Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/Księga siódma
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie pszczół |
Rozdział | Doskonalenie się gatunku |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | La Vie des Abeilles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zanim zamkniemy tę książkę, tak samo jak zamknęliśmy przygotowany do zimowania ul, chcę poruszyć kwestyę zarzutu, stawianego zazwyczaj przez tych, którzy po raz pierwszy poznają zdumiewający polityczny ustrój oraz bajeczny podział i zespół pracy pszczół. „Tak“ — mówią — „wszystko to jest cudowne, ale zarazem niezmienne. Od tysięcy lat już budują one swoje zadziwiające plastry, którym nic nie można dodać ani ująć i w których jednoczy się — w równym stopniu doskonałości — wiedza chemika z wiedzą geometry, budowniczego i inżyniera — a jednak plastry te są bliźniaczo podobne do tych, jakie odnajdujemy w sarkofagach, lub jakich odbicie mieszczą kamienie i papyrusy egipskie. Przytoczcie nam jedyny chociażby fakt, zdradzający postęp, pokażcie jeden szczegół, zaznaczający wprowadzenie jakiejś reformy, punkt na którym przełamałyby one odwieczną swoją rutynę — a skłonimy przed niemi głowę i uznamy, że nietylko posiadają cudowny instynkt, ale i rozum, mający prawo do porównywania go z rozumem ludzkim, oraz do osiągnięcia nieznanych jeszcze przeznaczeń, wyższych nad byt nieświadomej i zależnej materyi“.
Zarzut ten stawiają nietylko profani, ale i owadoznawcy tej miary co Kirby i Spence, którzy użyli tego samego argumentu, przyznając pszczołom li tylko rodzaj inteligencyi, błąkającej się niepewnie w ciasnych ramach zdumiewającego, ale niezmiennego instynktu. Pokażcie nam — mówią ci uczeni — jeden jedyny fakt, aby, znaglone potęgą okoliczności, wpadły na pomysł użycia gliny naprzykład — lub zarobionego z piaskiem wapna — zamiast wosku i pierzgi — a przyznamy, że obdarzone są zdolnością rozumowania“.
Argument ten, zwany przez Romanes’a „The question begging argument“ i któremu możnaby również nadać miano „argumentu niedostatecznego“ jest jednym z najniebezpieczniejszych; zastosowany zaś do człowieka, zawiódłby nas zbyt daleko. — Po dokładnem zbadaniu go przekonamy się, że wypływa on z tego „prostego zdrowego sensu“ który dużo nieraz wyrządza złego i który odpowiadał Galileuszowi: „To nie ziemia się kręci, widzę bowiem wyraźnie słońce, posuwające się na niebie, wstające z rana i zachodzące wieczorem — a nic przecież nie może mieć donioślejszego znaczenia nad świadectwo moich oczu“.
Zdrowy sens jest doskonałym i niezbędnym składnikiem naszego rozumu, pod warunkiem jednak, że czuwać nad nim będzie niezmordowanie brak pewności, przypominający mu wciąż bezmiar naszej ciemnoty; w przeciwnym bowiem razie jest on tylko ciasną rutyną najbardziej poziomych sfer naszego umysłu.
Pszczoły same jednak odpowiedziały na zarzut, uczyniony im przez Kirby’ego i Spence’a. Niezwłocznie po sformułowaniu go, inny naturalista, Andrew Knight, który zalepił rodzajem kitu, zrobionego z wosku i terpentyny, naderwaną korę pewnych drzew, zauważył, że pszczoły musiały ocenić odrazu dodatnie strony tego nieznanego im dotychczas materyału, zaprzestały bowiem zupełnie zbierania pierzgi i zaczęły używać zamiast niej owego kitu, który znajdowały w wielkiej obfitości, zupełnie gotowy do użytku, w najbliższem sąsiedztwie swoich siedzib.
Zresztą, połowę nauki i praktyki pszczelniczej stanowi sztuka pobudzania zmysłu inicyatorskiego pszczół, dostarczania przedsiębiorczości ich — okazyi próbowania swoich sił i dokonywania prawdziwych odkryć, prawdziwych wynalazków.
Zaledwie sto lat upłynęło od chwili — to znaczy od odkryć Huber’a — kiedy zaczęto dokładnie badać pszczoły i odsłaniać pierwsze ważne pewniki, ułatwiające owocną dalszą ich obserwacyę. Nieco więcej niż pół wieku oddziela nas od wprowadzonych po raz pierwszy przez Dzierzon’a i Langstroth’a, ruchomych plastrów i ram, na których oparta jest racyonalna, praktyczna hodowla pszczół — a zarazem od chwili, kiedy ul przestał być nieprzystępną świątynią, gdzie wszystko dokonywało się w tajemnicy, niemożliwej do wyświetlenia, dopóki śmierć nie zniweczyła całej osady. Wreszcie od niespełna pięćdziesięciu lat poznano dokładnie — dzięki udoskonaleniu mikroskopu i laboratoryów owadoznawczych — główne narządy robotnicy, matki oraz samców. Cóż więc w tem dziwnego, że odnośna wiedza nasza równie jest młoda jak nasze doświadczenie? Pszczoły istnieją od tysięcy lat, badamy zaś je dopiero od dziesięciu lub dwunastu pięcioleci. Gdyby nawet dowiedzionem było, że nie zaszły w ulu żadne zmiany od chwili, kiedy otworzyliśmy go po raz pierwszy, czy mielibyśmy prawo wnioskować na zasadzie tego faktu, że i przed tym czasem nic w nim nie ulegało przekształceniu?
Czyż nie wiemy, że w rozwoju gatunku stulecie ginie tak samo bez śladu, jak kropla deszczu w wirze potoku i że w życiu materyi wszechświata tysiące lat mijają równie szybko, jak rok w historyi narodu?
Nie jest jeszcze wcale rzeczą dowiedzioną, aby nie miały zachodzić żadne zmiany w obyczajach pszczół. Jeśli będziemy obserwowali je bez uprzedzeń i nie przekraczając szczupłego zakresu dziedziny, na którą rzuca światło obecne nasze doświadczenie, znajdziemy naodwrót bardzo wyraźne zmiany. A kto potrafi wskazać nam te, które uszły naszej uwagi? — Badacz, będący wzrostu 150 razy większego, niż my i ważący 700,000 razy więcej od nas (są to stosunki naszej wagi i wzrostu do wymiarów skromnej pszczoły), zdałby sobie może sprawę z dość ciekawych materyalnych zmian, jakie zaszły w drugiej połowie bieżącego stulecia; w jaki jednak sposób mógłby utworzyć sobie pojęcie o naszym rozwoju moralnym, społecznym, religijnym, politycznym i ekonomicznym?
Za chwilę najprawdopodobniejsza z naukowych hypotez pozwoli nam zadzierzgnąć węzeł, łączący naszą domową pszczołę z wielką rodziną Pszczołowatych (Apiariae), z której wyszli prawdopodobnie jej przodkowie i do której należą wszystkie pszczoły dzikie.[1] Rozpatrzymy zmiany fizyologiczne, społeczne, ekonomiczne, przemysłowe, i architektoniczne, daleko bardziej zdumiewające, aniżeli kolejne stopnie rozwoju ludzkiego. — W tej chwili jednak zajmiemy się wyłącznie naszą właściwą pszczołą domową. Można naliczyć około szesnastu wyraźnych jej odmian; w gruncie rzeczy jednak, czy idzie to o „Apis dorsata“, największą, czy o „Apis florea“, najmniejszą ze znanych nam pszczół domowych, będzie to zawsze ten sam owad, mniej lub więcej zmieniony wskutek warunków klimatycznych i okoliczności, do których musiał się przystosować.
Wszystkie te rodzaje nie więcej różnią się wzajemnie od siebie, aniżeli Anglik różni się od Hiszpana, lub Japończyk od Europejczyka. Ograniczając w ten sposób zakres naszych spostrzeżeń, będziemy stwierdzali tylko to, co możemy zaraz sprawdzić własnem okiem, nie uciekając się do żadnych, chociażby najprawdopodobniejszych i najbardziej narzucających się, hypotez. Nie wymienimy wszystkich faktów, jakie możnaby przytoczyć. Wystarczy wspomnieć pobieżnie o kilku najwybitniejszych, największe mających znaczenie.
