Żelazowa Wola
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żelazowa Wola |
Pochodzenie | Życie Chopina |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zaczęło się dość dziwnie: pewnego jesiennego popołudnia przyjechał do Sochaczewa koleją człowiek, w którym od razu poznano Anglika. Po czym poznano, że to Anglik, nie wiadomo. Czy miał z sobą pled w kratkę, czy pachniał tytoniem angielskim, czy nic nie mówił, czy może miał za dobrze wyczyszczone trzewiki? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że domniemanym Anglikiem zaniepokoił się posterunek policji państwowej na kolejowym dworcu Sochaczewa.
I słusznie chyba! Bo co może robić w jesieni po południu w Sochaczewie człowiek wyglądający na Anglika?
Obcy przybysz nie zdradzał złych zamiarów, zdradzał jednak zamiary dość osobliwe. Rozejrzawszy się dookoła, jak zresztą każdy podróżnik przybywający nareszcie do miejsca przeznaczenia, zdjął nakrycie głowy i trzymając je w ręku ruszył w pewnym określonym kierunku.
Posterunek policji państwowej uznał, że Anglik, który maszeruje przez miasteczko i rozmokłe, jesienne pola z kapeluszem w ręku, nie może nie wzbudzać podejrzeń; zbliżył się tedy ów posterunek do wędrowca, zapytał, kim by był oraz co by zamierzał w tych stronach?
Obserwacja i intuicja nie zawiodły funkcjonariusza policji państwowej w Sochaczewie. Pielgrzym okazał się w samej rzeczy Anglikiem. Nikt nie dowiedział się nigdy z jakich to mianowicie słów czynnik miarodajny wywnioskował: czy stało się to dzięki istotnemu zrozumieniu wypowiedzianych przez obcego wyrazów, czy też właśnie dzięki niezrozumieniu mowy cudzoziemskiej.
Sprawę tę należy pozostawić tajnikom władzy, która jednak z tej odpowiedzi wywnioskowała, i tak zwierzchnictwu swemu meldowała, że obcy człowiek dąży w kierunku Żelazowej Woli i że czynność ta ma niejaki związek z Chopinem.
Czy słowo Chopin, użyte w tym spotkaniu, przyczyniło się do wyjaśnienia sprawy? Czy może właśnie ono napełniło niepokojem przedstawiciela władzy jako niezrozumiałe? Nie badajmy, skoro nie badał tego nawet sam mocodawca stróża porządku, to jest sochaczewski starosta.
Starosta sochaczewski otrzymawszy od podwładnego dokładny rysopis podróżnika i dowiedziawszy się, że Anglik zmierza przez rozmiękłe pola do Żelazowej Woli... Otóż to! Co w tej chwili uczynił starosta sochaczewski?
Znam tego wytrawnego dygnitarza. Przypuszczam, że z okien swego urzędu spojrzał na małe, niskie dachy miasteczka, na rozścielone za dachami szare, rozmokłe pola, następnie westchnął i rzekł: — Tego jeszcze brakowało.
Mógł też zawołać: — A mówiłem, że ta bomba kiedyś na koniec pęknie!
Albo wreszcie: — Niech sobie idzie, Anglik, nie Anglik, cóż ja mu na to poradzę.
Czytelnik może mi wziąć za złe, że znając osobiście owego dygnitarza wkładam mu w usta tylko trzy wersje wypowiedzi. Ośmieliłbym się pomyśleć jeszcze i o czwartej, również zupełnie możliwej, to jest, że dygnitarz zawołał:
— Niech go wszyscy diabli wezmą!
Anglik zaś idzie tymczasem w kierunku Żelazowej Woli. Podczas pielgrzymki tej rozmówił się widać z tubylcami, albowiem w miasteczku wszystko już wszystkim wiadomo: Anglik podąża pieszo do Żelazowej Woli, aby zobaczyć ziemię, wodę, niebo i dom, miejsce i rzeczy, wśród których przyszedł na świat taki muzyk jak Chopin.
Ziemia, woda i niebo! Alboż my wiemy, jakie one są tutaj? Nie wiemy, bo kochamy ziemię tę, wodę, niebo, chociażby szare, jak dnia tego w jesieni. Anglik zaś nic nikomu o tym nie powie. Znacie przecież Anglików i wiecie, jak bardzo są milkliwi. Jakże więc poznać czy w jego wyobraźni godzi się obraz tutejszego świata z muzyką, która z tego świata wynikła?
