Żacy krakowscy w roku 1549/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żacy krakowscy w roku 1549 |
Podtytuł | Prosta kronika |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już się dobrze ku południowi miało, gdy gmach, w którym się sądy marszałkowskie odbywały, zabrzmiał temi samemi krzyki, któremi przed chwilą zamek się królewski rozlegał.
Tłumy studentów opuściwszy szkoły, szły popierać sprawę zabitych towarzyszów swoich.
Na przodzie tego tłumu, który po większej części w obdartych łachmanach, lecz z dumą w sercu szedł ku domowi sądów, znajdował się Lew Maciejowski, który im także w niepomyślnej do zamku wyprawie przewodził. Za nim w czapkach i bez czapek, obuto i boso, w całych i poszarpanych sukniach, dzieci i wąsate drągale spieszyli z krzykiem towarzyszącym im wszędzie. W środku tego tłumu kilkunastu najsilniejszych niosło trupy pobitych studentów, pokrwawione i blade, a widok ten powiększał jeszcze co chwila i tak już do wysokiego stopnia podniecony żal ich i oburzenie.
Wszędzie tłum ciekawych napełniał okna i ulice, użalając się nad losem uciśnionych. Cóż bowiem było dziwnego, że rozgłosiwszy tak nieszczęście swoje, znaleźli litość u wszystkich wyobrażających sobie, że ich niewinnie prześladowano?
Przed domem sądowym stał woźny z czapką na bakier, sparty na ogromnej lasce z miną pełną dumy, jaką zwykłe przybierają ludzie, kiedy wyszedłszy z niczego obcują ciągle z dawniej równemi sobie, i widząc oczywistą wyższość swoją nad niemi, wyobrażają sobie, że tę wyższość i dumę wszędzie za sobą prowadzić powinni. — Przymiot ten wyłącznie prawie wchodzi do sumy tych, które należą do charakteru woźnego i odznaczają go od innych ludzi. Woźny krakowski był typem w swoim rodzaju. Stojąc przy naczyniu sprawiedliwości, z którego zaczerpnięte męty rozdawał pragnącej ciżbie, codziennie widząc jak mu się kłaniano i proszono go o to lub owo, stanowiąc nareszcie na swojem miejscu nieodbicie potrzebną figurę, nosił w duszy i na twarzy cechę możności i władzy. Zdawało by się, patrząc na jego brew zmarszczoną, na oczy tajemniczym jakimś jaśniejące blaskiem, i wargę niższą wysuniętą nieco, dopomagającą mu do nadania wyrazu ważności i dumy całej twarzy, że myślał najmniej o nowych prawach, nie o wypełnieniu nowych. Trzeba się było potem przypatrzeć, z jaką niedbałością, ciągłem mruczeniem i nieukontentowaniem odpowiadał na pytania; trzeba go było widzieć jak się obchodził z tymi, którzy choć o włos niżsi, lub tylko równi mu byli.
Przed nim to wytoczyła się najprzód sprawa o pobicie studentów; złożono w dowód trupy i świadków, i obwołano sprawcą i podbudzicielem samego ks. Czarnkowskiego. Długo i bardzo poważnie kiwał posiwiałą głową woźny, nim się odważył tak znakomitego prałata obwołać sprawcą takiego gwałtu. Lecz zapłata, którą studenci ze wszystkich kieszeń gdzie kto miał po grosinie zebrali i usilne ich żądanie skruszyły go nareszcie.
Sprawa wpisana i obwołana została, lecz że sędziów nie było pod on czas w domu sądowym, nazajutrz dopiero mieli naznaczyć termin roztrząsania jej. Że zaś wedle ustaw w sprawie o mężobójstwo nakazowano ścisłe scrutinium, stawienie świadków i przysięgi, a przez to przytomność obwinionego koniecznie była potrzebną, podjął się także woźny sam swoją osobą zanieść pozew ks. Czarnkowskiemu i wezwanie przed sąd. Wiadomo było jednakże, że duchowny świeckim sądem nie mógł być sądzony, i po uczynionem wyśledzeniu wypadło jeszcze złożyć sąd duchowny, na który wcześnie narzekali studenci, będąc przekonani, że spokrewniony i możny, znany wszystkim ks. Czarnkowski za niewinnego, choćby co i zawinił uznany zostanie.
