Życie Henryka Brulard/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie pamiętam absolutnie, w jaki sposób wyzwoliłem się z pod tyranji księdza Raillane. Ten łajdak powinien był ze mnie zrobić doskonałego jezuitę, godnego następcę mego ojca, lub też plugawego żołdaka, dziwkarza i knajpiarza. Temperament mój byłby, jak u Fieldinga, absolutnie przesłonił plugastwo. Byłbym tedy jedną lub drugą z owych sympatycznych figur, gdyby nie przekochany dziadek, który bezwiednie udzielił mi swego kultu Horacego, Sofoklesa, Eurypidesa i wykwintnej literatury. Szczęściem, gardził wszystkimi dwornymi pisarzami współczesnymi, nie zatruto mnie tedy Marmontelem, Doratem i innem świństwem. Nie wiem czemu, zaznaczał on na każdym kroku swój szacunek dla księży, którzy w istocie budzili w nim wstręt jak coś niechlujnego. Widząc ich udomowionych w swoim salonie przez córkę swoją Serafję i przez mego ojca, był dla nich bardzo grzeczny, jak dla wszystkich. Aby mówić o czemś, mówił o literaturze; naprzykład o pisarzach duchownych, mimo że ich nie lubił. Ale ten człowiek tak grzeczny z największym trudem mógł ukryć głęboki wstręt, jaki budziła w nim ich ciemnota. „Jakto, nie znają nawet księdza Fleury, swego historyka!“ Usłyszałem jednego dnia ten wykrzyknik, który pomnożył moje zaufanie do dziadka.
Odkryłem rychło potem, że dziadek spowiadał się nader rzadko. Był raczej bardzo grzeczny wobec religji niż wierzący. Byłby dewotem, gdyby mógł uwierzyć, że odnajdzie w niebie córkę swoją Henrykę (Książę de Broglie powiadał: „Mam uczucie, że córka moja jest w Ameryce“), ale był tylko smutny i milczący. Z chwilą gdy ktoś przyszedł, przez grzeczność mówił i opowiadał anegdotki.
Może ksiądz Raillane zmuszony był się kryć, nie chcąc zaprzysiąc cywilnej Konstytucji kleru. Jakbądź się rzeczy miały, zniknięcie jego było dla mnie wydarzeniem największej wagi, a nic z tego nie pamiętam.
Oto ułomność mojej pamięci, czego mam wiele przykładów od owych trzech lat, kiedy na terasie San Pietro in Montorio (Jankulum) przyszła mi wspaniała myśl, że dochodzę pięćdziesiątki i że byłby czas myśleć o odjeździe, przedtem zaś sprawić sobie wielką przyjemność popatrzenia chwilę wstecz. Nie pamiętam nic z epok lub momentów, w których czułem zbyt żywo. Jedną z przyczyn, dla których uważam się za odważnego, jest to, że przypominam sobie zupełnie ściśle najdrobniejsze okoliczności pojedynków jakie miałem. W wojsku, kiedy deszcz padał i kiedy maszerowałem w błocie, odwaga ta była ledwo wystarczająca; ale kiedy nie przemokłem poprzedniej nocy i kiedy koń nie ślizgał się podemną, najryzykowniejsza śmiałość była dla mnie, dosłownie, prawdziwą przyjemnością. Moi rozsądni koledzy robili się poważni i bladzi, albo przeciwnie bardzo czerwoni: Mathis stawał się weselszy, a Forisse rozsądniejszy. To tak jak obecnie: nie myślę nigdy o możliwości of wanting of a thousand francs, co mi się zdaje wszakże dominującą ideą, główną myślą przyjaciół w moim wieku, posiadających dobrobyt, od którego ja jestem daleko (naprzykład pp. Besan, Kolon etc.). Ale schodzę na manowce. Wielką trudnością pisania tego pamiętnika, jest to, że mam i mogę spisać wiernie jedynie wspomnienia odnoszące się do epoki którą trzymam niejako za włosy: naprzykład chodzi teraz o czasy oczywiście mniej nieszczęśliwe, które spędziłem pod panem Durand.