Więc przedewszystkiem rozpatrzymy najważniejsze, zasadnicze ulepszenie, które odpowiadałoby u ludzi olbrzymim dokonanym pracom: zabezpieczenie własności na zewnątrz.
Pszczoły nie zamieszkują, jak my, miast, położonych pod gołem niebem, wystawionych na kaprysy wiatru i burzy, ale — grody, pokryte chroniącym dachem. A wszak w stanie natury i w idealnym klimacie, dzieje się zupełnie inaczej. Gdyby kierowały się tylko instynktem, budowałyby swoje plastry na otwartem powietrzu.
W Indyach, „Apis dorsata“, nie szuka skwapliwie — wydrążonych pni drzewnych lub zagłębień w skałach. Rój zawisa na gałęzi, plaster się wydłuża, królowa składa jajka, gromadzą się zapasy a wszystko to bez żadnej osłony, z wyjątkiem chyba własnych ciał robotnic. Zdarzało się czasem, że nasza północna pszczoła, wprowadzona w błąd przez wyjątkowo ciepłe lato, szła za głosem dawnego instynktu; znajdowano też nieraz roje, wiszące w ten sposób na otwartem powietrzu w pośrodku jakiegoś krzaka.[2]
Oprócz tego wielkiego kroku na drodze postępu, który — pomimo, że jest starym i dziedzicznym utrzymał się w całej pełni aż do dnia dzisiejszego, znajdujemy moc nieskończenie różnorodnych szczegółów, dowodzących, że przemysł — a nawet ustrój polityczny ula — nie są wcale ujęte w stałe, niezmienne formułki.
Mówiliśmy nieco wyżej o rozumnem zastąpieniu pyłku przez mąkę, pierzgi zaś przez sztuczny cement. Widzieliśmy, z jaką zręcznością umiały one przystosować do swoich potrzeb chaotyczne nieraz mieszkania, do których je wprowadzamy. Widzieliśmy też, jak zadziwiająco szybko i zgrabnie umiały wyzyskać plastry pokarbowanego wosku, jakie im ofiarowano. W tym wypadku dowcipne skorzystanie z cudownie szczęślwego, ale zaledwie naszkicowanego pomysłu, jest zjawiskiem wprost zdumiewającem. Zrozumiały one w samej rzeczy intencyę człowieka z półsłówka. Wyobraźcie sobie, że budowaliśmy już od wieków nasze miasta nie z kamieni, wapna i cegieł, ale z substancji miękkiej, dającej się ugniatać i z trudnością wydzielanej przez specjalne narządy naszego ciała. Pewnego pięknego poranku, potężna jakaś istota przenosi nas do bajecznego iście grodu. Poznajemy, że jest on zbudowany z tej samej substancyi, jaką i my wydzielamy, zkądinąd jednak stanowi zagadkę, której treścią — niejako zniekształconą, skarłowaciałą i skoncentrowaną — bardziej jeszcze czujemy się oszołomieni, aniżeli, gdybyśmy się znaleźli w obec zupełnej pustki.
Odnajdujemy tu zwykły nasz plan, wszystko jest zgodne z naszem pojęciem, ale jakgdyby tylko zapoczątkowane, zdławione w samym zarodku przez wyższą siłę, która nie pozwoliła rozwinąć się całej tej budowie. Domy, które powinny strzelać na cztery lub pięć piętr w górę, tworzą małe wypukłości, dające się przykryć obiema rękami. Tysiące ścian zaznaczonych jest kreskami, stanowiącemi zarazem ich kontur i materyał, z którego będą wybudowane.
Zkądinąd dużo jest błędów, wymagających sprostowania, przepaści, które trzeba będzie zapełnić i harmonijnie połączyć z całością, ogromne grzęskie płaszczyzny, które należy podeprzeć; jakkolwiek bowiem dzieło, jakie znaleźliśmy jest niespodzianką, pełno w niem jednak niebezpieczeństw i braków. Powstało ono w umyśle wielkim, który odgadł większość naszych pragnień, ale który — w skutek samego swego ogromu — wykonał je w grubych zaledwie zarysach. Należy więc odgadnąć to wszystko, wyzyskać najdrobniejszą myśl nadnaturalnego ofiarodawcy, wznieść w przeciągu kilku dni to, co zazwyczaj zajmuje całe lata, wyrzec się wrosłych w krew i ciało nawyknień, zburzyć od podstaw do szczytu całą metodę pracy. Nie ulega wątpliwości, że człowiek musiałby wytężyć całą uwagę, aby rozwiązać nasuwające się zagadnienia i nie stracić nic z pomocy, zaofiarowanej mu w ten sposób przez wspaniałomyślną Opatrzność. A jednak dokonywają tego pszczoły w naszych współczesnych ulach.[3]
Nawet ustrój polityczny pszczół, jak po wiedziałem, ulega prawdopodobnie zmianom. Stanowi to punkt najciemniejszy i najtrudniejszy do stwierdzenia. Pominę zmienny sposób traktowania przez nie królowych, prawa rojenia, różne w poszczególnych ulach, i przechodzące jakoby z pokolenia na pokolenie. Ale obok tych, nie dość jeszcze ustalonych, są inne, stałe i dokładne, dowodzące, że wszystkie odmiany pszczoły domowej nie stanęły jeszcze na jednakowym stopniu rozwoju politycznego, że u niektórych zmysł społeczny błądzi poomacku, dokonywa prób i szuka innego rozwiązania kwestyi stanowiska królowej. Pszczoła syryjska np., wychowuje zazwyczaj 120 królowych — a nieraz i więcej, nasza zaś „Apis mellifica“ hoduje ich zaledwie 10 lub 12. Cheshire wspomina o ulu syryjskim, bynajmniej nie anormalnym, gdzie znaleziono 21 królowych — pszczół martwych oraz 90 żyjących i wolnych. Mamy tu punkt wyjścia — lub wynik ostateczny — dość dziwnego rozwoju społecznego, którego dokładne zbadanie byłoby rzeczą nader interesującą. Dodajmy, że pod względem hodowli królowych pszczoła cypryjska zbliża się do syryjskiej.
Są to rzeczy, dające się sprawdzić własnemi naszemi oczyma. Niepodobna nie przyznać, że mamy tu kilka faktów wyraźnych i zdolnych do zachwiania sądu tych, którzy wierzą, że wszelka inteligencya jest niezmienna — a każda przyszłość niewzruszona, z wyjątkiem tylko rozumu i przyszłości człowieka.
Jeżeli jednak przyjmiemy na chwilę hypotezę przemiany gatunków, ramy obrazu rozszerzą się — a jego niepewne, lecz potężne światło ogarnie wkrótce własne nasze losy. Nie jest wprawdzie rzeczą oczywistą, ale bądź co bądź bezsprzeczną, dla uważnego badacza, że istnieje w naturze wola, usiłująca podnieść pewną ilość materyi do stanu subtelniejszego — a może i lepszego — owionąć jej powierzchnię tajemniczem tchnieniem, który zwiemy zrazu życiem, potem instynktem — a wkrótce później rozumem — oraz zapewnić, ukształtować, ułatwić byt wszystkiego, co dąży do nieznanego celu. Nie jest rzeczą bezwzględnie pewną, ale moc przykładów, jakie spostrzegamy dokoła, każe nam przypuszczać, że gdyby można było ocenić ilość materyi, która wzrastała w ten sposób od początku wszechświata, przekonalibyśmy się, że nie przestała ona doskonalić się. Powtarzam, że spostrzeżenie to na wątłej oparte jest podstawie, ale jest jedynem, jakie mogliśmy zrobić w kwestyi ukrytej siły, kierującej nami. Nie byle to drobiazg w świecie, gdzie pierwszym naszym obowiązkiem jest wiara w życie, nawet w takim razie gdybyśmy nie dostrzegali w niem żadnego zachęcającego promienia, chyba, że zdobędziemy wprost odwrotny pewnik.
Wiem naprzód wszystko, co można zarzucić teoryi przemiany gatunków.
Posiada ona liczne dowody i przepotężne argumenty, które jednak, ściśle biorąc, mogą nie przekonać. Nie należy nigdy wierzyć bezwzględnie prawdom, zdobytym przez epokę, w której żyjemy. Być może, że za sto lat dużo rozdziałów naszych książek, niemi przejętych, wyda się przestarzałemi tak samo, jak są niemi dzisiaj dzisiaj dzieła filozofów ubiegłego stulecia, pełne doskonałych i nieistniejących ludzi, oraz tyle kartek pochodzących z XVII-go wieku.
