Życie Henryka Brulard/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI
Amar i Merlinot.

To byli dwaj przedstawiciele ludu, którzy, pewnego pięknego dnia, przybyli do Grenobli i w jakiś czas potem ogłosili listę 152 notorycznie podejrzanych (o to że nie kochają Republiki, to znaczy rządu patrjotycznego), a 350 poprostu podejrzanych. Notoryczni mieli być aresztowani; owi „poprostu“ mieli być jedynie pod nadzorem.
Widziałem to wszystko z dołu, jak dziecko; może, szperając w dzienniku Departamentu (jeżeli istniał taki w owej epoce), albo w archiwum, znalazłoby się coś odmiennego co się tyczy epoki, ale co do wrażeń moich i mojej rodziny, to jest pewne. Jakbądź się rzeczy miały, ojciec mój był notorycznie podejrzany, a dziadek poprostu podejrzany.
Ogłoszenie tych dwóch list było uderzeniem piorunu dla mojej rodziny. Pospieszam dodać, że ojca zwolniono aż 6-go termidora (aha! jest data. Uwolniony 6-go termidora, na trzy dni przed śmiercią Robespierra) i trzymano na liście przez dwadzieścia dwa miesiące.
To wielkie wydarzenie sięgałoby tedy 26-go kwietnia 1793. Wreszcie odnajduję w mojej pamięci, że ojciec był dwadzieścia dwa miesiące na liście, a spędził w więzieniu tylko trzydzieści dwa albo czterdzieści dwa dni.
Ciotka Serafja okazała w tej potrzebie wiele odwagi i energji. Udała się do członków Departamentu, to znaczy zarządu departamentalnego, obchodziła przedstawicieli ludu, i uzyskiwała zawsze zwłokę dwu lub trzytygodniową, niekiedy pięćdziesięciodniową.
Obecność swego nazwiska na fatalnej liście ojciec przypisuje dawnej swojej rywalizacji z Amarem, który też był adwokatem, o ile mi się zdaje.
W parę miesięcy po tem prześladowaniu, o którem bezustanku mówiono w rodzinie, wymknęła mi się naiwność, która potwierdziła opinję o ohydzie mego charakteru. Wyrażano w grzecznej formie zgrozę, jaką budziło nazwisko Amara.
„Ależ, rzekłem do ojca, Amar umieścił cię na liście jako notorycznie podejrzanego że nie kochasz Republiki, a mnie się wydaje pewne, że ty jej nie kochasz“.
Na to cała rodzina poczerwieniała z gniewu; omal nie wysłano mnie już do więzienia do mego pokoju. Przy wieczerzy, na którą niebawem mnie wezwano, nikt nie odzywał się do mnie. Zastanawiałem się głęboko. Nic prawdziwszego nad to co powiedziałem; ojciec szczycił się tem, że nienawidzi nowego porządku rzeczy (formuła modna wówczas wśród arystokratów); jakież tedy mają prawo się gniewać?
Tą formą rozumowania: Jakie prawo? posługiwałem się od czasu pierwszych aktów samowoli, które nastąpiły po śmierci mojej matki, zatruwając mój charakter i czyniąc mnie tem czem jestem.
Czytelnik zauważy z pewnością, że ta forma prowadziła szybko do najwyższego oburzenia.
Ojciec mój, Cherubin Beyle, zamieszkał w pokoju zwanym pokojem mego wuja. (Mój sympatyczny wujaszek, Roman Gagnon, ożenił się w Echelles, w Sabaudji, i kiedy przybywał do Grenobli, co dwa lub trzy miesiące, aby odwiedzić dawne przyjaciółki, mieszkał w tym pokoju wspaniale umeblowanym czerwonym adamaszkiem — przepych Grenobli z roku 1793).
Zważcie tu umiarkowanie charakterów w Delfinacie. Ojciec mój nazywał ukrywaniem się to, że przebywał ulicę i przychodził nocować u dziadka, gdzie wiedziano że jada obiad i wieczerzę od paru lat. Terror był tedy w Grenobli bardzo łagodny i dodam śmiało bardzo rozsądny. Mimo dwudziestu lat postępu, terror z roku 1815 (czyli reakcja stronnictwa mego ojca) wydaje mi się bardziej okrutny. Ale bezgraniczny wstręt, jaki obudził we mnie rok 1815, sprawił że zapomniałem faktów: bezstronny historyk będzie może innego zdania. Błagam czytelnika (jeśli go kiedy znajdę), aby pamiętał, że ja mam pretensje do prawdomówności tylko w tem co tyczy moich uczuć; co do faktów, nigdy nie miałem do nich wiele pamięci. To była, nawiasem mówiąc, przyczyna, że słynny Jerzy Cuvier zawsze mnie bił w dysputach, jakie raczył czasami toczyć ze mną w swoim salonie, w soboty, między 1827 a 1830.
