Życie pszczół (Maeterlinck, tłum. Centnerszwerowa, 1903)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Maeterlinck
Tytuł Życie pszczół
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. La Vie des Abeilles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MAURYCY MAETERLINCK.
ŻYCIE PSZCZÓŁ
PRZEKŁAD
R. Centnerszwerowej.



WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Pasaż Miodowa-Długa № 23.
1903.



Księga pierwsza.

Na progu ula.

I.

Nie mam zamiaru pisania traktatu o pszczelnictwie lub o hodowli pszczół. Wszystkie kraje ucywilizowane posiadają wyborne dzieła z tej dziedziny, przerabianie ich więc byłoby zbytecznem. Francya ma prace Dadant’a, Jerzego de Layens’a i Bonnier’a, Hamet’a Weber’a, Clement’a, księdza Collin’a i. t. d.; Anglicy mają Langstroth’a, Bevan’a, Cook’a, Cheshire’a, Cowan’a, Root’a oraz ich naśladowców; w Niemczech jest Dzierżon, Van Berlepsch, Pollman, Vogel i wielu innych.[1] Nie zależy mi też na napisaniu naukowej monografii „apis mellifica, ligustica, fasciata“, i t. d. ani na zebraniu wiązanki najnowszych spostrzeżeń i studyów. Czytelnik nie znajdzie w mojej pracy nic takiego, czego nie znałby każdy amator-hodowca pszczół. Nie chcąc zbytnio obciążać tej książki naukowym balastem, mam zamiar zużytkować w dziele bardziej specyalnem sporą ilość doświadczeń i spostrzeżeń, które udało mi się zebrać w ciągu 20-letniej pracy nad pszczołami a które to spostrzeżenia mają charakter nadto ciasny i techniczny. W tej chwili pragnę mówić tylko, „o złocistych pszczółkach“ Ronsard’a tak, jak się mówi o ukochanym przez nas i dobrze znanym nam przedmiocie z tymi, którzy go zupełnie nie znają. Nie zamierzam bynajmniej ubarwiać prawdy przesadnem oświetlaniem faktów (jak to słusznie zarzucił Réaumur wszystkim tym, którzy przed nim zajmowali się pszczołami) nie chcę też podstawiać cudów urojonych na miejsce cudów rzeczywistych. Ul takim jest światem czarów, że niema potrzeby dodawania fantastyczności jego opisowi. A zresztą, dawno już wyrzekłem się szukania na tym świecie bardziej interesującego i piękniejszego cudu nad prawdę a przynajmniej nad dążenie człowieka do jej poznania. Nie usiłujmy doszukiwać się wielkości życia w rzeczach nieznanych. Wszystkie zjawiska bardzo pewne są zarazem bardzo wielkiemi, ale nie zgłębiliśmy żadnego z nich dotychczas, jak należy. Nie powiem tutaj więc nic takiego, czegobym osobiście nie sprawdził, albo też, co nie zostałoby do tego stopnia stwierdzonem przez wszystkich klasyków przedmiotu, że wszelkie sprawdzanie byłoby już bezcelowym. Rola moja ograniczy się na przedstawianiu faktów w sposób możliwie ścisły, ale żywy i barwny, na przeplataniu ich samoistnemi i swobodniejszemi uwagami oraz na ugrupowaniu bardziej malowniczem, aniżeli można to uczynić w suchym podręczniku, lub w naukowej monografii. Ten, kto przeczyta moją książkę, nie będzie w stanie hodować pszczół, ale zapozna się prawie ze wszystkiemi najlepiej stwierdzonemi a zarazem najciekawszemi, najgłębszemi i najsubtelniejszemi szczegółami życia tych owadów. I taka znajomość wystarczy; dokładniejsze badania obyczajów mieszkanek ula wydadzą się już potem rzeczą dużo łatwiejszą. Pominę milczeniem wszystkie zastarzałe przyrządy, które w opowieściach wiejskich bartników a nawet w wielu specyalnych dziełach, tworzą bajeczny opis ula. O ile dotknę wiadomości niepewnych, wątpliwych lub spornych, przyznam się do tego szczerze i otwarcie. Niejednokrotnie wypadnie mi stawać wobec zjawisk niezrozumiałych — przekonasz się o tem, czytelniku. O bajecznych córach Arysteusza niewiadomo nic dokładnego z wyjątkiem wyraźnych, odbywających się w oczach naszych, aktów ich pracy i urządzeń społecznych. Im dłużej człowiek zajmuje się hodowlą pszczół, tymbardziej przekonywa się o niemożności zgłębienia tajników ich bytu, ale ten rodzaj nieświadomości jest w każdym razie lepszym aniżeli zadowolona z siebie nieznajomość głębszej treści naszego własnego życia, z której nie zdajemy sobie nawet sprawy; i prawdopodobnie zrozumienie granic ludzkiego poznania jest wszystkiem, co człowiek może mieć nadzieję osiągnąć na tym świecie.
Czy istniała praca o pszczołach, podobna do mojej? Ja, który przeczytałem prawie wszystko, jak sądzę, co o nich napisano, mogę li tylko wskazać rozdział, poświęcony im przez Michelet’a na końcu dzieła, pod tytułem „Owad“, oraz szkic Ludwika Büchner’a słynnego autora „Siły i materyi“ w jego „Duchowem życiu zwierząt“![2] Michelet zlekka tylko dotknął tego przedmiotu; co się zaś tyczy Büchner’a, to jakkolwiek jego praca jest dość wyczerpującą, sądząc jednak z ryzykownych twierdzeń, z legendowych szczegółów, od dawna należących do dziedziny bajek, a przez niego przytaczanych, podejrzewam go, że mówił o naszych bohaterkach, nie przestąpiwszy ani razu progu swojej biblioteki i nie otworzywszy ani jednego z setek uli, pełnych szelestu uskrzydlonej rzeszy, które musimy zdobyć przemocą, zanim oswoimy się z tajnikami ich życia, i zanim skąpiemy się w ich atmosferze, w ich woni balsamicznej i zgłębimy ducha i tajemniczą potęgę tych pracowitych dziewic.
W pracy Büchner’a nie czuć ani miodu, ani pszczoły i ma ona wadę wielu naszych dzieł naukowych, których wnioski są często stawiane à priori, a cały aparat naukowy składa się z masy nagromadzonych, niepewnych anegdot, czerpanych z nader mętnych źródeł. W pracy mojej bardzo mało znajdzie się naukowego zabarwienia opowiadań o życiu pszczół, mój bowiem punkt widzenia i założenie, z którego wychodzę, zupełnie są odmienne.

II.

Bibliografia pszczoły (zacznijmy od książek, aby się ich jaknajprędzej pozbyć i dotrzeć do samego ich źródła) jest bardzo obszerna. Od niepamiętnych czasów te małe, dziwne, żyjące tylko w gromadzie, stworzonka, spełniające w mroku ula swoją produkcyjną pracę i rządzące się nader zawiłemi prawami, budziły ciekawość człowieka. Arystoteles, Katon, Varron, Pliniusz, Palladyusz zajmowali się niemi, nie mówiąc już o filozofie Arystomachusie, który wedle słów Pliniusza, badał je w ciągu 58-iu lat i o Filiskiuszu z Thasos, który zamieszkał na pustkowiu, aby nie widzieć nikogo innego prócz nich, za co zyskał przydomek „Dzikiego“. Ale wszystko to należy raczej do legendowych podań o pszczołach; a ta odrobina ściślejszych spostrzeżeń, jakie da się z nich wyłowić, zamieszczona jest w czwartym śpiewie „Georgik“ Wirgiliusza.
Właściwa historya pszczoły rozpoczyna się dopiero w XVII-em stuleciu, od czasu badań wielkiego holenderskiego uczonego, Swammerdamm’a. Należy zresztą dodać ten mało znany szczegół, że jeszcze przed Swammerdammem, naturalista flamandzki, Klucyusz stwierdził pewne, nader ważne właściwości pszczół, między innemi, że „królowa“ ula jest zarazem jedyną w nim matką i że posiada ona cechy obu płci; nie poparł on jednak swoich twierdzeń dowodami. Swammerdamm zastosował przy swojem badaniu pszczół zupełnie prawidłową naukową metodę, stworzył mikroskop, wynalazł szczepienia ochronne, pierwszy rozebrał anatomicznie pszczołę, określił ściśle, dzięki odkryciu jajników i jajowodu, płeć „królowej” uważanej do tychczas za króla i odrazu wyświetlił całą organizacyę ula, całą jego politykę, opierając się na znaczeniu w nim królowej-matki. Jego tablice rysunkowe i przekroje są tak doskonałe, że służą dzisiaj jeszcze jako ilustracye niejednego traktatu o pszczelnictwie. Mieszkając w hałaśliwym, niespokojnym Amsterdamie, z żalem wspominał „niczem niezamąconą ciszę wiejską“ i umarł, mając lat 43, strawiony pracą. Jego wielkie dzieło „Bybel der Natuure“, które doktór Boerhave kazał w sto lat później przełożyć z języka holenderskiego na łaciński, pod tytułem „Biblia naturae“ (Lugdun, 1737), napisane jest stylem pobożnym i ścisłym, gdzie wzniosłe w prostocie swej porywy, świadczące o niezachwianej wierze autora, przypisują wszystko chwale Stwórcy.
Po Swammerdamm’ie następuje Réaumur, trzymający się tych samych metod; porobił on mnóstwo ciekawych spostrzeżeń i doświadczeń w swoich ogrodach Charentońskich i poświęcił pszczołom cały tom swoich „Przyczynków do historyi owadów“ (Mémoires pour servir à l’histoire des insectes“.) Dzieło to można przeczytać z zajęciem i korzyścią. Wypowiada w niem autor swoje poglądy w sposób nieco suchy i szorstki, ale nie bez zapału i pewnego wdzięku, stylem zrozumiałym, prostym i szczerym. — Usiłując przedewszystkiem obalić istniejące błędy, nie uniknął jednak wprowadzenia kilku nowych: wyjaśnił tworzenie się roju, stanowisko w gromadzie królowej-matki, słowem — odkrył kilka donioślejszych pewników i wpadł na trop wielu innych. Promienie jego wiedzy oświetliły cuda architektoniki ula, a wszystko, co o tem mówi, jest doskonale powiedziane i do dnia dzisiejszego nie zostało lepiej wyrażonem. — Zawdzięczamy mu też pomysł oszklonego ula, dzisiaj znacznie udoskonalonego i odsłaniającego życie wewnętrzne tych lękliwych i niezmordowanych pracownic, które rozpoczynają swoją czynność wraz z pierwszemi promieniami wschodzącego słońca i kończą ją dopiero po zachodzie, w ciemnościach ula.
Chcąc wyczerpać temat, muszę wspomnieć jeszcze o badaniach i pracach Karola Bonnet’a i Schirach’a (który rozwiązał zagadkę królewskiego jaja); poprzestanę jednak tylko na pobieżnej o nich wzmiance i przejdę odrazu do Franciszka Huber’a, mistrza i klasycznego autora dzisiejszej wiedzy pszczelniczej.
Huber, urodzony w Genewie 1750 r., stracił wzrok we wczesnej młodości. Zaciekawiony zrazu doświadczeniami Réaumur’a, które pragnął sprawdzić, wkrótce oddaje się całą duszą tym studyom i przy pomocy wiernego i sprytnego sługi, Franciszka Burnens’a, poświęca całe swoje życie badaniu pszczół. Niema chyba w historyi ludzkiej niedoli i zwycięstw rozumu ludzkiego, przykładu bardziej wzruszającego, aniżeli historya tego cierpliwego współpracownictwa dwóch osobników, z których jeden, pozbawiony najszlachetniejszego zmysłu, wzroku, i reagujący tylko na światło nadzmysłowe, kieruje w poczuciu swojej duchowej siły drugim, dla którego dostępne są roskosze światła słonecznego. Ślepiec ten, jak zapewniają, nie oglądał nigdy własnemi oczyma ani jednego plastra miodu, a jednak potrafił po przez zasłonę swoich martwych źrenic, siłą ducha jedynie, nietylko zedrzeć spowicie, jakiem natura otacza swoje twory, ale i podpatrzeć najgłębsze tajniki twórczego geniusza tego niewidzialnego dlań plastra, jak gdyby chcąc nam dowieść swoim przykładem, że niema takiego stanu, który upoważniłby człowieka do utraty nadziei poznania prawdy. Nie będę wyliczał wszystkiego, co nauka o pszczołach zawdzięcza Huberowi, łatwiej byłoby wyliczyć to, czego mu ona nie zawdzięcza. Pierwszy tom jego: „Nowych spostrzeżeń nad pszczołami“ („Nouvelles observations sur les abeilles“) wyszedł z druku w 1789 r. w formie listów do Karola Bonnet’a, drugi zaś zjawił się dopiero w 20 lat później; praca jego pozostała niewyczerpaną, pewną skarbnicą, z której czerpali i czerpią swą wiedzę wszyscy pszczelarze. Zapewnie, że wkradła się do niej niejedna omyłka, że są w niej niektóre niestwierdzone pewniki, że od czasu zjawienia się jego książki posunęły się znacznie naprzód i mikrografia pszczoły i praktyczna jej hodowla i kierowanie królową-matką, i t. d., ale nikomu dotychczas nie udało się obalić ani jednego z jego zasadniczych spostrzeżeń, stanowiących niewzruszoną podstawę i istotę naszego dzisiejszego w tej dziedzinie doświadczenia.