Pomimo to jednak, nie mogąc poznać istoty danego zjawiska, wypada przyjąć hypotezę, która w chwili, kiedy traf kazał nam przyjść na świat, narzuca się najbardziej przekonywająco naszemu rozumowi. Można być prawie pewnym, że jest ona błędną, ale dopóki uważamy ją za prawdziwą, jest potrzebna, krzepi naszego ducha i kieruje badania na nowe tory. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się rzeczą rozumniejszą zastąpienie tych zręcznych przypuszczeń szczerem wygłoszeniem najgłębszej prawdy, polegającej na tem, że nic nie wiemy. Ale ta prawda byłaby zbawienną jedynie w takim razie, gdyby nie ulegało wątpliwości, że nigdy nie poznamy istoty zjawisk. Taka już jest natura ludzka, że nic nie unosi jej na takie wyżyny i w taką dal, jak śmiałe rzuty naszych omyłek. W gruncie rzeczy zawdzięczamy nędzne okruchy naszej wiedzy tylko hypotezom śmiałym, nieraz bezsensownym, i po największej części mniej przezornym, niż dzisiejsza. Nie wytrzymywały one może krytyki rozumu, ale podsycały gorliwość badania. Czy wzgląd, że ten, kto czuwa przy ognisku postoju ludzkiego jest ślepcem lub starcem, może obchodzić skostniałego wędrowca, który przychodzi ogrzać się obok niego? Jeżeli tylko dopilnował on, aby ogień nie zagasł, spełnił już wszystko, co mógłby uczynić najmłodszy, najdzielniejszy. Przekażmy potomności ten płomień nietylko nietknięty, ale spotęgowany — a nic nie potrafi rozdmuchać go jeszcze hardziej, aniżeli owa teorya przemiany gatunków, która zmusza nas do badania w sposób daleko ściślejszy i z niesłabnącą gorliwością — wszystkiego, co żyje na ziemi, w jej wnętrzu, w głębi mórz i w przestworach niebios. Co jej przeciwstawiają przeciwnicy i co możemy postawić na jej miejscu, jeżeli ją odrzucimy? Szczere, wielkie wyznanie świadomej ciemnoty — zazwyczaj bezczynnej i osłabiającej ciekawość, bardziej potrzebną człowiekowi, niż sam rozum nawet — albo też hypotezę stałości gatunków i boskiego pochodzenia, mniej jeszcze stwierdzoną, aniżeli teorya ewolucyi, skazującą na zagładę żywe strony zadania i pozbywającą się odrazu kwestyj niewyjaśnionych przez wydanie zakazu badania ich.
Dzisiejszego kwietniowego poranka, w ogrodzie, budzącym się do życia, zwilżonym boską, zieloną rosą, przed kobiercami róż i drżących pierwiosnków, okolonych białemi tasznikami, które zwą czasem żabińcem lub srebrnym koszykiem — spostrzegłszy dziką pszczołę, prababkę tej, która przystosowała się do naszych żądań, przypomniałem sobie nauki starego hodowcy ulów z Zelandyi. Nieraz oprowadzał mnie on po różnobarwnych swoich kwietnikach, urządzonych i utrzymywanych jak za czasów ojca Cats’a, poczciwego holenderskiego poety, dziwnie prozaicznego i niewyczerpanego. Tworzyły one rozety, gwiazdy, girlandy, łańcuchy, pająki — u stóp krzaka tarniny lub drzewa owocowego, przystrzyżonego w kształcie kuli, piramidy czy słupa, a bukszpan, czujny jak pies owczarski, okalał kwieciste kobierce, nie pozwalając kwiatom rozrastać się na ścieżkach. Poznałem tam nazwy i obyczaje niezależnych zbieraczek, którym nigdy się nie przyglądamy, przyjmując je za pospolite muchy, złośliwe osy lub też głupie chrząszcze. A przecież każda z nich dźwiga pod podwójną parą skrzydeł, cechujących ją w świecie owadów — cały plan istnienia, szczególne narządy i różny, często cudowny pogląd na cele życia. Oto przedewszystkiem najbliżsi krewni naszych pszczół domowych — przysadkowate „Trzmiele“, czasem drobne, najczęściej wielkie, i pokryte — jak ludzie pierwotni — niekształtną koszulką, opasaną pierścieniami koloru miedzi lub cynobru.
Są to jeszcze nawpół dzikie owady, które gwałcą korony kwiatowe, szarpią je i niszczą w razie oporu, wdzierając się do wnętrza atłasowych kielichów tak brutalnie, jak wpadłby niedźwiedź jaskiniowy do utkanego ze złotogłowiu i pereł, namiotu bizantyjskiej księżniczki.
Obok niego stoi, większy od największego z trzmieli, ciemno przyodziany potwór, połyskujący ciemno-czerwonym, zielonym i fioletowym ogniem. To — „zadrzechnia“ (Xylocopa) olbrzym świata pszczołowatych. Za nim idą, koleją wzrostu, ponure „Chalicodomy“ czyli pszczoły — „mularki“, okryte czarnem suknem i budujące z gliny i żwiru domy tak twarde jak kamień. Potem przefruwają w nieładzie „omiodki“ (Hylaeus), podobne do os „pszczelinki“ (Andrenae), będące często ofiarą dziwnego pasorzyta (Stylopsa) przeistaczającego zupełnie wygląd swego „gospodarza“; karłowate prawie „frantki“ (Panurgae) obciążone zawsze wielkiemi masami pyłków; wielokształtne „murarki makowe“ (Osmiae) które, nie zadawalniając się szukaniem we wnętrzu kielichów kwiatowych chleba i nektaru, potrzebnego do życia, wykrawają z kwiatków maku wielkie szkarłatne płatki, i po królewsku przyozdabiają niemi pałace swoich księżniczek. Inna pszczoła, najmniejsza ze wszystkich, źdźbło prochu, fruwające dzięki czterem elektrycznym skrzydełkom, „miesierka“ (Megachile) wycina jakby rylcem z płatków różanych doskonałe półkola, składa je, zrównywa, i tworzy z nich pochewkę, w której zawarty jest szereg maleńkich, cudownie dokładnych naparsteczków — a każdy z nich stanowi komórkę poczwarki.
Cały tom starczyłby jednak zaledwie na wyliczenie obyczajów i różnorodnych umiejętności chciwej miodu gromady, która krąży dokoła pożądających jej odwiedzin, lecz biernych zupełnie kwiatów, oblubienic, przykutych łańcuchem i oczekujących miłosnej daniny, przynoszonej im przez tych przelotnych gości.
Przyrodnicy znają około 400, 500[5] gatunków dzikich pszczół. Naturalnie, że nie będziemy ich wyliczali. Może kiedyś w przyszłości głębsze studyum, im poświęcone, obserwacye i doświadczenia, dotychczas nieprzeprowadzane, i wymagające pracy dłuższej, aniżeli okres jednego żywota ludzkiego — wyświetlą w sposób rozstrzygający historyę rozwoju pszczoły. Dotychczas, o ile mi wiadomo, nikt nie podjął się podobnego zadania. Należałoby pragnąć, aby który z badaczy wziął się do dzieła, które rzuciłoby nowe światło na niejedno zagadnienie równie poważne, jak kwestye, dotyczące historyi ludzkich szczepów. Co się nas tyczy, to, nie stawiając żadnych pewników, ponieważ wkraczamy w mglistą dziedzinę przypuszczeń, poprzestaniemy na śledzeniu jednej tylko rodziny błonkoskrzydłych, dążącej do życia bardziej uświadomionego, do pewnego stopnia dobrobytu i bezpieczeństwa, oraz zaznaczymy tylko wytyczne punkty historyi ich doskonalenia się, trwającej tysiące już lat. Rodzina, brana przez nas pod uwagę, to — „Pszczołowate“ (Apiariae),[6] których główne, zasadnicze rysy tak są wyraźne i ustalone, że mniemać należy, iż wszyscy jej członkowie od jednego pochodzą przodka.