Po dopełnieniu tego obrzędu, tłum który się był licznie zgromadził przed sąd, rozsypał się po mieście roznosząc z sobą narzekania i pogróżki. Dnia tego nie było o czem innem mowy, jeno o wczorajszych zabójstwach, które już całe miasto pod tysiącznemi obiegły postaciami, a lud łacnowierny wierzył w to, iż ks. Czarnkowski był sprawcą zabójstwa i użalał się nad losem studentów, którzy sprawiedliwości u króla samego żebrząc wyjednać nie mogli.
Ksiądz Czarnkowski, którego ucha doszły już odgrażania i rzucane nań potwarze, mocen niewinnością swoją, siedział sam z sobą rozmyślając, gdy z południa wbiegł do niego posłaniec wzywający go, aby się bez zwłoki stawił do biskupa Samuela Maciejewskiego.
Nie wątpił już o co chodziło Czarnkowski i wdziawszy dystynktorjum i nowy ubior, polecając dom nowo przyjętemu słudze, wyszedł spiesznie.
Ksiądz biskup Samuel Maciejowski, znany z gorliwości swojej jaką na wysokiem dostojeństwie — o dobro kraju okazywał, z surowej cnoty, przyjemności w obcowaniu i wysokiego oświecenia, które nie wszyscy owego czasu biskupi, często intrygami sami na ten stopień wzniesieni, posiadali, mieszkał na rogu Kanoniczej ulicy[1]. Mieszkanie jego oznaczało duchownego ściśle przywiązanego do tego, co po nim stan jego wymagał. Obszerne wysokie sale zawieszone były obrazami świętych, biskupów i papieżów. Na stołach rozłożone były księgi, stały krucyfiksy, leżały mapy i papiery.
U każdych drzwi ze święconą wodą przybite były naczynia, a nadedrzwiami łacińskie z pisma świętego i ojców kościoła napisy, nadawały temu miejscu pozór klasztoru.
Przeszedłszy liczny szereg komnat, znalazł się ks. Czarnkowski w osobnej izbie, wybitej makatami, w pośrodku której stał stół wielki nakryty suknem, zarzucony papierami i księgami.
W około wisiały portrety biskupów Krakowskich, na małym stoliczku wysadzany perłową macicą ogromny na biblii in folio spoczywał krucyfiks, w kątku paliła się lampa przed obrazem N. Panny — podłoga wysłana była kobiercem.
Ksiądz Samuel w fioletowej czapeczce i sukni obszernej podbitej popielicami siedział za stołem, dyktując pismo jakieś klerykowi, który je trochę opodal na ławie siedząc pilnie pisał. Był już biskup nie młody, czoło miał łyse, a resztę włosów w tył zagarniał i nieustannie dla ciepła czapeczkę nosił, usta i twarz miał zapadłe, ale oczy świeciły jeszcze blaskiem życia. Za wejściem ks. Czarnkowskiego biskup księgę, którą miał na kolanach, złożył na stole i dał znak ręką klerykowi aby szedł mówiąc: poczekasz Waszmość w kancelarji.
Potem przymknęły się drzwi komnaty i biskup został sam na sam z przybyłym. Przywitanie ich okazywało, że zostawali oba nie w tych stosunkach w jakich zwykle podległy z naczelnikiem zostaje, lecz raczej przyjaźń i pewien stopień poufałości.
Biskup nachylił się ku niemu z uśmiechem, wskazał na krzesło obok stojące i zwracając niebieskie łagodne oczy ku przybyłemu, jak gdyby chciał schwycić wrażenie jakie na nim zrobi jego mowa, odezwał się:
— Cóżeś to Waszmość księże Andrzeju porobił, że cały zamek brzmi narzekaniem na Waszmości, a król sam nawet mocno się zdaje nieukontentowany na niego. Dziś rano opadli go studenci skarząc się na ciebie.
— Bóg mi ten krzyż zesłał — odpowiedział Czarnkowski że niewinnie cierpieć muszę prześladowanie. Wasza Pasterska Mość sama osądzi czylim co zawinił, kiedy mnie wysłuchać zechce.
— Skłonnym jestem do uznania cię niewinnym, gdyż znając się nie dzisiejszym czasem i nie jedną z tobą beczkę soli zjadłszy, ufam żem cię poznał należycie i umiał ocenić. — Czarnkowski skłonił głową i w te słowa zaczął:
— Odednia wczorajszego niczem nie brzmi miasto, jak tylko narzekaniami na mnie, przechodząc ulicą słyszałem wszędy, jak mnie palcami pokazując gawiedź przezywała i szydziła ze mnie. Gdyby nie owa pokora, którąm przywykł w naszym stanie utrzymywać, którą wszelkie cierpienia odnosić zwykłem do Boga i cierpliwość którą uzbrojony zostałem kiedym przyjął imię wyrobnika w winnicy Pańskiej — nie wiem jakobym zniósł niesprawiedliwe narzekania.
