Życie Henryka Brulard/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie Henryka Brulard |
Wydawca | Bibljoteka Boy’a |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Vie de Henri Brulard |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo całego swego delfinackiego sprytu, ojciec mój, Cherubin Beyle, nie był wolny od namiętności. Po namiętności do kaznodziejów, Masillona i Bourdaloue, przyszła namiętność ogrodnictwa, którą w dalszym ciągu wyrugowała namiętność kielni (albo budownictwa), którą zdaje się miał zawsze; wreszcie polityka reakcyjna i namiętność gospodarzenia Grenoblą na korzyść Burbonów. Ojciec myślał dzień i noc o tem co było celem jego namiętności; miał wiele sprytu, wielkie znawstwo chytrości innych delfinatczyków, z czego wyciągnąłbym dość chętnie wniosek, że był człowiekiem zdolnym. Ale tak samo nie mam już o tem pojęcia jak o jego fizjognomji.
Ojciec zaczął jeździć dwa razy w tygodniu do Claix; jest to folwarczek zdaje mi się stupięćdziesięciomorgowy, położony na południe od miasta, na zboczu góry, poza Drac. Grunt w Claix i w Furonières jest suchy, wapienny, pełen kamieni. Pewien frant, ksiądz, wpadł około 1750 na pomysł aby uprawić moczar na zachód od miasta w Claix; ten moczar stał się fortuną okolicy.
Dom ojca był o dwie mile od Grenobli; zrobiłem tę drogę pieszo może tysiąc razy. Z pewnością temu ćwiczeniu ojciec zawdzięczał owo doskonałe zdrowie, dzięki któremu dożył siedemdziesięciu dwóch lat, o ile mi się zdaje. W Grenobli człowieka o tyle tylko szanują, o ile ma ziemię. Lefèvre, perukarz mego ojca, miał folwarczek w Corenc i często robił zawód kljentom, bo udał się do Corenc: wymówka zawsze skuteczna.
Ojciec był tak przejęty swą nową pasją, że mówił mi o niej bezustanku. Sprowadził z Paryża czy Ljonu Bibljotekę rolniczą czy gospodarską, w której były ryciny; przeglądałem często tę książkę, czemu zawdzięczałem, że często chodziłem do Claix (to znaczy do naszego domu w Turonières), we czwartki, dnie wakacyjne. Przechadzałem się z ojcem po polach i słuchałem z niechęcią wykładu jego planów. Bądź co bądź, przyjemność że ma jakiegoś słuchacza owych romansów, które nazywał kalkulacją, sprawiała, że nieraz wracałem do miasta aż w piątek; czasami wyjeżdżaliśmy we środę wieczór.
Nie lubiłem Claix, bo wciąż nękano mnie tam projektami rolniczemi, ale niebawem odkryłem tam wielką pociechę. Udało mi się ściągać tomy Woltera z czterdziestotomowego oprawnego wydania, które ojciec miał u siebie w Claix; były doskonale oprawne w cielęcą skórę. Było tam, zdaje mi się, czterdzieści tomów, bardzo ściśniętych; wyciągałem dwa i ściskałem nieco inne, nie było znać. Zresztą ta niebezpieczna książka stała na najwyższej półce szafy z wiśniowego drzewa, oszklonej, często zamykanej na klucz.
Dzięki Bogu, nawet w tym wieku ryciny wydały mi się śmieszne: i co za ryciny: do Darczanki![1]
Ten cud budził we mnie niemal wiarę, że Bóg powołał mnie do dobrego smaku i do napisania kiedyś Historji malarstwa we Włoszech.
Spędzaliśmy w Claix zawsze ferje, to znaczy wrzesień i sierpień. Moi nauczyciele skarżyli się, że zapominam całej łaciny w tej dobie przyjemności. Nic nie było bardziej wstrętne, niż kiedy ojciec nazywał nasze wyprawy do Claix naszemi przyjemnościami. Byłem jak galernik, któregoby zmuszono aby nazywał swoją przyjemnością system łańcuchów nieco mniej ciężki od innych.
