Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy byli zdrowi, trudno bowiem nazwać chorobą, że Iwan Iljicz skarżył się niekiedy na nieprzyjemny smak w ustach i dziwną dolegliwość w boku.
Nie był to ból nawet, lecz ciężar jakiś w boku, wywołujący rozdrażnienie nerwowe, a z niem zły humor.
Ten właśnie zły humor, przybierając coraz większe rozmiary, zaczął psuć z czasem harmonią i ustalony w rodzinie Gołowinów porządek. Mąż z żoną coraz częściéj spierał się znowu, zniknęła wesołość i swoboda, a przyzwoitość z trudem utrzymywała się tylko na pozorach. „Sceny“ następowały po sobie w coraz bliższych odstępach, i znów pozostały tylko „wysepki zgody,“ na których małżeństwo spotykało się niekiedy bez gniewu.
Praskowia Teodorówna nie bez podstawy zaczęła utrzymywać, że mąż jéj ma przykry charakter. Z właściwą sobie przesadą powtarzała, że charakter Iwana Iljicza zawsze był taki okropny, i że tylko dzięki swéj łagodności znosić go mogła cierpliwie w ciągu lat dwudziestu.
Prawda, że teraz on zwykle rozpoczynał kłótnie. Czepiał się byle czego, zwykle przed samym obiadem, albo przy zupie. Czy to spostrzegł uszkodzone naczynie, czy podano źle przyrządzoną potrawę, czy to syn łokieć położył na stole, czy córka zmieniła uczesanie: wszystko gniewało go teraz, o wszystko oskarżał żonę.
Praskowia Teodorówna z początku odpowiadała i nawzajem nie szczędziła ostrych wyrazów, lecz Iwan Iljicz wpadał parę razy z tego powodu w taką szaloną pasyą, iż zrozumiała nareszcie, że stan jego musi być chorobliwy i że przyjmowanie pokarmu chorobliwość tę potęguje. Odtąd zapanowała nad sobą: nie przeczyła, i o ile możności przyśpieszała koniec obiadu.
To panowanie nad sobą i milczenie, do którego się przymuszała, Praskowia Teodorówna poczytywała sobie za wielką zasługę, i raz zdecydowawszy, że mąż jéj ma okropny charakter, że stał się prawdziwém nieszczęściem jéj życia, litowała się nad sobą coraz bardziéj. A im więcéj litości obudzał w niéj los własny, tém większa nienawiść względem męża rosła w jéj sercu. Zaczęła pragnąć jego śmierci, a zarazem obawiała się tego, gdyż wiedziała, że byłoby to dla nich ruiną. Razem z nim straciłaby pensyą, a co za tém idzie, dotychczasowe dostatki. To ją najwięcéj gniewało i rozżalało przeciw niemu. Uważała się za istotę najnieszczęśliwszą, gdyż nawet śmierć tyrana ocalić jéj nie mogła. Starała się usilnie ukrywać swą niechęć: mąż jednak ją odgadywał i wpadał w jeszcze większe rozdrażnienie.
Po jednéj takiéj scenie, w któréj Iwan Iljicz szczególniéj był niesprawiedliwym i przyznał to sam nawet w następstwie, tłumacząc się żonie i stan swój przypisując chorobie, — Praskowia Teodorówna powiedziała mu, że jeżeli jest chorym, powinien się leczyć, i wymogła na nim obietnicę, że się poradzi lekarza.
Dotrzymał słowa i udał się rzeczywiście do jednego z najlepszych doktorów w mieście.
Wszystko odbyło się, jak myślał, jak przewidywał z góry, jak bywa zwykle. Niczego nie brakło. Było i oczekiwanie, i doktorska powaga, przybrana, nienaturalna, ta sama, któréj on tak często używał w sądzie, opukiwanie i osłuchywanie, zwykłe szablonowe pytania i zbyteczne całkiem odpowiedzi, nawet ten wyraz twarzy, który zdawał się mówić: „Bądź spokojny, biedny śmiertelniku, oddaj się tylko w nasze ręce, a my już odgadniemy, co ci jest, co i jak zrobić potrzeba; tu niema żadnéj kwestyi, człowiek zawsze tylko machina!“
Zupełnie jak wszędzie. Jak on tam przemawiał i patrzał na oskarżonych, tak znakomity doktor przemawiał i patrzał na niego.
Doktor mówił: „Taki a taki symptomat wskazuje, że choroba musi być taką, a taką, lecz jeśli to, owo i tamto nie potwierdzi mego przypuszczenia, to trzeba będzie postawić inną, hypotezę...“ i t. d.
