Życie (de Maupassant, 1914)/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie |
Wydawca | Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Drukarnia Literacka w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków-Warszawa |
Tłumacz | Maria Feldmanowa |
Tytuł orygin. | Une vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W cztery dni później zajechał powóz, mający ich odwieść do Marsylii.
Po lęku pierwszego wieczora Janina przyzwyczaiła się do stykania z Julianem, do jego pocałunków i czułych pieszczot, jakkolwiek wcale się w niej nie zmniejszył wstręt do stosunku małżeńskiego.
Podobał jej się fizycznie, kochała go i znów czuła się wesołą i szczęśliwą.
Pożegnanie było krótkie i bez smutku. — Tylko jedna baronowa wydawała się wzruszoną i gdy powóz miał już ruszyć, wsunęła córce do ręki dużą sakiewkę, ciężką jak z ołowiu.
— To na twe drobne wydatki kobiece — rzekła.
Janina wrzuciła sakiewkę do kieszeni i konie ruszyły.
Wieczorem Julian zagadnął:
— Ile ci matka dała w tej sakiewce?
Zupełnie o niej zapomniała, a teraz wysypała jej zawartość na kolana. Rozlała się fala złota: dwa tysiące franków.
Klasnęła w ręce:
— Toż będę robić głupstwa — i napowrót schowała pieniądze.
Po tygodniu jazdy, wśród upałów straszliwych, przybyli do Marsylii.
A następnego dnia „Król Ludwik“, stateczek, płynący do Neapolu, zatrzymując się w Ajaccio, unosił ich ku Korsyce.
Korsyka! bandyci! góry! ojczyzna Napoleona! Janinie się zdawało, że opuszcza świat rzeczywisty, by na jawie wejść w krainę marzenia.
Stojąc obok siebie na pokładzie, spoglądali na uciekające wstecz skały nadmorskie Prowansyi. Morze nieruchome, intenzywnie lazurowe, jakby skrzepłe, stwardniałe w jasności płomiennej, płynącej z nieba, rozlewało się pod niebem bezkresnem, o błękicie niemal przesadnie barwnem.
Spytała:
— Pamiętasz naszą wycieczkę na łodzi starego Lastique?
Zamiast odpowiedzi musnął jej ucho szybkim pocałunkiem.
Koła parowca biły o wodą, zakłócając jej sen głęboki; a długi ślad spieniony, niby blady ogon, w którym fala wzburzona musowała jak szampan, wydłużał w nieskończoność bruzdą, biegnącą za statkiem.
Nagłe, o parą sążni od okrętu, olbrzymia ryba, delfin, wyskoczyła z wody, poczem znów zanurzyła głową i znikła. Janina, zdjęta strachem, wydała okrzyk i rzuciła się Julianowi na szyją. Następnie zaczęła się śmiać ze swej trwogi i ciągle przerażona patrzyła na wodą, czy potwór znów się nie ukaże. I istotnie, po upływie kilku sekund, ryba się znów podrzuciła, jak ogromna zabawka mechaniczna. I zanurzyła sią, znów plusnęła, poczem wyłoniła się druga i trzecia, czwarta, piąta i szósta, by w podskokach okrążać ciężki statek, towarzyszyć potwornemu swemu bratu, delfinowi z drzewa o żelaznych płetwach. Przepływały na lewą stroną, to znów ukazywały się po prawej stronie okrętu, razem wszystkie, lub jedna po drugiej, jakby przy zabawie, przy gonitwie wesołej, podrzucały się w powietrze, zataczając półkole, i znów zanurzały się aż po koniec ogona.
Janina klaskała w dłonie, drżąc cała z zachwytu za każdem ukazaniem się olbrzymich, gibkich pływaków. Serce jej skakało taksamo jak one, w radości szalonej, dziecinnej.
Nagle zniknęły. Wyłoniły się raz jeszcze bardzo daleko na morzu, poczem zniknęły, a Janina przez kilka chwil czuła żal, ze ich już nie zobaczy.