Aby uniknąć straszliwego prześladowania, ojciec mój zamieszkał w pokoju mego wuja. Było to w zimie, bo mawiał do mnie: To istna lodownia.
Spałem obok jego łóżka w ładnem łóżeczku mającem kształt klatki na ptaki, z którego niepodobna było wypaść. Ale to nie trwało długo. Niebawem widzę się w krzywym pokoiku obok sypialni dziadka.
Zdaje mi się teraz, że to dopiero w epoce Amara i Merlinota zamieszkałem w krzywym pokoju. Było mi tam bardzo niemiło z przyczyny zapachu kuchni pana Reyboz albo Reybaud, korzennika, prowansalczyka, którego akcent śmieszył mnie. Słyszałem często, jak pomstował na swoją córkę, potwornie brzydką; inaczej nie omieszkałbym zrobić z niej damy moich myśli. Było to moje szaleństwo i trwało ono długo, ale zawsze przestrzegałem zupełnej dyskrecji, którą odnalazłem w cechach temperamentu melancholicznego wedle Cabanisa.
Bardzo byłem zdziwiony, widując ojca bardziej zbliska w pokoju wuja, że nie czyta już Bourdaloue, Massillona ani Biblji Sacy’ego w dwudziestu dwu tomach. Śmierć Ludwika XVI-go wtrąciła go, jak wielu innych, w Historję Karola I-go Hume’a; ponieważ nie umiał po angielsku, czytał przekład — jedyny wówczas — niejakiego pana Belot, albo prezydenta Belot. Niebawem, ojciec, zmienny i wyłączny w swoich gustach, utonął cały w polityce. Jako kiecko widziałem jedynie śmieszność tej zmiany, dziś widzę jej przyczyny. Może ta wyłączność, z jaką ojciec szedł za swemi namiętnościami (albo gustami) czyniła zeń człowieka wyrastającego nieco ponad przeciętność.
Oto pochłonął go całkowicie Hume i Smolett: chce mnie nakłonić do tych książek, tak jak, dwa lata wprzódy, chciał mi zaszczepić uwielbienie dla Bourdaloue. Może czytelnik osądzić, jak przyjąłem tę propozycję serdecznego przyjaciela znienawidzonej Serafji.
Nienawiść tej zgorzkniałej dewotki zdwoiła się, odkąd mnie ujrzała w domu swego ojca w charakterze faworyta. Mieliśmy z sobą straszliwe sceny, gdyż stawiałem jej czoło; rezonowałem, i to doprowadzało ją do wściekłości.
Panie Romagnier i Colomb, które bardzo kochałem, moje krewniaczki, wówczas kobiety trzydziestosześcio albo czterdziestoletnie, oraz macocha Romana Colomb, mego najlepszego przyjaciela, przychodziły na partyjkę do ciotki Elżbiety. Panie te były zdziwione scenami, jakie miałem z Serafją; scenami które dochodziły często aż do przerwania bostona; ale zdaje mi się, że w duchu były po mojej stronie przeciw tej warjatce.
Kiedy się zastanawiam nad temi scenami od ich epoki (1793, zdaje mi się), tłumaczyłbym je sobie tak: Serafja, dość ładna dziewczyna, romansowała z moim ojcem i nienawidziła we mnie istotę, która stanowiła moralną lub legalną przeszkodę do ich małżeństwa. Pozostaje zbadać czy, w r. 1793, władza duchowna pozwoliłaby na małżeństwo między szwagrem a szwagierką. Sądzę że tak; ile że Serafja, wraz z panią Vignon, swoją serdeczną przyjaciółką, należała do najwyższego sanhedrynu miejscowej dewocji.
W czasie tych gwałtownych scen, które się powtarzały raz albo dwa razy na tydzień, dziadek nie mówił nic (uprzedziłem już, że miał charakter w typie Fontenella), ale w gruncie zgadywałem, że był po mojej stronie. Rozsądnie biorąc, co mogło istnieć wspólnego między pannicą dwudziestosześcio lub trzydziestoletnią a dziesięcio lub dwunastoletnim dzieciakiem?
