Życie Henryka Brulard/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Utworzono bataljony Nadziei, czy też armję Nadziei (rzecz szczególna, nie pamiętam nawet a pewnością nazwy rzeczy, która tak mną wstrząsnęła w dzieciństwie). Paliłem się do tego, aby należeć do tych bataljonów, na które patrzałem jak defilują. Widzę dziś, że to była znakomita instytucja, jedyna, któraby mogła wyplenić jezuityzm we Francji. Zamiast bawić się w kapliczki, wyobraźnia dzieci myśli o wojnie i oswaja się z niebezpieczeństwem. Zresztą, kiedy ojczyzna powoła ich w dwudziestym roku, znają ćwiczenia i zamiast drżeć przed nieznanem, przypominają sobie zabawy dzieciństwa.
Terror był tak mało terrorem w Grenobli, że arystokraci nie posyłali tam swoich dzieci.
Sama myśl o tem żeby iść do św. Andrzeja, była dla mnie najwyższem szczęściem. Rodzina moja dała dowód naiwności, dała się złapać na ten dziecinny list, który musiał na sto sposobów gwałcić prawdopodobieństwo. Musieli się uciec do rady małego garbuska, nazwiskiem Tourte, prawdziwego toad eater, pasorzyta, który wcisnął się do domu w ten ohydny sposób. Ale czy to kto zrozumie w roku 1880?
Pan Tourte, okropnie garbaty, urzędniczyna w zarządzie Departamentu, wślizgnął się do domu jako popychadło, nie obrażając się o nic, schlebiając wszystkim. Rzuciłem mój papier między dwoje drzwi tworzących rodzaj przedpokoiku przy kręconych schodach.
Rodzina moja, wielce zaalarmowana, wezwała na radę małego Tourte, który, w charakterze urzędowego gryzipiórka, mógł znać podpis pana Gardon. Zażądał próbki mego pisma, porównał z tamtem z bystrością wytrawnego skryby, i tak odkryto moją dziecinną sztuczkę dla wydobycia się z klatki. Podczas gdy radzono nad moim losem, zamknięto mnie w gabinecie przyrodniczym dziadka, tworzącym przedsionek do wspaniałej terasy. Tam bawiłem się podrzucaniem kuli którą ulepiłem z gliniastej ziemi. Miałem uczucie młodego dezertera, który ma być rozstrzelany. To że popełniłem fałszerstwo, żenowało mnie trochę.
W gabinecie tym znajdowała się wspaniała mapa Delfinatu, na cztery stopy szeroka, przybita do ściany. Moja gliniana kula, spadając z bardzo wysokiego sufitu, dotknęła szacownej mapy, przedmiotu czci dziadka: ponieważ była bardzo wilgotna, wypisała na niej długą czerwoną smugę.
„Och, teraz już wpadłem, pomyślałem. To grubo gorsza sprawa: rozgniewałem mego jedynego obrońcę“. Równocześnie byłem bardzo strapiony, że zrobiłem przykrość dziadkowi.
W tej chwili wezwano mnie przed moich sędziów, z Serafją na czele: obok niej wstrętny garbus Tourte. Postanawiałem sobie odpowiadać po rzymsku, to znaczy że pragnąłem służyć ojczyźnie, że to jest zarówno mój obowiązek jak moja przyjemność etc. Ale poczucie mego błędu wobec ukochanego dziadka (plama na mapie), który w moich oczach zbladł ze strachu z powodu bileciku podpisanego Gardon, roztkliwiła mnie; stąd, zdaje mi się, że miernie się spisałem. Miałem zawsze tę wadę, że daję się rozczulić jak głupiec najmniejszem słowem uległości ze strony ludzi na których byłem najbardziej rozgniewany, et tentatum contemni. Daremnie później wypisywałem wszędzie tę refleksję Tytusa Liwjusza; nigdy nie byłem pewien, że wytrwam w gniewie.
Postradałem nieszczęśliwie wskutek mojej słabości serca (nie charakteru) wspaniałą pozycję. Miałem zamiar sam iść oznajmić księdzu Gardon moje postanowienie służenia ojczyźnie. Oznajmiłem to, ale głosem słabym i nieśmiałym. Pomysł mój przestraszył ich, ale poznano że brak mi energji. Nawet i dziadek mnie potępił; wyrok brzmiał, że przez trzy dni nie będę jadł obiadu przy stole. Ledwiem usłyszał wyrok, rozczulenie moje pierzchło, znów stałem się bohaterem.
„Wolę raczej (oświadczyłem) jeść sam, niż z tyranami, którzy mnie łają bez przerwy...“
Mały Tourte wszedł w swoją rolę:
„Ależ, panie Henrysiu, zdaje mi się...
— Pan powinieneś się wstydzić i milczeć, przerwałem mu. Czy pan należysz do rodziny, abyś mówił do mnie w ten sposób etc.
— Ależ paniczu, rzekł poczerwieniawszy cały za okularami w które nos jego był uzbrojony, jako przyjaciel rodziny...
— Nie zniosę wymówek od człowieka takiego jak pan...“
Ta aluzja do ogromnego garbu przecięła jego wymowę.