Zapadał wieczór, cichy, łagodny, pogodny, pełen jasności i ukojnego spokoju. Najlżejszy wietrzyk nie mącił powierzchni wody, a ów spokój bezkresny morza i nieba kładł się na dusze śniące, w których również niezamącona panowała cisza.
Kula słoneczna osuwała się coraz niżej ku niewidzialnej Afryce, o ziemi rozpalonej, której żar zdawał się już tu dochodzić; lecz po zniknięciu słońca pewien chłód pieszczotliwy, nie będący jednakowoż najlżejszym nawet podmuchem zefiru, musnął twarze obojga.
Nie chcieli wracać do kabiny, cuchnącej od najrozmaitszych wyziewów, lecz oboje wyciągnęli się na pokładzie, przytuleni do siebie i obwinięci w płaszcze. Julian zasnął natychmiast, Janina zaś leżała z rozwartemi oczyma, podniecona tajemniczością podróży. Monotonny szum kół zdawał się ją kołysać; nieruchoma wpatrywała się w legiony gwiazd, tak jasnych, o świetle kłującem, migotliwem, jakby zwilgotniałem, na niepokalanie czystem niebie południowem.
Nad ranem się jednak zdrzemnęła. Zbudził ją hałas, głosy zmieszane, dolatujące ze wszech stron. To majtkowie śpiewali przy rannej toalecie. Kilkakrotnie potrząsnęła ramieniem męża, śpiącego jak kamień, i wstali.
Z zachwytem wchłaniała słoną mgłę, przejmującą ją aż do kończyn ciała. Wokół morze. Jednakowoż w pewnej oddali, coś szarego, zaledwie majaczącego w pierwszych odblaskach wschodzącego słońca, jakby zwał chmur dziwacznych, spiczastych, poszczerbionych, zdawał się spoczywać na falach.
Niebawem zarysy stały się wyraźniejsze, odcinając się lepiej na niebie, prawie już jasnem. Wyłonił się wielki łańcuch gór dziwacznych, stożkowatych: Korsyka, osłonięta niejako lekkim welonem.
A słońce wschodziło po drugiej stronie, obrysowując wszystkie załamania szczytów, spowitych w czarne cienie; niezadługo wszystkie wierzchołki błysnęły, zaś reszta wyspy pozostała w obłokach mgieł.
Kapitan, drobny starzec, ogorzały, wysuszony, zczerniały, uwędzony, pokurczony przez słone, ostre wichry, ukazał się na pomoście; i głosem, schrypłym od komendy, zużytym od krzyków, idących w zawody z wichurą, rzekł do Janiny:
— Czuje już pani tę łajdaczkę?
Istotnie czuła ostrą, szczególną woń roślinności, złożoną z jakichś dzikich zapachów.
A kapitan ciągnął:
— To Korsyka tak kwitnie: ona to pachnie jak piękna kobieta. Po dwudziestu latach poznałbym ją z parumilowej odległości. Stąd pochodzę. A on tam, na św. Helenie, ciągle o niej mówi, o zapachu swej ojczyzny. On z mojej rodziny.
I zdjąwszy kapelusz, kapitan złożył ukłon Korsyce, a drugi w poprzek oceanu wielkiemu cesarskiemu więźniowi, pochodzącemu z jego rodziny.
Janina była wzruszona do łez.
Stary wilk morski wyciągnął ramię, wskazując:
— Sanguinaires! (Krwawe Wyspy).
Julian, stojąc obok żony, obejmował ją w pół i oboje wytężali wzrok, by odkryć na horyzoncie punkt wskazany.
Nakoniec dostrzegli kilka skał kształtu pyramid, które statek okrążył niebawem, by wpłynąć do zatoki olbrzymiej, spokojnej, okolonej lasem wysokich szczytów, których zbocza zdawały się okryte mchem.
Kapitan ruchem ręki wskazał tę zieloność, mówiąc:
— Macchie![1]
W miarą jak posuwali się naprzód, krąg gór zdawał się zamykać poza budynkiem, płynącym zwolna po jeziorze lazurowem, tak przejrzystem, że często widać było dno.
I nagle ukazało się miasto, całkiem białe, w głębi zatoki, tuż nad wodą, u podnóża gór.
