Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/Księga szósta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie pszczół |
Rozdział | Rzeź samców |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Vie des Abeilles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
O ile po zapłodnieniu królowej niebo pozostaje jasnem — a powietrze ciepłem, o ile kwiaty obfitują w dalszym ciągu w miód i pyłek, robotnice tolerują jeszcze przez czas jakiś — może dzięki prostemu zapomnieniu a może w imię nadmiernej przezorności — niewygodną i nader kosztowną obecność samców. — Bezczynne te stworzenia zachowują się w ulu jak konkurenci Penelopy w domu Ulissesa. Prowadzą oni tu, spędzając czas na ucztach i hulankach, próżniacze życie marnotrawnych, niewzględnych kochanków z tytułu: syci, opaśli, zawalidrogi, przeszkadzający w pracy, potrącający i potrącani, stępiali, zarozumiali, pełni bezmyślnej, niewyrozumowanej pogardy — a wzajem darzeni logicznem i wymotywowanem lekceważeniem, nieświadomi są rosnącego rozjątrzenia i czekającego ich losu.
Na miejsce swej wygodnej drzemki wybierają najcieplejszy kącik domostwa, podnoszą się leniwie tylko po to, aby wysysać wprost z otwartych komórek — zawarty w nich, najwonniejszy miód, plugawiąc przy tem swojemi nieczystościami zwiedzane plastry. Cierpliwe robotnice, zajęte wciąż myślą o przyszłości, w milczeniu sprzątają i naprawiają wyrządzone szkody. Od południa do godziny trzeciej, kiedy rozkoszna senna cisza roztacza swe skrzydła nad rozbłękitnioną ziemią, znużoną żarem niezwyciężonych promieni lipcowego lub sierpniowego słońca — ukazują się one na progu ula. Szyszak ich utkany jest z olbrzymich czarnych pereł, przyzdobiony dwoma rozwichrzonemi pióropuszami; silnie owłosione ich ciało okryte jest płowym, aksamitnym pancerzem oraz poczwórnym, sztywnym i przejrzystym płaszczem. Robią straszny hałas, odpychają straże, przewracają wietrzycielki, popychają robotnice, obładowane skromnym łupem. Mają pozór zakłopotanych, zajętych, zapalonych, nieprzystępnych i nieodzownych bogów, hałaśliwie wyruszających na jakąś walną wyprawę, której cel ukryty jest dla tłumu. Jeden po drugim ulatuje w przestworze, dumny, niezwyciężony, aby za chwilę później... usiąść spokojnie na sąsiednich kwiatach, na których zasypia smacznie, dopóki nie zbudzi go świeżość chylącego się ku zachodowi dnia. Wracają wtedy wszyscy do ula tą samą władczą, zgiełkliwą tłuszczą i pozornie wciąż przejęci wielkiemi jakiemiś zamiarami, lecą do lamusów, pogrążają głowy aż po szyję w pełne miodu kadzie, nadymają się jak amfory, aby pokrzepić wyczerpane siły i znów wpadają w głęboki, pozbawiony marzeń i widziadeł, sen, z którego zbudzi ich dopiero pora ponownego posiłku.
Ale cierpliwość pszczół różni się od cierpliwości ludzkiej. Pewnego rana oczekiwane hasło rozbrzmiewa w ulu, przeistaczając ciche robotnice w nieubłaganych sędziów i katów. Niewiadomo, kto je wydaje; wyłania się ono nagle z zimnego i trzeźwego oburzenia robotnic i — w myśl ducha jednozgodnej gromady — przenika do wszystkich serc z chwilą, gdy zostaje wypowiedziane. Część ludności wyrzeka się dnia tego zbierania łupu, aby się poświęcić całkowicie wymiarowi sprawiedliwości. Tłuste, leniwe śpiochy, wiszące obojętnie kępkami na miododajnych ścianach, zostają nagle wyrwane ze słodkiego snu przez zgraję rozwścieczonych dziewic. Budzą się, błogo jeszcze odurzeni, nie wierzą swoim oczom — a zdziwienie ich z trudnością przenika przez grubą powłokę rozleniwienia, jak promień księżyca przez zgęszczoną wodę lepkiej kałuży. Starają się wmówić w siebie, że są ofiarami pomyłki, patrzą dokoła ze zdumieniem — i snadź budzi się przewodnia myśl ich życia w ciasnych ich mózgach, zamierzają bowiem wleźć, jak