Czy mu się to układa harmonijnie, że tu droga prowadzi, a tu już trochę dalej zachwiała się i przetoczyła i z piaskiem u brzegu łąk zanikła. Czy mu się to układa, że tam drzewa, a tutaj chaty stoją słomą kryte, prowadzące ku wzgórzom jakimś, na które kiedy wejdziesz, rzeczkę w parowie dojrzysz szemrzącą i wykrętną, która się tu mozoli bardzo, choć przecież niczego nie opływa, niczego nie omija, bo za nią znów równina senna, jakby przyziemnym dymem zamroczona rozwlekłą kępą krzaków.
Ot taki widok, co się ani nie zaczął, ani się żadnym kształtem skończyć nie chce. Deszcz przez to wszystko mży, mgła się czepia, gdzie może.
Nie wiemy, czego mógłby się Anglik spodziewać po krajobrazie ojczystym Mistrza Fryderyka. Ci Anglicy! Któż może wyrozumieć sens muzyczny tych ludzi, którzy siedzą nad wodą wszędzie, na wszystkich przęsłach świata, a gdy im Chopin grał muzykę swej ziemi, to przecież, jak sam mówił, zachwycali się bardzo i powtarzali, że to właśnie przepływa — „like water“.
Nie wchodząc tedy w myśli szanownego przybysza pozwalam sobie jedynie zauważyć, że to, co zastał w domu urodzenia Chopina, w Żelazowej Woli, w roku 1925, mogłoby świadczyć o naszej dumie narodowej, graniczącej już chyba z utratą wszelakiego poczucia miary. Gdy bowiem zacny pielgrzym kończąc swoją wędrówkę przekroczył progi domku, w którym się Chopin był urodził, domek ów wyglądał tak osobliwie, że Anglik mógłby się był uważać za jednego z trzech królów wschodnich, gdy przekraczali próg stajenki betlejemskiej...
Ukochana prostoto: jedna część oficynki użyczona bydełku, kurki, świnki, krowiny chroni, w drugiej części rodzina właściciela przemieszkuje doraźnie.
Nie darmo przecież Anglicy wielkie okręty budują, cieśniny morskie dzierżą i na pstrągi haczyki sporządzają, jakich nikt nie potrafi. Prace te wymagają szczególnej dokładności. Odznaczał się nią i pielgrzym, stojący teraz w sieni między cichym popłochem królików a głośnym kwikiem świń. Chciał koniecznie dotrzeć do tej izdebki, w której Fryderyk na świat przyszedł. Niestety! Wedle posiadanych przez siebie planów dotarł tylko do muru, którym zamurowano dawną część zrujnowanych pomieszczeń.
Zostawmy tutaj naszego cudzoziemca. Tyle już drogi zrobił, niech jeszcze chwilę czeka. Wracajmy do starostwa. Dygnitarz władający starostwem uznał słusznie owego Anglika za ostatnią niejako kroplę, przepełniającą kielich goryczy, i postanowił działać.
A więc zaczęto działać, aby wykupić z prywatnych rąk poszopenowską oficynkę, aby ją odbudować, zasadzić obok ogród godny muzyki Mistrza i całą rzecz przekazać narodowi. Może od pani burmistrzowej, a może od pani naczelnikowej straży ogniowej uzyskano pianino. Wprowadzono ten instrument do odnośnej sali miasteczka i tu co prędzej przyjeżdżać jęli pianiści z Warszawy. Dalejże skarbami swej sztuki podniecać ofiarność mieszkańców; toż samo damy sochaczewskie delikatną ogładą, czułym uśmiechem na posiedzeniach w Żelazowej Woli. Każdy służył, czym umiał.
Artyści sztuką, panie dobrocią, starosta sochaczewski miłą znajomością prawa. Gdy tamci wygrywali swe zwiewne trele na białych i czarnych klawiszach, starosta sochaczewski zagrał na czarnych kobzach paragrafów, zdobiących białe stronice praw Rzeczypospolitej.
Oto wdał się w źródłowe rozmowy z szczęśliwym posiadaczem tej właśnie jedynej oficynki, która ocalała z wszystkich dawnych budowli pałacowych majątku Żelazowa Wola, a w której zmienną losów koleją w sto lat po rodzinie Chopinów zamieszkały kury, króliki i świnie.