Z południa jeszcze wczora przysłał do mnie ksiądz wikary od N. Panny Marji, abym mu przybył na wieczerzę pomódz czas przepędzić z bratem, który szczęśliwie onoco z zamorskich przybył krajów, na co przez tegoż sługę odpowiedziałem mu, iż przybędę. Jakoż z południa odprawiwszy co się z obowiązku i z serca Bogu z dnia oddać należało, wyszedłem pieszo ku niemu.
Zastałem tam już pana Wojnę, który nim się wieczerza zaczęła zabawiał nas wielce opowiadaniem o podróży swej i po dworach cudzoziemskich przebywaniu. Co zacz dziw, że w tem miłem gwarzeniu z wielce bystrego rozumu i obszernych wiadomości z panem Wojną przebiegł nam czas ku wieczerzy szybko, żeśmy się nie opatrzyli jak wieczór nas zaskoczył.
Byli też tam dwaj księża od św. Bernarda zdawna znajomi księdza Wojny i jego brata. Gdy przyszło ku wieczerzy, przyspieszyliśmy oną, gdyż wszystkich różne stanom ich właściwe zatrudnienia doma wzywały. Lecz gdyśmy jeszcze za stołem rozprawiali o Lorecie i Rzymie, zkąd relikwie wielkiej wagi ów podróżny bratu poprzywoził, wpadł sługa z oznajmieniem, że w stronie miasta około WW. Świętych rozruch się wszczął jakowyś. Jakby mnie jakie tknęło przeczucie, tak zaraz biesiadników pożegnawszy, gdy mnie jeszcze wstrzymywać się starali, mówiąc że to gawiedź pijana wadzić się musi, pospieszyłem do domu.
Aliści gdy się ku swemu spokojnemu zbliżam kątowi, widzę jako ku mnie ze wszech stron tłum studentów bieży z krzykiem, i jacyś ludzie, gdyż dla nadchodzącego zmierzchu nikogo rozeznać nie mogłem, pędzą owych młodzieniaszków bijąc i krzycząc. Z drugiej strony w oddaleniu ujrzałem kobietę w pobryzganych błockiem sukniach z krzykiem i narzekaniem rozpustnicom właściwym, biegącą w drugą stronę. Nie wchodząc zatem w rzecz, uniknąłem tylko ku sąsiedniej bramie, aby mnie nie zaczepili, i spokojnie przybyłem do domu.
— Więceś Waszmość nie był czasu tego rozruchu doma? — przerwał biskup zdziwiony.
— Nie byłem jako żywo — rzekł Czarnkowski.
— I nie posyłałeś ani zachęcałeś sług swoich?
— Wnet opowiadanie moje ukończę, rzekł Czarnkowski, z którego się jawnie niewinność moja pokaże, a na co wszystko testes oculares przywiodę. Przybyłem do domu i zdziwiony byłem widząc wszystko otworem stojące i sług moich prócz jednego niebytności. Pozostały najmłodszy spał pijany na łóżku, ubrany w moje suknie, a podle niego maczuga, nocną porą wychodząc na miasto używana, leżała.
Zbudziłem go chcąc się odeń o towarzyszach dowiedzieć, lecz z pijaństwa trunkiem i snem na poły[2] ujęty nic mi rozpowiedzieć nie mógł, a bąkał tylko coś o nierządnicy i studentach których bito. Potem padł na loże i usnął. Zamknąwszy tedy drzwi oczekiwałem, ażali się i tamci nie zjawią, którzy sądziłem że się tumultowi ze zwykłą ciekawością prostego ludu przypatrować wyszli. W chwilę potem w istocie ujrzałem ich z kijami i szablami w ręku i o krok od nich przerażony cofnąłem się, gdyż suknie i ręce całe mieli krwią obluzgane. Z mowy ich poznałam wnet, że równie jak pozostały sługa winem byli ujęci. Kiedym ich wypytywał coby robili, że się jak rzeźnicy krwią omaczali, odpowiedzieli mi, że o tem wiedzieć muszę, gdyż dopełniali rozkazów moich. Gdym zaś żegnając się pytał jakieby były, rzekli: Ażaliż Waszmość nie pomnisz jakeś wyszedłszy z kijem z domu bić nam studentów kazał i wołał na nas? — Pojąłem zaraz, że ten kogo za mnie wzięli w ciemności, był ów pijany w suknie moje ubrany pachoł, o czem gdy ich silnie gromiąc przekonałem, polękawszy się w nocy uciekli.