Uczniowie Darwina, między innymi Hermann Müller, uważają małą, dziką pszczołę, rozpowszechnioną w całym świecie i zwaną „Masecznicą“ (Prosopis) — za dzisiejszą przedstawicielkę pierwotnej pszczoły, z której zrodziły się wszystkie znane nam obecnie jej odmiany.
Nieszczęsna masecznica jest w stosunku do robotnicy naszych ulów tem mniej więcej, czem byłby człowiek jaskiniowy w porównaniu z szczęśliwym mieszkańcem wielkich dzisiejszych miast. Może nawet widywaliście ją nieraz w najdalszym kącie ogrodu, uwijającą się dokoła krzaka cierniowego, nie zwróciliście jednak wcale na nią uwagi, nie domyślając się nawet, że macie przed sobą czcigodną prarodzicielkę której zawdzięczamy prawdopodobnie większość naszych kwiatów i owoców — (jest rzeczą powszechnie uznaną, że przeszło sto tysięcy gatunków roślin znikłoby z oblicza ziemi, gdyby nie odwiedzały — a tem samem nie zapylały — ich pszczoły) a kto wie? może nawet i naszą cywilizacyę, wszystko bowiem tworzy jeden nierozerwalny łańcuch w tym cudownie zagadkowym świecie. Ładna ona jest i żywa; najczęściej spotykana z tego gatunku we Francyi upstrzona jest białemi centkami na czarnem tle. Ale pod tą piękną, zewnętrzną szatą kryją się olbrzymie braki. Masecznica cierpi stale głód, pozbawiona jest prawie zupełnie uwłosienia — a przecież wszystkie jej siostry okryte są ciepłem i bogatem runem. Nie posiada żadnych narzędzi pracy. Niema koszyków do zbierania pyłków, jak pszczoły, lub też w braku ich kitek biodrowych, w jakie są zaopatrzone „pszczolinki“, (Andrenae) albo wreszcie szczoteczek, osadzonych na wewnętrznej stronie tylnych kończyn pszczół roboczych. Zmuszona jest z trudnością zbierać — przy pomocy swoich małych łapek — pyłki kwiatowe, które połyka, chcąc je zanieść do swojej kniei. Niema innego narzędzia prócz języka, żuwek, głaszczek szczękowych i łapek, ale język jest za krótki, a łapki i głaszczki — zbyt słabe. Nie mogąc wyrabiać wosku, ani toczyć drzewa, ani skopywać ziemi, wydrąża niezręcznie przewody w miękim ośrodku suchych jerzynowych lub cierniowych krzaków, umieszcza tam kilka zgruba ciosanych komórek, zaopatruje je w niewielką ilość zapasów żywności, przeznaczonych dla dzieci, których nigdy nie będzie oglądała, aby wreszcie, dokonawszy skromnego swego dzieła — w imię nieznanego ani jej samej, ani nam celu — umrzeć gdzieś w kąciku, w takiem samem opuszczeniu, jak samotnie przeszła przez całe życie.
Pominiemy wiele gatunków przejściowych, u których moglibyśmy śledzić stopniowe wydłużanie się języka i żuwek w celu łatwiejszego wylizywania nektaru z głębi kielichów większej ilości kwiatów; powolne doskonalenie się i rozwój całego zbioru narzędzi, służących do zbierania pyłków, więc: włosków, koszyczków, szczoteczek piszczelowych i odwłokowych; wzmacnianie łapek i głaszczek szczękowych; wytwarzanie się cennej wydzieliny, oraz, wieńczone pomyślnym skutkiem, wysiłki opiekuńczego ducha, kierującego budową domostw i dokonywającego bajecznych ulepszeń na każdym kroku.
Studyum takie wymagałoby oddzielnego tomu. Naszkicuję tylko jeden jego rozdział, mniej nawet: jedną kartkę, która ukaże nam — po przez niepewne próby dążenia do życia i szczęścia — narodziny, rozwój i ustalenie się zmysłu społecznego.
Widzieliśmy krążącą wśród cierni nieszczęsną masecznicę, która dźwiga w milczeniu na tym szerokim, pełnym przerażających potęg, świecie — swój samotny marny los. Pewna liczba jej sióstr, należących do odmian, suciej już zaopatrzonych w narzędzia pracy i zręczniejszych — np. bogaciej odziane omiodki, lub cudowna wykrawaczka płatków różanych, drobna miesierka — żyje również w podobnem osamotnieniu; jeśli zaś przypadkiem, znajdzie się istota, która się do nich przywiąże i podzieli ich mieszkanie, będzie nią z pewnością nieprzyjaciel lub najczęściej, pasorzyt. Bowiem świat pszczół pełen jest dziwniejszych jeszcze czarów aniżeli nasz i niejeden gatunek posiada w ten sposób rodzaj tajemniczego i biernego sobowtóra, zupełnie podobnego do obranej przez siebie ofiary, z wyjątkiem tego jedynie, że odwieczne jego lenistwo spowodowało zanik wszystkich narzędzi pracy i że może istnieć on już tylko kosztem pracowitego przedstawiciela swojej rasy.[7]
Jednakże nawet u pszczół, które niesłusznie nieco ochrzczono zbyt kategorycznem mianem „Pszczół samotnych“, tli się instynkt społeczny na kształt iskierki, zduszonej pod stosem materyi, niweczącej wszelkie życie pierwotne.
Tu i owdzie, w różnych niespodziewanych kierunkach, dzięki dziwnym nieraz i nieśmiałym wybuchom, udaje jej się przebić przytłaczającą ją warstwę, która kiedyś padnie pastwą jej tryumfu.
Jeżeli wszystko na tym świecie jest materyą, chwytamy tu na gorącym uczynku najbardziej bezcielesny ruch tej materyi. Idzie tu o przejście od życia samotnego, sobkowskiego, zawisłego od łaski trafu i niezupełnego — do życia rodzinnego, nieco szczęśliwszego i bardziej zabezpieczonego; o idealne, duchowe połączenie tego, co w rzeczywistości rozdzielone jest ciałem; o doprowadzenie do poświęcenia się osobnika na rzecz gatunku i podstawienie rzeczy niewidzialnych na miejsce zjawisk widomych.
Czy dziwną jest w podobnych warunkach rzeczą, że pszczoły nie urzeczywistniają odrazu tego, czego nie udało się jeszcze dotychczas wyświetlić nam, stojącym w uprzywilejowanym punkcie, z którego instynkt promieniuje świadomie we wszystkich kierunkach? To też ciekawym — a nawet wzruszającym prawie przejawem są pierwsze nieśmiałe próby nowych pomysłów, zrodzonych w tajemniczym mroku, pokrywającym źródło wszystkiego, co żyje na świecie. Rodzi je materya, są więc one zrazu czysto materyalne. Dotyczą tylko chłodu, głodu, obawy, wcielonych w niemającą jeszcze kształtów postać. Krążą niewyraźnie dokoła wielkich niebezpieczeństw, długich nocy, zbliżającej się zimy, półsnu, który równa się prawie śmierci.
„Zadrzechnie“ (Xylocopoe) są to jak widzieliśmy, silne pszczoły, wiercące swoje gniazda w suchem drzewie. Żyją zawsze samotnie. Jednakże można nieraz znaleźć ku końcowi lata kilka osobników szczególnego gatunku (Xylocopa Cyanescens), tulących się wzajem do siebie i skupionych na łodydze ziela, zwanego złotogłowiem. To spóźnione braterstwo jest rzeczą wyjątkową u zadrzechni, ale już u najbliższych ich krewniaczek „różyc“ (Ceratinae) obyczaj ten na dobre się ustala. Mamy więc pierwszy przebłysk instynktu gromady, który jednak nie rozwinął się dalej u zadrzechniowatych i nie przekroczył dotychczas pierwszej nieśmiałej próby towarzyskiej.
U innych pszczołowatych kiełkujący ten instynkt odmienne przybiera postacie.
„Nożycówki poddaszy“ (Chelostomae) które są pszczołami-mularkami, „obrostki“ (Dasypodae) i „omiodki“ (Hylaeus), wydrążające nory w ziemi, łączą się i skupiają w liczne kolonje w celu wspólnego budowania gniazd.
Jest to jednak gromada pozorna, składająca się z samych odludków.