Dzielny właściciel rodzinnego domku Chopina, gdy mu wytłumaczono... Ba, widzę go w tej chwili: siwa czupryna rozmierzwiona nad czołem, przeciętym pręgą czapki, którą człeczyna miętosi teraz w opiekłych dłoniach. Spod brwi krzaczastych kłują cieniutkim światłem siwe oczka, nie o wiele jaśniejsze od szorstkiego zarostu, co niby szron rozbłyska na zażywnych policzkach.
Dzielny właściciel, gdy mu wytłumaczono w jakich to godnych murach hoduje swoją trzódkę, odczuł serdecznie ich historyczną wartość, zaraz też słusznie wartość ową ocenił. Gdy mu władza zaofiarowała okrągłą sumkę za odstąpienie oficynki Chopina na własność narodu:
— Zawsze do usług — zawołał obywatel. I potrząsł czupryną i palcami grubymi zgrzytnął po swym zaroście i wymienił, dla podkreślenia ważności chwili, potężną sumę, za którą wielki majątek ziemski nabyć by można było.
Ucieszył się tak poważnej gotowości wielkorządca tamtejszych ziem, starosta sochaczewski. — Dziękuję bardzo — rzecze. — I już trzyma słuchawkę telefonu w ręku, ale jeszcze dodaje: — Masz pan słuszność. Bo cóż? Chociaż w murach tej oficynki wiatr gwizda i ziemi dokoła kawałeczek malutki, to jednak kawałeczek tej ziemi stał się kolebką tonów, którymi świat rozbrzmiewa.
Co rzekłszy łączy się z urzędem podatkowym i rzecze urzędowi onemu: — Jest radosna nowina w powiecie! — I tłumaczy, jako że się w urzędzie dotychczas mylili i niewłaściwie podatek od owej drobniutkiej posiadłości wyceniali, tu bowiem sam właściciel do starostwa przybywszy deklaruje, że mu majątek urósł, pomnożył się cudownie. Należałoby więc stosownie do rozumnych obliczeń właściciela podwyższyć też podatek.
Sprawa nabrała całkiem innej powagi, nie narodowej i nie muzycznej, lecz hipotecznej. Streszczali ją, cyzelowali nie mniej chyba, niż Chopin muzykę swoją cyzelował. Wymiar podatku pomagał im, jak umiał, aż nareszcie komitet odbudowy Żelazowej Woli nabył tę oficynkę szopenowską.
Już nabywcy mogą słuchem swej duszy słyszeć kroki młodzieży, krążącej tu w przyszłości wszędzie od domostwa aż po zielone stare płoty, chylące się nad rzeczką. Już muzycy słyszą tutaj kantaty, które ułożą wkrótce na cześć otwarcia tego zbożnego miejsca. Już panie sochaczewskie widzą się tutaj w nowych sukniach, jak dygają przed panem wojewodą, który przybędzie chyba na uroczysty dzień otwarcia.
Próżna radość! Utracą ją, taka jest bowiem kolej wszystkich ziemskich rzeczy: kto zaczyna, ten nigdy niczego tutaj nie dokończy. Albowiem wszystkie sprawy muszą dążyć od dołu coraz wyżej i wyżej, najwyżej, jak gdyby miały skrzydła. Zawsze nadejdzie w takim obrocie rzeczy ta chwila, bardzo rzewna, że kto dziś tu za orła starczył, jutro się wróblem stanie. Zawsze nadejdzie chwila, że gdy ktoś dziełu całe swe serce oddał, inne ważniejsze ręce zabiorą owe dzieło, aby je wyżej ponieść.
Tak się i teraz stało. Gdy sprawa domku i kawałeczka ziemi, na którym się urodził Chopin, zataczać jęła coraz szersze kręgi, cóż dziwnego, że wytoczyła się poza wielmożów sochaczewskich i kręgiem swym szerokim o stolicę oraz najwyższych dygnitarzy państwa zahaczyła?
Zostawiliśmy parę chwil temu wśród królików i kur, przed ścianą zamurowanej alkowy pani Chopinowej, dostojnego Anglika. By towarzyszyć dalszym losom sprawy, pozostawmyż starostę z Sochaczewa jak kładzie na widełki słuchawkę telefonu i jak wyciąga dłoń, by dobić targu z dotychczasowym posiedzicielem Żelazowej Woli.