III.

Po odkryciach Huber’a nastąpiło kilka lat zupełnej ciszy; ale wkrótce Dzierżon, proboszcz z Carlsmark’u (na Slązku) odkrywa dzieworództwo królowych i obmyśla pierwszy ul o ruchomych plastrach, dzięki którem pszczelarz-hodowca może podebrać przypadającą na niego część ogólnego zbioru miodu, nie tępiąc przy tem najlepszych swoich kolonii i nie niwecząc w jednej chwili całorocznej ich pracy. Ten typ ula, zrazu bardzo jeszcze daleki od doskonałości, ulepszony został przez Langstroth’a, który obmyślił prawdziwe ruchome ramy, cieszące się taką wziętością w Ameryce. Root, Quinby, Dadant, Cheshire, de Layens, Cowan, Heddon, Howard i inni dokonali w tej kwestyi kilku ważnych jeszcze ulepszeń. Mehring, w celu zaoszczędzenia pszczołom pracy przy wytwarzaniu wosku i budowaniu zapasowych składów, co wymaga wydatkowania dużej ilości miodu i sprzyjającej pory, wpadł na pomysł wstawiania sztucznie karbowanych plastrów woskowych, które pszczoły chętnie przyjmują i przystosowują do swoich potrzeb.
De Hruschka wynajduje przyrząd, zwany smelatorem, który za pomocą użycia siły centryfugalnej pozwala wydostawać miód bez niszczenia plastrów. W ciągu krótkiego czasu rutyna pszczelnictwa ulega radykalnemu przekształceniu. Wydajność i płodność ula zostaje potrojoną. Wszędzie zakładane są rozległe i dające duży dochód pasieki. Od tej chwili ustaje bezcelowe tępienie najpracowitszych rojów i ohydny opaczny dobór, będący jego rezultatem. Człowiek staje się w samej rzeczy panem pszczół, panem, dla nich obcym i tajemniczym, który kieruje życiem ula, nie wydając rozkazów i któremu są one posłuszne, jakkolwiek władzy jego nie uznają. Przystosowuje on się do pór roku; wynagradza nierówności temperatury; jednoczy wrogie sobie rzeczypospolite; rozdziela równomiernie bogactwa; potęguje lub ogranicza płodność roju: kierując w tym wypadku królową; strąca ją z tronu lub zastępuje przez inną, podstępem uzyskując na to zgodę jej poddanych, szalejących na samo przypuszczenie niepojętej dla nich interwencyi; gwałci śmiało, jeżeli tylko uznaje to za potrzebne, tajemnicę świętych komór i odsłania całą subtelną i przewidującą politykę królewskiego gyneceum; pozbawia mniszki niestrudzonego zakonu pięć lub sześć razy z rzędu owoców ciężkiej ich pracy, nie szkodząc im, nie odbierając im otuchy i nie ogałacając ich; przystosowuje rozmiary składów i spichrzów, ich domostw do zbioru miododajnych roślin, jakie wiosna rozrzuca niedbale po stokach pagórków; zmusza rój do zmniejszania liczby wielbicieli, oczekujących na narodziny księżniczek, — słowem; robi z niemi co mu się tylko podoba i osiąga to, do czego dąży, byleby tylko żądania jego zgodne były z instynktami i obyczajami pszczół, albowiem, niezależnie od woli bożka, który niemi zawładnął, (bożka zbyt wielkiego, aby mógł być rozpoznanym i zbyt obcego, aby mógł być zrozumianym) mają one znacznie odleglejsze cele na widoku, aniżeli sam ten bożek i jedynem ich dążeniem jest spełnianie — drogą ciągłego i niewzruszonego poświęcania samych siebie — tajemniczych obowiązków rasy.

IV.

Teraz, kiedy książki powiedziały nam już, co miały najważniejszego do powiedzenia o bardzo starej historyi, dajmy pokój wiedzy, nabytej przez innych i przyjrzyjmy się pszczołom własnemi oczyma. Jedna godzina, spędzona w pasiece, da nam może mniej dokładny, ale nierównie żywszy i cenniejszy obraz życia pszczół.
Nie zapomniałem jeszcze pierwszej pasieki, którą widziałem w mojem życiu i w której nauczyłem się kochać pszczoły. Było to dawno już temu, w tej Flandryi Zelandzkiej, tak czystej i wdzięcznej, która, bardziej od samej Zelandyi, wklęsłego zwierciadła Holandyi, zjednoczyła w sobie zamiłowanie żywych barw. Wabi ona mile oko swemi, podobnemi do pięknych i trwałych cacek, rzeźbami, wieżyczkami, malowanemi wozami, szafami, staremi, błyszczącemi w głębi kurytarzy zegarami, swemi nizkiemi drzewami, stojącemi w równym szeregu nad wybrzeżami kanałów w oczekiwaniu, rzekłbyś, naiwnej i dobroczynnej ceremonii, swojemi łodziami i krypami o rzeźbionych dziobach, swojemi, podobnemi do kwiatów, drzwiami i oknami, doskonałemi szluzami, pstremi i ozdobnemi zwodzonemi mostami, wreszcie domkami, połyskującemi niby kształtne majolikowe wazony, z których wychodzą kobiety w postaci dzwoneczków, przystrojone złotem i srebrem, idące paść krowy na łąkach okolonych białemi sztachetami lub rozkładać bieliznę na kobiercach trawników, powykrawanych w najrozmaitsze esy, floresy.
Stary pewien mędrzec, przypominający starca Wergiliuszowego — o którym La Fontaine powiedziałby:

Człowiek, równy królom, człowiek, blizki bogom,
I, również jak oni, kontent i spokojny,

— usunął się do tego zacisznego zakątka, w którym życie mogłoby wydawać się mniej złożonem i bardziej prostem niż gdziekolwiek, o ile tylko ludzie byliby w stanie w samej rzeczy uprościć sobie życie. Ukrył się w tem schronieniu, nie jako człowiek rozczarowany — mędrzec bowiem nie zna wielkich rozczarowań — ale nieco znużony obcowaniem z ludźmi, nie odpowiadającymi z taką prostotą jak zwierzęta i rośliny, na jedyne zajmujące pytania, jakie stawiać można naturze oraz istotnym jej prawom. Całe jego szczęście, równie jak owego filozofa, polegało na rozkoszowaniu się ogrodem a w nim najczęściej odwiedzaną najulubieńszą rozrywką była pasieka, składająca się z 12-u słomianych ulów, jakie sam pomalował: jedne na jasno-różowo, inne na jasno-żółto, a jeszcze inne, i tych było najwięcej, na blado-niebiesko, zauważył bowiem dawno jeszcze przed sir’em John’em Lubbock’iem, że kolor niebieski jest najulubieńszą barwą pszczół. Urządził pasiekę obok wybielonej ściany domu, w kącie którego umieszczona była jedna z tych, miłych dla oka i apetycznych dzięki swej olśniewającej czystości, holenderskich kuchen, o fajansowych półkach, na których połyskiwały miedź i blacha, odbijające się przez otwarte drzwi w cichym strumieniu, którego woda z drzemiącemi na dnie, rodzimemi obrazami, okolona wieńcem starych topoli, toczyła leniwe swe fale, ginąc na widnokręgu wśród pól i lasów. W tym zakątku, jak w ogóle wszędzie, gdzie są ule, pasieka nadawała dziwny powab kwiatom, ciszy, słodyczy powietrza i promieniom słońca. Tutaj wychylałem do dna czarę rozkoszy, użyczanych przez święto lata, spoczywałem na tem świetlanem rozdrożu, zkąd promieniują i gdzie zlewają się szlaki powietrzne, po których płyną od jutrzenki do zmierzchu wszystkie balsamy pól, lasów, łąk i ogrodów. Tutaj w najpiękniejsze godziny dnia przychodziłem, aby wsłuchiwać się w harmonijne i zrozumiałe ich szmery, w wesołe dźwięki, zdradzające szczęśliwy nastrój mieszkanek tego zakątka. Tutaj, do tej szkoły pszczół, przychodziłem uczyć się od potężnej natury dziwnej harmonii trzech jej wielkich państw, mądrego ustroju życia gromady, nieskalanej etyki, oraz gorliwej i bezinteresownej jej pracy, tutaj też uczyły mnie bohaterskie istoty odczuwać słodycz swobody, podkreślając niejako ognistemi błyskami tysięcy swoich drobnych skrzydełek niedościgłe roskosze tych jasnych, niepokalanych dni, krążących w przestworzu i nie dających nam nic po za spokojnem, niezamąconem szczęściem, pozbawionem wspomnień i przeszłości.

V.

Chcąc w najprostszy sposób prześledzić całoroczną historyę ula, weźmiemy dla przykładu jeden z nich, budzący się na wiosnę do życia i rozpoczynający swą pracę, poczem przed oczyma naszemi przewiną się w naturalnym porządku główne epizody życia pszczoły a mianowicie: tworzenie się i odlot roju, zakładanie nowej osady, narodziny, walki i wzlot małżeński młodych królowych, mordowanie samców i powrót do ula na przezimowanie. — Każdy z tych epizodów dostarczy nam sam przez się potrzebnych wyjaśnień w kwestyi praw, szczególnych właściwości, obyczajów, wydarzeń, wywołujących dany epizod lub towarzyszących mu i w ten sposób z końcem pszczelnego roku, krótkiego, — gdyż okres jego działalności zamyka się pomiędzy kwietniem i końcem września — zapoznamy się ze wszystkiemi tajemnicami miodowego domu. Na teraz, zanim go otworzymy i zanim się w nim rozpatrzymy, wystarczy wiedzieć, że ludność jego składa się z królowej-matki całej gromady, — z tysięcy pracownic rodzaju nijakiego, samic niedorozwiniętych i bezpłodnych i wreszcie z kilku setek samców, z pomiędzy których powołanym zostanie jedyny i nieszczęsny małżonek przyszłej władczyni, obieranej przez robotnice po mniej lub więcej dobrowolnem usunięciu się rządzącej poprzednio królowej.

VI.

Otwierając ul po raz pierwszy, doznajemy pewnego wzruszenia, zrozumiałego na myśl, że gwałcimy nietykalność rzeczy nieznanej a może pełnej niebezpiecznych niespodzianek; coś podobnego odczuwa się np. przy rozkopywaniu mogiły. O pszczołach, o różnych ich zasadzkach i grożącem z ich strony niebezpieczeństwie całe krążą legendy. Wystarcza przykre wspomnienie ukłóć, wywołujących — jak utrzymują powszechnie — ból tak straszny, że niewiadomo z czem go porównać: paląca suchość, istny ogień pustyni piekący zranione miejsce, jak gdyby nasze córy słońca wydarły ojcu z drażniących jego promieni jad, który działa gwałtownie, dla tem skuteczniejszej obrony skarbów słodyczy, jakiemi obdarzają je dobroczynne jego blaski.
W rzeczy samej, ul, otworzony nieopatrznie przez człowieka, nie znającego i nie szanującego obyczajów i charakteru jego mieszkanek, przeistacza się natychmiast w gorejący krzew gniewu i bohaterstwa. Ale zręczność niezbędna do bezkarnego manewrowania w ulu, jest łatwą do nabycia sztuką. — Wystarczy nieco, umiejętnie puszczonych, kłębów dymu, nieco zimnej krwi i spokoju a silnie uzbrojone pracownice pozwolą się ograbić, nie myśląc nawet o użyciu żądeł. Nie poznają one swojego pana, jak to dotychczas utrzymywano, nie boją się człowieka, ale zapach dymu, powolność ruchów, wstrząsających ul i nie grożących im ruiną, naprowadza je na myśl, że to nie napaść potężnego nieprzyjaciela, przed którym można byłoby się bronić, ale jakaś siła żywiołowa lub nieszczęście, któremu niepodobna nie uledz. Zamiast tracenia sił na bezowocny walkę, pracownice te, zbyt przewidujące i może wskutek tego często podlegające błędom, wolą ratować przyszłość i rzucają się na zapasy miodu, aby zaczerpnąć z nich i schować w swojem wnętrzu materyał do wybudowania nowego ula w innem miejscu, o ile ul ojczysty będzie zrujnowany lub o ile będą one zmuszone go opuścić.

VII.