Byłem uprzedzony i, jak sądzę, bardzo zły i niesprawiedliwy dla ojca i dla księdza Raillane. Wyznaję, ale z wielkim wysiłkiem rozumu, nawet w r. 1835, że nie podobna mi sądzić tych dwóch ludzi. Zatruli moje dzieciństwo w całem znaczeniu słowa zatruć. Mieli twarze surowe i stale bronili mi zamienić słowo z chłopcem w moim wieku. Dopiero w epoce Szkół centralnych (wspaniałe dzieło pana de Tracy) dostałem się w towarzystwo dzieci w moim wieku, ale nie z dziecięcą wesołością i beztroską. Przebyłem tam nieufny, zły, dyszący żądzą zemsty za najmniejszego kuksańca, który był dla mnie tem co policzek między mężczyznami, słowem z wszelkiemi przywarami z wyjątkiem zdrady.
Najgorszą stroną tyranji księdza Raillane było to, że ja czułem swoje niedole. Widziałem bezustanku na Grenette dzieci w moim wieku, chodzące i biegające społem, rzecz której mi nie dozwolono ani razu. Kiedy okazywałem zgryzotę, która mnie żarła, odpowiadano mi: „pojedziesz powozem“, i pani Périer-Lagrange, matka mego szwagra, brała mnie do swego powozu, kiedy odbywała przejażdżkę dla zdrowia. Łajała mnie przynajmniej tyle co ksiądz Railiane, była to zasuszona dewotka i miała, jak ksiądz, ową niezmienną fizjognomję, która nie śmieje się nigdy. Co za ekwiwalent przechadzki z małemi urwisami w moim wieku! Ktoby uwierzył, ja nigdy nie grałem w kręgielki, a bąka dostałem jedynie dzięki interwencji dziadka, któremu córka jego Serafja zrobiła o to scenę.
Byłem tedy bardzo nieufny, bardzo zły, kiedy w pięknej bibljotece w Claix odkryłem Don Kiszota po francusku. Książka była z rycinami, ale wyglądała staro, ja zaś nienawidziłem wszystkiego co było stare, ponieważ moi krewni nie pozwalali mi widywać młodych, a sami wydawali mi się strasznie starzy. Ale w końcu zdołałem zrozumieć ryciny, które wydały mi się zabawne: Sancho Pansę na jego ośle podpierają czterema tyczkami, gdy Gines de Panamone zabiera mu osła.
Pękałem przy don Kiszocie ze śmiechu. Raczcie się zastanowić, że od śmierci mojej biednej matki ja się nie śmiałem; byłem ofiarą najbardziej konsekwentnego arystokratycznego i religijnego wychowania. Moi tyrani nie odstąpili nigdy na krok od tego planu. Odrzucano wszelkie zaproszenia. Chwytałem czasem urywek rozmów, w których dziadek był zdania, aby mi pozwolono gdzieś bywać. Ciotka Serafja sprzeciwiała się, wyrażając się o mnie w sposób obelżywy; ojciec, który jej ulegał, dawał dziadkowi jezuickie odpowiedzi, które nie zobowiązywały do niczego. Ciotka Elżbieta wzruszała ramionami. Kiedy jakiś projekt przechadzki wyszedł zwycięsko z takiej dyskusji, ojciec odwoływał się do księdza Raillane a przyczyny zadania, którego nie odrobiłem wczoraj, i które trzeba było zrobić właśnie w porze przechadzki.
Osądźcie wrażenie don Kiszota wśród tak okropnego smutku! Odkrycie tej książki czytanej pod lipą w alei gdzie siadywałem, jest może największą epoką w mojem życiu.
Ktoby uwierzył? Ojciec, widząc że parskam śmiechem, łajał mnie, groził że mi odbierze tę książkę (co uczynił też kilka razy), i brał mnie w pole, aby mi wykładać swoje plany meljoracyj.