Kilka małych statków włoskich zarzuciło było kotwicą w porcie. Cztery czy piąć łodzi poczęło krążyć koło „Króla Ludwika“, by zabrać pasażerów.
Julian, zajęty koło pakunków, cicho zapytał żoną:
— Myślę, że wystarczy dać pakierowi dwadzieścia sous?
Od tygodnia zadawał jej co chwila to pytanie, za każdym razem sprawiając jej przykrość.
Trochę zniecierpliwiona odparła:
— Jeśli się nie wie, ile się należy, to trzeba raczej dać więcej.
Bezustannie miał sprzeczki z właścicielami hoteli, ze służbą, z fiakrami i kupcami najrozmaitszymi, a gdy argumentami swymi zdołał uzyskać jakiś opust, zacierał ręce, mówiąc do Janiny:
— Nie pozwolę się okradać.
Drżała na widok rachunków, z góry pewna jego uwag nad każdą pozycyą, czując się upokorzoną tem targowaniem, czerwieniejąc po uszy pod wzgardliwemi spojrzeniami, jakiemi służba obrzucała jej męża, obracając w ręku jego skąpe napiwki.
Nakoniec targował się jeszcze z przewoźnikiem, który ich łódką odwiózł do brzegu.
Pierwszem drzewem, które ujrzała, była palma!
Umieścili się w dużym, pustym hotelu, na rogu obszernego placu i kazali sobie podać śniadanie.
Po deserze, gdy Janina wstała, by się trochę przejść po mieście, Julian, oplatając ją ramieniem, czule szepnął jej do ucha:
— Koteczko, możebyśmy się trochę położyli?
Spojrzała zdumiona.
— Położyć się? Ależ ja nie jestem znużona.
Silniej ją przycisnął do siebie.
— Ale ja cię tak pragnę. Rozumiesz? Już od dwóch dni!...
Oblała się purpurą, zawstydzona, jąkając:
— Och, teraz? Co powiedzą? Co pomyślą? Jakże śmiałbyś żądać pokoju teraz, w jasny dzień? Och, Julianie, ja cię błagam!
On jednak przerwał:
— Dużo sobie z tego robię, co o mnie powiedzą lub pomyślą w hotelu. Zobaczysz, ile mnie to obchodzi.
I zadzwonił.
Nic już nie rzekła, spuściwszy oczy, wzburzona duszą i ciałem tą żądzą bezustanną męża, posłuszna mimo odrazy, zrezygnowana, lecz upokorzona, widząc w tem coś zwierzęcego, poniżającego, wprost sprośnego.
Zmysły jej były jeszcze uśpione, a mąż obchodził się z nią tak, jak gdyby dzieliła jego porywy zmysłowe.
Gdy wszedł służący, Julian zażądał, by im wskazał pokój. — Mężczyzna, typowy korsykanin, zarośnięty po same oczy, nie rozumiejąc, o co idzie, zapewniał, że na wieczór pokój będzie przygotowany.
Julian zniecierpliwiony odparł:
— Nie, natychmiast. Jesteśmy zmęczeni podróżą i chcemy wypocząć.
Lokaj uśmiechnął się pod wąsem, a Janina, widząc to, miała ochotę uciec.
Gdy w godzinę później wychodzili z hotelu, nie śmiała nikomu spojrzeć w oczy, pewna, że chichoczą za jej plecyma. W głębi duszy miała urazę do Juliana, że jej nie rozumie, nie posiada tej subtelności, delikatności instynktownej; i czuła, że między nią a nim istnieje jakoby zasłona jakaś, przeszkoda, uświadamiając sobie po raz pierwszy, że dwoje ludzi nigdy nie zdoła przeniknąć aż do głębi swych dusz i myśli, że kroczą obok siebie, spleceni nieraz uściskiem, lecz
nie zespoleni, i że istota duchowa każdego człowieka pozostaje wieczyście samotną.
Trzy dni spędzili w tem miasteczku, ukrytem w głębi błękitnej zatoki, gorącem jak piec za firanką nieprzeniknioną gór, nie dopuszczających najlżejszego wiatru.