Profan, w obec którego otwierają po raz pierwszy ul obserwacyjny[3], doznaje na razie rozczarowania. Zapewniano go, że po za temi szklanemi szybkami kryje się mnóstwo mądrych praw, świat niezrównanej pracy, zdumiewająca suma geniusza, tajników, obliczeń, wiedzy, różnych przemysłów, umiejętności, przewidywań, mądrych obyczajów, uczuć i cnót dziwnych — tymczasem nie znajduje w niej nic oprócz masy skupionych małych rudawych kępek, podobnych do ziarenek palonej kawy lub do suchych gron winnych, przywartych do szyb. Nędzne te kępki wydają mu się bardziej martwemi, niż żywemi: poruszają się one bardzo wolno, niepewnie i jakby nieświadomie. Nie poznaje on cudnych świetlanych kropelek, sączonych przed chwilą nieprzerwanie — niby oddech żywy, pełen złota i pereł — przez tysiące rozchylonych ku słońcu kielichów.
Pszczoły drżą w ciemności; duszą się w ciżbie — rzekłbyś, chorzy więźniowie lub strącone z tronu królowe, które przeżyły jedną tylko chwilę świetną w pośród ozłoconych promieniami słońca kwiatów ogrodu, aby potem wrócić do nędznych, ciasnych i ponurych swych domostw.
I w tym wypadku powtarza się zwykły los zjawisk bardziej skomplikowanych. Należy uczyć się je badać. Mieszkaniec innej planety, który patrzy po raz pierwszy na tłumy ludzi snujące po ulicach, gromadzące się dokoła gmachów lub na placach, czekające niewiadomo na co, pozornie bez ruchu, w głębi swych mieszkań — wywnioskowałby także, że są to istoty bezczynne i nędzne. Po dłuższej dopiero obserwacyi oceniłby różnorodne czynności tego pozornie bezwiednego tłumu.
I w samej rzeczy, każda z tych małych, prawie nieruchomych, plamek rudawych pracuje bez wytchnienia i każda inne uprawia rzemiosło. Żadna z nich nie zna wypoczynku a te, które wydają się najbardziej zdrętwiałemi i wiszą pod szkłem nakształt zeschłych gron, mają najtrudniejsze i najbardziej tajemnicze zadanie: wytwarzają i wydzielają wosk. Wkrótce poznamy szczegóły tej jednozgodnej działalności. Na teraz wystarczy skierować uwagę na główny rys charakterystyczny pszczoły, aby zrozumieć niezwykłe rezultaty tej skomplikowanej pracy.
Pszczoła jest przede wszystkiem i w wyższym znacznie stopniu, niż mrówka, jednostką gromadną. Nie umie żyć samotnie. Kiedy wylatuje z ula tak natłoczonego, że musi głową torować sobie drogę pomiędzy żywemi, cisnącemi ją z obu stron murami, rozstaje się z właściwym sobie żywiołem. Szybuje tylko przez chwilę w przestrzeni pełnej kwiatów, jak nurek pogrążający się w oceanie pełnym pereł, ale pod grozą śmierci, zmuszona jest wracać do ula co pewien czas, aby odetchnąć atmosferą gromady, tak samo jak nurek, który wypływa w regularnych odstępach czasu na powierzchnię, aby zaczerpnąć nowy zapas powietrza. Oderwana od roju, jakkolwiek obficie zaopatrzona w żywność i przebywająca w najbardziej sprzyjającej temperaturze, ginie po upływie kilku dni nie z głodu ani z zimna, ale z powodu osamotnienia. Gromada, rój, dostarczają jej strawy niemateryalnej, ale równie niezbędnej do życia, jak miód. Tę właśnie potrzebę należy mieć głównie na uwadze, gdy się chce określić ducha praw ula. W ulu jednostka jest niczem; ma tylko byt warunkowy, jest obojętnym momentem, uskrzydlonym członkiem gatunku. Całe jej życie jest bezwzględnem poświęceniem samej siebie na usługi wciąż odradzającego się legionu, którego stanowi ona cząstkę. Zanotować tu wypada ciekawy fakt, że ustrój podobny niezawsze miał miejsce. Dzisiaj jeszcze odnajdujemy pomiędzy błonkoskrzydłemi miodorobnemi owadami wszystkie stadya stopniowego rozwoju naszej pszczoły domowej. Na szczeblu najniższym łańcucha tych stworzeń spotykamy owad, pracujący samotnie, żyjący w nędzy i często nie widujący nawet swego potomstwa (Prosopis); potem żyje on w szczupłej, tworzonej co rok, garstce rodziny (trzmiel); jeszcze dalej tworzy czasowe stowarzyszenia (Panurgues, Dasypodes, Halictes i inne) i wreszcie, rozwijając się coraz bardziej, stopniowo staje na poziomie społeczeństwa prawie doskonałego, ale nieubłaganego naszych ulów, gdzie jednostka zupełnie jest pochłonięta przez gromadę i gdzie ta gromada zkolei stale jest poświęcana na korzyść abstrakcyjnego i nieśmiertelnego roju przyszłości.

VIII.

Nie wyciągajmy jednak z faktów tych wniosków nazbyt pospiesznych, dających się zastosować do życia ludzi. Człowiek ma możność nieulegania wielu prawom natury, opierania się im i sąd o tem, czy i kiedy powinien on lub nie powinien korzystać z tej swojej władzy, stanowi najważniejszy i najmniej wytłomaczony punkt jego etyki. Ciekawem atoli jest podpatrzenie woli natury w odrębnym od naszego świecie. Otóż, w rozwoju błonkoskrzydłych, po człowieku najhojniej obdarzonych pod względem umysłowym mieszkańców kuli ziemskiej, wola ta objawia się nader wyraźnie. Dąży ona widocznie do udoskonalenia gatunku, świadcząc jednocześnie, że dążenie to i osiąganie zamierzonego celu odbywa się kosztem zaniku osobistej wolności, praw i szczęścia jednostki. W miarę tworzenia się i rozwoju społeczeństwa, życie osobiste każdego z jego członków zacieśnia się w coraz szczuplejsze kręgi. Wszelki rozwój nieodłącznie idzie w parze z mniej lub więcej bezwzględnym podporządkowaniem spraw osobistych sprawom ogólnym. Każdy osobnik musi wyzbyć się przedewszystkiem swoich nałogów, i występków, będących objawem niezależności. I tak na przedostatnim szczeblu rozwoju cywilizacyi pszczelnej stoją trzmiele, podobne jeszcze do naszych ludożerców. Dorosłe robotnice krążą wciąż dokoła jajek, aby je pożreć, a matka zmuszona jest staczać gorące walki w ich obronie. Koniecznem jest też, aby każda jednostka, wyzbywszy się najniebezpieczniejszych namiętności, stopniowo dążyła do rozwijania w sobie cnót, najtrudniej dających się stosować w praktycznem życiu. Robotnice trzmielów np. nie myślą bynajmniej wyrzekać się miłości, gdy tymczasem nasza pszczoła robocza żyje w stanie wiecznego dziewictwa. Wkrótce zresztą przekonamy się, co poświęca ona, wszystko w imię dobrobytu, bezpieczeństwa, architektonicznej, społecznej i ekonomicznej doskonałości ula, będziemy bowiem jeszcze mówili o zdumiewającym rozwoju błonkoskrzydłych w rozdziale, poświęconym doskonaleniu się gatunku.


Księga druga.

Rój.
I.

Wyobraźmy sobie, że pszczoły obranego przez nas ula otrząsnęły się z zimowego odrętwienia. Od pierwszych dni lutego rozpoczęła już królowa pracę składania jajek. Robotnice odwiedziły już zawilce (anemony), płucniki, krzewy ciernistego janowca, fijołki, wierzby i leszczyny. Nareszcie nastaje królestwo wiosny: spichrze i piwnice przepełniają się zapasami miodu i pyłków kwiatowych; codziennie rodzą się tysiące pszczół; wypasione i ciężkie samce wyłażą ze swoich dużych komór i robią przegląd plastrów, a ciżba w nadmiarę bogatym ulu staje się tak wielką, że setki spóźnionych pracownic nie znajdują wieczorem, po powrocie do domu, pomieszczenia i zmuszone są spędzać noce na progu, gdzie chłód je dziesiątkuje.
Jakiś niepokój ogarnia całą ludność ula — stara królowa-matka jest wzburzona. Czuje ona, że nastąpi zmiana jej losu. Uczciwie spełniła swój obowiązek dobrej rodzicielki, a teraz udziałem jej staje się smutek i troska. Jakaś siła żywiołowa zagraża jej spokojowi; wkrótce zmuszoną będzie opuścić ul, w którym królowała a przecież ten ul to jej dzieło, przez nią wyłącznie stworzone. Nie jest ona jednak jego „panią“ w pojęciu, jakie łączymy z tym wyrazem. Nie rozkazuje w nim, ale wprost przeciwnie, ulega narówni z ostatnią ze swoich poddanych tej ukrytej i rozumnej potędze, której istoty jeszcze nie określiliśmy. Nazwijmy ją „duchem ula“, jest ona jego matką i jedynem twórczem narzędziem miłości. Założyła swój gród w biedzie i niepewności jutra, zapładniała go wciąż własną substancyą i z łona jej wyszło wszystko, co w nim żyje: robotnice, samcy, larwy, poczwarki i młode księżniczki, których blizkie narodziny przyspieszą jej odlot i z których jedna już jest jej następczynią w nieśmiertelnej myśli geniusza rodzaju.

II.

Ale gdzie jest ten „duch ula“, gdzież jego wcielenie? Nie jest podobny do instynktu właściwego ptakom, które umieją zręcznie wić swoje gniazda i szukać innych, cieplejszych stref, gdy nastaje pora odlotu. Nie jest on też czemś w rodzaju bezwiednego nawyknienia przedstawicielki gatunku, która w ślepem dążeniu do życia styka się z różnemi kaprysami przypadku, gdy nieprzewidziana jakaś okoliczność psuje równowagę zwykłego porządku zjawisk. Wprost przeciwnie „duch ula“ śledzi krok za krokiem wszechpotężne zbiegi okoliczności, jak sprytny i zwinny niewolnik, umiejący chwytać w lot i wyzyskiwać na swoją korzyść najniebezpieczniejsze rozkazy swego pana.
Rządzi on nieubłaganie, ale dyskretnie — jak gdyby ulegał wyższemu jakiemuś obowiązkowi — bogactwem, szczęściem, wolnością całej skrzydlatej rzeszy. Kieruje z dnia na dzień liczbą narodzin i stosuje ją ściśle do ilości kwiatów, zdobiących pola. Obwieszcza królowej jej upadek lub konieczność opuszczenia ula, zmusza ją do płodzenia rywalek, wychowuje te ostatnie po królewsku i broni przed polityczną nienawiścią matki, pozwala lub zakazuje — stosownie do obfitości kwiatów, stanu pogody i przypuszczalnych niebezpieczeństw wzlotu małżeńskiego — aby pierworodna z dziewiczych księżniczek zabijała w kolebce młode swoje siostry, kołysane pieśnią o przyszłem ich królowaniu. Innym razem, gdy lato dobiega już końca, gdy kwiaty na krótko rozchylają już tylko swoje barwne kielichy, „duch ula“ nakazuje robotnicom wytępienie całego rodu królewskiego, w celu położenia kresu dobie rewolucyjnej i przyśpieszenia ponownego zabrania się do pracy.
Duch ten jest przezorny i oszczędny, ale nie skąpy. Zna widocznie wspaniałomyślne i prawie szalone w swej szczodrobliwości prawa natury odnośnie do wszystkiego, co dotyczy miłości. To też podczas hojnych dni letnich toleruje obecność trzech lub czterech setek samców (z pomiędzy ich grona bowiem obierze sobie kochanka mająca się narodzić królowa) leniwych, niezręcznych, wałęsających się bez celu, wymagających, zupełnie bezczynnych, hałaśliwych, żarłocznych, ordynaryjnych, niechlujnych, nienasyconych i olbrzymich. Ale gdy królowa została już zapłodnioną a kwiaty zaczynają coraz później rozchylać swe kielichy i coraz wcześniej je stulać, wydaje on pewnego ranka z najzimniejszą krwią nagły rozkaz masowego i natychmiastowego ich wytępienia. — Kieruje też pracą każdej zosobna robotnicy. Rozdaje, stosownie do wieku, zajęcie karmicielkom, pielęgnującym gąsienice i poczwarki; damom honorowym, mającym pieczę nad żywieniem i pilnowaniem królowej, której obowiązane są nie spuszczać z oka; wietrzycielkom, odświeżającym lub ogrzewającym powietrze w ulu za pomocą trzepotania skrzydełkami i przyśpieszającym parowanie miodu, zbyt przesyconego wodą; budowniczkom, mularkom i woskorobom, tworzącym spoidła i budującym plastry, oraz zbieraczkom łupu, opróżniającym miodniki kwiatowe z ich zawartości, znoszącym pyłki kwiatowe na pożywienie dla gąsienic i poczwarek, pierzgę[4] służącą do zatykania szpar w ulach i wzmacniania w ten sposób budynków, wreszcie wodę i sól, niezbędne dla młodego pokolenia.
Na chemiczki nakłada obowiązek dbania o przechowywanie przez dłuższy czas miodu w stanie świeżości za pomocą wpuszczania doń żądłem kropli kwasu mrówczanego, na przykrywaczki — pieczętowania komórek, gdy już zawartość ich jest gotową, na zamiataczki — utrzymywania w najdoskonalszej czystości ulic i placów publicznych, na grabarki — uprzątania trupów, na amazonki gwardyi i odźwierne — czuwania dniem i nocą nad bezpieczeństem wrót wejściowych, śledzenia wchodzących i wychodzących, poznawania dorastających pszczół przy pierwszym ich wzlocie, odpędzania włóczęgów i łupieżców, wyrzucania intruzów, gromadnego napadania na groźnych nieprzyjaciół i barykadowania wejścia w razie potrzeby.
Wreszcie „duch ula“ wybiera chwilę wielkiej dorocznej ofiary, składanej na ołtarzu geniusza rodzaju; t. j. rojenia, polegającego na tem, że całe społeczeństwo, które stanęło już u szczytu potęgi i dobrobytu, wyzbywa się nagle na rzecz przyszłego pokolenia wszystkich swych bogactw, pałaców, domostw i owocu swoich trudów, a samo odlatuje w dal nieznaną i niepewną, aby szukać nowej ojczyzny. To już jest czyn, który zaćmiewa bezwątpienia etykę ludzką, niezależnie od tego, czy bywa dokonywanym świadomie czy nieświadomie! Często rujnuje on doszczętnie, zawsze ogałaca, rozprasza szczęśliwy dotychczas gród, ulegając woli prawa wyższego po nad szczęście ula. Gdzież się tworzy to prawo, które, jak się wkrótce o tem przekonamy, nie jest bynajmniej tak ślepem i zgubnem jakby się to zrazu zdawać mogło? Gdzie, na jakiem zgromadzeniu na jakiej naradzie, w jakiem siedlisku tronuje ten duch, któremu gromada podlega i który przedewszystkiem sam ulega bohaterskiemu obowiązkowi i myśli, uwzględniającej tylko przyszłość?
Z pszczołami dzieje się to samo, co z większością rzeczy tego świata; spostrzegamy pewne ich obyczaje, pewne właściwości i powiadamy: „robią one to i owo, pracują w ten lub ów sposób, królowe ich tak się rodzą, robotnice ich żyją w wiecznem dziewictwie, roją się pszczoły w takim a takim czasie, i t. p. Zdaje nam się, że dostatecznie je poznaliśmy i nie pytamy już o nic więcej. Widzimy, jak przefruwają spiesznie z kwiatka na kwiatek, spostrzegamy gorączkowy ruch w ulu, i życie ich wydaje nam się bardzo prostem i polegającem tak samo jak życie wielu innych tworów na instynktownej trosce o żywność i rozmnażanie się. Ale wystarcza przyjrzeć się im uważniej w celu zdania sobie sprawy z głębszych tajników ich bytu, a wnet uderzy nas niesłychana zawiłość najprostszych napozór zjawisk, zagadkowość ich inteligencyi, woli, przeznaczeń, dążeń, środków i przyczyn, niepojęta celowość i organizacya najdrobniejszego przejawu życiowego.