Nękany nawet przy lekturze Don Kiszota, kryłem się w krzaki, do altanki na samym końcu sadu okolonego murem.
Znalazłem Moliera z ryciami; ryciny wydały mi się śmieszne, zrozumiałem tylko Skąpca. Znalazłem komedje Destouches’a; jedna z najpocieszniejszych rozczuliła mnie do łez. Była tam historja miłosna w stylu szlachetnym, to była moja słaba strona. Napróżno szukam w pamięci tytułu owej komedji, nieznanej nawet między nieznanemi komedjami tego płaskiego dyplomaty. Nocny dobosz, pomysł skopiowany z angielskiego, zabawił mnie mocno.
Widzę jako fakt utrwalony w mojej głowie, że, począwszy od siódmego roku, postanowiłem pisać komedje, jak Molier. Niema jeszcze dziesięciu lat, kiedy sobie przypomniałem okoliczności tego postanowienia.
Dziadek zachwycony był moim entuzjazmem do Don Kiszota, którego mu opowiadałem, bo jemu mówiłem prawie wszystko; ten przezacny sześćdziesięcioletni człowiek był w istocie jedynym moim kolegą.
Pożyczył mi, ale bez wiedzy córki, Orlanda Szalonego, przełożonego lub raczej, sądzę, naśladowanego z Arjosta przez pana de Tressan (którego syn, dziś marszałek polny, a w r. 1820 wstecznik dość płaski, ale w r. 1788 uroczy młody człowiek tyle przyczynił się do moich postępów w czytaniu, przyrzekając mi książeczkę pełną obrazków, której mi nigdy nie dał: niesłowność, która mnie bardzo zgorszyła).
Arjost urobił mój charakter, zakochałem się do szaleństwa w Bradamancie, którą wyobrażałem sobie jako tęgą dwudziestoczteroletnią dziewuszkę o wdziękach olśniewającej białości.
Nienawidziłem wszystkich mieszczańskich i trywialnych szczegółów, zapomocą których Molier wyrażał swoją myśl. Te szczegóły zbyt mi przypominały moje nieszczęśliwe życie. Niema trzech dni (grudzień, 1835) jak dwa znajome mi mieszczuchy toczyły między sobą komiczną scenę nawpół udanej kłótni: oddaliłem się o dziesięć kroków aby ich nie słyszeć. Wstręt mam do tych rzeczy, co mi niepozwoliło nigdy nabrać doświadczenia. A to nie jest mały brak!
Wszystko, co jest pospolite i płaskie w typie mieszczańskim, przypomina mi Grenoblę; wszystko co mi przypomina Grenoblę budzi we mnie wstręt; nie, wstręt to zbyt słabe słowo; — mdłości.
Grenobla jest dla mnie niby wspomnienie okropnej niestrawności; niema niebezpieczeństwa, ale potworny wstręt. Wszystko co jest pospolite i płaskie bez kompensaty, wszystko co jest wrogiem każdego szlachetnego odruchu, wszystko co się cieszy z nieszczęścia ludzi kochających ojczyznę lub szlachetnych, oto dla mnie Grenobla.
Nic mnie tak nie dziwiło w moich podróżach, jak kiedy słyszałem z ust znajomych oficerów, że Grenobla to jest miasto urocze, pełne dowcipu i gdzie ładnych kobiet się nie zapomina. Pierwszy raz usłyszałem to powiedzenie przy stole, u generała Moncey (dziś marszałka, księcia de Conegliano), w r. 1802, w Medjolanie lub w Kremonie; byłem tak zdziwiony, że poprosiłem o wyjaśnienie a drugiego końca stołu; wówczas jako bogaty podporucznik (150 franków na miesiąc) nie wątpiłem o niczem. Mój wstręt do nieustannych mdłości i niestrawności, którym dopiero co uciekłem, był u szczytu. Oficer sztabu generalnego potwierdził swą opinją: spędził pięć czy sześć kwartałów w Grenobli, twierdził że to jest najprzyjemniejsze z miast prowincjonalnych, cytował mi panie Menand-Dulautron, Piat-Desvials, Tournus, Duchamps de Montmort, panny Rivière (córki oberżysty z ulicy Montorge), panny Bailly, modystki, przyjaciółki mego wuja, panów Drevon, pana Dolle, zaś z socjety arystokratycznej (termin z roku 1800, zastąpiony później przez ultra, potem przez legitymista) kawalera de Marcieu, pana de Bailly.