Dla Iwana Iljcza jedno tylko pytanie było ważném; czy stan jego jest niebezpieczny? — lecz doktor zdawał się właśnie pomijać to niestosowne pytanie. Z jego punktu widzenia było ono zupełnie zbyteczném; chodziło tylko o rozstrzygnięcie dwóch prawdopodobieństw: latającéj nerki i chronicznego kataru żołądka. Nie chodziło przecież o życie, lecz o zbadanie i zdefiniowanie choroby, — o rozstrzygnięcie wątpliwości, co do kataru kiszek i latającéj nerki.
I wątpliwość tę doktor wobec Iwana Iljicza rozstrzygnął świetném rozumowaniem na korzyść kataru, — zupełnie tak samo jak on, Iwan Iljicz, tysiączne w sądzie rozstrzygał kwestye innego rodzaju, równie zadziwiającą wymową. Doktor zadowolony z dowodzenia swego, tryumfująco i wesoło zarazem spojrzał przez wierzch okularów na pacyenta, lecz ten ostatni wyprowadził ztąd wniosek, że jest źle z nim bardzo. Doktorowi i innym może to być obojętne, ale z nim niedobrze. Ten przykry wniosek dotknął go boleśnie i wywołał uczucie litości nad samym sobą, a zarazem gniew głuchy na doktora, który tak obojętnie pomijał stronę najważniejszą.
Z westchnieniem podniósł się z miejsca, położył na stole pieniądze i rzekł głosem, jak mu się zdawało, spokojnym:
— Chorzy prawdopodobnie dość często zadają panu niewłaściwe pytania; chciałbym jednak wiedzieć, czy choroba moja zalicza się do niebezpiecznych?...
Doktor spojrzał na niego surowo jedném okiem przez okulary, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oskarżony, jeżeli twoje pytania przekraczać będą w ten sposób wyznaczone granice, będę zmuszony rozkazać, aby cię wyprowadzono z sali posiedzeń.“
— Powiedziałem już panu wszystko, co uważałem za potrzebne i właściwe, — rzekł głośno. — Resztę wyjaśni dalsze badanie choroby.
I skłonił się na znak pożegnania.
Iwan Iljicz wyszedł powoli, niepewnym krokiem, wsiadł do sanek i pojechał do domu zgnębiony.
Przez całą drogę nie przestawał rozbierać i przypominać sobie słów lekarza, starając się jego niejasne, specyalne zdania i wyrazy przełożyć na zwykły, dla wszystkich zrozumiały język, i znaleźć w nich odpowiedź na dręczące go zapytania: źle, bardzo źle, czy głupstwo?
I zdawało mu się, że sens ostateczny wszystkich uczonych dowodzeń wypadł dla niego niepomyślnie.
Ulice wydały mu się smutnemi. Smutni byli dorożkarze, przechodnie i sklepy; wszystko było jakieś posępne. A w boku ból głuchy, nieustanny, dręczący, nie dający pokoju na jednę sekundę, w oświetleniu niejasnych słów doktora nabierał zupełnie innego, nierównie poważniejszego znaczenia. Iwan Iljicz badał go teraz z nowém, przygnębiającém uczuciem.
Przyjechawszy do domu, zaczął rzecz całą opowiadać żonie. Praskowia Teodorówna słuchała uważnie. Lecz właśnie w środku opowiadania zjawiła się Liza w kapeluszu i okryciu; obie z matką wychodziły na miasto. Córka z widocznym przymusem usiadła i zaczęła słuchać, ale nie wytrzymała długo i podniosła się niebawem.
— Jestem bardzo rada, że się tak stało, — rzekła żona. — Teraz pamiętaj tylko brać regularnie lekarstwo. Daj mi receptę, poszlę zaraz z nią Herasima do apteki.
I poszła się ubierać.
Iwan Iljicz wstrzymywał oddech, dopóki była w pokoju; po jéj odejściu ciężko westchnął.
— Kto wie — mruknął sam do siebie, — może to nic rzeczywiście...
I zaczął brać lekarstwo i spełniać sumiennie polecenia doktora, zmieniające się w miarę nowych symptomatów. Zaszły jednak widocznie jakieś nieporozumienia, czy doktor się pomylił, zwodził, czy zapomniał, dość, że skutki były nie takie, jakich mu się kazano spodziewać.
Pomimo tego, Iwan Iljicz spełniał sumiennie wszystko, czego po nim wymagano, znajdując w tém, zwłaszcza z początku, pewną pociechę i uspokojenie.
Główném jego zajęciem stało się ścisłe wypełnianie przepisów doktora, stosowanie zasad hygieny, oraz rozważanie swego cierpienia i połączonych z niém ściśle funkcyj całego organizmu. Zdrowie i choroby ludzkie zaczęły interesować go bardzo. Kiedy rozmawiano przy nim o zmarłych, chorych lub rekonwalescentach, słuchał z całą uwagą, pytał, badał, porównywał, starając się ukryć zbyt żywe wzruszenie.