III.

A więc, w obranym przez nas ulu, pszczoły przygotowują się do rojenia, tego wielkiego aktu ofiarnego, dokonywanego na ołtarzu wymagających bożków rasy. Ulegając nakazowi „ducha“, mało zrozumiałemu dla nas z tego chociażby względu, że sprzeciwia się on najzupełniej wszelkim instynktom i uczuciom ludzkim, 60 do 70-iu tysięcy pszczół z 80-iu lub 90-iu ogólnej liczby ludności ula, opuszcza w oznaczonej godzinie gród rodzinny. Nie odlatują one w chwili rozpaczy, nie ratują się ucieczką, gnane nagłą decyzyą istot zagrożonych przez głód, wojnę lub chorobę; nie, odlot ich był już na długo przedtem obmyślony, a chwila sprzyjająca mu cierpliwie wyczekiwaną. Jeśli ul jest biedny bądź wskutek nieszczęść, jakie dotknęły ród królewski, bądź z powodu złej pogody lub grabieży, pszczoły nie opuszczają go. Ulatują zeń tylko wtedy, gdy gród ich ojczysty stanął u szczytu pomyślności, gdy po gorączkowej pracy wiosennej, olbrzymi pałac woskowy, składający się ze 120 tysięcy ściśle wymierzonych komórek, napełniony jest po brzegi nowym miodem i tą tęczową mączką, zwaną „chlebem pszczół“, która służy do żywienia gąsienic i poczwarek.
Ul nie bywa nigdy tak pięknym jak w przededniu bohaterskiego poświęcenia. Jest to dla niego chwila niezrównana, chwila gorączkowego ożywienia, jasny moment poczucia pełni swojej potęgi i dobrobytu, rozkwitu szczęścia i bogactwa. Spróbujmy wyobrazić go sobie nie takim, jakim widzą go pszczoły, gdyż nie jesteśmy w stanie pojąć, w jaki sposób czarodziejski odbijają się zjawiska w 6-iu lub 7-iu tysiącach ścianek ich bocznych oczu oraz w potrójnem cyklopowem oku, umieszczonem pośrodku czoła, ale takim, jakim widzielibyśmy go sami, gdybyśmy byli równi im rozmiarami.
Od szczytu kopuły, wyższej niż katedra Świętego Piotra w Rzymie, biegną ku ziemi liczne olbrzymie, pionowe i równoległe ściany z wosku, geometrycznie dokładne budynki, zawieszone w ciemni i próżni, które nie dałyby się — pod względom ścisłości wymiarów, harmonijności i śmiałości rzutów — porównać z żadną budowlą, wzniesioną ręką ludzką.
Każda z tych ścian, których substancya jest jeszcze zupełnie świeża, dziewicza, srebrzysta, nieskalana i wonna — składa się z tysięcy komórek i zawiera zapasy żywności, wystarczające do wyżywienia całej gromady w ciągu wielu tygodni. Tu połyskują olśniewająco barwne, czerwone, żółte, liljowe i czarne plamy pyłków kwiatowych, będących niejako fermentem miłosnym wiosennych kwiatów, nagromadzonym w przejrzystych przegrodach. Biegnące dokoła nich długie i bogate zwoje złociste o sztywnych, nieruchomych fałdach, to najwonniejszy i najbardziej przezroczy miód kwietniowy, przechowywany na czarną chwilę w dwudziestu tysiącach opieczętowanych naczyń. Nieco wyżej dojrzewa miód majowy w swoich szeroko otwartych kadziach, dokoła których czujne zastępy utrzymują stały przewiew świeżego powietrza. W środku, zdala od światła, którego dyamentowe promienie prześlizgują się przez jedyny otwór, w najcieplejszym zakątku ula, śpi i budzi się przyszłość. Jest to królewski „kojec“, przeznaczony wyłącznie dla królowej i jej pomocnic: około 10 tysięcy komórek, w których spoczywają jaja, 15 lub 16 tysięcy pokojów, zajmowanych przez gąsienice, 40 tysięcy domków, zaludnionych przez białe poczwarki, które pielęgnuje tysiące t. zw. „mamek“[5]. Wreszcie w samem sercu tego labiryntu stojąca główna świątynia składa się z trzech, czterech, sześciu lub dwunastu zamkniętych pałaców, stosunkowo nader obszernych, zajętych przez dorosłe księżniczki, które oczekują swojej godziny, spowite w rodzaj całunu nieruchome i blade, bo wychowane wśród wiecznego mroku.

IV.

I tak, w dniu przepisanym przez „ducha ula“, część ludności, z góry określona ustępuje miejsca — ulegając stałym i niezwruszonym prawom — swoim nieistniejącym jeszcze następczyniom. W opustoszałym ulu zostają tylko samcy, z grona których zostanie wybrany królewski kochanek, bardzo młode pszczoły, które mają poruczoną sobie pieczę nad jajami i kilka tysięcy robotnic, obowiązanych szukać w dalszym ciągu łupu w okolicy, oraz strzedz nagromadzonych zapasów i utrzymywać moralne tradycye ula. Każdy ul posiada bowiem swoją odrębną etykę. Bywają ule szczególnie występne lub szczególnie cnotliwe i niedoświadczony bartnik może spaczyć charakter danego roju, może zagubić w nim poczucie cudzej własności, zachęcić go do łupieztwa, nauczyć próżniactwa i szukania łatwej zdobyczy, słowem zrobić go postrachem wszystkich małych sąsiednich rzeczy pospolitych. Do nabrania takich występnych nawyknień wystarcza, aby pszczoła, chociaż raz jeden miała sposobność przekonania się, że praca zdala od ula, wśród kwiatów, których trzeba odwiedzać setki dla wytworzenia jednej kropli miodu, nie jest jedynym i najszybszym środkiem zbogacenia się, że daleko łatwiej jest wśliznąć się podstępem do źle strzeżonych ulów lub wedrzeć się przemocą do tych, które nie mają dość sił do samoobrony. Zatraca wkrótce poczucie wzniosłego, ale nieubłaganego obowiązku, który przeistaczają w uskrzydloną niewolnicę koron kwiatowych w ogólnej godowej harmonii wszechświata, i często niełatwą jest dla pszczelarza rzeczą naprowadzenie takiego zdemoralizowanego ula na drogę cnoty i surowych obyczajów.

V.

Wszystko, co powiedzieliśmy dotychczas, wskazuje, że nie królowa, ale „duch ula“ rozstrzyga kwestyę rojenia. Z królową pszczół zachodzi to samo, co z wodzami u ludzi: napozór wydają oni rozkazy a w rzeczy samej ulegają nakazom wyższym i bardziej niepojętym od rozkazów, wydawanych przez nich podwładnym. Kiedy „duch ula“ obrał stosowną chwilę, widocznie oznajmia on swoją wolę już o świtaniu lub może jeszcze w przeddzień, zaledwie bowiem słońce zdążyło wypić pierwsze brylantowe krople rosy, znać już dokoła ula niezwykłe jakieś ożywienie, które rzadko myli bartnika. Czasem robi ono wrażenie walki, wahania się, cofania. Zdarza się istotnie, że w ciągu kilku dni z rzędu, złocisty i przezroczy ruch potęguje się i słabnie bez widocznego powodu. Czy chmury, niewidzialne jeszcze dla nas, zasnuły jasny przed chwilą strop nieba, czy może pszczoły ulegają uczuciu żalu? Czy omawiają na zgiełkliwej radzie konieczność odlotu? Nic o tem nie wiemy i tajnym też jest dla nas sposób, w jaki „duch ula“ obwieszcza swoją wolę gromadzie. Jeżeli jest dowiedzionem, że pszczoły porozumiewają się z sobą, to kwestya, czy odbywa się to tak samo jak u ludzi, pozostaje nierozstrzygniętą. Azaliż pewnem jest, że odczuwają one ten słodki, pachnący miodem, szmer, ten upajający aromat pięknych dni letnich, stanowiący najmilsze rozkosze pszczelarza, czy słyszą ten uroczysty hymn pracy, rozbrzmiewający dokoła ula i zdający się być radosnym szeptem rozchylonych koron kwiatowych, pieśnią ich szczęścia, echem ich słodkich woni, głosem tymianku, majeranu i białych gwoździków? A jednak posiadają pszczoły całą gamę tonów, dostępnych i dla naszego ucha i odtwarzających całą skalę uczuć, zacząwszy od pełni szczęścia i skończywszy na groźbie, gniewie i rozpaczy; mają pieśni królowej, hymny dostatku i wesela, psalmy bólu, mają wreszcie przeciągłe i tajemnicze okrzyki wojenne, wydawane przez niedoświadczone w boju księżniczki podczas walk i rzezi, poprzedzających wzlot małżeński. Czy mogłyby to być dźwięki przypadkowe, nie będące wcale wyrazem ich wewnętrznego nastroju i nie zamącające spokoju ich duszy? Faktem jest, że nie wzruszają ich szmery, jakie powodujemy dokoła ula, ale sądzą one, być może, że odgłosy te nie pochodzą z ich świata i tem samem są im obojętne. Bardzo prawdopodobnie, że i my słyszymy tylko maleńką cząstkę ich rozmów i że wydają one całą masę dźwięków, których nasze narządy słuchowe nie są w stanie przyjmować. W każdym razie, przekonamy się później, że umieją one porozumiewać się ze sobą i udzielać sobie wiadomości zdumiewająco szybko i kiedy np. wielki łupiezca miodu, olbrzymia zwierzchnica (Sphinx Atropos), — ponury motyl, noszący na grzbiecie trupią czaszkę, i wydający specyalne, jemu tylko właściwe, ostre i przykre dźwięki, — wtargnie do ula, wnet fatalna nowina obiega cały domek i dreszcz grozy przejmuje całą ludność, zacząwszy od odźwiernych i skończywszy na robotnicach, pracujących w głębi, na ostatnich plastrach.

VI.

Przez długi czas sądzono, że rozstając się ze skarbami swojego królestwa, puszczając się w nieznaną dal, te mądre, takie oszczędne, wstrzemięźliwe i tak zwykle przewidujące pszczoły, ulegają nagłemu jakiemuś i fatalistycznemu szałowi, instynktownemu popędowi, prawu gatunku, nakazowi natury, tej sile, słowem, która pozostaje niepojętą dla wszystkich istot i po wsze czasy. Czy dotyczy to pszczół, czy ludzi, zawsze lubimy nazywać fatalizmem każdą siłę, której nie rozumiemy. Obecnie jednak ul zdradził już dwa lub trzy swoje tajniki i stwierdzono, że to wygnanie nie jest ani nieświadomem, ani nieuchronnem. Nie jest to ślepe wychodztwo, ale poświęcenie wyrozumowane, akt ofiarny pokolenia obecnego na rzecz przyszłych pokoleń.
Wystarczy, aby bartnik wytępił młode, jeszcze nieruchome w swoich komórkach, królowe i aby jednocześnie, o ile zastęp gąsienic i poczwarek jest dość liczny, rozszerzył śpichrze i sypialnie ludności a wnet cały ten gwar nieprodukcyjny milknie, jak złote krople posłusznego deszczu. Rozpoczyna się zwykła praca na kwiatach a stara królowa-matka, znów niezbędna i nie lękająca się następczyni, spokojna o przyszłość mającego powstać ruchu, wyrzeka się rozkoszy oglądania w tym roku po raz wtóry światła słonecznego. Oddaje się znów w ciszy i mroku ula spełnianiu swoich macierzyńskich obowiązków, polegających na składaniu do jednej komórki po drugiej — nie omijając ani jednej, ani na chwilę się nie zatrzymując, zakreślając dokładnie narysowaną linję wężową — trzech lub czterech tysięcy jajek codziennie.
Cóż tak fatalnego kryje się w całem tem umiłowaniu rasy, mającej się jutro narodzić — przez rasę dzisiejszą? Podobny fatalizm istnieje i w ludzkim rodzie; z tą tylko różnicą, że u ludzi mniejsza jest jego siła i rozciągłość: nie rodzi on takich wielkich, jednozgodnych i bezgranicznych poświęceń. Jakiej tajemniczej sile, zastępującej miejsce tego fatalizmu, ulegamy my, ludzie? Nie wiemy tego i nie znamy też istoty, któraby interesowała się nami w ten sposób, w jaki my interesujemy się pszczołami.