Niestety! zaledwie znałem ze słyszenia te miłe nazwiska! Rodzina moja wspominała je jedynie poto aby ubolewać nad ich szaleństwem; potępiała bowiem wszystko, miała żółtaczkę, trzeba to wciąż powtarzać, aby wytłumaczyć logicznie moje nieszczęście. Po śmierci mojej matki, rodzina moja zrozpaczona zerwała wszystkie stosunki ze światem; matka moja była duszą i weselem rodziny; ojciec ponury, nieśmiały, obraźliwy, niesympatyczny, miał charakter genewski (tam ciągle rachują, a nie śmieją się nigdy) i utrzymywał, o ile mi się zdaje, stosunki jedynie dla mojej matki.
Dziadek, człowiek miły, światowy, poszukiwany dla wdzięku rozmowy przez wszystkich od rękodzielnika do wielkiego pana, od pani Barthelemy, szewcowej, inteligentnej kobiety, aż do barona des Adrets, do którego nadal chodził na obiad raz na miesiąc, dziadek, ugodzony w samo serce śmiercią jedynej istoty którą kochał, czując się bliski sześćdziesiątki, zerwał ze światem przez wstręt do życia. Moja jedyna ciotka Elżbieta, niezależna a nawet bogata (jak na Grenoblę w r. 1789), zachowała parę domów gdzie chodziła na partyjkę wieczorem (przed wieczerzą, od 7 do 9-tej). Zdarzało się to dwa albo trzy razy na tydzień. Niekiedy, mimo iż przejęta szacunkiem dla praw ojcowskich, przez litość dla mnie, kiedy ojciec był w Claix, oznajmiała że jestem jej potrzebny i zabierała mnie jako swego rycerza do panny Simon, która rużowała się na cal grubo. Zacna ciotka wzięła mnie raz nawet na wielką kolację, jaką wydała panna Simon. Przypominam sobie jeszcze blask świateł i wspaniałość zastawy; był tam na środku stołu serwis z posążkami ze srebra. Nazajutrz, ciotka Serafja zdenuncjowała mnie przed ojcem, przyszło do wielkiej sceny. Te starcia, bardzo uprzejme co do formy, ale pełne owych zatrutych słówek, których nie zapomina się nigdy, stanowiły jedyną rozrywkę tej smutnej rodziny, w której pomieścił mnie mój zły los. Jakże zazdrościłem siostrzeńcowi pani Barthelemy, naszej szewcowej!
Cierpiałem, ale nie widziałem przyczyn tego wszystkiego; przypisywałem wszystko niegodziwości ojca i ciotki Serafji. Aby być sprawiedliwym, trzebaby zrozumieć mieszczan odętych pychą, którzy chcą dać swemu jedynakowi, jak mnie nazywali, arystokratyczne wychowanie. Te pojęcia były o wiele ponad mój wiek; zresztą ktoby mi ich udzielił? Jedynymi mymi przyjaciółmi byli: kucharka Marion oraz Lambert, lokaj dziadka. Słysząc jak się z niemi śmieję w kuchni, Serafja wciąż mnie odwoływała. W tej rodzinie ludzi wiecznie w złych humorach byłem ich jedynem zatrudnieniem; stroili te dokuczliwości mianem wychowania i prawdopodobnie byli w tem szczerzy.