Nie łączy ich żaden węzeł braterstwa, niema zespołu pracy. Każda jednostka, najzupełniej samotna w gromadzie, buduje gniazdo dla samej siebie, nie dbając zupełnie o sąsiadkę. „Jest to — powiada Perez — zwykły zbiór osobników, skupionych dzięki jednakowym upodobaniom, jednakowym uzdolnieniom — w jednem i tem samem miejscu, gdzie zasada „każdy dla siebie“ rozwinięta jest w całej pełni; gromada robotnic, przypominająca rój ula jedynie liczbą i gorliwością pracy. Podobne związki są tylko zwykłym wynikiem zaludnienia jednej miejscowości przez wielką liczbę osobników“.
Ale już u „frantek“ (Panurgae), blizkich krewniaczek „obrostków“ (Dasypodae) przejawia się nagle wyraźniej instynkt gromadny w przypadkowem takiem skupieniu. Łączą się one w ten sam sposób, co i poprzednie — i każda kopie na własną rękę swoją podziemną izdebkę; wejście jednak oraz korytarz, wiodący od powierzchni gruntu do pojedynczych nor — są już wspólne. „Tak więc — mówi dalej Perez — co się tyczy budowy poszczególnych komórek, każda z robotnic zachowuje się w ten sposób, jak gdy by była sama jedna: natomiast używają wszystkie jednego wspólnego wejścia; wszystkie, w tym wypadku, korzystają z pracy jednej i zaoszczędzają sobie tą drogą czas i siły, jakich wymagałaby budowa wyłącznego do każdej komórki dostępu.
Warto byłoby sprawdzić, czy przygotowawcze te prace nie zostają dokonywane wspólnemi siłami, i czy kilka samiczek nie łączy się w celu kolejnego przyjmowania w nich udziału“.
Bądź co bądź, idea braterstwa zdołała przebić wyłom w murze, oddzielającym dwa światy. Teraz już nie zima, głód lub obawa śmierci zwyciężyły zbłąkany i zmieniony nie do poznania instynkt: podsunęło mu ją życie czynne. Ale i tym razem nie rozwija się idea ta w dalszym ciągu, nie przybiera w tym kierunku bardziej inponujących rozmiarów. Nie ginie jednak po tej jednej próbie, ale, szukając nowych dróg, przedostaje się do trzmieli, potęguje się tam, w odmiennej atmosferze, w wyraźne przyobleka się kształty — i stwarza pierwsze widoczne cuda.
Trzmiele, te wielkie włochate pszczoły, głośne, przeraźliwie huczące, choć niewinne i dobrze nam znane, żyją zrazu samotnie. Od pierwszych dni marca rozpoczyna zapłodniona samiczka budowę swego gniazda bądź w ziemi, bądź też pomiędzy krzakami — zależnie od gatunku, do którego należy. Sama jest na świecie w chwili narodzin wiosny. Uprząta, kopie, wyścieła obrane miejsce, potem lepi z wosku dość niekształtne komórki, napełnia je miodem i pyłkami, składa w nie jajka, pielęgnuje i karmi wyklute z nich poczwarki — i wkrótce już ujrzymy ją otoczoną grupą córek, które pomagać jej będą we wszystkich pracach, dokonywanych w gnieździe i nazewnątrz jego i których część zacznie też z kolei składać jajka. Wzrasta dobrobyt doskonali się budowa, kolonia powiększa się liczebnie. Założycielka staje się jej duszą i główną matką — i staje na czele państwa, które jest niejako słabym zarysem królestwa naszej miodonośnej pszczoły.
Dobrobyt jego jest zawsze ograniczony, prawa nieustalone, ludność nie ulega im bezwzględnie, dawne ludożerstwo i dzieciobójstwo zdarza się jeszcze od czasu do czasu, sztuka budowlana bardzo jest jeszcze pierwotna i nieoszczędna. Przedewszystkiem jednak zasadnicza różnica, zachodząca pomiędzy temi dwiema osadami, polega na tem, że jedna jest trwała, druga zaś czasowa. W istocie towarzystwo trzmieli wyginie, co do jednego z nadejściem jesieni — a trzy lub cztery setki jego członków nie zostawią nawet śladu po sobie; cała ich praca pójdzie na marne, pozostanie zaś przy życiu tylko jedna jedyna samica, która z nową wiosną rozpocznie w tem samem odosobnieniu i biedzie, jak jej matka — to same nietrwałe dzieło. — Stanowi to jednakże już krok naprzód: idea świadoma jest swojej potęgi.
Nie przekracza ona jeszcze szczupłego swego zakresu u trzmieli, ale wkrótce, wierna zawsze swoim obyczajom, wcieli się — drogą jakiejś niezmordowanej metampsychozy — cała przejęta jeszcze niedawno odniesionem zwycięstwem, wszechpotężna i prawie doskonała — w inną grupę, przedostatnią, stojącą o jeden szczebel niżej od naszej pszczoły domowej, którą bezpośrednio poprzedza i która zajmuje naczelne miejsce w rodzinie pszczołowatych.
Mówię tu o grupie Meliponitów, obejmującej Melipony i zwrotnikowe Trygony.
Wszystko tutaj już jest zorganizowane nakształt ustroju naszych ulów.
Mamy więc jedną — prawdopodobnie[8] jedyną — matkę, bezpłodne robotnice i samców. Niektóre nawet szczegóły lepiej są obmyślone. Samcy, naprzykład, nie żyją w zupełnej bezczynności, wydzielają bowiem wosk. Wstęp do siedziby surowiej jest broniony: podczas zimnych nocy strzegą ją zamknięte drzwi, zaś podczas nocy ciepłych — rodzaj zasłony, ułatwiającej swobodny przewiew powietrza.
Ale państwo jest mniej silne, życie gromady mniej zabezpieczone, dobrobyt bardziej ograniczony, niż u naszych pszczół — i gdziekolwiek zostają wprowadzone to ostatnie, Meliponity giną wkrótce, jakgdyby uciekały przed niemi.
Idea braterstwa rozwinęła się jednakowo wspaniale u obu ras, z wyjątkiem jednego punktu, co do którego u pierwszej nie przekroczyła ona granic, do jakich doszła już u trzmieli. Punktem tym jest mechaniczny ustrój wspólnej pracy, słowem sztuka budowlana, stojąca u Meliponów na daleko niższym stopniu rozwoju. Wystarczy przypomnieć to, co powiedziałem w księdze trzeciej (rozdziale XVIII) tego tomu, dodając tylko, że w ulach naszych pszczół wszystkie komórki zarówno nadają się do hodowli poczwarek jak i do gromadzenia zapasów — i są równie trwałe jak sama siedziba; zaś u Meliponów służą one do jednego wyłącznie celu, te bowiem które tworzą kołyski młodych gąsienic, zostają niszczone wnet po ich wykluciu się.
Idea braterstwa rozwinęła się zatem w całej pełni dopiero u naszych pszczół. Podajmy pobieżny i niezupełny obraz historyi jej rozwoju. Czy poszczególne jej stadya są stałe dla każdego gatunku i czy łącząca je nić istnieje tylko w naszej wyobraźni? Nie budujmy żadnego systemu w tej mało zbadanej dziedzinie.
Poprzestańmy na stawianiu tymczasowych wniosków — a jeśli chcemy, skłońmy się raczej ku bardziej obiecującym, o ile bowiem wypadałoby koniecznie dokonać wyboru, pewne drobne światełka wskazują nam, że najbardziej pożądane przypuszczenia są zarazem najprawdopodobniejszemi. Zresztą przyznajmy się lepiej do zupełnej naszej na tym punktcie niewiadomści.