VII.

Człowiek nie wpływa na przebieg historyi ula, przez nas obranego a wilgotna świeżość pięknego dnia, posuwającego się zwolna i majestatycznie i opromieniającego ziemię po przez gęstwinę drzew, przyspiesza godzinę odlotu. Od góry do dołu wśród złocistych korytarzy, przedzielających równolegle ściany, robotnice kończą pośpiesznie przygotowania do podróży. Przedewszystkiem zaopatruje się każda z nich w zapas miodu, wystarczający na pięć lub sześć dni. Z miodu tego wydobędą one, za pomocą niedostatecznie wyjaśnionej jeszcze chemii, wosk, niezbędny do natychmiastowego rozpoczęcia budowy nowych gmachów. Zabierają też pewną ilość pierzgi, czyli smoły, służącej do zalepiania szpar w nowem domostwie, wzmacniania niedość pewnie stojących ścian, do prostowania przepierzeń, oraz do zatamowania przystępu światła, ponieważ lubią one pracować w zupełnym prawie mroku, doskonale dając sobie radę dzięki specyalnej budowie swoich oczu, oraz dzięki mackom, które są, jak się zdaje, siedliskiem nieznanego jakiegoś zmysłu, służącego do rozpoznania i mierzenia ciemności.

VIII.

Potrafią one przewidzieć wszelkie wypadki najniebezpieczniejszego dnia ich istnienia. Dzisiaj, w istocie, pochłonięte w zupełności przez kłopoty i nadzwyczajne może trafy wielkiego aktu, nie będą miały czasu na zwiedzenie ogrodów i łąk, a jutro i pojutrze może będzie padał deszcz, dął wiatr, który zlodowaci ich skrzydła i nie pozwoli kwiatom rozchylić kielichów. Gdyby nie były tak przewidującemi, groziłaby im śmierć głodowa. Nikt nie przyszedłby im z pomocą i one nie wzywałyby też nikogo na ratunek. Mieszkanki różnych ulów nie znają się wzajemnie i nigdy sobie nie dopomagają. Zdarza się nawet niekiedy, że bartnik ustawia ul tam, gdzie znalazł starą królowę i grono otaczających ją pszczół, tuż obok opuszczonego przez nie domostwa. Niezależnie jednak od ogromu nędzy, jaka je dotknęła, wszystkie one — co do jednej — raczej umrą z głodu i zimna u stóp swej nie szczęsnej „władczyni“, aniżeli zdecydują się wrócić do rodzinnego gniazda z jego skarbami, owocami ich własnej pracy, których upajający aromat tak jest blizki, że przedostaje się aż do obecnego, nędznego ich schronienia. Możnaby prawie przypuścić, że pszczoły bezpowrotnie zatraciły pamięć spokoju, pracowitego i szczęśliwego żywota, oraz olbrzymich dostatków i bezpieczeństw, jakie były ich udziałem w ojczystym ulu.

IX.

Odpowiesz mi, czytelniku, że ludzie nie zrobiliby czegoś podobnego i że jest to właśnie jeden z faktów, świadczących, iż pomimo całej cudownej organizacyi życia pszczół, nie posiadają one ani inteligencyi, ani istotnej świadomości. Cóż wiemy o tem?
Niezależnie od uzasadnionego zupełnie przypuszczenia, że istoty, należące do innego świata, posiadają inteligencyę odmiennej zupełnie niż nasza natury i dającą odmienne a jednak bynajmniej nie pośledniejsze, wyniki, czy możemy się uważać, nie wychodząc po za ciasne granice naszej małej ludzkiej parafii, za takich wytrawnych znawców spraw ducha? Wszak dość jest, abyśmy spostrzegli dwie lub trzy osoby, prowadzące ożywioną widocznie dysputę po za szybami okien, a już niemożliwem jest dla nas prawie odgadnąć treść, oraz przedmiot ich rozmowy. Czy przypuszczacie, aby mieszkaniec Marsa lub Wenery, który patrzy ze szczytu góry na, poruszające się po ulicach i placach naszych miast, drobne czarne punkciki, jakiemi wydajemy się z takich wyżyn, mógł — na zasadzie ruchów naszych, gmachów kanałów i budowli — wyrobić sobie dokładne pojęcie o stopniu umysłowego naszego rozwoju, o naszej moralności, naszym sposobie kochania, myślenia, wiary w przyszłość, słowem o naszej rzeczywistej, wewnętrznej istocie? Ten obserwator z innej planety ograniczyłby się na stwierdzeniu kilku bardziej uderzających faktów, podobnie jak my to czynimy w stosunku do ula — i wyprowadzeniu z nich wniosków równie niepewnych i równie mylnych jak nasze. W każdym razie dobrze napociłby się, chcąc odnaleźć w tych „małych czarnych punkcikach“ te wyżyny moralne, tę piękną jednozgodność uczuć, jakiemi olśniewa ul. „Dokąd dążą oni“? zadałby sobie pytanie po obserwowaniu nas w ciągu lat lub wieków, „co robią?“ „jaki jest punkt ciężkości i cel ich życia?“ „Czy ulegają nakazom jakiegoś bóstwa?“ „Nie widzę dźwigni, kierującej ich istnieniem“. „Dzisiaj wydaje się, że budują, zbierając rozmaite drobiazgi a nazajutrz rozpraszają je i burzą wzniesione gmachy. Idą i wracają, gromadzą się i rozchodzą a jednak niewiadomo, czego pragną właściwie. Życie ich jest szeregiem zagadkowych zjawisk. Dostrzedz można np. osobniki, żyjące w bezwzględnej bezczynności, które dają się rozpoznać po bardziej błyszczącej maści; często bywają one też większych, niż inne, rozmiarów. Zajmują lokale dziesięć lub dwadzieścia razy obszerniejsze, bardziej pomysłowo urządzone i bogatsze od innych. Zasiadają w nich codziennie kilkakrotnie do biesiad, przeciągających się bardzo długo, nieraz późno w noc. Ktokolwiek zbliża się do nich, zdaje się składać im hołdy a roznosiciele żywności wychodzą z sąsiednich domów, a nawet nadciągają z głębi wsi okolicznych, aby im znosić swoje dary. Należałoby mniemać, że jednostki te są niezbędne i że oddają swojemu gatunkowi nader ważne usługi, jakkolwiek nasze metody obserwacyjne nie pozwoliły nam jeszcze określić z całą dokładnością, na czem usługi owe polegają. Oprócz takich „punkcików“ ów obserwator z Marsa dostrzega jeszcze inne, natłoczone w wielkich szopach, pełnych wirujących kół, w ciemnych norach, na przystaniach lub na małych szmatach ziemi którą z największym wysiłkiem uprawiają od wschodu do zachodu słońca. Wszystko każe nam przypuszczać, że gorączkowa ich czynność jest karygodną, osobniki te bowiem otrzymują na mieszkanie ciasne, brudne i nawpółrozwalone izby, okrycie ich ciała stanowi jakaś bezbarwna substancya a taką okazują gorliwość w pełnieniu szkodliwych swoich funkcyi, że zaledwie pozostawiają sobie nieco czasu na sen i jedzenie. Stosunek ich liczebny do pierwszych wyraża się jak tysiąc do jedności. Godnym uwagi jest fakt, że gatunek mógł się utrzymać aż do obecnych czasów, pomimo tak nieprzyjaznych dla rozwoju warunków. Zresztą, dodać należy, że po za tą charakterystyczną uporczywością w oddawaniu się żmudnej pracy, mają oni pozór łagodny i uległy i zadawalniają się resztkami, pozostawionemi przez tych, którzy są widocznie opiekunami, a może nawet i zbawcami rasy“.

X.

Nie jest że to zadziwiające, że ul, oglądany przez nas, jak przez mgłę, z wyżyn innego świata, daje nam na pierwszy rzut oka tak trafną i głęboką odpowiedź? Nie jest że to cudowne, że trwałe budowle pszczół, ich obyczaje, prawa, ich społeczny i ekonomiczny ustrój, ich cnoty a nawet ich występki — zdradzają nam niezwłocznie ową ideę, czy też istotę owego bóstwa, któremu pszczoły hołdują a które nie jest ani najmniej uprawnione ani też najmniej rozumne ze wszystkich bóstw, jakie jesteśmy w stanie objąć naszym rozumem, jakkolwiek, być może, jedyne, którego nigdy jeszcze poważnie nie czciliśmy: jest niem przyszłość. Staramy się nieraz w naszej historyi ludzkości ocenić silę i wielkość moralną narodu lub rasy i nie znajdujemy innej miary po za trwałością i wzniosłością ideału, do którego naród ten lub rasa dąży i po za pełnią zaparcia się siebie, z jaką mu się poświęca. A czy zdarzyło nam się często napotkać ideał zgodniejszy z dążeniami wszechświata, stalszy, bardziej imponujący, bezinteresowniejszy, oczywistszy, oraz zaparcie się siebie bezwzględniejsze i bardziej bohaterskie?

XI.

Dziwna mała rzeczpospolita, taka logiczna i stanowcza, taka drobiazgowa i oszczędna a jednak będąca ofiarą mrzonki tak dalekiej i tak niepewnej! Dziwny mały świecie, taki stanowczy i taki głęboki, wykarmiony światłem i ciepłem i tem, co jest najczyściejszego w naturze: balsamem kwiatów, tym najwyraźniejszym uśmiechem materyi i jej najbardziej wzruszającem dążeniem do piękna i szczęścia, któż nam powie, jakie rozwiązałeś już zagadnienia, które my dopiero w przyszłości może rozwiążemy, jakie stwierdziłeś już pewniki, które nam uda się kiedyś dopiero może stwierdzić? A jeżeli istotnie prawdą jest, że rozstrzygnąłeś te wątpliwości, zdobyłeś te pewniki nie za pomocą inteligencyi, ale siłą pierwotnego i ślepego instyktu, na trop jakich, jeszcze bardziej nierozwiązalnych, naprowadzisz nas zagadnień? Mały grodzie, pełen wiary, nadziei, tajników, dlaczego twoje setki tysięcy dziewic biorą na siebie zadanie, jakiego nie podjąłby nigdy żaden ludzki niewolnik? gdyby oszczędziły one nieco więcej swoje siły, gdyby mniej trochę zapominały o sobie, mniej żarliwie pracowały, oglądałyby jeszcze inną wiosnę, inne jeszcze lato; ale w tej chwili uroczystej, gdy wzywają je wszystkie kwiaty, nieszczęsne te istoty zdają się być upojone śmiertelnym szałem pracy i, ze złamanemi skrzydełkami, z ciałem wynędzniałem i okrytem ranami, giną prawie wszystkie w niespełna pięć tygodni.
Tantus amor florum, et generandi gloria mellis[6] — woła Wirgiliusz w czwartej księdze Georgik, poświęconej pszczołom, i wymieniającej wszystkie te czarujące pomyłki starożytnych ludów, które patrzyły na naturę okiem, olśnionem jeszcze wiarą w istnienie wyimaginowanych bóstw.

XII.

Dlaczego wyrzekają się one snu, rozkoszy miodu, miłości i tych zachwycających chwil wytchnienia, które zna np. ich uskrzydlony brat, motyl? Czyż nie mogłyby one żyć tak samo jak on? Dwa lub trzy kwiatki wystarczają na wyżywienie ich a jednak oblatują one dwie lub trzy ich setki na godzinę a to w celu nagromadzenia skarbów, z których nie będą wcale korzystały, których słodyczy nie zakosztują. Po co tyle wysiłków, zkąd taka pewność? Czy jesteście tak święcie przekonane o tem, że pokolenie, dla którego giniecie, zasługuje na to poświęcenie, że będzie ono piękniejsze i szczęśliwsze, że uda mu się dokonać czegoś takiego, czego wam nie udało się spełnić? Widzimy wasz cel: jest on równie jasny jak nasz; chcecie żyć w waszych następcach tak długo, jak istnieć będzie sama ziemia, ale jakiż jest ostateczny cel tego wiecznie ponawianego bytu?
Czyż to nie my raczej, których dręczą wciąż wątpliwości i obawy, jesteśmy dziecinnymi marzycielami, zadającymi sobie niepotrzebne pytania? Gdybyście nawet, wciąż doskonaląc się, stanęły u szczytu potęgi i szczęścia, gdybyście dosięgły takich wyżyn niebosiężnych, zkąd rządziłybyście prawami natury, gdybyście wreszcie stały się nieśmiertelnemi boginiami, jeszcze pytalibyśmy was, czego się spodziewacie, dokąd dążycie, na czem chcecie stanąć i gdzie jest kres waszych pragnień? Taka już jest natura ludzka, że nic jej nie zadawala, nic podług niej nie może nosić swojego celu w samem sobie, w niczem nie dostrzega prostoty, braku myśli uprzedniej. Czy mogliśmy aż po dzień dzisiejszy wyobrazić sobie chociażby jednego z naszych bożków, od najpierwotniejszego do najrozumniejszego, aby go natychmiast nie zaprządz do pracy stwarzania całej falangi istot i rzeczy i nie szukać tysiąca celów, leżących po za nim? Czy poprzestaniemy kiedykolwiek na spokojnem badaniu w ciągu kilku godzin jakiegoś interesującego przejawu życia materyi, ażeby wnet bez żalu i zdziwienia nie przejść do zjawiska innego, niezrozumiałego dla nas, nieznanego nam, niezmiennego, wiecznego?