Był to człowiek może czterdziestopięcioletni, gruby i okrągły we wszelkiem rozumieniu. Miał dużego ośmnastoletniego syna, bardzo miłego, którego podziwiałem zdaleka i który później, zdaje mi się, kochał się w mojej siostrze. Ten pan Durand nie miał w sobie nic z jezuity; co więcej, był grzeczny, ubrany możliwie najskromniej, ale zawsze schludnie. Poprawdzie nie umiał ani słowa po łacinie, ale ja nie umiałem także: nie była to rzecz, o którą moglibyśmy się poróżnić.
Umiałem na pamięć Selectae e profanis, a zwłaszcza historję o Androklesie i jego lwie; umiałem też Stary Testament, może trochę z Wergilego i Korneljusza. Ale gdyby mi przesłano, wypisany po łacinie, urlop tygodniowy, nie zrozumiałbym nic. Nieszczęsna łacina pisana przez współczesnych (De Viris illustribus, mówiące o Romulusie, którego bardzo wielbiłem), była dla mnie niezrozumiała. Otóż z panem Durand było tak samo; umiał na pamięć autorów, których wykładał od dwudziestu lat; ale kiedy dziadek spróbował go parę razy poradzić się o jakieś trudne miejsce w Horacym, pan Durand nie rozumiał nawet o co chodzi.
Tak więc, metoda była opłakana; gdybym zechciał, nauczyłbym łaciny w półtora roku chłopca przeciętnych zdolności. Ale czy to było nic gryźć tę wściekłą łacinę dwie godziny rano i trzy godziny wieczór? To wielkie pytanie. Około r. 1819, nauczyłem angielskiego w dwadzieścia sześć dni pana Antonio Clerichetti z Medjolanu, który męczył się ze skąpym ojcem. Trzydziestego dnia sprzedał księgarzowi swój przekład badania księżnej Walji (Karoliny Brunszwickiej), wielkiej k...y, której jej mąż, król i mający do wydania miljony, nie mógł dowieść, że zrobiła go tem, czem jest 95 mężów na 100.
Zatem, absolutnie nie pamiętam wydarzenia które mnie rozdzieliło z księdzem Raillane.
Po mękach każdej godziny, owocu tyranji tego niegodziwego jezuity, widzę się nagle, u mego kochanego dziadka, sypiam w gabineciku w kształcie trapezu przylegającym do jego sypialni i biorę lekcje łaciny od poczciwego Durand, który przychodził, o ile mi się zdaje, dwa razy dziennie, od dziesiątej do jedenastej i od drugiej do trzeciej. Moja rodzina przestrzegała zawsze ściśle zasady, aby mi nie dozwalać zetknięcia z dziećmi z gminu. Ale lekcje z panem Durand odbywały się w obecności mego kochanego dziadka, w zimie w jego sypialni, w lecie w salonie koło terasy, czasami w przedpokoju, przez który się prawie nigdy nie przechodziło.
Wspomnienie tyrana Raillane przejmowało mnie grozą aż do r. 1814; w tej epoce w przybliżeniu straciłem je z pamięci; wydarzenia Restauracji pochłonęły całą moją zgrozę i moje obrzydzenie. Jedynie te ostatnie uczucia budzą we mnie wspomnienia pana Durand w domu; cierpiałem bowiem jego lekcje także w Szkole centralnej, ale wtedy byłem szczęśliwy, przynajmniej w porównaniu: zaczynałem być wrażliwy na piękny krajobraz, na widok wzgórz Eybens i Echirolles, piękną łąkę angielską przy bramie Bonne, na którą wychodziło okno mojej klasy, szczęściem położonej na trzeciem piętrze.