Uczymy się badać. Czy masecznice np. uwięzione, i zmuszone do życia wspólnego ze swojemi bliźniemi, mogłyby kiedyś przekroczyć nieprzebyty mur bezwzględnej samotności, zasmakować w życiu gromadnem, jak obrostki i pozwolić zakiełkować w swoim mózgu idei braterstwa, której pierwsze drobne pędy wschodzą już u frantek? A frantki z kolei, czy przeszłyby — znalazłszy się w narzuconych sobie, niezwykłych warunkach — od wspólnego przewodu do wspólnych izdebek? Matki trzmielów, gdyby zimowały w gromadzie, żywione i utrzymywane w więzieniu — czy zdołałyby zespolić się i dokonać wzajemnego podziału pracy? A czy dał kto Meliponom plastry pokarbowanego wosku? Czy ofiarowano im sztuczne amfory, które mogłyby zastąpić ciekawe ich naczynia do przechowywania miodu? Czy przyjęłyby je? czy skorzystałyby z nich? i w jaki sposób przystosowałyby swoje obyczaje do tych nieznanych im budowli? Pytania te skierowane są do bardzo maleńkich istotek, w których życiu tkwi jednak rozwiązanie najgłębszych naszych zagadek. Nie możemy na nie odpowiedzieć, gdyż doświadczenie nasze zbyt jeszcze jest młode. Licząc od Réaumur’a, obserwacya obyczajów niektórych dzikich pszczół trwa zaledwie półtora stulecia. Réaumur znał ich zaledwie kilka, my zbadaliśmy jeszcze parę; ale setki, tysiące może, pozostają dotychczas zamkniętą księgą, której kartki przerzucali co najwyżej pośpiesznie niefachowi podróżnicy. Odmiany, znane nam z pięknych prac autora „Pamiętników“ nie zmieniły swoich obyczajów — a trzmiele, obsypane złotym pyłkiem, drgające rozkosznie w promieniach słońca, i upajające się około 1730 roku miodem w ogrodach Charentonu, zupełnie były podobne do swoich następców, którzy z nadejściem przyszłorocznej wiosny huczeć będą o kilka kroków stamtąd, w lasku Vinceńskim. Ale przeciąg czasu, dzielący nas Réaumur’a — to w dziejach świata jedna zaledwie chwilka, na jedno bowiem mgnienie składają się okresy życia wielu pokoleń w historyi rozwoju myśli natury.
O ile nawet idea, której rozwój śledziliśmy, dosięgła najwyższego stopnia doskonałości u naszych pszczół domowych, — nie znaczy bynajmniej, aby nie dało się nic zarzucić ustrojowi ula. Arcydzieło, ośmiokątna[9] komórka, jest pod każdym względem szczytem sztuki. Największym genjuszom świata, zebranym razem, nie udałoby się dokonać na tym punkcie żadnych ulepszeń, żadna istota żyjąca — nawet człowiek — nie dokazała w swojem środowisku tego, co zrobiła w swojej siedzibie pszczoła i gdyby jakaś potęga umysłowa, należąca do obcego nam świata, zażądała od ziemi najdoskonalszego wytworu logiki jej życia, należałoby pokazać skromny plaster miodu.
Ale nie wszystko równe jest temu arcydziełu. Zanotowaliśmy już przy okazyi kilka wad i pomyłek, nieraz oczywistych, czasem znów tajemniczych: nadmiar i rujnującą bezczynność samców, dzieworództwo, niebezpieczeństwa wzlotu małżeńskiego, zbyt wielką ilość rojeń, brak litości — oraz potworne prawie poświęcanie osobnika na rzecz gromady. Dodajmy do tego szczególny pociąg do gromadzenia olbrzymich zapasów pyłków kwiatowych, które, leżąc bezużytecznie jełczeją, twardnieją i przepełniają plastry — długie niepłodne bezkrólewie, następujące po pierwszem rojeniu i trwające aż do zapłodnienia drugiej królowej, i t. d.
Ze wszystkich tych błędów jeden pociąga prawie zawsze, w naszym klimacie, fatalne za sobą skutki — mianowicie częste rojenie. Nie zapominajmy jednak, że pod tym względem człowiek od tysięcy już lat, przeciwdziała doborowi naturalnemu domowych pszczół. Zacząwszy od Egipcjanina z czasów Faraonów i skończywszy na dzisiejszym naszym wieśniaku, hodowca postępował zawsze naprzekór dążeniu i korzyści gatunku. Najbogatsze są te ule, które wydają z samego początku lata jeden tylko rój. Czynią one w ten sposób zadość instynktowi macierzyńskiemu, zapewniają byt szczepu, ułatwiają niezbędne podwojenie liczby królowych i przyszłość roju, który — jako liczny i wczesny — zdąży jeszcze wybudować trwałe, zasobne domostwa przed nadejściem jesieni. Nie ulega wątpliwości, że, gdyby ule te oraz ich latorośle pozostawione były samym sobie, to — dzięki faktowi, że tylko one jedne przeżyły groźną zimę, zabójczą dla kolonii, kierujących się odmiennemi instynktami — zasada ograniczonego rojenia zyskałaby wkrótce prawo obywatelstwa u naszych północnych ras.
Ale człowiek niszczy zawsze te przezorne właśnie, bogate i przystosowane do klimatu ule, aby posiąść ich skarby. Darowuje on życie tym tylko wyczerpanym szczepom, tym wtórnym koloniom, które zaledwie mają wystarczający zapas pokarmu na zimę, lub którym daje on — kierując, się odwieczną rutyną — okruchy miodu, uzupełniające nędzne ich zapasy. Rezultatem podobnego postępowania, jest prawdopodobnie osłabienie szczepu i dziedziczny rozwój dążenia do nadmiernego rojenia, wskutek czego obecnie wszystkie nasze pszczoły, zwłaszcza pszczoły czarne, wydają zbyt wielką ilość pochodnych kolonij. Od kilku lat, nowe metody hodowli, opartej na ruchomych ramach, zaczynają wypierać niebezpieczny ten obyczaj, w obec szybkiego zaś wpływu doboru sztucznego na większość naszych zwierząt domowych: na woły, psy, owce, konie, gołębie — że nie wyliczę wszystkich innych — należy mniemać, że wkrótce posiądziemy rasę pszczół, która zatraci prawie zupełnie wrodzony popęd do rojenia i poświęci całą swoją działalność wyłącznie zbieraniu miodu i pyłków.
Czy jednak inteligencya, która wyraźniej uświadomiłaby sobie cel wspólnego życia nie mogłaby wyzwolić się z pod wpływu reszty błędów?
Niejedno dałoby się powiedzieć o pomyłkach tych, wynikających z tajemniczości ula, lub też będących tylko skutkiem rojenia i jego braków, których jesteśmy współwinowajcami. Każdy z czytelników moich może, sądząc z tego, co widział dotychczas, przyznać pszczołom inteligencyę lub odmówić im takowej. Nie myślę ich bronić. Zdaje mi się, że w wielu razach zdradzają one pewną zdolność rozumowania, jednakże moje zainteresowanie się niemi nie osłabłoby ani trochę, gdybym się przekonał nawet, że wszystkie czyny ich dokonywane są zupełnie na ślepo. Ciekawą jest rzeczą rozpatrywanie mózgu, który w sobie samym odnajduje nadzwyczajne środki do skutecznej walki z chłodem, głodem, śmiercią, czasem, przestrzenią, samotnością — słowem ze wszystkimi wrogami żywej materyi; niemniej jednak ciekawem i niezwykłem zjawiskiem jest istota, której udaje się podtrzymać swój nader skomplikowany i głęboko obmyślany byt, nie przekraczając granic instynktu, nie dokonywając żadnych czynów nadzwyczajnych. Rzeczy zwykłe i cudowne do jednego sprowadzają się mianownika, o ile wyznaczamy im właściwe miejsce na łonie natury. Nie zjawiska te — może noszące niesłusznie przywłaszczone nazwy — ale wszystko nieznane i niewyjaśnione we wszechświecie, powinno przykuwać do siebie nasz wzrok, pobudzać naszą działalność oraz nadawać nowy i bardziej uzasadniony kierunek naszym myślom, uczuciom i naszym słowom. Mądrość nakazuje nam skupianie całej uwagi na wyłącznem badaniu tych spraw.