Stykając się wciąż ze mną, dziadek udzielił mi swego kultu dla literatury. Horacy i Hipokrates byli w moich oczach czemś grubo innem, niż Romulus, Aleksander i Nurna. Wolter był czemś innem niż ten dudek Ludwik XVI, z którego sobie drwił, albo ten rozpustnik Ludwik XV, którego brudne nałogi potępiał; mówił ze wstrętem o du Barry, a brak słowa pani, na tle panującej w naszym domu dworności, uderzył mnie wielce: brzydziłem się temi istotami. Mówiło się zawsze: pan de Voltaire; dziadek wymieniał zawsze to nazwisko z uśmiechem pełnym szacunku i przywiązania.
Niebawem przyszła polityka. Rodzina moja należała do najbardziej arystokratycznych w mieście, co sprawiło, że natychmiast uczułem się wściekłym republikaninem. Widziałem piękne pułki dragonów ciągnące do Włoch, zawsze ktoś stał kwaterą w domu; pożerałem je oczyma; otóż, moja rodzina nienawidziła ich. Niebawem księża zaczęli się kryć; zawsze mieliśmy w domu jednego albo dwóch schowanych. Obżarstwo jednego z pierwszych którzy przybyli, grubasa z wyłażącemi na wierzch oczami, kiedy się napychał salcesonem, przejęło mnie wstrętem. (Mieliśmy wyborny salceson po który chodziłem do piwnicy ze służącym Lambertem; przechowywało się go w kamieniu wydrążonym nakształt niecki). Jadło się u nas szczególnie czysto i starannie. Pilnowano mnie naprzykład, aby nigdy nie jeść głośno. Większość tych księży, ludzi z gminu, mlaskała językiem o podniebienie, łamała niechlujnie chleb; to wystarczyło aż nadto, aby ci ludzie budzili we mnie wstręt.
Zgilotynowano któregoś z naszych krewniaków w Ljonie; posępny nastrój rodziny, nienawiść jej i niezadowolenie ze wszystkiego zdwoiło się.
Niegdyś, kiedy słyszałem o naiwnych uciechach dzieciństwa, o psotach tego wieku, o szczęściu pierwszej młodości, jedynem prawdziwem w życiu, serce mi się ściskało. Nie znałem tego wszystkiego; co więcej, wiek ów był dla mnie nieustanną epoką nieszczęścia, nienawiści i żądzy zemsty, zawsze bezsilnej. Całe moje nieszczęście da się streścić w dwóch słowach: nigdy nie pozwolono mi rozmawiać z chłopcem w moim wieku. A rodzina moja, nudząc się bardzo wskutek swego odcięcia od świata, zaszczycała mnie ciągłą uwagą. Dla tych dwóch przyczyn, w tej epoce mego życia, tak wesołej dla innych dzieci, byłem zły, ponury, niedorzeczny, słowem niewolnik w najgorszem znaczeniu tego słowa; niebawem też nasiąkłem uczuciami niewolnika. Odrobina szczęścia, jaką mogłem, zdobyć, była chroniona kłamstwem. Z innej strony byłem ściśle w położeniu ludów dzisiejszej Europy: moi tyrani sączyli mi wciąż słodkie słówka najtkliwszej pieczołowitości, a najsilniejszą ich sojuszniczką była religja. Musiałem słuchać nieustannych kazań o miłości ojcowskiej i obowiązkach dzieci. Jednego dnia, znudzony gadaniami ojca, rzekłem: „Jeżeli mnie tak kochasz, daj mi pięć groszy dziennie i pozwól mi żyć tak jak mnie się spodoba. Zresztą możesz być pewny jednej rzeczy, to że gdy dorosnę, zaciągnę się do wojska“.
Ojciec podszedł do mnie jakgdyby chcąc mnie zmiażdżyć, był wściekły. „Jesteś niegodziwy bezbożnik“, rzekł. Czyż nie istny cesarz Mikołaj i Warszawa, o której tyle się mówi w chwili gdy to piszę (7 grudzień 1835, w Civita Veochia)? Faktem jest, że wszystkie tyranje podobne są do siebie.