— Jeśli, jak nie wątpię, to jest prawda, jakeś mi ją Waszmość opowiedział, tedy niewinnym i białym się okażesz, chociaż król sam nawet, którego owo ranne i krzykliwe najście na zamek zniechęciło, przysięga, że jeśli będzie cień winy na kim, pewnie nie daruje. Moją znasz Waszmość powinność, iżem jest szkół obrońcą, a zatem sprawę studentów także popierać muszę.
— I sam bym ją ja, będąc na W. P. M. miejscu, popierał, gdyż postępek sług moich każdemu sprawiedliwemu bezecnym wydawać się musi.
To mnie tylko boli, że długim czasem nieposzlakowane nosząc imię, wmięszany zostałem w sprawę, z której acz czysto wyjść mam nadzieję, wszelako pamiątka mi niemiła po niej zostanie.
— O to się nie lękaj księże Andrzeju — nie dziw że król niezwykłym obruszony postępkiem uniósł się trochę i zdaje się być na Waszmość gniewny, sądząc żeś tego przyczyną, lecz gdy się wszystkiem przekona, bez wątpienia lekko tę sprawę zagodzim. Jeżelibyś zaś co o tych znikłych winowajcach wiedział, to donieś natychmiast, abyśmy ich łatwiej połapać i własną twoją drogą nam niewinność okazać mogli.
— Zkąd ich pobrałem, odpowiedział Czarnkowski, to miejsce wskażę, a możeć da Bóg że ich najdziemy.
— Pomnij tylko Waszmość, dodał biskup, abyś wezwawszy świadki swoje które masz, stanął jutro przed króla. Nierad bowiem pan nasz, że go ta młodzież wszędy niesprawiedliwym obwołuje, uskarżając się, że jej posłuchania odmówił, jutro wzywa ich aby mu rzecz swoją przełożyli. Teraz idź Waszmość w pokoju.
Z Bożą pomocą wszystko się dobrze ukończy. A idąc przez ową izbę kędy pisarze moi siedzą, każ tu Górnickiemu przyjść do mnie.
Czarnkowski wyszedł, i dopełniając nakazy biskupa powołał z kancelarji młodego chłopca, który się tam na ówczas bawił rozpowiadaniem jakiejś historji, sławnym będąc miedzy swemi z wymowy łatwej i zręcznej. Słuchali go wszyscy z otwartemi ustami, gdy wszedł prałat. Po ukłonach i ucałowaniu ręki, młody Górnicki, wysoki, pełen zdrowia i ognia człowiek, z twarzą bystre oznaczającą pojęcie, poszedł do biskupa, a ksiądz Andrzej ku domowi.
Tu z nowem wezwaniem napotkał go woźny, mięszając w mowie nałogowe grubiaństwo i potrzebne uszanowanie i na scrutinium do sądu powołując.
Przyszli też wkrótce ku samotnie siedzącemu i rozmyślającemu goście, jako to: ksiądz Wojna z bratem i dwóch Bernardynów.
Ci usłyszawszy w mieście co się działo z ks. Czarnkowskim i o co był obwiniany, przybywali rozpytać się u niego o szczegóły wypadku. a ks. Andrzej nie omieszkał ich przy tem zdarzeniu prosić, aby mu nazajutrz przed króla za świadki służyć chcieli: iż w godzinie rozruchu z niemi się na wieczerzy znajdował. Na co wszyscy chętnie przystali, zważając także, że u biskupa i króla, przychylnych zdawna Czarnkowskiemu, jego popierając sprawę sami sobie na względy zarobią. Brat zaś księdza Wojny, przybyły z zagranicy, usilnie stanął około tego, spodziewając się za jednym razem zobaczyć nowy dwór młodego króla. — Chociaż oświadczenia te i gotowości do usług były jak widzimy częścią z powodów miłości własnej przedsięwzięte, wziął je jednak za oznaki szczerej przyjaźni ks. Czarnkowski. Był bowiem bardzo dobrego serca człowiek, a z siebie o drugich sądząc, najlepsze im we wszystkiem chęci przypisywał, z pokorą i cierpliwością chrześcjańską znosząc co się Bogu podobało zesłać na niego.