Zdaje się że w zimie pan Durand przychodził do mnie na lekcję od siódmej do ósmej wieczór. Widzę się przynajmniej nad małym stolikiem oświeconym łojówką, pan Durand przy kominku, zwrócony do stolika, przy którym ja siedzę.
Tam to pan Durand zaczął czytywać ze mną Metamorfozy Owidjusza. Widzę go jeszcze, zarówno jak żółty lub bukszpanowy kolor okładki tej książki. Zdaje mi się, że z przyczyny zbyt wesołej treści przyszło do żywej dyskusji między ciotką Serafją, wścieklejszą wówczas niż kiedykolwiek, i jej ojcem. Przez kult literatury pięknej, stawił jej czoło, i w miejsce ponurych okropności Starego Testamentu czytałem o amorach Pyrama i Tysbe, a zwłaszcza o Dafne zmienionej w drzewo laurowe. Ta powiastka ubawiła mnie szalenie. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem, że można znaleść przyjemność w łacinie, która była moją męczarnią od tylu lat.
Ale tutaj chronologja tej ważnej historji pyta: „Od ilu lat?“
Doprawdy, nie mam pojęcia. Zacząłem łacinę w siódmym roku, w 1790. Zdaje mi się, że w V-tym roku byłem w Szkole Centralnej.
Byłem tam od roku, zajmowaliśmy bowiem wielką salę matematyczną, na pierwszem piętrze, w momencie zamordowania Roberjota w Rastadt. Zatem może w r. 1794 tłumaczyłem Metamorfozy Owidjusza. Dziadek pozwalał mi niekiedy czytać przekład pana Dubois-Fontanelle, mego późniejszego profesora.
Zdaje mi się, że śmierć Ludwika XVI — 21 stycznia 1793 — zaszła w czasie tyranji księdza Raillane. Rzecz ucieszna i w którą potomność z trudem uwierzy, moja rodzina, mieszczańska ale ocierająca się w swojem mniemaniu o szlachectwo, ojciec mój zwłaszcza, który uważał się za zrujnowanego szlachcica — wszyscy śledzili proces króla, czytali wszystkie dzienniki, tak jakby chodziło o proces bliskiego przyjaciela lub krewniaka.
Przyszła wieść o skazaniu; rodzina moja była w zupełnej rozpaczy. „Ale oni nigdy nie ośmielą się wykonać tego haniebnego wyroku“, powiadali. „Czemu nie, myślałem, jeżeli zdradził?“
Byłem w gabinecie ojca, przy ulicy des Vieux-Jesuites, około siódmej wieczór, w ciemną noc; czytałem przy lampie, oddzielony od ojca wielkim stołem. Udawałem że pracuję, ale czytałem Pamiętniki szlachcica księdza Prévost, którego egzemplarz, mocno zniszczony, znalazłem. Wtem rozległ się turkot kurjerskiej poczty, przybywającej z Ljonu i z Paryża.
„Muszę dowiedzieć się, co te potwory zrobiły“, rzekł ojciec wstając.
„Mam nadzieję, że zdrajcę stracono“, pomyślałem. Potem zastanowiłem się nad krańcową różnicą uczuć moich a mego ojca. Kochałem czule nasze pułki, które widziałem przeciągające przez plac Grenette z okien dziadka: wyobrażałem sobie, że król chce sprawić aby były pobite przez Austrjaków. (Widać z tego, że, mimo iż mając ledwie dziesięć lat, nie byłem daleki od prawdy). Ale przyznam się, że wystarczyłoby przejęcie losem Ludwika XVI, jakie okazywał wielki wikarjusz Rey i inni księża, przyjaciele rodziny, aby kazać mi pragnąć jego śmierci. Uważałem wówczas, na podstawie piosenki, którą śpiewałem kiedym się nie obawiał że mnie usłyszy ojciec lub ciotka Serafja, że absolutnym obowiązkiem jest umrzeć za ojczyznę, gdy trzeba. Czemże było życie zdrajcy, który za pomocą tajemnego listu mógł wytracić jeden z tych pięknych pułków, które widziałem ciągnące przez plac Grenette? Rozsądzałem sprawę między moją rodziną a mną, kiedy ojciec wrócił. Widzę go jeszcze, w białym flanelowym kubraku, którego nie zdjął wychodząc przed dom.