XIII.

Ale nie zapominajmy o naszym ulu, w którym rój zaczyna niecierpliwić się, w którym wre już i kipi, gdzie kłębią się czarne, ruchome fale, gwarne i dźwięczne pod palącemi promieniami słońca. Już południe i mniemaćby można, że pod wpływem skwarnego dnia rozłożyste drzewa wstrzymują drżenie swoich liści, podobnie jak oddech ludzki zamiera wobec rzeczy bardzo drogiej sercu i bardzo uroczystej. Pszczoły dają miód i pachnący wosk człowiekowi, który je pielęgnuje — ale cenniejszem nad miód i wosk jest zwracanie przez nie uwagi naszej na rozkosze pięknych dni czerwcowych, na możność upajania się dzięki nim harmonią czarownych letnich miesięcy, wszystkie bowiem przejawy ich życia związane są ściśle z czystym lazurem niebios, ze świętem kwiatów, z najszczęśliwszemi godzinami roku. Są one duszą lata, wskazówką dni dostatku, gońcami balsamicznych woni, krążących w przestworzu, rozumem padających na ziemię słonecznych promieni, szeptem drżących światełek, pieśnią omdlałego powietrza a wzlot ich jest widomym znakiem, harmonijną i nieomylną nutą niezliczonych drobnych rozkoszy, zrodzonych w cieple i żyjących w świetle. Czynią dla nas zrozumiałym wewnętrzny głos cudnych godzin natury. Kto znał je i kochał, dla tego lato bez pszczół wyda się równie nędzne w niezupełnem, jakgdyby pozbawione ono było ptaków i kwiatów.

XIV.

Kto poraz pierwszy asystuje przy tym ogłuszającym i bezładnym akcie, jakim jest odlot roju z gęsto zaludnionego ula, będzie nieco rozczarowany i zbliży się z pewnem uczuciem lęku. Nie pozna poważnych i spokojnych pszczół, jakie widywał podczas godzin pracy. Przed chwilą dopiero nadciągały ze wszystkich stron ogrodu, zajęte i zaaferowane, jak drobne mieszczaneczki, których nic nie jest w stanie oderwać od spraw gospodarskich; wracały do ula, prawie niepostrzeżenie, zdyszane, znużone, zakłopotane a jednak ciche, skromne, witane w przelocie przez młode amazonki straży lekkiem skinieniem macek. Zamieniały z sobą conajwyżej trzy lub cztery, prawdopodobnie niezbędne wyrazy i pospiesznie oddawały swój zbiór miodu jednej z młodych pszczół-tragarek, stojących stale na pogotowiu w dziedzińcu wewnętrznym ula; albo też same składały w obszernych spichrzach, otaczających wylęgacz, dwa ciężkie kosze kwiatowych pyłków, dźwigane przez nie na biodrach, aby znów niezwłocznie wyfrunąć na łąki, nie zwróciwszy nawet uwagi na to, co się dzieje w pracowniach, w sypialniach poczwarek lub w pałacu królewskim; nie przyjąwszy ani na chwilę udziału w hałaśliwem zgromadzeniu na placu publicznym, mieszczącym się przed progiem i zapełnionym podczas upalnych godzin dnia wesołym pogwarem odświeżaczek powietrza.

XV.

Dzisiaj wszystko zmieniło się nie do poznania. Co prawda, pewna liczba robotnic spokojnie, jak gdy by nic nie miało zajść, wyfruwa na błonia, powraca, czyści ul, udaje się do pokojów wylęgacza, zupełnie nie wciągnięta w wir ogólnego zamieszania. Pszczoły te nie będą towarzyszyły królowej w odlocie; pozostaną one w starem domostwie, aby go strzedz, aby pielęgnować dziewięć lub dziesięć tysięcy jajeczek i żywić osiemnaście tysięcy poczwarek, trzydzieści sześć tysięcy gąsienic i siedem lub osiem opuszczonych księżniczek. Powołane zostały do pełnienia tych ponurych obowiązków niewiadomo dla jakich powodów, na mocy jakich praw, jak i przez kogo. Spokojnie i niewzruszenie wiernie godzą się one ze swym losem: jakkolwiek niejednokrotnie ponawiałem próby posypywania barwnym proszkiem kilku z tych zrezygnowanych „kopciuszków“ — które łatwo jest rozpoznać po ich poważnych i nieco ciężkich ruchach, zwracających uwagę w tem świątecznie wesołem gronie — nader rzadko jednak udawało mi się odnaleźć którą z nich wśród szalejących gromad.

XVI.

A jednak urok tej chwili wydaje się nieodpartym. To szał poświęcenia, może nieświadomego, nakazanego przez siłę wyższą — to święto miodu, zwycięztwo rasy i przyszłości, jedyny dzień wesela, zapomnienia i szału, jedyna niedziela pszczół. Jest to też, rzec można, jedyny dzień, w którym jedzą one dosyta i w pełni zaznają słodyczy gromadzonych przez nie skarbów. Robią one wrażenie więźniów, z których zdjęto kajdany i których przeniesiono nagle do krainy dostatku i wiecznego święta. Są podniecone, nie mogą już dłużej panować nad sobą. One, nie czyniące nigdy, żadnego bezcelowego i niezdecydowanego ruchu, teraz wyfruwają, wracają, lecą, cofają się, znów przylatują, aby przynaglić swoje siostry, przekonać się, czy królowa przygotowana jest już do drogi, a głównie byleby tylko skrócić chwile nieznośnego wyczekiwania. Wzbijają się znacznie wyżej w niebiosa, niż zazwyczaj a liście stuletnich drzew, ocieniających pasiekę, szeleszczą, muskane w przelocie złocistemi ich skrzydełkami. Nie znają już ani trosk ani obaw.
Zatraciły swoją dzikość, drobiazgowość, podejrzliwość, hardość, łatwiej je teraz poskromić, łatwiej dać sobie z niemi radę. Człowiek, ten stale zapoznawany przez nie władca, któremu dotychczas udawało się je ujarzmiać tylko za cenę bezwzględnego przystosowywania się do ich obyczajów, szanowania ich praw, nie zbaczania ani na jotę z drogi życia, zakreślanej przez ich rozum, mający wiecznie na względzie dobro przyszłości i niedający się niczem odprowadzić od raz wytkniętego celu — człowiek ten może się dzisiaj zbliżyć do nich, przedrzeć złocistą i drgającą życiem opończę, jaką tworzy dokoła ula zgiełkliwa tłuszcza, wziąć je w rękę, zebrać niby kiść jagód a one zostają pomimo to łagodne i niewinne, jak chmara polnych koników lub nocnych motyli, dzisiaj bowiem szczęśliwe, wolne od pracy, spokojne o przyszłość, byleby tylko nie rozdzielano ich z królową, w której łonie spoczywa los tej przyszłości — dzisiaj godzą się one na wszystko i nie wyrządzają krzywdy nikomu.

XVII.

Ale nie zatrąbiono jeszcze właściwej pobudki. W ulu panuje bezład i niepojęte jakieś wzburzenie, którego właściwej przyczyny trudno dociec. Zazwyczaj, po powrocie do ula pszczoły zapominają zupełnie, że mają skrzydła i każda z nich pozostaje nieruchomą, ale bynajmniej nie bezczynną, przygwożdżoną niejako do miejsca, wskazanego jej przez rodzaj spełnianej pracy. Ale dzisiaj, oszalałe, zbite w zwarte gromady, krążą bezładnie od góry do dołu pionowych ścian, jak rozczyn ciasta, poruszany niewidzialną dłonią. Temperatura wewnątrz ula tak szybko podnosi się, że nieraz taje i zniekształca się wosk, z którego wystawione są budowle. Królowa, nie opuszczająca nigdy swoich środkowych plastrów, dzisiaj zdyszana, wytrącona z równowagi, przebiega tam i napowrót obok szalejących zastępów. Czy chce ona w ten sposób przyspieszyć odlot, czy też pragnie go opóźnić? Czy wydaje pszczołom rozkazy, czy też zanosi błagalne do nich modły? Czy podnieca ogólny zapał czy może z konieczności tylko mu ulega? Z tego, co wiadomo nam o ogólnej psychologii pszczoły, wypływałoby oczywiście, że akt rojenia dokonywa się wbrew woli starej władczyni. Właściwie w pojęciu robotnic-ascetek, córek królowej ula, matka ich jest tylko niezbędnym i świętym, ale zarazem nieświadomym i często dziecinnie niezaradnym narządem miłości, obchodzą się też z nią jak z istotą, którą należy stale się opiekować. Otaczają ją szacunkiem i bohaterską troskliwością. Dla niej przeznaczony jest najczyściejszy miód, specyalnie filtrowany, dający się doskonale przyswajać przez jej organizm. Otoczona jest całą świtą satelitów (albo liktorów, wedle wyrażenia Pliniusza,) która czuwa nad nią dniem i nocą, ułatwia jej pełnienie obowiązków macierzyńskich, przygotowuje komórki, w które ma ona kłaść jajka, pieści ją, tuli, żywi, czyści, pochłania nawet jej wydzieliny. Wiadomość o najdrobniejszym wypadku, jaki się jej zdarza, lotem błyskawicy obiega całą ludność ula i cały rój zbiera się tłumnie, wyrażając głośno swoje ubolewanie. Jeśli zdarzy się, że ul zostaje pozbawionym królowej a pszczoły tracą nadzieję zastąpienia jej przez inną — bądź dla tego, że nie zostawiła ona, odpowiedniego do pełnienia tej funkcyi, potomstwa, bądź też, że niema poczwarek-robotnic, niestarszych nad trzy dni (każda taka poczwarka może dzięki specyalnemu odżywianiu przeistoczyć się w królewską gąsienicę, na czem właśnie polega cała demokratyczna zasada ula, równoważącego przywileje macierzystego przeznaczenia) — jeżeli w podobnych warunkach matka zostaje schwytaną, uwięzioną i przeniesioną daleko od ula, to z chwilą gdy utrata jej zostaje faktem stwierdzonym — ul tak jest wielki, że nieraz mijają dwie lub trzy godziny, zanim wiadomość ta obiegnie całą ludność — wnet wszystkie prawie zaprzestają pracy. Pszczoły-karmicielki porzucają swój drobiazg, część roju rozpoczyna poszukiwania matki w ulu, inne znów wylatują szukać jej na zewnątrz, łańcuchy robotnic, zajętych przy budowie plastrów, przerywają się i rozpraszają; zbieraczki zdobyczy nie wyfruwają na kwiaty; strażniczki opuszczają swoje stanowiska; obcy łupieżcy, te darmozjady, czyhające zawsze na łatwy dorobek, swobodnie wchodzą i wychodzą, a nikt nie myśli o ratowaniu skarbów, z takim trudem zdobytych. Powoli gród biednieje i pustoszeje a mieszkanki jego, pogrążone w rozpaczy, pozbawione wszelkiej nadziei, giną z nędzy, chociaż łąki i pola mienią się barwnością zaściełającego je kwiecia.
Ale niech tylko pszczołom zostanie powróconą ich królowa, zanim utrata jej nie stała się jeszcze — jako fakt dokonany — powodem klęsk nie do poprawienia, zanim rozprzężenie nie zapuściło zbyt głębokich korzeni (u pszczoły zarówno jak i u ludzi, długotrwałe nieszczęścia i rozpacz osłabiają władze umysłowe i psują charakter), niech ten powrót królowej nastąpi po upływie kilku godzin a przyjęcie, jej zgotowane, będzie niezwykłe i wzruszające. Wszystkie cisną się dokoła niej, zlatują się, włażą jedna na drugą, głaszczą ją swojemi długiemi mackami, będącemi siedliskiem tylu nieznanych jeszcze narządów, przynoszą jej miód, rojno i gwarno odprowadzają do królewskich pokojów. Wnet powraca porządek w ulu; znów wre praca, zacząwszy od centralnych plastrów wylęgacza aż do najdalszych przybudówek, gdzie nagromadzony jest, nadmiar zbioru; poszukiwaczki zdobyczy wyfruwają czarnemi wstęgami i powracają po trzech niespełna minutach, objuczone łupem w postaci nektaru i pyłków kwiatowych; obcy łupieżcy zostają wypędzeni lub pozabijani, ulice powymiatane i ul znów rozbrzmiewa cichą i jednostajną nutą tego zupełnie odrębnego, radosnego hymnu, który jest serdeczną pieśnią, opiewającą obecność królowej-matki.

XVIII.