Pośpieszajmy za sprawą. Ujął ją teraz w swoje ręce jeden z tych ludzi całego pokolenia wojowników, których niosły do walki o wolność skrzydła piękna, poezji i sztuki. Ów wielki żołnierz, minister i generał, inspektor armii, gdy raz ścisnął w swych palcach rozliczne wątki sprawy, wszystko się ułożyło i poszło jak po maśle.
Tam, w Żelazowej Woli, badacze już badają, gdzie co stało, gdzie było i że się wielki pałac hrabiowski spalił, w którym ojciec Fryderyka edukował młodych hrabiczów, i że się druga prawa oficyna spaliła podczas światowej wojny, a tylko ta została, lewa, gdzie się Chopin urodził. I wśród sztychów szukają, i ryją w aktach, i jak, co i którędy co żywo ustalają.
A znów tutaj w stolicy przez banki, spółki, fundusze, syndykaty, zarządy i zakłady przeleciało nazwisko generała. Jakbym to widział! Można by się zadumać ze wzruszenia, może nawet popłakać: gdy ten generał w gwiazdach, orderach, w chrzęście wodzowskiej glorii jakby pod rękę ujął stęsknionego tak zawsze za Ojczyzną pana Fryderyka i jakby mu powiedział:
— Przejdziemy się raz jeden po tej twojej Warszawie, która cię od stu lat gra co dzień w każdym domu, i wszystko załatwimy, co się wyda potrzebne, aby odbudowano miejsca twojego dzieciństwa. Odbudujemy pięknie i pozostaniesz sobie tam na zawsze, jak gdyś tam żył chłopaczkiem małym będąc.
Naturalnie, że tylko papier odnośny o Chopinie z podpisem generała przewinął się przez biura. Ale dla wszystkich, którzy kochają urojenia, nie papier to, lecz jakby oni we dwóch udali się do miasta, wielki muzyk i żołnierz.
— Proszę wejść — woła dyrektor banku. A oni wchodzą, wielki żołnierz z tym drobnym cieniem ukochanym.
Pan dyrektor zerwał się od ogromnego biura. Sto guzików od stu kas patrzy metalowym blaskiem jak pan dyrektor rękę ofiarnie wyciąga. Wszystko tak wyciągnęło teraz ręce: syndykaty żelaznych hut, cegielnie, zarządy spółek drzewnych, zakłady ogrodnicze, fabryki, przedsiębiorstwa.
Ci cegłę, tamci cement, ci żelazo, ci drzewka, tamci wątek roślinny, ci wapno, cynk, ci rury. Walą, zwożą ciężaru tego, materiału, bo ileż go potrzeba na kolebkę nieuchwytnego ducha?! Nikt nie zdoła przewidzieć.
Generał załadował najważniejszych ofiarodawców i działaczy tej sprawy na samochody i zwiózł do Żelazowej Woli, i zasiadł z nimi radzić w oficynce Chopina. Trzymał ich tam i gnębił do wieczora aż wszystko rozplanował: że będzie tak i tak, tu szosa, tędy dojazd. Oficynka tak odtworzona, jak to dowodnie widać na starych planach, i gdzie ogród warzywny, a gdzie ogród właściwy, poetycki.
Zarządził, wsiadł do auta, maszyna furkła, jedzie.
Mrok zapada; na niebie resztki zachodu płoną rumieńcem już gasnącym. Z drzew, z ziemi, zagród, płotów wyrasta nocny cień. W onym cieniu mknie auto, niby świetlisty żuk, w onym żuku siedzi sobie generał i marzy, że wyrwał się bodaj na chwilę z swych dywizyj, transportów, dział, tanków, samolotów i — że gdy dla Ojczyzny z polonezów, mazurków wynikło po stu latach wielkie zwycięstwo zbrojne, teraz zwycięzcy odpłacają poezji onej hołubiąc ją w krzewach, roślinach, wśród piękna drzew i w oderwaniu od spraw świata! W tym oderwaniu, jakie zstępuje zawsze na człowieka, gdy dąb szumi, kwitnie młoda roślina, pszczoła kwiaty lustruje a wróbel skacze po zarośniętej ścieżce.
Niechże generał wraca do spraw swego dowództwa, zostawmy go na szosie w mknącym przez noc ogromną samochodzie, a sami podążajmyż za sprawą Żelazowej Woli.