Tymczasem ból w boku nie ustępował, pomimo że Iwan Iljicz usiłował wmówić w siebie, że mu lepiéj. Dopóki go nic nie wzruszyło, wszystko było względnie znośném. Ale przy najmniéjszej przykrości, zajściu z żoną, nieprzyjemności w służbie, złéj karcie, natychmiast uczuwał całą siłę nieznanego cierpienia. Dawniéj podobne przejścia znosił mężném sercem, nie tracąc dobréj myśli i pocieszając się nadzieją lepszéj przyszłości; teraz — każde niepowodzenie pognębiało go i doprowadzało niemal do rozpaczy.
— Właśnie zaczęło mi być lepiéj — mawiał w takich razach, — lekarstwo skutkowało, i gdyby nie to przeklęte zdarzenie...
Gniewał się na los i na ludzi, skracających mu życie, a jednocześnie czuł, że właśnie to rozdrażnienie najwięcéj mu szkodzi.
Zdawałoby się, że wiedząc o tém, powinien był troskliwie unikać wszystkiego, co gniew jego pobudzało i wywoływało, ale on postępował przeciwnie. Ponieważ wiedział, że spokój jest mu koniecznym, zwracał więc baczną uwagę na wszystko, co spokojowi temu zagrażało, i przy najmniejszém jego naruszeniu, wpadał w złość i gniew niesłychany.
Stan jego pogorszało jeszcze czytanie książek medycznych, oraz bezustanne narady z lekarzami. Pogorszenie wzrastało jednak zwolna, stopniowo, tak, że porównywając dni po sobie następujące, mógł się jeszcze oddawać złudzeniom — różnica była nieznaczna. Tylko po każdéj wizycie u doktora wydawała mu się ona większą — i zawsze na gorsze. Nie zaprzestawał jednak tych odwiedzin i leczył się w dalszym ciągu. Wybrał się nawet do drugiego sławnego lekarza.
Znakomitość Nr. 2 powiedziała mu mniéj więcéj to samo, co znakomitość Nr. 1, tylko nieco odmiennie ustawiła pytanie. Konsultacya ta podwoiła obawy Iwana Iljicza i przygnębiła go jeszcze bardziéj. Jeszcze inny doktor — przyjaciel jego przyjaciela, — zupełnie różną od dwóch pierwszych postawił dyagnozę; ale chociaż obiecywał wyzdrowienie, pytaniami i przypuszczeniami swojemi tak oplątał i przeraził Iwana Iljicza, że zniechęcony, odsunął się wkrótce od niego. Po nim przyszła koléj na homeopatę, który znów inaczej określił chorobę; dał nawet lekarstwo, które Iwan Iljicz w tajemnicy przed wszystkimi zażywał cały tydzień. Lecz po tygodniu, nie czując żadnéj ulgi, stracił wiarę we wszystkie wogóle lekarstwa i wpadł w zupełne zwątpienie. Aż dnia jednego słysząc, jak pewna znajoma dama opowiadała przy nim o cudowném wyleczeniu z pomocą świętego obrazu, przeraził się na seryo, zauważywszy, że fakt tak mało prawdopodobny zajmuje go nierównie więcéj, niżeliby należało.
— „Czyżbym już do tego stopnia osłabł na umyśle? — spytał sam siebie z przestrachem. — Głupstwo: cóż znowu! Nie trzeba przesadzać i wątpić, ale wybrawszy jednego doktora, trzymać się jego kuracyi. Tak zrobię. Przestanę myśleć, a leczyć się zacznę pilnie do lata. Wtedy można będzie sądzić o rezultacie; tymczasem dość tego wahania.“
Łatwiéj to było powiedziéć, niż wykonać. Ból w boku nie opuszczał go już teraz wcale i zdawał się ciągle powiększać; smak stawał się coraz nieprzyjemniejszym, wstrętnym, okropnym; apetyt i siły słabły. Niepodobna się było łudzić: coś strasznego i niezbadanego zagrażało mu każdéj chwili. On jeden widział to tylko i pojmował; otaczający — albo się nie domyślali, albo się domyślać nie chcieli, i zdawało im się, że wszystko idzie podawnemu. I to właśnie najwięcéj bolało Iwana Iljicza. Domowi — żona i córka, zajęte przedewszystkiem gośćmi i wizytami — nie rozumieją go wcale i zaledwie znoszą jego wymagania i zły humor, jak gdyby w tém była jego wina.