Następnie ułożyli plan dalszej podróży i aby się nie cofać przed drogami uciążliwszemi, postanowili wynająć konie. Wzięli tedy dwa małe ogiery korsykańskie o płomiennych oczach, chude a niestrudzone, i o wschodzie słońca wjechali z miasteczka. Przewodnik na mule towarzyszył im, niosąc zapasy żywności, gdyż w dzikim tym kraju niema wcale gospód.
Droga wiodła początkowo wzdłuż zatoki, aby niebawem skręcić w dolinę, niezbyt głęboko bramującą wysokie góry. Nieraz przebywali potoki górskie, całkiem niemal wyschnięte; strumyk zaledwie szemrał pod kamieniami, niby zwierzę ukryte, trwożnie gulgocząc.
Ziemia nieurodzajna wydawała się prawie nagą. Zbocza pochyłości okrywała wysoka trwa, żółta w tej porze upalnej. Niekiedy spotykali wieśniaka, pieszo, na koniku, lub oklep na ośle, nie większym od psa. A każdy miał na plecach nabitą strzelbę, starą broń zardzewiałą, a straszną w ich rękach.
Zabójcza woń pachnących roślin, pokrywających wyspę, zdawała się zgęszczać powietrze, a droga, coraz to bardziej stroma, wznosiła się wzdłuż długich łańcuchów gór.
Granitowe szczyty, różowe lub błękitne, nadawały rozległemu krajobrazowi koloryt baśniowy; a na niższych grzbietach olbrzymie lasy kasztanów wyglądały niby zielone zarośla, wobec olbrzymich wyniosłości tego kraju.
Od czasu do czasu przewodnik, podnosząc rękę w kierunku poszczerbionych gór, rzucał jakąś nazwę. Janina i Julian patrzyli, nic nie widząc, a po chwili dopiero odkrywali coś szarego, czyniącego wrażenie kamieni, spadłych ze szczytu. Była to wioseczka lub osada z granitu, zawieszona, przyczepiona, istne gniazdeczko, prawie niewidzialne na ogromnej górze.
Ta długa podróż krok za krokiem drażniła Janinę.
— Pocwałujmy trochę — rzekła i popuściła koniowi cugli.
Po chwili, nie słysząc galopu drugiego konia, odwróciła się i szalonym wybuchnęła śmiechem, ujrzawszy dopędzającego ją męża, bladego, trzymającego się grzywy zwierzęcia i podskakującego na siodle do utraty równowagi. — Jego piękność, zgrabna figura „pięknego kawalera, przydawały jeszcze śmieszności jego niezręczności i trwodze.
Zaczęli jechać teraz wolnym kłusem. Droga prowadziła między dwoma w nieskończoność biegnącymi gąszczami zarośli, pokrywającymi całe wzgórze, jakby płaszczem.
Były to zwoje nieprzeniknione, z zielonych buków, jałowca, krzewów, mastyki, wrzosów, oleandrów, myrtów, bukszpanów, które oplatały znów i łączyły wzajem powoje, pnącze, paprocie olbrzymie, wiciokrzewy, szczodrzenice, rozmaryny, lawendy, jeżyny, rzucając na grzbiety gór runo nierozwikłane.
Uczuli głód. Przewodnik przyłączył się do nich i zaprowadził do jednego z tych czarująccych źródeł, tak częstych w tym skałami poszarpanym kraju. Wąziuchna, krągła niteczka wody lodowatej, tryskająca z otworu skalnego i płynąca po listku kasztana, przygotowanym przez któregoś przechodnia, by drobną strugę doprowadzić wprost do ust, sączyła się z cichym szmerem.
Janina czuła się tak szczęśliwą, że miała ochotę wyrzucać z siebie okrzyki radości.
Ruszyli dalej, zstępując już teraz stromą drogą ku zatoce.
Wieczorem minęli Cargese, wieś grecką, założoną kiedyś przez kolonię przybyszów, wydalonych z ojczyzny. Rosłe, piękne dziewczęta, o zgrabnych biodrach, długich rękach i smukłej kibici, nad wyraz wdzięczne, półkolem ugrupowały się koło studni. Julian rzucił im: „Dobry wieczór“, a one odpowiedziały głosem śpiewnym, w melodyjnym języku swej porzuconej ojczyzny.
