawością zapalonym, na chwilę zapomniawszy nawet Marji, oglądał się młody człowiek — Hryć milczał.
— Pamiętasz, — odezwał się po przestanku, ten wieczór niedawny, gdyśmy się tu przed burzą schronili; mówiliśmy naówczas o oświacie ludu i jego podaniach.
— Pamiętam cóś jak przez sen, — rzekł Juljusz, dla mnie tyle wypadków i myśli i uczuć nagromadziło się w tych dniach kilku, tyle w nich przeżyłem, przecierpiałem, przemarzyłem zwłaszcza, że mi się to zdaje wiekiem.
— Przecierpiałeś, — podchwycił stary, nie chwal-że się cierpieniem, bo stracisz całą jego zasługę, już nie cierpi, kto usta otworzył i jęczy, na to jest wyraz inny — boleje on! Cierpienie powinno być milczącém jak cierpliwość.
Pamiętasz może, ten wieczór i rozmowę naszą kochany Juljuszu!
— Jak przez mgłę, jak przez sen, cóś mi się przypomina.
— Mówiłem ci naówczas, że i lud ma starą oświatę swoją, pozostałość wieków niepoliczonych; nie mogłem ci jeszcze powiedzieć, że z kapłaństwem niejedna tajemnica dla was i dla waszéj nauki niepojęta i niezbadana, podaniem przelała się na mnie. Dla tego, że je posiadam, śmiało wierzę, iż nauka ludu prostego, jest pozostałością drogą wieków piérwotnych i wiedzy objawionéj w nich ludziom przez Boga.
— Nie żartujże ze mnie, — rzekł Juljusz z uśmiechem smutnym, wiesz że w cuda i tajemnice oddawna wierzyć mię oduczono.
— Was może, — przerwał Hryć, i wam wolno im zaprzeczać, boście się oddarli od Boga i od ziemi, od podań wiekowych i mądrości wlanéj, dla wiedzy, którą zdobywacie mozolnie o własnych siłach; ale lud, ale my wieśniacy wierzym jeszcze w cuda i tajemnice; nie rozstaliśmy się z tym światem dziwów, dla tego, że go pojąć nie zdołamy. Ognisty miecz anioła nie wygnał nas z tego raju. Nie wszystkie ludu bajki, których słuchacie jak wyrojeń czczych fantazij, są dziecinnym wymysłem, to co w nich dziś śmiech uczonych obudza jest często zabytą tylko i zakrytą prawdą. Owe ziele kruszące żelazo, owa woda ożywiająca, i złote jabłka czarownego bajek kraju, to dla was bajdy, a to może tajemnice nasze! Nie wszyscy znają je wieśniacy, ale są między nami, na których przelała się mądrość pradziadów, i co badacze dochodzą mozolnie, zdobywają po pruszynce, to my hurtem odziedziczyliśmy w daremnéj puściźnie. Śmiejesz się? śmiech to niewiadomości i pychy!
— Czarodzieju mój, — tęskno odezwał się Juljusz, dajże mi ziółko zapomnienia, daj mi napój coby serce uspokoił.
Dziecko! — rzekł starzec z cicha, wieszże ty, czy zapomnienie da ci szczęście? czy zobojętnienie uleczy z wiekuistych niepokojów? Myślisz, że ziemia matka co ma lekarstwo na wszystkie rany i boleści ciała, niema środków cudownych na uleczenie duszy? Myślisz, że nie kwitnie cudowny kwiat paproci dla mężnych w wigilją Kupały? Tym kwiatem jest potężna wola... I kwiat lubczyku co przyciąga — ofiarą i poświęceniem, i kwiat zimnéj niepamięci....
— A! dajże mi go starcze!
— Nie! — surowo odpowiedział Soroka brew marszcząc siwą, nie — te kwiaty co może kwitną dla innych, nie są dla ciebie, tyś nie ten człowiek prosty a namiętny, którego leczyć potrzeba ziołami na serca chorobę; tyś sztucznie stworzona istota w własne wierząca siły, lecz się męztwem i pracą i zwycięztwem nad sobą; dla nas co rozpaczać umiemy, których ból zabija jak żelazo, są zioła cudowne, dla was ich niéma, wyście przestali wierzyć w cuda.
— A ty niewierzysz cierpieniu memu? z dziwnym wyrazem rozpaczy porywając się zawołał młody człowiek wybuchając.
— Wierzę! wierzę! ale to nie piérwsze tego rodzaju cierpienie, nie piérwsza miłość, a cóż ręczy że ostatnia? Świat cię z niéj uleczy szałem lub nasyceniem — idź do niego po ratunek.
To mówiąc uśmiechnął się Hryć i wskazał na drzwi, które Juljusz przestąpił, i znowu poszli ciemnemi przejściami do pieczary. U jéj progu ścisnęły się w milczeniu dłonie dawnych znajomych, czuć było w tym uścisku pożegnanie i choć słowa nie rzekli, starzec poznał, że Juljusz nie wróci więcéj do Starego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.