Co się też tam wydziwia teraz znowu?
Teraz wielka nauka przyszła tutaj do głosu, nauka wielka o parkownictwie. Gdy nauka, to już ty sobie nie myśl, prosty widoku ziemi, że tyle w tobie sensu, ile właśnie widoku. I że to wam tak będzie wolno rosnąć bez głębszego znaczenia po swojemu, bzowemu, jaśminowemu od początku do końca krzewom, krzakom i drzewom. A trawom szumieć, bez myśli co szum znaczy i co musi wyrażać! A ścieżce spadać na dół, gdy górka na dół spada, wstępować zaś pod górę, kiedy się górka wznosi!
Gdy nauka, to wszystko rozumu tu nabierze, znaczenia podwójnego, potrójnego i już będzie wiedziało po najdalsze czasy, jak się ma zachowywać.
Więc pan profesor przepytał swoją wiedzą wszystko co tutaj rosło. Maki, bławatki, perz, kąkole, głóg, mietliczki, mlecz, szczaw, owsik, zbłąkane kłosy żyta. Nie! Nie nadało się to. Nadały się rośliny inne, rzadkie, uczone, które się na muzyce znają i umieją potrzebny hołd okazać. I drzewom przykazał pan profesor: które fanfarą dźwięczeć będą, a które marszem uroczystym mają wiać, a które mają milczeć, a które znowu służyć do pogłębienia perspektywy, aby się oku tutaj nie nudziło.
Gdy to sprawił, wytłumaczył co nieco jeszcze okolicznym pagórkom, przykazał, które będą malownicze, a które wcale nie; ścieżki opadające samowolnie od razu wziął w falbany z betonu i zabrał się do altan, które, jako z cementu, postawił już na wieki. Trudzili się, silili — fort zbudowali, który na moje oko, żołnierza z wielkiej wojny, obsadzić batalionem piechoty, wytrzyma uderzenie brygady!
Ale co tam! Niech betonowe bele krzepną i niech się wzmacnia cegła jeszcze więcej, dążmy za sprawą Żelazowej Woli, teraz już wszyscy razem. Niechże pozwoli z nami pan Anglik. Oficynka już odnowiona, można wejść do alkowy matki pana Chopina; poprosimy pana posterunkowego ze stacji sochaczewskiej, który wcześniej czy później dostanie przecież krzyż zasługi. I niech z nami pozwoli starosta z Sochaczewa, i wielki żołnierz, i panie z komitetu, i pan profesor, i wszyscy dyrektorzy cegielń, betonów, syndykatów, i ci wszyscy, którzy, choć pokoje tej szopenowskiej oficynki jeszcze nie są gotowe, już tu przyszli ze wstęgami — patrzcie, wstęgi wiszą w dawnej bawialni na sznurku w kącie i chwieją się na wietrze.
Szukamy cię, Chopinie, tutaj. Czyś jest zadowolony? Szukamy cię, czekamy i wołamy. Tyleśmy się napracowali. Anglik woła, generał, starosta, panie komitetowe.
Nie słychać odpowiedzi.
Czekajmy. Może gdy się obruszą nieco murowane altany a pergole osiądą, gdy zuchwała roślinność zepsuje już gdzieniegdzie uczony ład, gdy z zapomnianych krzaków wybuchnie nagle bez, a dziki jaśmin zabieli się pod płotem i gdy ścieżki odetchną choć trochę spod kamiennych falbanek...
Zaczekajmy cierpliwie. Jeszcze jesień i jeszcze jedno lato. I jeszcze wiosna... Jedna, druga i któraż wreszcie? Już nas nie ma. Jużeśmy przeminęli, już tylko cieniem jesteśmy jak cienie drzew. Później zaś mniejszym, a wreszcie tylko takim, jaki zdoła rzucić na grządkę rezeda. I już nas wcale nie ma. I już cieniem być nie zdołamy nawet, i już w niczym nie ma naszego głosu, i nikt nas nie pamięta.
Ale ty, Fryderyku? Jesteś tutaj, byłeś i będziesz w nieodgadnionej mocy trwał wszędzie, zawsze, na każdym miejscu tej zwykłej, bliskiej ziemi, gdzie szumi dąb, kwitną kąkole, pszczoła kwiaty lustruje a wróbel skacze po zapuszczonej ścieżce.