Wychodząc z pokoju dziadka, gdzie rozegrała się ta scena, i idąc odrobić lekcję łacińską sam w wielkim salonie, byłem w posępnym humorze. Czułem mglisto, że jestem słabą istotą; im bardziej się zastanawiałem, tem bardziej gardziłem sobą.
Byłem synem notorycznie podejrzanego, ratującego się od więzienia zapomocą ciągłych wybiegów; ofiarowałem się księdzu Gardon że chcę służyć ojczyźnie: cóż mogła odpowiedzieć moja rodzina ze swemi mszami na ośmdziesiąt osób co niedzielę.
Toteż, już nazajutrz, zaczęto się umizgać do mnie. Ale ta sprawa, której Serafja nie omieszkała mi wypomnieć od pierwszej sceny jaką mi wyprawiła, wzniosła się niby mur między rodziną a mną. Powiadam to z przykrością, zacząłem mniej kochać dziadka, ujrzałem jego wadę: boi się córki, boi się Serafji! Jedyna ciotka Elżbieta została mi wierna. Toteż przywiązanie moje dla niej wzrosło jeszcze.
Zwalczała ona, przypominam sobie, moją nienawiść do ojca; połajała mnie ostro, gdy raz, mówiąc o nim, nazwałem go: ten człowiek.
Na to uczynię dwie uwagi.
1-o. Ta nienawiść ojca do mnie i moja do ojca była rzeczą w mojej głowie tak załatwioną, że pamięć moja nie raczyła zachować wspomnienia roli, jaką musiał odegrać w straszliwej sprawie bileciku księdza Gardon.
2-o. Ciotka moja Elżbieta miała duszę hiszpańską. Charakter jej był kwintesencją honoru. Przekazała mi w całej pełni to usposobienie, stąd szereg śmieszności w jakie popadałem przez delikatność i wielkość duszy. Głupstwo to zanikło potrosze we mnie dopiero w r. 1810 w Paryżu, kiedy się zakochałem w pani Petit. Ale dziś jeszcze przezacny Fiore (skazany na śmierć w Neapolu w r. 1800) powiada mi:
„Za wysoko rozpnasz sieci“ (Tucydydes).
Ciotka Elżbieta mawiała zwykle, kiedy coś nadzwyczajnie podziwiała:
„To jest piękne jak Cyd“.
Czuła — ale nie wyrażając jej nigdy — dość zdecydowaną wzgardę dla fontenellizmu swego brata (Henryka Gagnon, mego dziadka). Ubóstwiała moją matkę, ale nie rozczulała się mówiąc o niej, jak dziadek. Zdaje mi się, że nigdy nie widziałem aby ciotka Elżbieta płakała. Raczej przebaczyłaby mi wszystko, niż to, że nazwałem ojca ten człowiek.
„Ale jak ty chcesz, abym ja go kochał? mówiłem. Z wyjątkiem tego że mnie czesał kiedy miałem strupy, co on kiedy zrobił dla mnie?
— Jest tak dobry, że cię prowadzi na spacer.
— Wolę raczej siedzieć w domu, nienawidzę spacerów do Granges“.
Raz w rozmowie o mojej matce zdarzyło się ciotce powiedzieć, że ona nie kochała mego ojca. To była dla mnie rzecz olbrzymiej doniosłości. Byłem jeszcze, w głębi duszy, zazdrosny o ojca.
Opowiedziałem to Marion, która mnie przepełniła radością, opowiadając że, w epoce zamęścia mojej matki, około 1780, matka rzekła jednego dnia do ojca, który jej nadskakiwał: „Zostaw mnie, brzydalu“.
Nie oceniałem wówczas szpetoty i nieprawdopodobieństwa takiego odezwania, widziałem tylko treść, która mnie uszczęśliwiła. Tyrani są często niezręczni; to jest może rzecz, która mnie najbardziej śmieszyła w życiu.
Mieliśmy kuzyna Senterre, człowieka zbyt dwornego, zbyt wesołego, i tem samem dość niesympatycznego dziadkowi, który był o wiele ostrożniejszy i może nie zupełnie wolny od zawiści wobec tego biednego Senterre, obecnie wiekowego i dość podupadłego. Dziadek twierdził, że gardzi nim jedynie z powodu jego dawniejszych złych obyczajów. Ten biedny Senterre był bardzo wysoki, pocentkowany ospą; oczy miał okrążone czerwono i dość słabe, nosił okulary i kapelusz z wielkiem rondem.
Co dwa dni (zdaje mi się) kiedy kurjer przybywał z Paryża, przynosił ojcu kilka dzienników przeznaczonych dla innych osób, które czytaliśmy przed temi osobami.
Pan Senterre przybywał rano około jedenastej; dawano mu na śniadanie pół szklanki wina i chleb. Nienawiść dziadka posunęła się kilka razy aż do przypomnienia w jego obecności bajki o koniku polnym i mrówce, co oznaczało że biedny Senterre przychodzi zwabiony naparstkiem wina i okruchem chleba.
