Życie Henryka Brulard/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znalazłem się dziś rano, 16 października 1832, w San Pietro in Montorio, na wzgórzu Janikulum w Rzymie. Słońce świeciło wspaniale; lekkie zaledwie wyczuwalne sirocco gnało parę błękitnych chmurek nad górą Albano; rozkoszne ciepło w powietrzu, czułem się szczęśliwy że żyję. Rozróżniałem doskonale Frascati i Castel-Gandolfo, leżące o cztery mile, willę Aldobrandini, w której znajduje się cudowny fresk Judyta Dominikina. Widzę doskonale biały mur, znaczący naprawki dokonane świeżo przez księcia F. Borghese, tego którego widziałem pod Wagram jako pułkownika kirasjerów, w dniu w którym panu de M..., memu przyjacielowi, kula urwała nogę. O wiele dalej widzę skałę Palestrina, i biały domek Castel San Pietro, który niegdyś był fortecą. Poniżej muru o który się wspieram, są wielkie pomarańcze w sadzie kapucynów, potem Tyber i opactwo maltańskie; nieco dalej, po prawej, grobowiec Cecylji Metelli, św. Paweł i piramida Cestjusza. Nawprost widzę Santa Maria Maggiore i długie linje pałacu Monte-Cavallo. Cały dawny i nowy Rzym, od starożytnej via Appia z ruinami jej grobowców i wodociągów, aż do wspaniałego ogrodu Pincio, zbudowanego przez Francuzów, roztacza się przed oczyma.
Oto miejsce jedyne w świecie, powiadałem sobie rozmarzony; starożytny Rzym, mimo mej woli, przesłaniał nowy, wszystkie wspomnienia Tytusa Liwjusza tłoczyły się hurmem. Na górze Albano, po lewej od klasztoru, widziałem pola Hanibala.
Cóż za wspaniały widok! Więc to tutaj podziwiano przez półtrzecia wieku Przemienienie Rafaela. Cóż za różnica ze smutną galerją z szarego marmuru, gdzie je dziś zagrzebano w Watykanie! Zatem, przez dwieście pięćdziesiąt lat, to arcydzieło było tutaj, dwieście pięćdziesiąt lat!... Och! za trzy miesiące będę miał pięćdziesiąt lat, czy to możliwe! 1783, 93, 1803, znam cały rachunek na palcach... i 1833, — pięćdziesiąt. Czy to możliwe! Pięćdziesiąt! Będę miał pięćdziesiątkę... I zanuciłem piosnkę Gretryego:
To niespodziane odkrycie nie zmartwiło mnie; myślałem dopiero co o Hanibalu i o Rzymianach. Więksi odemnie pomarli!... Ostatecznie, powiadałem sobie, nieźle zapełniłem swoje życie, zapełniłem je! Ba! to znaczy, że przypadek nie zwalił na mnie zbyt dużo nieszczęść, bo w istocie czyż ja w jakiejkolwiek mierze kierowałem swojem życiem?
Zakochać się w takiej pannie von Grisheim! Czego mogłem się spodziewać od panny dobrze urodzonej, córki generała będącego w łaskach dwa miesiące wprzód, przed bitwą pod Jeną? Brichaud miał djabelską słuszność, kiedy mi mówił ze swoją zwykłą złośliwością: „Kiedy się kocha w kobiecie, trzeba sobie powiedzieć: Czego ja chcę od niej?“
Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałem tam z godzinę lub dwie nad tą myślą: jestem w przededniu pięćdziesiątki, byłby czas znać samego siebie. Czem byłem, czem jestem? — doprawdy byłbym w kłopocie co odpowiedzieć.
Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, bardzo oschłego, zepsutego nawet, a widzę że stale pochłaniała mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę von Grisheim, panią Diphortz, Metyldę, — i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje życie od 1818 do 1824. — I nie jestem jeszcze wyleczony, dodałem poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans. Czy ona mnie kochała?
Byłem roztkliwiony, rozmodlony, w ekstazie. A Menti, w jakiejż rozpaczy pogrążyła mnie, kiedy mnie rzuciła? Tu uczułem dreszcz na wspomnienie 15 września r. 1826 w San Remo, po moim powrocie z Anglji. Co za rok spędziłem od 15 września 1826 do 15 września 1827! W dniu tej straszliwej rocznicy byłem na wyspie Ischia. I uczułem wybitne polepszenie: zamiast myśleć o mojem nieszczęściu wprost, jak kilka miesięcy wprzódy, zachowałem jedynie wspomnienie nieszczęśliwego stanu, w jakim byłem pogrążony naprzykład w październiku r. 1826. To spostrzeżenie pocieszyło mnie znacznie.