Szczególnym przypadkiem, zdaje mi się, że ja nie zrobiłem się zły, jedynie zmierżony na całe życie mieszczaństwem, jezuitami i obłudnikami wszelkiego rodzaju. Wyleczyły mnie może z mojej złości sukcesy moje z lat 1797, 98, 99, oraz poczucie własnych sił. Poza mojemi pięknemi zaletami, cechowała mnie nieznośna duma.
Prawdę rzekłszy, kiedy się dobrze zastanowię, nie wyleczyłem się z mojego niezbyt rozsądnego wstrętu do Grenobli; raczej poprostu zapomniałem o niej. Wspaniałe wspomnienia Włoch, Medjolanu, zatarły wszystko.
Została mi jedynie znamienna luka w mojej znajomości ludzi i rzeczy. Wszystkie szczegóły, które stanowią życie Chryzala w Uczonych białogłowach:
Prócz grubego Plutarcha w którym me rabaty
Pracuję...
przejmują mnie wstrętem... Jeżeli wolno mi użyć obrazu równie wstrętnego jak moje wrażenie, jest to niby zapach ostryg dla człowieka, który przeszedł straszliwą niestrawność po ostrygach.
Wszystkie fakty, które tworzą życie Chryzala, zastąpiła u mnie romantyczność. Sądzę, że ta plama na moim teleskopie była użyteczna dla bohaterów moich romansów: jest rodzaj mieszczańskiej płaskosci do której nie są zdolni; dla autora to byłoby tyle co mówić po chińsku, czego nie umie. To słowo mieszczańska płaskość wyraża jedynie odcień; to będzie może bardzo niezrozumiałe w roku 1880. Dzięki gazetom, typ prowincjonalnego mieszczucha staje się rzadki; niema już prawie obyczajów kastowych. Młody fircyk paryski, którego spotykałem w bardzo wesołem towarzystwie, był bardzo dobrze ubrany, nie wymuszony, i wydawał 8 czy 10 tysięcy franków. Pewnego dnia spytałem:
„Co on robi?
— To bardzo wzięty adwokat“, odpowiedziano mi.
Przytoczę zatem, jako przykład płaskości mieszczańskiej, styl mego zacnego przyjaciela pana Fauriel (z Instytutu) w jego wybornem Życiu Dantego, drukowanem w 1834 w Revue de Paris. Ale, ach! czemże będą te rzeczy w roku 1880? Jakiś utalentowany człowiek, umiejący dobrze pisać, przywłaszczy sobie głębokie badania zacnego Fauriela i prace tego poczciwego, sumiennego tępasa będą zupełnie zapomniane. Był najprzystojniejszym mężczyzną w Paryżu. Pani Condorcet (Zofja Grouchy) wielka koneserka, zagarnęła go sobie; Fauriel był tak głupi że ją pokochał, ona zaś, umierając, około r. 1820 zdaje mi się, zostawiła mu 1200 franków renty, jak lokajowi! Był tem głęboko upokorzony. Powiedziałem mu (wówczas kiedy mi dał jakieś dziesięć stronic do mojej Miłości, historje arabskie): „Kiedy ma się do czynienia z księżniczką albo z kobietą zbyt bogatą, trzeba ją bić, inaczej miłość gaśnie“. To powiedzenie przejęło go zgrozą; powtórzył je z pewnością pannie Clarke, zbudowanej jak znak zapytania, jak Pope. To sprawiło, że wkrótce potem kazała mnie połajać jakiemuś dudkowi ze swoich przyjaciół (Augustyn Thiercy, członek Instytutu), zaczem posłałem ją w djabły. Była w tem towarzystwie ładna kobieta, pani Belloc, ale ta romansowała z innym znakiem zapytania, marnym i haczykowatym, panną de M...; i doprawdy, przyznaję rację tym biednym kobietom.
- ↑ La Pucelle, żartobliwy poemat Woltera o Dziewicy Orleańskiej. (Pod tytułem „Darczanka“ przełoży! część tego poematu Mickiewicz).