„Stało się, rzekł z głębokiem westchnieniem, zamordowali go“.
Uczułem jedno z najżywszych drgnień radości, jakich doznałem w życiu. Czytelnik pomyśli może, że jestem okrutny; ale jaki byłem w dziesiątym roku, taki jestem w pięćdziesiątym drugim.
Kiedy, w grudniu r. 1830, nie ukarano śmiercią bezczelnego draba Peyronneta oraz innych, którzy podpisali Rozporządzenia, powiedziałem o łykach paryskich: nędzę swojej duszy biorą za cywilizację i szlachetność. W jaki sposób, po takiej słabości, śmieć skazać na śmierć zwykłego mordercę?
Zdaje mi się, że to, co się dzieje w r. 1835, usprawiedliwiło moje przewidywania z r. 1830.
Byłem tak przejęty tym wielkim aktem sprawiedliwości narodowej, że nie mogłem czytać dalej książki, z pewnością jednej z najbardziej wzruszających jakie istnieją. Ukryłem ją, położyłem przed sobą poważną książkę (prawdopodobnie Rollina, którego ojciec dał mi do czytania) i zamknąłem oczy, aby móc sycić się w spokoju tem wielkiem wydarzeniem. Ściśle to samo zrobiłbym dziś, z dodatkiem, że, o ile nie zaszłaby absolutna potrzeba, nic nie mogłoby mnie skłonić do oglądania zdrajcy, którego dobro ojczyzny wysyła na stracenie. Mógłbym wypełnić dziesięć stronic szczegółami tego wieczoru; ale, jeżeli czytelnicy z 1880 są takie same zdechlaki jak wykwintne towarzystwo z r. 1835, tak scena jak i jej bohater obudzą w nich uczucie głębokiego wstrętu, dochodzącego do tego, co te dusze z papier maché nazywają zgrozą. Co do mnie, o wiele więcej czułbym litości dla mordercy skazanego na śmierć bez niewzruszonych dowodów, niż dla King[1] któryby się znalazł w podobnym wypadku. Death of a King[2] — jeśli jest winien — jest zawsze użyteczna in terrorem dla zapobieżenia nadużyciom, w które krańcowe szaleństwo, zrodzone z absolutnej władzy, wtrąca tych ludzi. (Patrz upodobanie Ludwika XV-go w grobach świeżo zasypanych na cmentarzach wiejskich, które widział z powozu przejeżdżając w okolicach Wersalu. Patrz obecne szaleństwo młodej królowej Marji Portugalskiej).
Stronica, którą oto napisałem, zgorszyłaby nawet moich przyjaciół z r. 1835. Potępiono mnie u pani Beronde, w r. 1829, za to, że wished the death of the Duke of Bordeaux, Sam pan Mignet (dziś radca stanu) uczuł wstręt do mnie, a pani domu, którą kochałem (did like), ponieważ podobna była do Cerwantesa, nie przebaczyła mi tego nigdy; mówiła że jestem straszliwie niemoralny, i była zgorszona, w 1833, w kąpielach w Aix, kiedy hrabina C...a! wzięła mnie w obronę. Mogę powiedzieć, że aprobata istot, które uważam za słabe, jest mi zupełnie obojętna. Mam uczucie że to warjaci, widzę jasno że nie rozumieją problemu.
Przypuśćmy wreszcie że jestem okrutny, więc dobrze, jestem; dowiecie się o mnie jeszcze innych rzeczy, jeśli będę pisał dalej.