Zresztą nie mamy wcale prawa do wydawania — w imię naszego rozumu — sądu o błędach, popełnianych przez pszczoły. Czy niedość często zdarza nam się widzieć rozum i świadomość ludzką, żyjące w pośród pomyłek i braków i nie dostrzegające ich — a potem już nawet po ich stwierdzeniu — nie umiejące przez długi czas znaleźć na nie zaradczego środka? Jeżeli istnieje osobnik specyalnie — że tak powiem, organicznie — powołany do uświadomienia sobie, do ukształtowania wspólnego życia, zgodnie z nakazem czystego rozumu, to jednostką taką może być jedynie człowiek. A przecież przypatrzcie się, co zrobił on z tego życia, porównajcie braki ula, z błędami naszego społeczeństwa. Gdybyśmy byli pszczołami, obserwującemi ludzi, zdziwilibyśmy się niepomiernie na widok niesprawiedliwego i nielogicznego podziału pracy u istot, które skądinąd uważalibyśmy za obdarzone wybitną zdolnością rozumowania. Ujrzelibyśmy powierzchnię ziemi, jedyne źródło bogactw ogółu, niedostatecznie uprawiane w pocie czoła przez dwie lub trzy dziesiąte wszystkich ludzi; czwartą dziesiątą, żyjącą w absolutnej bezczynności i konsumującą najlepszą część wytworów pracy pierwszych: sześć pozostałych dziesiątych, skazanych na wieczne niedojadanie, wieczną biedę, wyczerpujących bez wytchnienia swe siły dokonywaniem dziwnych i bezowocnych prac, z których wyników sami nigdy nie korzystają i które zdają się służyć li tylko do czynienia życia istot próżnujących bardziej jeszcze zawiłem i niezrozumiałem. Wywnioskowalibyśmy z naszych spostrzeżeń, że rozum i etyka tych osobników należą do świata zupełnie odmiennego od naszego i że postępują one tak w imię praw i zasad, których nadziei zrozumienia musimy zupełnie się wyrzec.
Zaprzestańmy jednak zajmowania się dalszym przeglądem naszych błędów, których jakkolwiek doskonale jesteśmy świadomi, mało jednak zwracamy na nie uwagi. Czasem, raz na sto lat conajwyżej, budzi się który z nich, otrząsa z głębokiego letargu, wydaje okrzyk grozy, przeciąga zdrętwiałe ramię, podtrzymujące jego głowę, zmienia pozycyę i znów zapada w sen, z którego zbudzi go nowy ból, będący skutkiem ponurych trudów ciągłego spoczywania.
Jeżeli uznamy rozwój pszczołowatych — a przynajmniej pszczół domowych — rozwój ten zaś bardziej jest prawdopodobny, aniżeli ich niezmienność — jakiż będzie ogólny i stały kierunek owego doskonalenia się?
Zdaje się ono postępować taką samą drogą, jak rozwój ludzki.
Dąży widocznie do zmniejszenia wysiłków, zapewnienia większego bezpieczeństwa, usunięcia nędzy, spotęgowania dobrobytu, korzystnych warunków oraz siły gatunku. W imię tego celu nie waha się ono poświęcać jednostki, wynagradzając szczęściem i potęgą ogółu — nędzną i zwodniczą zresztą niezależność odosobnienia. Rzec można, jakoby natura uważała podobnie jak Perykles u Tucydydesa — że gdyby osobniki cierpiały nawet, żyjąc życiem wielkiego, bogatego społeczeństwa, są zawsze szczęśliwsze, aniżeli wówczas, kiedy osobisty ich dobrobyt pociąga za sobą upadek ogółu. Rozwój popiera ideę pracowitego niewolnika w potężnej osadzie, skazuje zaś na zagładę przechodnia, niepoczuwającego się do obowiązków w czasowem zgromadzeniu, wydając go na łup bezimiennych i niewidocznych wrogów, których pełno jest w każdej chwili i na każdem miejscu. Nie pora tu wdawać się w dyskusye w kwestyi takiego rozumowania natury, ani też dociekać, czy człowiek powinien się niem kierować, nie ulega wszakże wątpliwości, że wszędzie, gdziekolwiek massa nieskończona pozwala nam dostrzedz pozór idei, pozór ten przybiera kierunek, którego kresu nie znamy.
O ile to dotyczy ludzi, wystarcza stwierdzić usiłowanie natury, która dąży do utrwalenia i spotęgowania w doskonalącej się rasie wszystkich zdobyczy, wydartych, niesprzyjającej rozwojowi, nieruchomości materyi. Podkreśla ona każdy, uwieńczony szczęśliwym wynikiem, wysiłek i przeciwstawia nieuniknionemu dziecku postępu — zastojowi — szczególne jakieś i sprzyjające prawa. Postęp ten, którego trudno byłoby odmówić najwyżej pod względem umysłowym stojącym gatunkom, polega jedynie na samym swoim ruchu i wcale może nawet nie wie, dokąd właściwie dąży. W każdym razie w świecie, gdzie zdałoby się nic z wyjątkiem jedynie kilku podobnych faktów — nie zdradza określonej woli, bardzo jest znaczącym objawem taki stopniowy i stały rozwój pewnych istot od dnia, w którym otworzyliśmy na nie oczy. Gdyby pszczoły nie odsłoniły nam żadnych tajników oprócz tej tajemniczej wężownicy błysków, migocących na tle wszechpotężnej nocy, już to samo wystarczyłoby jako nagroda za czas, poświęcony badaniu ich drobnych ruchów oraz ich skromnych obyczajów, tak dalekich — a przecież tak blizkich — naszym wielkim namiętnościom i naszym ambitnym przeznaczeniom.
Być może, że wszystkie te trudy są nadaremne i że wężownica światełek, migocących na drogach życia pszczół i ludzi, składa się z samych tylko błędnych ogników. Może nawet potężny traf, który przyjdzie z zewnątrz, z obcego nam świata, lub zrodzi się z nowego jakiegoś zjawiska, nada nagle decydujące znaczenie tym wysiłkom lub ostatecznie je zniweczy... W każdym razie idźmy dalej raz wytkniętą drogą, jakgdyby nie miało zajść nic nadzwyczajnego. Gdybyśmy nawet wiedzieli, że jutro nowe objawienie — np. możność skomunikowania się ze starszą i rzucającą wyraźniejsze światło, planetą — dokona zupełnego przewrotu w naszym sposobie pojmowania natury, obali w gruzy świat naszych wierzeń, praw, dążeń i zasadniczych prawd naszego życia — najrozumniejszym byłoby postępkiem poświęcenie całego dnia dzisiejszego zbadaniu tych dążeń, zasad i prawd, nadaniu im całokształtu w naszej sferze myślenia oraz pozostaniu wiernymi naszej misyi, która polega na ujarzmianiu i podnoszeniu kilka stopni, w nas samych i dokoła nas, niewyjaśnionych potęg życia. — Możliwą jest rzeczą, że nic z tych zdobyczy nie ostałoby się wobec możliwego objawienia, ale niepodobieństwem jest, aby ci, którzy spełnią do końca posłannictwo, będące głównem przeznaczeniem człowieka, nie znaleźli się w pierwszym szeregu szczęśliwych, na których spłynie nowa prawda: i gdyby nawet dowiedzieli się od niej, że ich jedynym istotnym obowiązkiem było zaniechanie dociekań i wyrzeczenie się nadziei poznania jej istoty, zgłębienia światów nieznanych — będą oni umieli, lepiej od innych, zrozumieć i wyzyskać ten brak ciekawości i tę ostateczną rezygnacyę.
Nie zwracajmy jednak lepiej naszych proroctw w tę stronę. Niech plan naszych prac i obowiązków nie obejmuje możliwości powszechnego zniszczenia, ani też cudownej pomocy trafu. Dotychczas, pomimo rojeń naszej wyobraźni, byliśmy zawsze pozostawieni samym sobie i własnym naszym siłom. Najkorniejszym naszym usiłowaniom zawdzięczamy wszystkie owocne i trwałe prace, dokonane na świecie. Wolno nam spodziewać się od szczególnego jakiegoś trafu — pogorszenia lub poprawy położenia, pod warunkiem jednak, że czekanie na ten nadzwyczajny przypadek nie wpłynie bynajmniej na pełnienie naszego ludzkiego posłannictwa.
I pod tym względem pszczoły mogą nam świecić przykładem, będąc mistrzyniami równie doskonałymi jak cała natura. W życiu ich okazała się uzasadnioną obawa nadzwyczajnej i potężnej interwencyi. Są one zależne, oczywiściej daleko niż my, od wyższej woli, która może zniweczyć lub przekształcić ich rasę i nadać zupełnie odmienny kierunek ich przeznaczeniu.
Pomimo to jednak nie zniechęcają się i nie zaniedbują swoich zasadniczych i pierwotnych obowiązków. I te właśnie z nich, które najbardziej ulegają nakazom owych obowiązków, najlepiej są przygotowane do wyzyskania na swoją korzyść niepojętej interwencyi, przyczyniającej się już dzisiaj do rozwoju ich gatunku.