Przybywszy do Piana, musieli prosić o gościnność, jak w czasach starożytnych i w krajach nietkniętych przez cywilizacyę. Janina drżała z radości, wyczekując otwarcia się drzwi, do których Julian zapukał! Och! to się zowie podróż prawdziwa, z wszystkiemi niespodziankami dróg niezbadanych.
Trafili właśnie na młode małżeństwo, które ich przyjęło, jak dawni patryarchowie przyjmować musieli gości, zesłanych przez Boga. Spędzili tedy noc na sienniku z kukurydzanki, w starym domu, nawskróś spróchniałym, którego części drzewne, stoczone przez robactwo, służące za plac wyścigowy czerwom, trzeszczały, zdawały się żyć i wzdychać.
Wyjechali o wschodzie słońca i wkrótce przystanęli naprzeciw lasu, prawdziwego lasu z purpurowego granitu. Były tam szczyty, kolumny, wieżyce, postacie zastanawiające, wyrzeźbione przez czas, wichry żrące i mgły nadmorskie.
Niektóre z tych skał zdumiewających, wysokie na trzysta metrów, to znów niskie, krągłe, wykrzywione, zgięte, bezkształtne, dziwaczne, fantastyczne, wyglądały jak drzewa, rośliny, zwierzęta, posągi, ludzie, mnisi w habitach, dyabły rogate, ptaki olbrzymie — cały świat odrębny, potworny, menażerya, oglądana przez pryzmat zmory męczącej, skamieniała na rozkaz jakiegoś kapryśnego boga.
Janina milczała z sercem ściśniętem i ująwszy rękę Juliana, ściskała ją, czując gwałtowną potrzebę kochania w obliczu takiego piękna.
I nagle, wyszedłszy z obrębu tego chaosu, ujrzeli nową zatokę, opasaną wokół krwawym wałem czerwonego granitu. A morze, całe błękitne, odzwierciedlało te szkarłatne skały.
Janina jąkała: — Och, Julianie! — nie mogąc znaleść innych słów, do głębi wzruszona, z dławiącym spazmem w gardle, a dwie łzy spływały jej z oczu.
Spojrzał na nią zdumiony:
— Co tobie, koteczko?
Otarła twarz, uśmiechnęła się i głosem trochę drżącym rzekła:
— Nic... To tylko nerwowe... Sama nie wiem... Byłam ogromnie wzruszona. Tak jestem szczęśliwa, że najdrobniejsze rzeczy zdołają mną wstrząsnąć do głębi.
Nie rozumiał tych wzruszeń kobiecych, wstrząsów gwałtownych tych istot wyczulonych, zachwycających się niczem, u których entuzyazm działa jak katastrofa, wrażenie nieuchwytne burzy równowagę, wywołując radość szaloną lub rozpacz.
Jej łzy wydały mu się czemś śmiesznem, a zajęty całkowicie przykrą do przebycia drogą, odparł:
— Lepiej zrobisz, uważając na konia.
Drogą niemal niedostępną zjechali ku zatoce, poczem zwrócili na prawo, by dotrzeć do ponurej doliny Ota.
Ścieżka jednak okazała się wprost niemożliwą, więc Julian podsunął
— Możebyśmy ruszyli pieszo?
To odpowiadało jej w sam raz; była zachwycona, że się trochę przejdzie, zostanie z nim sam na sam po głębokiem wzruszeniu, zaznanem przed chwilą.
Przewodnik z mułem i końmi ruszył przodem, a za nim drobnym krokiem oni oboje.
Góra, przecięta niejako od szczytu do samego dołu, rozwarła się przed nimi ścieżką, biegnącą w głąb tego wyłomu. Wije się ona pomiędzy dwoma potężnymi wałami, a potok huczny również przebiega tę rozpadlinę. Powietrze lodowate, granit prawie czarny, a wysoko więdniejący skrawek błękitu zdumiewa i oszałamia.