Czemże ja byłem? Nie dowiem się tego. Jakiegoż przyjaciela, choćby najinteligentniejszego, mogę o to spytać? Sam pan di Fiore nie mógłby mi na to odpowiedzieć. Któremuż z przyjaciół wspomniałem kiedy słowo o moich zgryzotach miłosnych?
A co jest osobliwe i bardzo nieszczęśliwe, powiadałem sobie dziś rano, to że moje zwycięstwa (jak je nazywałem wówczas, z głową nabitą sprawami wojskowemi) niedały mi ani połowy przyjemności równej cierpieniu jakie mi sprawiały moje niepowodzenia.
Zdumiewające zwycięstwo nad tą Menti nie dało mi przyjemności dającej się bodaj w setnej części porównać z bólem, jaki mi zadała, rzucając mnie dla pana de Bospier.
Czyżbym ja miał tak opłakany charakter?
...I oto, nie wiedząc co odpowiedzieć, znów zacząłem bezwiednie podziwiać cudowny widok ruin Rzymu i jego nowoczesnej wspaniałości; Coloseum nawprost mnie, a pod mojemi stopami pałac Farnese, wraz z łukami jego pięknej galerji rzeczy nowoczesnych, i pałac Corsini pod memi stopami.
Czy ja byłem człowiekiem inteligentnym? Czy miałem talent do czego? Pan Daru powiadał, że byłem ciemny jak tabaka w rogu; tak, ale to Besançon powtórzył mi to, a wesołość mego usposobienia przyprawiała o zazdrość tego markotnego generalnego sekretarza. Ale czy ja miałem usposobienie wesołe?
Zeszedłem wreszcie z Janiculum aż wówczas kiedy lekka mgła wieczorna ostrzegła mnie że niebawem przejmie mnie nagły, bardzo przykry i niezdrowy chłód, który w tych stronach następuje natychmiast po zachodzie słońca. Czemprędzej wróciłem do Palazzo Conti (Piazza Minerva), byłem zmęczony. Byłem w spodniach z białej angielskiej flaneli; napisałem na pasku, wewnątrz: 16 października 1832 będę miał pięćdziesiątkę, tak skrócone aby nikt nie zrozumiał: B. miał 5.
Wieczorem wracając dosyć wynudzony z wieczoru u ambasadora, powiadałem sobie: Powinienbym spisać moje życie, dowiem się może kiedy to skończę, za dwa albo trzy lata, czem byłem, wesoły czy smutny, rozumny czy głupiec, dzielny czy tchórz, i wreszcie, w sumie, szczęśliwy czy nieszczęśliwy: będę mógł przeczytać ten rękopis panu di Fiore.
Ta myśl spodobała mi się. — Tak, ale ta straszliwa obfitość Ja i Mnie! Jest czem zepsuć humor najżyczliwszemu czytelnikowi. Ja i Mnie, to byłoby — poza różnicą talentu — coś jak pan de Chateaubriand, ten król egotystów.
Powtarzam sobie ten wiersz za każdym razem ilekroć czytam którą z jego stronic. Możnaby pisać, to prawda, posługując się trzecią osobą: on zrobił, on powiedział; tak, ale jak oddać wewnętrzne drgnienia duszy? O to zwłaszcza chciałbym się poradzić pana di Fiore.
Wracam do tego aż 23 listopada r. 1835. Ta sama myśl napisania my life[1] naszła mnie świeżo w czasie mojej podróży do Rawenny; poprawdzie miałem ją wiele razy od 1832, ale zawsze mnie zniechęcała straszliwa trudność owych Ja i Mnie, które muszą obrzydzić autora; nie czuję w sobie dość talentu aby jej uniknąć. Prawdę mówiąc, nie jestem zgoła pewny czy mam talent potemu aby być czytanym. Znajduję niekiedy przyjemność w tem aby pisać, oto wszystko.
Jeżeli istnieje tamten świat, nie omieszkam odwiedzieć Monteskiusza; jeśli mi powie: „Mój dobry przyjacielu, nie masz ani odrobiny talentu“, będę zmartwiony, ale bynajmniej nie zdziwiony. Czuję to często, któreż oko może widzieć samo siebie? Niema jeszcze trzech lat jak odkryłem rację tego.