Można przytoczyć tysiące przykładów tego przywiązania, tego bezwzględnego oddania się pracownic swojej królowej. Podczas wszystkich klęsk, dotykających mały ten światek, bądź w postaci obalenia się ula lub plastrów, bądź z powodu niezręczności lub nieświadomości człowieka, zimna, głodu, nawet choroby, gdy ludność cała wymiera masami, prawie zawsze królowa pozostaje nietkniętą i można odnaleźć ją żywą pod stosem trupów jej wiernych cór. Wszystkie one strzegą jej, ułatwiają w razie potrzeby jej ucieczkę, urządzają jej z ciał swoich żywy mur, zapewniają dostarczanie najpożywniejszego pokarmu, oddają jej ostatnie krople miodu. Dopóki żyje królowa, niema takiej klęski, która mogłaby odebrać nadzieję tym „niewinnym zbieraczkom czystej rosy“ lub zniechęcić je do pracy. Zniszczcie dwadzieścia razy z rzędu ich plastry, pozbawcie je tyleż razy dzieci i zapasów — nie uda wam się jednak odebrać im wiary w przyszłość, i zdziesiątkowane, wygłodzone, zredukowane do nielicznej garstki, zaledwie będącej w stanie ukryć matkę przed nieprzyjacielem, skreślą one na nowo regulamin życia gromady, wezmą się przedewszystkiem do uwzględnienia najniezbędniejszych potrzeb, rozdzielą pomiędzy siebie poszczególne obowiązki w stosunku do nadzwyczajnych wymagań ciężkiej chwili i zabiorą się niezwłocznie do pracy z gorliwością, zapałem, rozsądkiem i wytrwałością, której niema chyba równej w naturze, jakkolwiek przeważna ilość jej tworów zdradza więcej stanowczości, odwagi i stałości, aniżeli ludzie.
Do uchronienia pszczół od zniechęcenia, od ostatecznej rozpaczy i podtrzymania ich miłości wystarcza nietylko obecność matki, ale i ta okoliczność, że w godzinę swojej śmierci lub swojego odlotu pozostawiła ona najsłabszą choćby nadzieję potomstwa. „Widzieliśmy — powiada czcigodny Langstroth, jeden z filarów współczesnego pszczelnictwa — taką kolonię, która składała się z liczby pszczół, niewystarczającej do zasłania sobą przestrzeni dziesięciu kwadratowych centymetrów a która jednak usiłowała wychować królowę. W ciągu dwóch tygodni niestrudzone pracownice żyły tą nadzieją; nareszcie, kiedy liczba ich zmalała do połowy wykluła się królowa, ale skrzydła jej były tak niedoskonałe, że nie umiała wcale fruwać. Jakkolwiek jednak była ona do pewnego stopnia kaleką, mały światek poddanych oddawał jej wszelkie należne hołdy. Po upływie tygodnia pozostał zaledwie tuzin pszczół; nareszcie po pewnym czasie sama królowa zginęła, pozostawiając na plastrach kilka, nieszczęsnych, niepocieszonych córek“.

XIX.

Przytoczę, między innemi, jeszcze jeden dowód niezwykłej miłości córek dla matki i poświęcenia się ich dla niej, które miałem możność zaobserwować dzięki okoliczności, wywołanej niesłychanie okrutnemi próbami, na jakie narażane są te nieszczęśliwe, ale zarazem niepokonane bohaterki, wskutek ciągłego despotycznego mieszania się człowieka do ich spraw. Za przykładem wielu amatorów pszczół, niejednokrotnie sprowadzałem z Włoch zapłodnione królowe, ponieważ włoska rasa jest lepsza, odporniejsza, dzielniejsza, pracowitsza i łagodniejsza od naszej. Przesyłki te są dokonywane w maleńkich pudełeczkach o podziurkowanych ściankach. W pudełeczku umieszczoną zostaje królowa, pewien zapas żywności oraz kilka robotnic, wybieranych zazwyczaj z pomiędzy najstarszych (wiek pszczół daje się łatwo rozpoznać po ich mniej, lub więcej wygładzonem, wychudzonem, prawie pozbawionem uwłosienia ciałku a przedewszystkiem po skrzydełkach zniszczonych i postrzępionych wskutek ciągłej pracy). Zadaniem robotnic jest żywienie, pielęgnowanie i strzeżenie królowej podczas podróży i zazwyczaj większość ich ginie, nie dotarłszy do kresu. Pewnego razu wszystkie, co do jednej, wyginęły z głodu, ale i tym razem — jak zawsze — królowa dojechała żywa, w jaknajlepszem zdrowiu; prawdopodobnie ostatnia z jej towarzyszek, ginąc, oddała swojej władczyni, będącej w jej mniemaniu symbolem życia droższego i trwalszego nad jej własne, ostatnią kroplę miodu, troskliwie przechowywaną na czarną chwilę w głębi swego wola.

XX.

Zauważywszy tę niewzruszoną stałość uczuć, człowiek umiał wyzyskać na swoją korzyść cudowny zmysł społeczny pszczół, ich gorliwość w pełnieniu obowiązków, przezorność, wspaniałomyślność, dbałość o jutro — słowem wszystkie cechy, stanowiące treść całego ich życia.
W ten sposób właśnie udaje mu się od kilku już lat oswajać do pewnego stopnia, oczywiście bez ich wiedzy, te śmiałe bojowniczki, opierające się wszelkiej zewnętrznej przewadze, i ulegające nawet w nieświadomej swojej niewoli wyłącznie własnym swoim, ujarzmionym przez człowieka prawom. Może on być przekonany, że, mając w ręku królowę, ma w swojej mocy duszę i przyszłe losy ula. Zależnie od sposobu korzystania ze swojej zdobyczy, może się dowolnie życiem ula rozporządzać: powstrzymywać lub przyspieszać rojenie, zmniejszać lub powiększać liczbę wyfruwających pszczół, łączyć lub rozdzielać kolonię, kierować wychodźstwem gromady. Pomimo to zupełnie sprawiedliwe jest mniemanie, jakoby królowa była w gruncie rzeczy li tylko rodzajem żywego symbolu, która, również jak wszelkie inne symbole, wyobraża daleką i oderwaną zasadę, z którą pszczelarz powinien się liczyć, o ile chce uniknąć niejednego niepowodzenia. Zresztą pszczoły najzupełniej są tego stanu rzeczy świadome i nie zapominają ani na chwilę, że, po za znikomą i widzialną królową, ukrywa się właściwa ich idealna i niezmienna władczyni, stanowiąca istotę i treść ich dążeń. Właściwie kwestya, czy idea ta jest świadomie lub nieświadomie żywioną przez pszczoły, zajmuje nas o tyle tylko, o ile chcemy dokładnie ją zbadać lub specyalnie zapoznać się z naturą, która je tą ideą obdarzyła.
Gdziekolwiek tkwiłaby ona, w czemkolwiekby się objawiała, czy to w jakimś punkcie ich wątłego ciałka czy w wielkiej nieznanej nam istocie — zawsze godną jest naszej uwagi. I trudno nie zrobić tutaj wzmianki, że gdybyśmy starali się unikać czynienia zachwytu swojego zależnym od tylu warunków miejsca i pochodzenia, nie tracilibyśmy tak często okazyi otwierania naszych oczu z podziwem a niema nic płodniejszego w skutki nad takie właśnie otwieranie oczu.


XXI.

Czytelnik może mi zarzucić, że są to przypuszczenia zbyt ryzykowne i stawiane w sposób zanadto ludzki, że pszczoły nie mają żadnych tego rodzaju pojęć i że myśl o przyszłości, miłość ich dla rodzaju i staranie się o doskonalenie gatunku oraz wiele innych, przypisywanych im przez człowieka uczuć i myśli, sprowadza się w gruncie rzeczy li tylko do skromnych rozmiarów instynktu życia, obawy cierpień i śmierci oraz powabu rozkoszy. Zgadzam się z tem; przypuśćmy, że są to tylko utarte frazesy, to też nie przypisuję im wielkiego znaczenia. Jedynym faktem pewnym, zupełnie stwierdzonym, jest, że w różnych okolicznościach życia rozmaicie też obchodzą się pszczoły ze swoją królową. Wszystko inne pokryte jest mrokiem tajemnicy, która pozwala tylko na robienie mniej lub więcej trafnych, mniej lub więcej zajmujących przypuszczeń. Gdybyśmy jednak mówili o ludziach w ten sposób, w jaki należałoby może mówić o pszczołach, czy mielibyśmy wówczas prawo twierdzić wiele więcej? I my także ulegamy tylko konieczności, pragnieniu rozkoszy lub obawie kary a to, co nazywamy naszym rozumem, równa się — ze względu na swoje pochodzenie i swoje dążenie temu, co nazywamy u zwierząt instynktem. Dokonywamy pewnych czynności i sądzimy, że znamy ich skutki; podlegamy działaniu pewnych faktów, których przyczyny, jak sobie wmawiamy, dokładniej nam są znane od przyczyn zjawisk, dotyczących życia zwierząt; niezależnie jednak od tego, że przypuszczenia podobne nie opierają się bynajmniej na niewzruszonych podstawach, zjawiska, omawiane są drobne i rzadkie w porównaniu z olbrzymim szeregiem innych a wszystkie one, zarówno najlepiej znane jak i najbardziej tajemnicze, najdrobniejsze i najpotężniejsze, najbliższe i najdalsze, dokonywane są w najgłębszym mroku, w którym prawdopodobnie tak samo błądzimy poomacku, jak — wedle naszego przypuszczenia, — czynią to pszczoły.

XXII.

„Przyznać należy“ — powiada w jednem miejscu Buffon, który zabawne ma jakieś uprzedzenie do pszczół — że każda z tych much, wzięta pojedynczo, posiada mniej sprytu — aniżeli pies, małpy i większość zwierząt; że są one mniej posłuszne, mniej przywiązane, mniej uczuciowe, że — słowem — posiadają mniej zalet podobnych do zalet ludzkich; to też nie ulega wątpliwości, że ich pozorna zmyślność zależną jest tylko od ich gromadnego życia; a jednak sama ta gromada pozbawiona jest wszelkiej świadomości, ponieważ skupia się ona w imię pewnych określonych moralnych względów, a łączenie nie odbywa się wcale za ogólną zgodą. Stowarzyszenie to jest więc tylko fizycznem ciałem zbiorowem, nakazanem przez naturę i niezależnem od jakiejkolwiek świadomości, lub rozumowania. Pszczoła-matka płodzi od razu pod jednym dachem dziesięć tysięcy jednostek; gdyby te dziesięć tysięcy jednostek były tysiąc razy bezmyślniejsze aniżeli są, byłyby jednak zmuszone, chcąc istnieć w dalszym ciągu, w jakikolwiek bądź sposób urządzić swoje życie. Ponieważ wszystkie one rozporządzają jednakowemi siłami, to, gdyby zaczęły sobie wzajem szkodzić, doszłyby wkrótce naturalnym biegiem rzeczy do wyrządzania sobie jaknajmniejszej krzywdy, czyli że zaczęłyby sobie wzajemnie pomagać; mogłoby się wtedy wydawać, że porozumiewają się one i dążą wszystkie do jednego celu. Człowiek, badający je, przypisałby im wówczas poglądy i inteligencję, której są zupełnie pozbawione, chciałby wyrozumować każdy ich czyn, odnaleźć przyczyny każdego ich poruszenia, co dałoby pole do niezliczonych cudownych lub potwornych rozumowań. Te dziesięć tysięcy jednostek, które zostały jednocześnie spłodzone, które mieszkały pod jednym dachem, które rozwijały się jednocześnie, nie mogłyby nie działać mniej więcej jednakowo i, jakkolwiek obdarzone są minimalną dozą uczucia, musiałyby nabrać jednakich nawyknień, zżyć się z sobą, dobrze się czuć razem, zająć się wspólnem swojem mieszkaniem, powracać doń w regularnych odstępach czasu, i t. d. — ztąd ta architektonika, geometrya, porządek, przezorność, miłość dla ojczyzny — słowem cała rzeczpospolita — a całość oparta, jak widzimy, na bujnej wyobraźni badacza“.
Mamy tu zupełnie odmienny sposób zapatrywania się na pszczoły. Może się on zrazu wydać naturalniejszym; ale w gruncie rzeczy byłby nim tylko dla tej prostej przyczyny, że nic nam nie wyjaśnia. Pomijam zasadnicze błędy powyżej przytoczonego ustępu; ale już sam ten fakt chociażby, że pszczoły, wyrządzając sobie jaknajmniejszą krzywdę, przystosowują się tym sposobem do wymagań codziennego życia, wskazuje na istnienie pewnego zasobu inteligencyi, która okaże się tem godniejszą zastanowienia, im bliżej zbadamy, w jaki sposób te „dziesięć tysięcy jednostek“ unika szkodzenia sobie a natomiast uczy się pomagać sobie wzajemnie? Czyż nie jest to jednak historya naszego własnego życia i czyż wszystko, co mówi stary, podrażniony naturalista, nie da się zastosować dokładnie do naszych ludzkich gromad? Nasza mądrość, nasze cnoty, nasza polityka, wszystkie cierpkie owoce konieczności, które wyobraźnia nasza w złote stroi blaski, dążą jedynie do wyzyskania naszego egoizmu i skierowania ku dobru publicznemu — z natury szkodliwej działalności każdego pojedynczego osobnika. A zresztą, jeżeli przypuścimy, że pszczoły nie rządzą się w istocie żadną ideą, żadnemi z uczuć, które im przypisujemy, jaka właściwie różnica, co będzie przedmiotem naszego podziwu? — Jeżeli uważamy, że nierozsądnie jest zachwycać się pszczołami, w takim razie podziwiajmy naturę; przyjdzie jednak taka chwila, kiedy nic nie będzie w stanie osłabić naszego zachwytu, wcale więc nie stracimy na cofnięciu się i czekaniu.