to czynią codziennie, na pełne kadzie, aby na miejscu zasiąść do porannej uczty. Ale minął już czas majowego miodu, odurzających kwiatów lipy, odświeżającej ambrozyi szałwii, macierzanki, białej koniczyny i majeranku. Zamiast wolnego przystępu do pełnych lamusów, uprzejmie zwykle otwierających pod ich warżkami słodkie swoje woskowe ocembrowania, znajdują dokoła gąszcz najeżonych, zatrutych żądeł. Zmieniła się zupełnie atmosfera grodu. Zwykła balsamiczna woń nektaru ustąpiła miejsca ostremu zapachowi jadu, którego tysiące kropelek błyszczy na koniuszczkach żądeł, służąc za narzędzie zemsty i nienawiści. Każdy z opasłych, przerażonych darmozjadów, zanim zdąży zdać sobie sprawę z niebywałej klęski, druzgoczącej cały ich syty i wygodny żywot, obalającej szczęśliwe prawa grodu, zostaje osaczony przez trzy lub cztery rzeczniczki sprawiedliwości, usiłujące oderwać mu skrzydełka, przepiłować spoidło, łączące grzbiet z brzuchem, odciąć drżące macki, zwichnąć łapki i znaleźć szczelinę w pierścieniach odwłoka, aby zatopić w niej ostrza swoich żądeł. Olbrzymi, ale bezbronni, nie myślą o walce, starają się tylko umknąć lub poddają, spadającym na nie, ciosom — spłaszczone swoje cielska. Obaleni grzbietami na dół, niezdarnie wstrząsają koniuszczkami swych silnych łapek nieprzyjaciółki, które, albo starają się nie wypuszczać zdobyczy, albo też, kręcąc się w kółko, pociągają za sobą całą czeredę w szalony, ale szybko słabnący wir. — Po upływie kilku chwil są oni tak wyczerpani i nędzni, że miłosierdzie, które zawsze tkwi w głębi naszego serca w najbliższem sąsiedztwie sprawiedliwości, bierze górę — i pragnęlibyśmy — ale, niestety usiłowania nasze byłyby nadaremne — błagać o litość te surowe robotnice, które znają tylko suche, głęboko ukryte prawo natury. Skrzydła nieszczęsnych ofiar są poszarpane, pierwsze członki stóp wyrwane, macki wygryzione — a wspaniale czarne oczy, zwierciadła kwiatów, latarnie błękitu i naiwnej pychy lata, dzisiaj złagodzone cierpieniem, odbijają już tylko rozpacz i obawę śmierci.
Część ginie z odniesionych ran i zostaje natychmiast wyrzucona przez dwóch lub trzech swoich oprawców na dalekie cmentarzyska. Innym, mniej pokiereszowanym, udaje się schronić do kącika, gdzie zostają otoczeni przez nieubłaganą straż, która tak długo ich oblega, dopóki nie wymrą z głodu. Jeszcze inni, dotarłszy szczęśliwym trafem do drzwi, ulatują w przestworza, pociągając za sobą przeciwniczki, ale kiedy nad wieczorem, znagleni głodem i zimnem, wracają tłumnie do ula, błagając o przytułek, znajdują u wejścia inną nieprzejednaną straż. Nazajutrz, przy pierwszym wylocie, robotnice zmuszone są przedewszystkiem oczyścić próg, na którym piętrzą się trupy nieużytecznych olbrzymów.
Pamięć o próżniaczej rasie zaciera się aż do najbliższej wiosny w głowach pracowitych mieszkanek ula.
Często rzeź trutniów odbywa się jednego i tego samego dnia w wielkiej liczbie kolonij jednej pasieki. Hasło dają najbogatsze, najlepiej rządzone. W kilka dni później idą za niemi osady, cieszące się mniejszym dobrobytem. Jedynie najbiedniejsze, najwątlejsze, te, których matka jest bardzo stara i prawie bezpłodna, pozostawiają swoich samców przy życiu aż do nadejścia zimy, postępując tak w imię nietracenia nadziei zapłodnienia dziewiczej, mogącej się w przyszłości narodzić, królowej.
Wraz jednak z nastaniem słoty i chłodów przychodzi nieunikniona nędza — a całe pokolenie wraz z matką, darmozjadami i robotnicami, skupia się w jedną zgłodniałą, zwartą rzeszę, która ginie w milczeniu w mroku ula, zanim jeszcze spadną pierwsze śniegi.
Po wytępieniu próżniaków — w bogatych i biednych siedzibach znów rozpoczyna się praca — ze słabnącem jednak natężeniem, coraz trudniej bowiem o pyłki i miód.