Widzę jasno, że różni pisarze, którzy cieszą się wielką sławą, są okropni. To, co byłoby bluźnierstwem powiedzieć dziś o panu de Chateaubriand (rodzaj Balzaka) będzie truizmem w r. 1880. Nigdy nie zmieniłem zdania co do tego Balzaka[2]: kiedy, w r. 1803, ukazał się Duch (Chrześcijaństwa), wydał mi się śmieszny. Ale czuć czyjeś wady, czy to znaczy mieć talent? Widzę, jak najgorsi malarze spostrzegają doskonale wzajem swoje wady: pan Ingres ma zupełną słuszność w sądach o panu Gros, pan Gros o panu Ingres (wybieram tych, o których będzie się może jeszcze mówiło w roku 1935).
Oto rozumowanie, które mnie uspokoiło co do tych Pamiętników. Przypuśćmy, że będę ciągnął dalej ten rękopis i że, raz napisawszy, nie spalę go: zapiszę go nie przyjacielowi, który mógłby zostać bigotem lub sprzedać się partji, jak ten młody dudek Tomasz Moore, zapiszę go księgarzowi, naprzykład panu Levasseur (plac Vendôme, Paryż).
Zatem księgarz otrzyma, po mojej śmierci, oprawny gruby tom tego okropnego pisma. Każe przepisać kawałek i odczyta go: jeśli rzecz wyda mu się nudna, jeżeli nikt nie będzie już mówił o panu de Stendhal, rzuci w kąt ten rupieć który odnajdą może w dwieście lat później, jak pamiętniki Benvenuta Cellini.
Jeśli go wyda, a rzecz wyda się nudna, będą o niej mówili po trzydziestu latach tak jak dziś się mówi o poemacie o Żegludze tego szpiega d’Esmenard, o którym tak często było mowa na śniadaniach pana Daru w r. 1802. I jeszcze ten szpieg był, jak sądzę, cenzorem czy redaktorem wszystkich dzienników które puffowały (od to puff) wściekle co tydzień. To był Salvandy owych czasów, jeszcze bezwstydniejszy, jeśli możliwe, ale bogatszy w pomysły.
Wyznania moje nie będą tedy istniały w trzydzieści lat po ich wydrukowaniu, jeżeli wszystkie Ja i Mnie zanadto zmęczą czytelników; bądź co bądź będę miał przyjemność spisywania ich i zrobienia gruntownego rachunku sumienia. Co więcej, jeżeli przyjdzie powodzenie, będę miał szansę, że w roku 1900 będą mnie czytały pokrewne dusze, nowe panie Roland, Melanje Guibert, nowe...
Naprzykład dziś, 24 listopada r. 1835, wracam z kaplicy Sykstyńskiej, gdzie nie doznałem żadnej przyjemności, mimo że opatrzony dobrą lunetą aby oglądać sklepienie i Sąd Ostateczny Michała Anioła; ale nadużycie kawy przedwczoraj u Caetanich z winy maszynki, którą Michał Anioł (Caetani) przywiózł z Londynu, przyprawiło mnie o newralgję. Maszynka zbyt doskonała. Ta zbyt dobra kawa, weksel wystawiony na rachunek przyszłego szczęścia a na rzecz obecnej chwili, wróciła mi dawną newralgję; byłem w kaplicy Sykstyńskiej jak baran, id est bez przyjemności, wyobraźnia nie mogła działać ani na chwilę. Podziwiałem brokatową draperję wymalowaną al fresco obok tronu, to znaczy wielkiego orzechowego fotela papieskiego. Draperji tej, która nosi imię Sykstusa IV, papieża (Sixtus IIII, papa), można dotknąć ręką, jest o dwie stopy od oka które mami po trzystu pięćdziesięciu czterech latach.
Niezdolny do niczego, nawet do pisania urzędowych listów, kazałem zapalić na kominku i piszę to, mam nadzieję bez kłamstwa, bez złudzeń, z przyjemnością, jak list do przyjaciela. Jakie będą pojęcia tego przyjaciela w roku 1880? Jak różne od naszych! Dziś, te dwie myśli: największy drab ze wszystkich Kings i obłudny Tatar, w odniesieniu do dwóch imion[3] których nie śmiem napisać, to, dla trzech czwartych z moich znajomych, straszliwa nieostrożność, potworność; w r. 1880 sądy te będą truizmem, którego nawet ówcześni panowie Kératry nie będą śmieli powtarzać. To jest dla mnie nowość: mówić do ludzi, których sposobu myślenia, rodzaju wychowania, przesądów, religji absolutnie nie znam! Co za zachęta do tego aby być szczerym, poprostu szczerym, to jedno jest coś warte. Benwenuto był szczery, i czyta się go z przyjemnością, jakby był pisany wczoraj, podczas gdy przewraca się kartki tego jezuity Marmontela, który wszakże dokłada wszystkich starań aby niczem nie urazić, jak prawdziwy Akademik. Nie chciałem w Liworno kupić jego pamiętników po franku za tom, ja który ubóstwiam tego rodzaju lekturę.