Nagle szum potężny wstrząsnął Janiną od stóp do głowy. Podniosła oczy; ogromny ptak wylatywał z dziupli: był to orzeł. Rozwartemi skrzydłami dotykał niemal obydwu ścian parowu, wzbijając się coraz to wyżej, aż zniknął w obłokach.
Trochę dalej rozpadlina góry się rozdwaja; ścieżka wije się stromo między dwoma wąwozami, w nagłych zakrętach. Janina lekka, upojona szczęściem, biegła pierwsza, nieulękniona, pochylając się nad otchłaniami, a kamienie usuwały się z pod jej stóp. On szedł za nią, trochę zdyszany, z oczyma spuszczonemi, obawiając się zawrotu głowy.
Nagle zalało ich słońce; doznali wrażenia, że wydobyli się oto z piekła. Czując pragnienie, ruszyli śladem wilgotnym poprzez stosy kamieni ku źródełku, gdzie po pieńku wydrążonym spływała woda dla użytku kóz. Kobierzec mchu zaścielał wokół ziemię. Janina przyklękła, by się napić, a za jej przykładem poszedł Julian.
Gdy orzeźwiała się świeżą wodą, on ujął ją wpół, starając się zająć jej miejsce u drewnianego leśnego kranu. Broniła się, a usta ich raz wraz się spotykały, zbliżały i odsuwały. Wśród tych zapasów kolejno chwytali w usta drobną rurkę i trzymali w rękach, by im się tylko nie wymknęła. A wąziutka struga zimnej wody, przerywana, to znów chwytana w usta, łamiąc się i zlewając ponownie, obryzgiwała im twarze, szyje, suknie i ręce. Kropelki niby perły lśniły w ich włosach. A ze wstążeczką wody spływały pocałunki.
Nagle przyszedł Janinie pomysł prawdziwie miłosny. Nabrała do ust przeźroczego napoju i mając policzki wzdęte jak wory skórzane, na migi pokazała Julianowi, że usta przy ustach, ugasi mu pragnienie.
Wyciągnął ku niej szyję, uśmiechnięty, z głową w tył odrzuconą i rozwartemi ramiony i jednym ciągiem pił z tego żywego źródła, wiewającego mu w żyły żar płomienny.
Janina wsparła się na nim z czułością niebywałą; serce jej tłukło się gwałtownie, łono falowało szybciej, oczy patrzały miękko, jakby zwilgotniałe.
Głosem najcichszym szepnęła:
— Julku... kocham cię! — i przyciągając go do siebie, padła na mech, kryjąc w dłoniach twarz, szkarłatną od wstydu.
Rzucił się na nią, gwałtownie porywając w objęcia. Dyszała w oczekiwaniu draźniącem i nagle wydała okrzyk, jak piorunem rażona tem, co sama wywołała.
Długo trwało, zanim stanęli u szczytu, tak była drżąca i złamana; a wieczór dopiero przybyli do Evisa, by zanocować u krewnego ich przewodnika, Paola Palabretti.
Był to mężczyzna wysoki, trochę przygarbiony, o smutnej twarzy suchotnika. Wprowadził ich do swej izby, smutnej, nagiej, kamiennej, lecz za piękną uchodzącej w tym kraju, nie mającym najlżejszego wyobrażenia o elegancyi; w swem narzeczu korsykańskiem, mieszaninie francuskiego i włoskiego, wyrażał im swą radość z powodu ich przybycia, gdy przerwał mu jakiś głos dźwięczny, a drobna, smagła kobieta o dużych, czarnych oczach, skórze spalonej od słońca, smukłej kibici i zębach lśniących w śmiechu bezustannym, wpadła, uściskała Janinę, potrząsnęła prawicą Juliana, powtarzając:
— Dobry wieczór pani, dobry wieczór panu, witajcie.
Zabrała kapelusze, szale, uprzątnęła wszystko jedną ręką, gdyż drugą nosiła na temblaku, następnie kazała wszystkim wyjść, mówiąc do męża:
— Oprowadzaj ich po wsi aż do obiadu.
Palabretti usłuchał natychmiast i krocząc między młodą parą, pokazywał im wieś. Zarówno jego chód, jak mowa, były wlokące; często pokaszliwał, powtarzając:
— To zimne powietrze rzuciło mi się na piersi.