Choć ukrywały to przed nim, widział przecież, że jest im przeszkodą, i czuł, iż żona wyrobiwszy sobie własny pogląd na tę sprawę, traktowała jego chorobę zupełnie niezależnie od tego, co on jéj mówił i czynił.
— Iwan Iljicz — mówiła do znajomych — nie wypełnia przepisów doktora, nie uważa na siebie; są dni, w których bierze regularnie lekarstwo i zachowuje dyetę, ale niech tylko ja nie dopilnuję, zapomina o kroplach, zje kawałek jesiotra, którego mu jeść niewolno, albo się zasiedzi przy wincie i nie pójdzie spać w swoim czasie.
— Kiedyż to? — pyta niechętnie Iwan Iljicz: — raz jeden u Piotra Iwanicza.
— A wczoraj z Szebekiem?
— Wczoraj i takbym nie mógł usnąć z bolu...
— Z bolu, czy z innego powodu, dość, że tak jest, i przez to nie możesz przyjść do zdrowia, a nas także martwisz i męczysz.
Zdania podobne, wygłaszane przez Praskowią Teodorównę przy każdéj sposobności, dowodziły jasno, że, podług niéj, choroba męża pochodzi jedynie z jego winy, i że jest to poprostu nowy sposób zatruwania żonie spokoju.
W sądzie Iwan Iljicz zauważył też dziwną zmianę w stosunkach swoich z kolegami. Raz zdawało mu się, że patrzą na niego, jak na człowieka, po którym wkrótce ma zawakować posada, to znów, że każdą wzmiankę o chorobie przyjmują z uśmiechem niedowierzania. Bliżsi znajomi pozwalali sobie nawet żartować z jego dolegliwości, jak gdyby to, co się z nim działo, to coś nieznanego, przerażającego, co wysysało z niego życie i ciągnęło go w przepaść nieubłaganie, — jak gdyby to był odpowiedni przedmiot do żartów. Szwarc w szczególności swém usposobieniem wesołém, swym szykiem i światowością, przypominającemi mu jego własną osobistość z przed lat dziesięciu, drażnił go najwięcéj.
Innym razem schodzili się przyjaciele rozerwać chorego, urządzić mu partyjkę. Zasiedli, rozdano karty, ułożono podług kolorów. Iwan Iljicz ma siedem kart od asa; powiedział „karo.“ Partner rzekł: „bez atu,“ i karo podtrzymał. Czegóż więcéj potrzeba? Szlem. Lecz naraz Iwan Iljicz uczuwa nieprzyjemny smak w ustach, ból w boku, robi mu się jakoś dziwnie, i szlem przestaje go cieszyć.
Spogląda na partnera i widzi, jak on zagrywa, uderzając o stół energicznie, jak łaskawie, ze szczególną delikatnością, powstrzymuje się od zbieraniu lew, jemu zostawiając tę przyjemność, jak mu to ułatwia i karty przysuwa.
— „Czy sobie wyobraża, żem już tak słaby, iż ręki wyciągnąć nie mogę?“ — myśli Iwan Iljicz i zapomina ile wyszło atutów, atutuje zupełnie zbytecznie i wpada bez trzech na szlema.
Widzi, ile to kosztuje Michała Michałowicza, jak on na tém cierpi, — a jemu samemu jest to zupełnie obojętne. To go przeraża: dlaczego mu takie rzeczy są obojętne? dlaczego go to nie martwi?
Inni widać spostrzegają, co się z nim dzieje.
— „Przestańmy — mówią, — możemy zaczekać. Odpocznij pan trochę, jeżeli jesteś zmęczony.“
Odpocząć? Po co? Niéma żadnéj potrzeby, nie jest wcale zmęczony, dograją jeszcze robra.
Nikt mu nie przeczy, ale wszyscy siedzą posępni i milczący. On czuje, że to jego wina, że on tę posępność wywołał i teraz nie umie jéj rozproszyć.
Podają wieczerzę.
Goście rozjeżdżają się, i Iwan Iljicz zostaje sam ze swemi myślami, z poczuciem zatrutego życia i świadomością, że samo jego zbliżenie zatruwa życie innym. A ta trucizna działa coraz wyraźniéj i silniéj, przenika całą jego istotę.
Z tém poczuciem, z przerażeniem i bolem fizycznym w dodatku, trzeba się położyć do łóżka i męczyć przez większą część nocy. A z rana znowu wstawać, ubierać się, jechać do sądu, mówić, pisać, myśléć... A nie pojechać, zostać w domu — to znaczy: siedziéć samemu przez całą dobę, przez całe 24-ry godziny, z których każda jest wiekiem męczarni. I to życie nad brzegiem przepaści pędzić musi sam jeden bez żadnéj przy sobie ludzkiéj istoty, któraby cierpienia jego rozumiała i współczuła z niemi.