[127]
J’ai vu ces songeurs, ces poètes...
Życie i śmierć.
Widziałem wieszczów, marzycieli,
Szlachetną gniewnych orłów brać.
Na czół im wzniosłych czystej bieli
Znak święty Prawdy było znać.
A koło nich, jak dwa posągi
Zrodzone w jednym twórczym śnie, —
Związane wiecznie, dziś i ongi,
Życie i Śmierć, siostrzyce dwie.
Ot Homer, żebrak wiekopomny;
Ajschyl bez żółci w sercu enem,
Łysy, w starości dniach bezdomnej
Smagany mroźnym wichrów’ tchem;
Pindar, liryzmu źródło świeże,
Myrtidy boski uczeń; z rąk
Śmiało mu król cytarę bierze,
Jak koźlę lilii zdziera pąk;
Oto mój ojciec Arystofan,
Ohydnych rażon kałem słów,
Walczy przed ludem, co klnie, profan,
Za bóstw Ajschyla święty huf;
[128]
Oto Sofokles pije męty
Tryumfem niegdyś wrzących czar,
Skarżon o obłęd, odepchnięty,
Od dzieci swych ma wzgardy dar;
Oto Owidyusz: czoło znaczy
Mu straszne piętno; trwożny zbieg
Mleko sarmackiej pije klaczy
W stepach, gdzie wiatr, a mróz, a śnieg;
Ot na wygnaniu Dant; ot Tasso,
Cd nagle w obłęd dziki w padł,
Świeci wybladłej twarzy krasą
Z za czarnych turmy ciemnej krat;
Podobny lwu, co wzdycha, kona
Pod podłym batem strażnych sług,
Na żołdzie nędznym histryona
Oto — niestety! — Szekspir-bóg;
Oto Cerwantes, rab znękany,
W kajdanach swój wylewa żal;
Kamoens, brocząc z ciężkiej rany,
Z grzywami wściekłych walczy fal;
Oto — tak igra los zuchwale,
Bezmyślnie drwić z człowieka rad —
Corneille w ulicznym stąpa kale
W trzewikach pełnych dziur i łat;
Cny bałwochwalca Racine pada,
Przez teatralny olśnion grom,
[129]
Który na korne sług swych stada
Miotał Ludwika wzrok — na srom;
Chénier, z którego celnych grotów
Każdy w ofiary piersiach tkwi,
Broczy bezmyślnych nóż szafotów
Purpurą cudną młodej krwi.
*
Świecąc pierwotną swą świetnością,
Wygnańcy ci niebiańskich gniazd,
Pochodnie święte przed ludzkością,
Źrenice mieli pełne gwiazd.
O nasze trwożne bijąc uszy
Z łoskotem dźwięcznym słonych fal,
Głos ich ogromny grzmiał śród głuszy,
Jako bezdenna morza dal.
A śmiech ich pełny skier i błysków,
Zdawał się miotać w świata step
Strzały podobne do pocisków,
Jakie wyrzuca łucznik Feb.
Jednak bez szczęścia, bez schroniska,
Pod nieb niechętnych mroźną mgłą,
Śród — królów, tłuszcz — urągowiska.
Wlekli przez wieki nędzę swą.
Z zapalczywością gniewów całą,
Co drogie im, zwiewając w dym,
[130]
Życie szarpało mdłe ich ciało
Wściekłym, niesytym zębem swym.
W motłoch wmieszawszy ich żebraczy,
Którego losem — wzgarda, szyd,
Wiodło ich z miast do miast, tułaczy,
W łachmanach szat — na srom, na wstyd;
By wywrzeć wściekłe jady swoje
I zgnieść ich cały święty ród,
Zlewało na nich zniewag zdroje,
Nędzę, wygnanie, chłód i głód;
I gnało w dal nędzarzy smętnych,
Bez wiary już w odkupień dzień,
Zmazawszy biel ich czół poświętnych
Kałem nieczystych ślin i tchnień!
*
Lecz wreszcie drużka pewna, wierna.
Wyzwalający niosła zgon:
Zmywała krew Śmierć miłosierna
Z ich nieznających zgryzot łon.
Wzorem surowych tych piastunek,
Co pieszczą jednak, kojąc łzy,
Miru im kładła pocałunek
Na ustach mdłych, kołysząc w sny.
Przed ich stopami powitalny
Kobierzec słała w blaskach zórz
[131]
Z kraśnej purpury tryumfalnej —
Zwycięstwa znak śród nędz i burz.
A czoła ich promienne chwałą,
Przed zbójczym ludem, który iść
Za nimi nie chciał, dłonią białą
Wieńczyła w lauru czarny liść.
THÉODORE DE BANVILLE. LA VIE ET LA MORT.