Wnoszę z tego wspomnienia, tak przytomnego moim oczom, że w 1793, czterdzieści dwa lat temu, szedłem na łowy szczęścia absolutnie tak jak dziś, czyli, wyrażając się pospolicie, charakter mój był absolutnie taki sam jak dziś. Wszelkie oszczędzania, o ile chodzi o ojczyznę, wydają mi się dziecinne.
Powiedziałbym zbrodnicze, gdyby nie moja bezgraniczna wzgarda dla istot słabych. (Przykład: p. Feliks Faure, par Francji, pierwszy prezydent, mówiący do swego syna w Saint-Ismier, w r. 1828, o śmierci Ludwika XVI-go: „Niegodziwcy wydali go na śmierć“. Ten sam człowiek skazuje dziś, w Izbie Parów, młodych i czcigodnych szaleńców, których nazywa się spiskowcami kwietniowymi. Jabym ich skazał na jeden rok pobytu w Cincinnati (w Ameryce), przez który to rok dałbym im dwieście franków miesięcznie). Równie wyraźne wspomnienie mam tylko z mojej pierwszej komunji, którą ojciec kazał mi odbyć w Claix, w obecności bigota cieśli Charbonota z Cossey, około 1795.
Ponieważ, w 1793, kurjer potrzebował dobrych pięć, a może sześć dni na drogę z Paryża do Grenobli, scena w gabinecie ojca odbywała się może 28-go albo 29-go stycznia o siódmej wieczór. Przy wieczerzy, ciotka Serafja zrobiła mi scenę za moją okrutną duszę etc. Patrzałem na ojca, nie otwierał ust, prawdopodobnie z obawy że sam dojdzie i mnie doprowadzi do ostateczności. Przy całem mojem okrucieństwie i dzikości, nie uchodziłem przynajmniej w rodzinie za tchórza. Ojciec mój był zanadto przenikliwy, aby nie przejrzeć, nawet w swoim gabinecie (o siódmej) wrażeń dziesięcioletniego smarkacza.
W dwunastym roku, jako cudowne dziecko, oblegałem bezustanku pytaniami mego dziadka, który z rozkoszą mi odpowiadał. Byłem jedyną istotą, z którą zdolny był mówić o mojej matce. Nikt w rodzinie nie śmiał mówić do niego o tej ukochanej istocie. W dwunastym roku tedy byłem fenomenem wiedzy, a w dwudziestym — fenomenem nieuctwa.
Od 1796 do 1799 interesowałem się jedynie tem, co mogło mi dać sposób opuszczenia Grenobli, to znaczy matematyką. Obliczałem z niepokojem sposoby poświęcenia nauce pół godziny więcej dziennie. Co więcej, lubiłem i lubię jeszcze matematykę dla niej samej, jako rzecz nie dopuszczającą obłudy i mętności — dwie moje zmory.
W tym stanie duszy, co mi znaczyła jakaś rozsądna i wyczerpująca odpowiedź mego kochanego dziadka, w przedmiocie ocenienia prac Courta de Gebelin, którego ojciec mój, nie wiem skąd, posiadał piękne wydanie, z piękną ryciną, przedstawiającą organy głosu u człowieka?
W dziesiątym roku napisałem w sekrecie komedję prozą, lub raczej pierwszy akt. Pracowałem mało ponieważ czekałem chwili natchnienia, to znaczy owego stanu egzaltacji, która wówczas chwytała mnie może dwa razy na miesiąc. Pracę tę trzymałem w wielkiej tajemnicy; płody mego pióra budziły we mnie zawsze tę samą wstydliwość co moje sprawy serca. Nic przykrzejszego dla mnie, niż mówić z kim o nich. Doświadczyłem żywo tego uczucia jeszcze w r. 1830, kiedy pan Wiktor de Tracy zaczął mówić ze mną o Czerwonem i Czarnem (powieść w dwóch tomach).