Służba (to znaczy Marion, Lambert zrazu, a potem człowiek który nastał po nim) trzymała moją stronę. Siostra moja Paulina, ładna dziewczynka o trzy lub cztery lata młodsza odemnie, była po mojej stronie. Druga siostra, Zenaida (dziś Aleksandrowa Malleia) trzymała stronę Serafji; podejrzewaliśmy ją wraz z Pauliną, że nas szpieguje.
Zrobiłem karykaturę rysowaną kawałkiem ołowiu na ścianie kurytarza wiodącego z jadalni do pokojów w dawnym domu mego dziadka. Pod rzekomym portretem Zenaidy na dwie stopy wysokim, napisałem:
Karolina Zenaida B... donosicielka.
Drobiazg ten był przyczyną straszliwej sceny, której widzę jeszcze szczegóły. Serafja była wściekła, przerwano partję. Zdaje się że Serafja poróżniła się z panią Romagnier i Colomb. Była już ósma. Obie panie, słusznie obrażone wybrykami tej warjatki, i widząc że ani jej ojciec ani ciotka nie mogą albo nie śmieją nakazać jej milczenia, postanowiły odejść. To rozpętało tem większą burzę. Padło jakieś surowe słowo z ust dziadka czy ciotki Elżbiety; Serafja chciała się rzucić na mnie; zasłoniłem się słomianem krzesłem i uciekłem do kuchni, gdzie byłem pewny, że Marion, która mnie uwielbiała a niecierpiała Serafji, obroni mnie.
Obok bardzo wyraźnych obrazów widzę luki w tem wspomnieniu: jest ono niby fresk, z którego wielkie kawały odpadły. Widzę Serafję wycofującą się z kuchni, i siebie obserwującego ten odwrót nieprzyjaciela. Scena toczyła się w pokoju ciotki Elżbiety.
Lubiłem bardzo kuchnię, będącą we władzy moich przyjaciół, Lamberta i Marion, oraz służącej ojca, którzy wszyscy mieli tę wielką zaletę, że nie byli mymi zwierzchnikami; tam jedynie znajdywałem słodką równość i wolność. Skorzystałem z tej sceny, aby się nie pokazać aż do kolacji. Zdaje mi się, że płakałem z wściekłości z powodu straszliwych obelg (bezbożnik, zbrodniarz, etc.) jakiemi Serafja mnie obrzuciła, ale bardzo wstydziłem się moich łez.
Zastanawiam się od godziny, aby sprawdzić, czy ta scena jest zupełnie prawdziwa, rzeczywista, równie jak dwadzieścia innych, które, wywołane z cienia, ukazują się potrosze po latach niepamięci; ale tak, to jest zupełnie rzeczywiste, mimo że nigdy w innej rodzinie nie widziałem nic podobnego. Prawda że niewiele znałem domów mieszczańskich, oddalał mnie od nich wstręt, a lęk jaki budziłem mojem stanowiskiem albo moją inteligencją (przepraszam za tę przechwałkę) nie pozwalał, aby tego rodzaju sceny odbywały się w mej obecności. Ostatecznie, nie mogę wątpić o rzeczywistości sceny z karykaturą Zenaidy i wielu innych. Tryumfowałem zwłaszcza, kiedy ojciec był w Claix: jeden wróg mniej, i jedyny istotnie potężny.
Niegodziwe dziecko, zjadłbym cię“, krzyknął jednego dnia ojciec, idąc na mnie wściekły; ale nigdy mnie nie uderzył, może dwa albo trzy razy najwyżej. Te słowa: niegodziwe dziecko, etc., powiedział mi jednego dnia, kiedy wybiłem Paulinę, która płakała i napełniała dom wrzaskiem.
W oczach mego ojca miałem charakter nieznośny; była to prawda utrwalona przez Serafję i to na zasadzie faktów: zamach na panią Chenavaz, ukąszenie w czoło pani Pison-Dugalland, odezwanie się o Amarze. Niebawem przyszedł słynny list anonimowy podpisany Gardon. Ale trzeba komentarza, aby zrozumieć tę straszliwą zbrodnię. W istocie była to brzydka psota, wstydziłem się jej przez kilka lat, kiedy myślałem jeszcze o mojem dziecięctwie przed miłością do Melanji, miłością, która skończyła się w roku 1805, gdy miałem dwadzieścia dwa lat. Dziś, kiedy praca nad spisywaniem mego życia ukazuje mi je wielkiemi strzępami, widzę bardzo dobrze tę historję z księdzem Gardon.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.