Prowadził ich ścieżką samotną, ukrytą pod olbrzymimi kasztanami. Nagle przystanął i monotonnym swym głosem objaśnił:
— To tu Maciej Lori zabił mego krewniaka, Jana Rinaldiego. O, patrzcie, stałem tu koło Jana, gdy Maciej ukazał się o dziesięć kroków od nas. — Janie! — krzyknął — nie chodź ty do Albertacce; nie chodź tam Janie, inaczej cię zabiję. To ci powiadam.
Ja ująłem Jana za rękę i rzekłem: Nie chodź tam, Janie, bo on to gotów zrobić.
A chodziło im obu o dziewczynę, Paulinę Sinaconpi.
Ale Jan wrzasnął: — Macieju, właśnie że pójdę; ty mi nie zabronisz.
Wtedy Maciej pochylił swą strzelbę, zanim ja zdołałem przygotować moją, i wystrzelił.
Jan podskoczył obiema nogami, jak dziecko, skaczące przez sznur, tak, proszę pana, i całem ciałem zwalił się na mnie, że strzelba wysunęła mi się z ręki i potoczyła się aż do tamtego, ot, wielkiego kasztana.
Jan miał usta szeroko rozwarte, ale nie rzekł już ani słowa, bo nie żył.
Patrzyli w osłupieniu na spokojnego świadka zbrodni.
Janina spytała:
— A zabójca?
Paolo Palabretti kaszlał przez parę chwil, następnie odparł:
— Umknął w góry. Ale w rok później zabił go mój brat. Wiecie, ten bandyta, Filip Palabretti, brat mój.
Janina się wzdrygnęła.
— Wasz brat? Bandyta?
W oczach spokojnego korsykanina zamigotał błysk dumy.
— Tak, proszę pani, ten to był sławny. Położył trupem sześciu żandarmów. Zginął wraz z Mikołajem Morali, gdy ich osaczyli w Niolo, po sześciodniowej walce, kiedy już ginęli z głodu.
I z rezygnącyą dodał:
— Nasz kraj tego wymaga — tonem takim samym, jakim mówił: — To z tutejszego zimnego powietrza.
Następnie wrócili do obiadu, a mała korsykanka obchodziła się z nimi, jak gdyby ich znała od lat dwudziestu.
Janinę trapił jednak niepokój. Czy też w objęciach Juliana dozna jeszcze tego potężnego, dziwnego zmysłowego dreszczu, jak tam na mchu koło źródła?
Gdy sami zostali w pokoju, zdjął ją lęk, że pozostanie nieczułą na jego pieszczoty. Rychło się jednak uspokoiła, a noc ta była jej pierwszą nocą miłosną.
Nazajutrz rano ciężko jej było rozstać się ze skromnym domkiem, w którym sądziła, że nowe się dla niej rozpoczęło szczęście.
Wciągnęła do swego pokoju żonę gospodarza i solennie zapewniwszy, że wcale nie zamierza robić jej podarku, nalegała, gniewając się nawet za upór małej korsykanki, by mogła przesłać jej z Paryża pamiątkę — pamiątkę, do której ona zabobonną zdawała się przykładać wagę.
Korsykanka długo się wzbraniała, nie chcąc przyjąć żadnego daru. Nakoniec przyzwoliła:
— Więc dobrze; proszę mi przysłać mały pistolet, ale całkiem malutki.
Janina zdumiona szeroko rozwarła oczy. — A tamta, przykładając usta niemal do jej ucha, dodała cicho, jakby powierzając słodką tajemnicę serdeczną:
— Muszę zabić mego szwagra.
I z uśmiechem odwinęła szybko opaski z ramienia, które nosiła na temblaku, obnażając białe, jędrne ciało, z zabliźniającymi się śladami sztyletu.
— Gdybym nie była tak silna, jak on, byłby mnie zabił. Mój mąż nie jest zazdrosny, bo on mnie zna; przytem jest chory, jak wiecie, to też ma krew spokojniejszą. Zresztą ja jestem kobietą uczciwą, ale mój szwagier wierzy wszystkiemu, co mu kto powie. Jest zazdrosny za mojego męża i niezadługo pewnie zacznie ze mną nanowo. A gdybym miała mały pistolet, byłabym spokojna i mogłabym się zemścić.