Ale ile trzeba ostrożności aby nie kłamać!
Naprzykład, na początku pierwszego rozdziału, jest coś, co może zdawać się przechwałką: nie, czytelniku, nie byłem żołnierzem pod Wagram w 1809.
Trzeba ci wiedzieć, że, czterdzieści pięć lat przed tobą, było w modzie być eks-żołnierzem Napoleona. Jest to więc dziś, w roku 1835, kłamstwo zupełnie godne zapisania, dać do zrozumienia pośrednio i bez absolutnego kłamstwa (jesuitico more), że się było żołnierzem pod Wagram.
Fakt jest, że byłem kwatermistrzem i podporucznikiem w szóstym pułku dragonów, za przybyciem tego pułku do Włoch, w maju 1800, jak sądzę, i że wziąłem dymisję w czasie krótkiego pokoju w 1803. Dali mi się we znaki moi koledzy; nic nie zdawało mi się milsze niż żyć w Paryżu, jak filozof (to było słowo, którem posługiwałem się wówczas z samym sobą), ze stupięćdziesięciu franków miesięcznie, jakie dostawałem od ojca. Przypuszczałem, że po jego śmierci będę miał dwa albo cztery razy tyle; przy żądzy wiedzy, jaka mnie pożerała wówczas, to było aż nadto.
Nie zostałem pułkownikiem, jak byłbym został przy potężnej protekcji hrabiego Daru, mego krewniaka, ale byłem, jak sądzę, o wiele szczęśliwszy. Niebawem przestałem myśleć o tem aby studjować Turenjusza i naśladować go, która-to myśl była moim stałym celem przez trzy lata służby w dragonach. Czasami myśl tę spędzała druga: pisać komedje jak Molier i żyć z aktorką. Miałem już wówczas śmiertelny wstręt do „uczciwych“ kobiet i do ich nieodzownej obłudy. Moje straszliwe lenistwo przeważyło; znalazłszy się w Paryżu, spędziłem pół roku nie składając wizyt mojej rodzinie (państwo Daru, pani Le Brun, państwo de Baure), wciąż powiadałem sobie jutro; tak spędziłem dwa lata, na piątem piętrze przy ulicy d’Angiviller, z pięknym widokiem na kolumnadę Luwru, czytając La Bruyere’a, Montaigne’a i Jana Jakóba Rousseau, którego napuszoność zraziła mnie niebawem. Tam urobił się mój charakter. Czytałem też dużo tragedji Alfieriego, siląc się znaleźć w nich przyjemność, czciłem Cabanisa, Tracy’ego i J. B. Say’a, czytałem często Cabanisa, którego mętny styl przywodził mnie do rozpaczy. Żyłem samotny i nieprzytomny jak Hiszpan, o tysiąc mil od rzeczywistego życia. Zacny ojciec Jeki, Irlandczyk, dawał mi lekcje angielskiego, ale nie robiłem żadnych postępów, byłem zwariowany na punkcie Hamleta.
Ale schodzę na manowce, gubię się; stanę się niezrozumiały o ile się nie będę trzymał chronologji; zresztą nie przypomnę sobie tak dobrze wszystkich okoliczności.
Zatem, pod Wagram, w 1809, nie byłem żołnierzem, ale przeciwnie adjunktem przy komisarjacie wojny, stanowisko które wyrobił mi mój kuzyn Daru, aby mnie wyrwać z błota, mówiąc stylem mojej rodziny. Bo moja samotność przy ulicy d’Angiviller skończyła się na tem, że przeżyłem rok w Marsylji z uroczą aktorką, istotą najszlachetniejszą w świecie, której nigdy nie dałem ani grosza.[4]
Przedewszystkiem, z arcyważnego powodu że ojciec dawał mi wciąż tylko sto pięćdziesiąt franków, z których trzeba było żyć; w dodatku pensję tę otrzymywałem w Marsylji w r. 1805 bardzo nieregularnie.
Ale znowu się gubię. W październiku r. 1806, po Jenie, byłem adjunktem przy komisarjacie wojny, posada nienawistna żołnierzom; w 1810, 3 sierpnia, audytorem w Radzie Stanu, w kilka dni potem generalnym inspektorem ruchomości Korony. Byłem w łaskach, nie samego pana (Napoleon nie gadał do warjatów w moim rodzaju) ale bardzo dobrze widziany u najlepszego z ludzi, księcia de Frioul (Duroc). Ale znów się gubię.