Przebrzmiały już echa wielkich uroczystości i wielkich dramatów. Tajemniczy zastęp, składający się z setek tysięcy istot, szlachetny olbrzym, nie znający snu, żyjący kwiatami i rosą, tryumfujący ul minionych pięknych dni lipcowych, zwolna zasypia — a ciepły jego, upojony balsamicznemi woniami, oddech — słabnie i stygnie.
Jesienny miód, dopełniający niezbędnych zapasów, gromadzi się jednakże w ścianach żywicielkach a ostatnie składy zostają kitowane pieczęciami z niepokalanie białego wosku. — Ustaje budowanie, zmniejsza się liczba narodzin, noce są dłuższe — a w zamian dnie się skracają. Deszcze i ostre wiatry, mgły poranne, zbyt rychłe zapadanie nocy — porywają setki robotnic, które nigdy więcej nie powrócą — i cały ten mały światek, tak żądny słońca, jak attyckie koniki polne, czuje groźny podmuch zbliżającej się zimy.
Człowiek podebrał już, przypadającą nań, część zbioru. Każdy z zasobnych ulów obdarzył go 80-ma lub 100-ma funtami miodu a najbogatsze dają mu nieraz i po dwieście funtów, uosabiających olbrzymie opony skroplonego światła, niezmierzone błonia zwiedzonych kwiatów, każdy z osobna, co dnia tysiąc razy. Teraz ogląda po raz ostatni usypiające roje. Odbiera najbogatszym nadmiar ich skarbów, aby rozdać je tym, których zubożyły nieszczęścia, zawsze niezasłużone w tym pracowitym świecie. Okrywa ciepło domki, przymyka do połowy drzwi, wyjmuje niepotrzebne ramy i szykuje pszczoły na ich długi sen zimowy. Gromadzą się one wówczas w środkowym punkcie ula, kurczą się i zawisają na plastrach, zawierających wierne skarbnice, z których tryskać będzie, w mroźne dni, przerobiona substancya lata. Królowa, otoczona swoją strażą, tuli się w samym środku. Pierwszy rzęd robotnic przyczepia się do zapieczętowanych komórek, pokrywa je drugi rzęd, przysłonięty zkolei przez trzeci i tak dalej aż do ostatniego, tworzącego zwierzchnią powłokę. Kiedy pszczoły tego ostatniego rzędu zaczynają odczuwać dojmujący chłód, wciskają się w środek, inne zaś zajmują zkolei ich miejsce. Zawieszone grono przedstawia się niejako w postaci ciepłej, płowej kuli, przeciętej woskowemi ścianami, wznoszącej się lub opadającej, idącej naprzód lub cofającej nieznacznie w miarę opróżniania komórek, o które jest zaczepiona. Bowiem wbrew ogólnemu mniemaniu, zimowe życie pszczół jest tylko zwolnione, ale nie wstrzymane.[1]
Małe te istotki, które przeżyły żary słoneczne, których gorliwość pracy potęguje się lub słabnie, zależnie od zmian pogody, utrzymują w swojem środowisku, za pomocą zgodnego łopotania drobnemi swemi skrzydełkami, stałe ciepło, równe temperaturze wiosennego dnia. Ta ukryta wiosna promieniuje z pięknego miodu, będącego niegdyś przeistoczonym tylko gorącym promieniem słonecznym, który znów powraca do swej pierwotnej postaci. Krąży ona wśród tej kuli niby szlachetna krew. Pszczoły, przyczepione do przepełnionych komórek, ofiarują cenną ciecz swoim sąsiadkom, podającym ją znów dalej. Przechodzi ona w ten sposób ze szpon do szpon, z pyszczka do pyszczka i przedostaje się aż do ostatnich szeregów gromady, skutej jakoby jedną przewodnią myślą, jednakiem przeznaczeniem, rozsianem i złączonem w tysiącach serc. Zastępuje ona słońce i kwiaty, dopóki starszy brat jej, prawdziwe słońce prawdziwej wielkiej wiosny, nie wśliźnie przez nawpół otwarte drzwi pierwszych swoich złagodzonych blasków, pod których pocałunkiem fijołki i pierwosnki, rozchylają swe pączki i które budzą do życia robotnice, obwieszczając im, że lazurowe niebo znów zajaśniało nad światem — i że nieprzerwane koło, wiążące śmierć z życiem, znów dokonało jednego obrotu dokoła własnej swej osi.
- ↑ Silny ul spotrzebowuje zazwyczaj w ciągu zimy, trwającej w naszych okolicach około 6-iu miesięcy, to znaczy od października do początków kwietnia — dwadzieścia do trzydziestu funtów miodu.