Otóż nie jest rzeczą tak trudną, jakby się zdawało, wykrycie zasadniczego przeznaczania danej istoty. Można go zawsze wyczytać w wyróżniającym ją narzędzie, któremu podporządkowane są niejako wszystkie inne organy.
I zarówno jak język, żuwki oraz wole pszczół zdradzają, że są one powołane do gromadzenia miodu, tak samo zapisane jest w naszych oczach, uszach, rdzeniu, we wszystkich zwojach naszego mózgu, w całym układzie nerwowym naszego ciała — że jesteśmy stworzeni do przerabiania, wchłanianych przez nas, materyi na szczególną i jedyną w swoim rodzaju na tym świecie energję. Żadnej — o ile mi wiadomo — istocie nie zostało powierzonem wysokie posłannictwo wytwarzania tego dziwnego prądu, który nazywamy myślą, rozumem, pojęciem, sądem, duszą, duchem, potęgą umysłową, cnotą, dobrocią, sprawiedliwością, wiedzą — ta jedna bowiem treść tysiące posiada nazw. Cała nasza istota jest jej poświęcona. Nasze mięśnie, nasze zdrowie, sprężystość naszych członków, równowaga żywotnych naszych funkcyj, spokój naszego życia — dźwigają olbrzymiejący wciąż ciężar jej przewagi. Jest ona najcenniejszym i najtrudniejszym do osiągnięcia stanem, do jakiego podnieść można materyę. Płomień, ciepło, światło, nawet życie, dalej instynkt, subtelniejszy od życia, oraz większość niepochwytnych potęg, przewodniczących światu przed naszem zjawieniem się na ziemi, zbladły przy zetknięciu się z nową mocą. — Nie wiemy, dokąd ona nas prowadzi, co z nami uczyni, ani też w jaki sposób z niej skorzystamy. Ona sama nas o tem pouczy z chwilą, gdy stanie u szczytu swej potęgi. Tymczasem starajmy się dać jej wszystko, czego od nas żąda, poświęcić w imię jej wszystko, co mogłoby opóźnić jej rozkwit. Tkwi w tem na razie niewątpliwie najpierwszy i najoczywistszy nasz obowiązek. Wyświetli on nam nadto wszystkie inne.
Żywić je będzie i przedłużać ich byt, o ile sam będzie zasilany i podtrzymywany, tak samo jak potoki górskie żywią i przedłużają rzeki dolin — zależnie od tajemniczych zasiłków, jakie otrzymują same ze szczytów. Nie starajmy się dociekać, kto osiągnie korzyści z sił, gromadzących się w ten sposób naszym kosztem. Pszczoły nie wiedzą, czy będą spożywały miód, przez nie zbierany. I my również nie wiemy, kto skorzysta z potęgi umysłowej, wprowadzonej przez nas do wszechświata. Tak samo jak owe pracowite istoty przefruwają z kwiatka na kwiatek, aby zebrać więcej znacznie miodu, aniżeli mogłyby go spotrzebować one same oraz ich dzieci, również i my przechodźmy od pewnika do pewnika i gromadźmy wszystko, co może zasilić ten niepojęty płomień, abyśmy gotowi byli stanąć wobec każdego nowego zjawiska z poczuciem spełnionego zasadniczego obowiązku. Rzucajmy na pastwę tego płomienia nasze uczucia, namiętności, wszystko co widzimy, czujemy, rozumiemy, czego dotykamy, niech żywi się on własną swą treścią — a więc wnioskami, wysnuwanemi z odkryć, doświadczeń, badań i obserwacyj wszystkiego, co obejmie swojem światłem. Nastąpi wtedy chwila, kiedy wszystko tak z samej natury rzeczy wyjdzie na korzyść umysłu, który dobrowolnie spełnił prawdziwe swoje ludzkie posłannictwo, że już samo nawet podejrzenie, jakoby umiłowania jego miały być bezcelowemi, nada gorliwości i zapałowi jego dociekań charakter bardziej jasny, czysty, bezinteresowny szlachetniejszy i więcej niezależny.
- ↑ Oto miejsce, jakie zajmuje pszczoła domowa w klasyfikacji naukowej:
Klasa — Owadów.
Rząd — Błonkoskrzydłych.
Rodzina — Pszczołowatych.
Gatunek — Apis.
Rodzaj — Mellifica — Miodonośna.
Nazwa „Mellifica“ należy do klasyfikacji Linneusza. Nie jest ona zbyt trafną, wszystkie bowiem Pszczołowate, z wyjątkiem może niektórych gatunków pasorzytów, są miodonośne. Scopoli nazywa ją — „cerifera“; Réaumur — „domestica“; Geoffroy — „gregaria”. „Apis ligustica“ pszczoła włoska, jest odmianą „Apis Mellifica“. - ↑ Wypadek taki zdarza się nawet dość często u wtórnych rojów, które posiadają mniej doświadczenia i mniej są przezorne aniżeli roje pierwotne. Na czele ich wyfruwa młoda i żwawa królowa — a w skład ich wchodzą bardzo młode pszczoły, w których głos instynktu o tyle jest silniejszy, że nie znają jeszcze surowości naszego chłodnego klimatu. Co prawda, żaden z tych rojów nie przeżywa pierwszego podmuchu jesieni; wszystkie one pomnażają nieskończony szereg ofiar powolnych i niezrozumiałych jeszcze prób natury.
- ↑ Ponieważ zajmujemy się po raz ostatni budowlami, wznoszonemi przez pszczoły, zwróćmy w przelocie uwagę na ciekawy szczegół pracy Apis florea. Niektóre ściany samczych jej komórek są walcowate, nie ośmiokątne. Zdaje się, że nie zdążyła ona przejść jeszcze ostatecznie z jednej formy do drugiej, lepszej.
- ↑ Podobny fakt przytacza też Büchner na dowód przystosowywania się pszczół do okoliczności — i to nie przystosowywania się powolnego, trwającego wieki i fatalistycznego, ale bezpośredniego i wyrozumowanego; w Barbados, wśród plantacyj trzciny cukrowej i rafineryi, gdzie w ciągu całego roku znajdują dużo cukru, zaprzestają zupełnie zwiedzać kwiaty.
- ↑ We francuskim oryginale jest podana liczba 4500 (quatre mille cinq cents).
- ↑ Należy odróżniać trzy nazwy, jakich będziemy używali kolejno i jakie zapożyczamy z klasyfikacyi Emila Blanchard’a, „apiariae“, „apidae“, i „apitae“. Rodzina „apiariae“ (pszczołowatych), obejmuje wszystkie odmiany pszczół. „Apidae“ (pszczoły) tworzą pierwszą z tych odmian i dzielą się na trzy grupy. „Meliponity“, „Apity“, i „Bompity“ (trzmiele). „Apity“, mieszczą w swoim rzędzie różnorodne postacie naszych pszczół domowych.
- ↑ Jako przykład służyć mogą Trzmiele, których pasorzytami są „brzmiki“, (Psithyrae) Stilidy, żyjące na koszt „makatek“ (Anthidiae) „Należy przyjąć — powiada bardzo słusznie J. Perez (Pszczoły) w kwestyi dającej się często spostrzegać tożsamości pasorzytów z ich ofiarami — należy przyznać, że oba rodzaje są tylko dwiema postaciami jednego typu i że zachodzi pomiędzy niemi najściślejsze powinowactwo. Dla przyrodników, będących stronnikami teoryi przemiany gatunków, pokrewieństwo to nie jest czysto urojone, ale rzeczywiste. Rodzaj pasorzytniczy jest podług nich tylko potomstwem, pochodzącem ze szczepu pracującego, zaś zanik jego narzędzi pracy jest tylko wynikiem przystosowania się, do pasorzytniczego żywota“.
- ↑ Nie jest rzeczą pewną, czy zasada jednomacierzyństwa ściśle jest przestrzegana u Meliponów. Blanchard słuszcie sądzi że samice, pozbawione żądeł i nie mogące w skutek tego zabijać się wzajemnie z równą łatwością jak królowe pszczół, muszą prawdopodobnie pozostawać w jednym ulu w większej ilości. Fakt ten jednak nie mógł dotychczas być stwierdzonym z powodu wielkiego podobieństwa, zachodzącego pomiędzy samiczkami i robotnicami — oraz wskutek niemożności hodowania Meliponów w naszym klimacie.
- ↑ Powinno być sześciokątna komórka (fr. la cellule hexagonale).