Małość tej aluzji oburzała ciotkę Elżbietę, a mnie jeszcze więcej. Ale szczytem głupoty tyranów było to, że dziadek kładł okulary i czytał głośno rodzinie wszystkie dzienniki. Nie traciłem ani sylaby; i w duszy robiłem komentarze wprost przeciwne tym, które słyszałem.
Serafja była wściekłą bigotką; ojciec, często nieobecny przy tej lekturze, ząciekłym arystokratą; dziadek arystokratą, ale o wiele umiarkowańszym; nienawidził Jakobinów uwłaszcza jako ludzi źle ubranych i złego tonu.
„Co za nazwisko Pichegru!“ powiadał. To był jego główny zarzut wobec tego słynnego zdrajcy, który wówczas podbijał Holandję. Ciotka Elżbieta miała wstręt jedynie do wyroków śmierci.
Tytuły tych dzienników, które piłem uszami, brzmiały: Dziennik ludzi wolnych, Perlet; widzę jeszcze tytuł, którego ostatnie słowo tworzył zakrętas udający podpis tego Perleta; Debaty; Dziennik obrońców ojczyzny. Później, zdaje mi się, dziennik ten, który szedł kurjerem nadzwyczajnym, doganiał zwykłą pocztę, która ruszała dwadzieścia cztery godzin przed nim.
Przypuszczenie, że pan Senterre nie przychodził codzień, buduję na ilości dzienników, które były do czytania. Ale może, zamiast kilku numerów jednego dziennika, była poprostu wielka ilość dzienników.
Czasami, kiedy dziadek był zakatarzony, mnie polecano czytanie. Cóż za niezręczność tyranów! To tak jak the Papes zakładający bibljotekę zamiast spalić wszystkie książki jak Omar (którego piękny czyn bywa podawany w wątpliwość).
W czasie tych lektur, które trwały (zdaje mi się) jeszcze rok po śmierci Robespierra i które zajmowały dobre dwie godziny każdego ranka, nie przypominam sobie, abym bodaj jeden raz był zdania, które wygłaszała moja rodzina. Przez ostrożność, strzegłem się mówić, a jeśli czasem się odezwałem, wówczas zamiast odeprzeć to co mówiłem, nakazywano mi milczenie. Widzę teraz, że ta lektura była lekarstwem na przerażającą nudę w jakiej pogrążyła się moja rodzina od trzech lat, zrywając po śmierci mojej matki zupełnie ze światem.
Mały Tourte brał mego zacnego dziadka za powiernika swoich amorów z jedną z naszych krewnych, którą gardziliśmy jako biedną i zakałą naszego szlachectwa. On był żółty, wstrętny, chorowity. Zaczął uczyć pisać siostrę moją Paulinę i zdaje mi się że to bydlę zakochało się w niej. Sprowadził do domu księdza Tourte, swego brata, który miał twarz zniszczoną zimnemi humorami. Dziadek powiedział raz, że traci apetyt kiedy ma u siebie tego księdza na obiedzie; to uczucie rozwinęło się we mnie bez miary.
Pan Durand zawsze przychodził do nas raz czy dwa razy dziennie; zdaje mi się, że dwa razy, a to dlaczego. Doszedłem do owej epoki niewiarygodnego głupstwa, gdy każe się uczniowi składać wiersze łacińskie (aby spróbować, czy ma talent poetycki); od tego czasu datuję mój wstręt do wierszy. Nawet u Rasyna, który mi się zdaje wielce wymowny, znajduję sporo waty.
Aby rozwinąć we mnie talent poetycki, pan Durand przyniósł wielki tom, którego czarna oprawa była straszliwie tłusta i brudna.
Brud byłby mi kazał znienawidzić Arjosta pana de Tressan, którego ubóstwiałem; osądźcie tedy uczucie jakie budził we mnie czarny tom pana Durand, który sam był dość licho odziany. Tom ten zawierał poemat jakiegoś jezuity o musze, która utonęła w rynce mleka. Cały dowcip polegał na przeciwstawieniu białości mleka i czarności muchy; słodyczy której szukała w mleku, a goryczy śmierci.
Dyktowano mi te wiersze, usuwając epitety, naprzykład:
Musca (epit.) duxerit aunos (ep.) multos (synonim).
Otwierałem Gradus ad Parnassum; badałem wszystkie epitety istniejące dla muchy: volucris, avis, nigra, i wybierałem, do miary moich heksametrów i pentametrów, naprzykład nigra dla musca, felices dla annos.
Brud książki i płaskość pomysłu budziły we mnie taki wstręt, że regularnie oodzień, około drugiej, dziadek robił za mnie wiersze niby to pomagając mi.
Pan Durand wracał około siódmej wieczór i kazał mi podziwiać różnicę między mojemi wierszami a wierszami ojca jezuity.
Trzeba koniecznie współzawodnictwa, aby przełknąć takie brednie. Dziadek opowiadał mi o swoich praktykach z kolegjum, a ja wzdychałem do kolegjum: tam przynajmniej byłbym mógł przestawać z dziećmi w moim wieku.
Niebawem dostąpiłem tego szczęścia: stworzono Szkołę centralną, dziadek należał do komitetu organizatorów, zamianował profesorem pana Durand.