Janina przyrzekła nadesłać broń, czule uściskała swą nową przyjaciółkę i ruszyła w dalszą drogę.
Reszta podróży była już jednym snem, nieprzerwanym uściskiem miłosnym, upojeniem, pieszczotą bez końca. Nic już nie widziała, ni krajobrazów, ni ludzi, ni miejscowości, w których się zatrzymywała, wpatrzona jedynie w Juliana.
I rozpoczęły się te czarowne, dziecinne głupstewka miłosne, rozkoszne błazeńskie przezwiska, pieszczotliwe określanie wszystkich linij, dołeczków i zaokrągleń ich ciał, okrywanych pocałunkami.
Ponieważ Janina sypiała zwykle na prawym boku, lewa jej pierś była rano czasem obnażona. Julian, zauważywszy to, nazwał ją „panią Naguśką“, a drugą „panią Kochliwą“, gdyż różowy jej pączek wrażliwszy był na pocałunki.
Głęboki przesmyk, jednoczący ich z sobą, przezwał „aleją mateczki“, bo ustawicznie się tędy przechadzał, a inna droga, bardziej tajemna, zwała się „drogą do Damaszku“, na pamiątkę doliny Ota.
Po przybyciu do Bastia trzeba było zapłacić przewodnikowi. Julian przetrząsał swe kieszenie, a nie znalazłszy, czego potrzebował, zwrócił się do Janiny:
— Ponieważ i tak nie wydajesz tych dwóch tysięcy od matki, to daj mi je do przechowania. Pewniejsze będą w moim pasie, a ja nie będę musiał zmieniać.
Wręczyła mu sakiewkę.
Przybyli do Livorna, zwiedzili Florencyę, Genuę i pewnego poranka z silnym wiatrem północno-zachodnim wpłynęli do Marsylii.
Dwa miesiące upłynęły od wyjazdu z Peuples. Piętnasty października.
Janina, wytrącona z równowagi przez zimny wicher, zdający się wiać aż hen, z dalekiej Normandyi, czuła się smutną. Julian od pewnego czasu też się wydawał zmienionym, zmęczonym, obojętnym i lęk ją ogarniał — nie wiadomo czemu.
Opóźniła jeszcze o cztery dni powrót do ojczyzny, nie mogąc się zdecydować na rozstanie z tą dobrotliwą krainą słońca. Miała wrażenie, że oto kończy się kołobieg jej szczęścia.
Nareszcie wyjechali.
W Paryżu mieli poczynić zakupna dla ostatecznego urządzenia się w Peuples, a Janina cieszyła się na myśl cudów, które przywiezie do domu, dzięki darowi mateczki; pierwszym jednak sprawunkiem, o którym myślała, był pistolet dla młodej korsykanki z Evizy.
Nazajutrz po przybyciu do Paryża rzekła do Juliana:
— Mój drogi, proszą cię, oddaj mi teraz pieniądze od mateczki, bo chcę poczynić zakupna.
Zwrócił się do niej z twarzą niezadowoloną.
— Ile ci potrzeba?
Pełna zdumienia wyjąkała:
— No... ile zechcesz...
— Dam ci sto franków — odparł — tylko proszę ich nie roztrwonić.
Nie wiedziała już, co powiedzieć, osłupiała, pomieszana.
Nakoniec, zacinając się, rzekła:
— Ależ... ja... ja ci przecież dałam te pieniądze do...
Nie pozwolił jej dokończyć.
— Tak, oczywiście. Ale to chyba obojętne, czy one będą w mojej kieszeni, czy w twojej, skoro mamy wspólną kasę. Przecież ci ich nie odmawiam, skoro dałem sto franków.
Wzięła pięć sztuk złotej monety, nie rzekłszy już ani słowa; nie śmiała jednak żądać więcej i nie kupiła nic, prócz pistoletu.
W tydzień później wyjechali, by wrócić do Peuples.