XXIII.

Cokolwiekbądź jednak, nie dając za wygranę naszemu przypuszczeniu, które ma przynajmniej tę dobrą stronę, że wiąże w umyśle naszym pewne fakty, w rzeczywistości nierozerwalnie z sobą złączone, musimy przyznać, że pszczoły wielbią w swoich królowych raczej nieznaną i daleką przyszłość, aniżeli same osoby tych władczyń. Pszczoły pozbawione są cienia sentymentalizmu, i gdy która z nich powraca z pracy tak zraniona, że siostry uważają ją za niezdolną do pełnienia obowiązków — zostaje wyrzuconą przez nie bez litości. A jednak niepodobna im odmówić pewnego osobistego przywiązania do matki. Poznają swoją królowę zawsze i wszędzie. Nawet, gdy się zestarzeje i stanie się nędzną kaleką, odźwierne nie wpuszczą do ula obcej matki, chociażby była najpiękniejsza i najmłodsza, chociażby zdawała się być najpłodniejszą. Co prawda, na tem polega jeden z zasadniczych obowiązków odźwiernych, które pozwalają sobie na pewne w tym względzie odstępstwo jedynie w epoce najobfitszego zbioru miodu i to tylko w stosunku do obcych robotnic, obciążonych słodkim łupem. Gdy królowa staje się zupełnie bezpłodną, starają się zastąpić ją za pomocą wyhodowania pewnej liczby księżniczek. Co się staje jednak ze starą królową? Nic nie wiemy o tem pewnego; bartnikom zdarzało się jednak czasem znajdować na plastrach ula silną, wspaniałą królowę w kwiecie wieku a gdzieś w głębi, w najciemniejszym zakątku starą „gospodynię“ — jak ją nazywają w Normandyi — wychudzoną i bezwładną. I w tym wypadku pszczoły, jak się zdaje, broniły doostatka swej władczyni przed nienawiścią potężnej jej rywalki, pragnącej tylko jej śmierci, królowe bowiem żywią wzajemnie względem siebie gwałtowną nienawiść, która każe skakać im sobie do oczu z chwilą, gdy dwie z nich znajdują się pod jednym dachem. Możnaby przypuścić, że zapewniają one w ten sposób starszej — skromny i cichy przytułek na resztę dni jej życia. I tutaj potrącamy o jedną z tysiącznych zagadek tego woskowego państwa; mamy okazyę stwierdzenia raz jeszcze, że polityka i obyczaje pszczół nie są ani ciasne, ani z góry postanowione, i że zależą one od czynników daleko bardziej złożonych, aniżeli te, które, wedle pojęcia naszego, dobrze nam są znane.

XXIV.

Ludzie gwałcą jednak na każdym kroku prawa natury, które muszą wydawać się pszczołom najbardziej niewzruszonemi. Codziennie stawiamy je w takiem położeniu, w jakiem znaleźlibyśmy się sami, gdyby nagle cofnięto prawo ciążenia, przestrzeni, światła lub śmierci. Ale jak też postąpią pszczoły, jeżeli przemocą lub podstępem wpuszczoną zostanie do ula druga matka-królowa? W naturalnym stanie rzeczy, wypadek taki, dzięki czujności odźwiernych, nie przytrafiłby im się chyba nigdy w życiu. Ale i w tym razie nie tracą pszczoły umiejętności panowania nad sobą i umieją pogodzić w sposób jaknajzręczniejszy, jaknajbardziej pomysłowy dwie zasady, czczone przez nie jako boskie prawa. Pierwsza z nich, to prawo jedynego macierzyństwa, które nigdy nie bywa obchodzone, z wyjątkiem wypadku (i to jedynie tylko w podobnym razie) bezpłodności rządzącej królowej.
Druga zasada jest jeszcze ciekawszą i jeśli nie można jej obejść, to przynajmniej można ją wytłomaczyć, że tak powiem, z punktu widzenia judaistycznego. Jest to dogmat nietykalności osoby królewskiej. Pszczołom byłoby bardzo łatwo przebić nieproszonego gościa tysiącem zatrutych żądeł; zginąłby on na miejscu i pozostałoby im tylko wyrzucić trupa za wrota ula. Ale jakkolwiek mają żądło zawsze na pogotowiu, używają go tylko podczas wzajemnych walk, podczas rzezi samców, nieprzyjaciół lub darmozjadów, „nigdy jednak przeciw królowym“ a i same królowe również nie używają nigdy swojego żądła przeciwko człowiekowi, ani przeciwko zwierzęciu, ani też przeciwko zwyczajnej pszczole: ich królewska broń, która nie ma formy prostej, jak u zwykłych robotnic, tylko zagiętą w postaci zakrzywionej szabli, bywa wydobywaną jedynie podczas walki z równą im istotą, t. j. z inną królową.
Ponieważ ani jedna, prawdopodobnie, pszczoła nie poważyłaby się ściągnąć na siebie odpowiedzialności za bezpośrednie i krwawe królobójstwo, w tym więc wypadku, kiedy porządek i dobrobyt ula wymagają zgładzenia współzawodniczki królowej, pszczoły starają się nadać jej śmierci pozór zupełnie naturalny; dzielą zbrodnię pomiędzy tyloma pszczołami, że osobistość przestępcy pozostaje najzupełniej ukrytą. W takich razach „otulają one“, używając technicznego wyrażenia pszczelarzy, obcą władczynię, to znaczy zupełnie ją przykrywają niezliczonem mnóstwem swoich splecionych z sobą ciałek, tworząc w ten sposób rodzaj żywego więzienia, w którem biedaczka nie może już się poruszać; przedłużają tę okrutną mękę, nieraz 24 godziny, w razie potrzeby, dopóki nieszczęsna nie zginie z głodu i braku powietrza.
Jeśli prawa królowa zbliża się w takiej chwili i jeżeli, przeczuwając rywalkę, okazuje chęć napadnięcia na nią, żywe ściany więzienia rozsuwają się przed nią natychmiast. Pszczoły otaczają kołem obie nieprzyjaciółki i absolutnie bez brania udziału, uważnie, ale obojętnie, śledzą przebieg niezwykłego pojedynku, tylko królowa bowiem może użyć żądła przeciwko królowej i tylko ta, która w łonie swojem nosi zaczątek około miliona istnień, zdaje się mieć wyłączne prawo zadania jednym ciosem około miliona śmierci. Gdy jednak walka przeciąga się zbyt długo bez rezultatu, gdy oba zakrzywione żądła ześlizgują się bez skutku po grubych pancerzach, ta z królowych, która zdaje się uciekać z pola bitwy, niezależnie od tego, czy jest to królowa prawa czy samozwańcza, zostaje schwytana, zatrzymana i na nowo pokryta ruchomem więzieniem, dopóki nie okaże chęci wznowienia walki. Należy dodać, że podczas wszystkich licznych doświadczeń, robionych w tym przedmiocie, prawie zawsze rządząca królowa odnosiła zwycięztwo — czy to dlatego, że czując się u siebie, wśród swoich, posiada więcej odwagi i zapału aniżeli ta druga, czy może dla tego, że pszczoły, pozostając bezstronnymi świadkami w chwili walki, zatracają tę bezstronność wówczas, gdy urządzają żywe więzienie po nad obiema współzawodniczkami: zauważono, że matka ich nie cierpi wcale na tej niewoli, obca zaś królowa zawsze wychodzi z więzienia wyraźnie wyczerpana i zmięta.


XXV.

Jedno proste doświadczenie najlepiej dowodzi, że pszczoły poznają swoją królowę i że są do niej prawdziwie przywiązane. Pozbawcie ula królowej a dostrzeżecie natychmiast objawy lęku i rozpaczy, jakie opisałem w poprzednim rozdziale. Wprowadźcie napowrót do ula po kilku godzinach tę samą królowę a wszystkie jej córki wyfruną na jej spotkanie, ofiarując jej miód w darze. Jedne urządzą szpaler na jej drodze, inne z opuszczonemi na dół główkami i podniesionemu do góry brzuszkami, utworzą dokoła królowej wielkie półokręgi nieruchome i dźwięczne a pieśń ich jest zapewnie hymnem radosnym z powodu szczęśliwego powrotu, który jakoby wyraża za pośrednictwem swoich majestatycznych dźwięków — uroczysty hołd, oddawany władczyni, lub radość najwyższą z okazyi jej odzyskania.
Ale nie wyobrażajcie sobie, że uda wam się oszukać pszczoły, podstawiając na miejsce prawej królowej obcą matkę. Zaledwie zdąży ona postawić pierwsze kroki w ulu, wnet zlecą się zewsząd oburzone robotnice. Zostanie ona natychmiast schwytana i zatrzymana w okrutnem, hałaśliwem więzieniu, którego zwarte ściany będą się kolejno luzowały, aż do samego jej zgonu, gdyż w tym szczególnym przypadku prawie nigdy się nie zdarza, aby wyszła ona zeń żywą.
To też wprowadzanie i zamiana królowych przedstawia jedną z największych trudności hodowli pszczół. Ciekawą jest rzeczą przyjrzenie się, ile dyplomacyi, ile zręcznych wybiegów użyć musi człowiek, aby narzucić swoją wolę tym drobnym stworzeniom i oszukać je, takie przezorne, ale zawsze ufające i przyjmujące z wzruszającem bohaterstwem najbardziej nieprzewidziane trafy, uważając je widocznie za nowy fatalny kaprys natury. W ogóle, w całej tej dyplomacyi i wśród tego rozpaczliwego bezładu, jaki sprowadzają najczęściej te śmiałe podstępy, człowiek liczy prawie zawsze, na zasadzie doświadczenia niejako, na zmysł praktyczny pszczół, na nieprzebrane skarby ich praw i ich cudowne obyczaje, na ich zamiłowanie porządku, spokoju i dobra ogólnego, na ich wiarę w doskonalenie się gatunku, na taką przedziwną stanowczość i taką poważną bezinteresowność ich charakteru, a przedewszystkiem na żelazną, niezmordowaną wytrwałość w pełnieniu swoich obowiązków. Szczegółowe jednak objaśnienia, dotyczące tych aktów, wchodzą właściwie w zakres techniki pszczelnictwa i zaprowadziłyby nas zbyt daleko.[7]


XXVI.

Co się tyczy osobistego przywiązania, o którem mówiliśmy, to chcąc skończyć z tą kwestyą, można napewno powiedzieć, że o ile tylko uczucie to istnieje, jest ono zarazem bardzo krótkotrwałem i jeśli spróbujecie wprowadzić napowrót do ula matkę, nieobecną w nim od kilku już dni, dozna ona takiego przyjęcia ze strony oburzonych swoich córek, że wypadnie wam pospieszyć jej na pomoc i uwolnić ją od zabójczego więzienia, które jest zwykłą karą samozwańczych królowych. Przez ten czas bowiem pszczoły zdążyły przerobić na sypialnie królewskie około tuzina zwykłych pomieszczeń robotnic i dzięki temu, przyszłości rasy nie zagraża już żadne niebezpieczeństwo. Przywiązanie ich słabnie lub wzrasta zależnie od sposobu, w jaki królowa uosabia tę przyszłość. Często spostrzegać się daje fakt, że w chwili, gdy dziewicza królowa spełnia niebezpieczny obrządek „wzlotu małżeńskiego“ poddane jej do tego stopnia lękają się ją utracić, że wszytkie towarzyszą jej w tem tragicznem podobłocznem poszukiwaniu miłości, o którem mówić będę w jednym z następnych rozdziałów; fakt ten nie miewa jednak nigdy miejsca, o ile postarano się dać im kawałek plastra, zawierającego komórki młodych poczwarek, z których robotnice mogą mieć nadzieję wyhodowania matki. Przywiązanie może przeistoczyć się w gniew i nienawiść, jeżeli władczyni ich nie spełnia wszystkich swoich obowiązków względem tego nieznanego bóstwa, które nazwiemy społeczeństwem przyszłości, daleko lepiej rozumianem przez nie aniżeli przez ludzi. Zdarzało się np., że pszczelarze — dla najrozmaitszych powodów — bronili królowej połączenia się z rojem i w tym celu zatrzymywali ją w ulu za pomocą kratki, przez przęsła której z łatwością przedostawały się zręczne, szczuplutkie robotnice, nie spostrzegające nawet tej przeszkody, będącej zaporą nie do przebycia dla biednej, znacznie cięższej i grubszej niewolnicy miłości. Przy pierwszem zaraz wyfrunięciu z ula, pszczoły spostrzegają, że królowa nie towarzyszy im, wracają więc do niej, czyniąc jej wyrzuty, dokuczają jej i pogardliwie traktują nieszczęśliwą brankę, którą posądzają zapewnie o lenistwo, lub u której podejrzewają pewien niedorozwój umysłowy. Przy drugiem wyfrunięciu pozostanie jej w ulu jest już dla nich oczywistym dowodem złej woli, gniew ich więc potęguje się, a napaści stają się coraz groźniejsze.
Nareszcie za trzecim razem, stwierdziwszy niepoprawną zdradę królowej i jej zapominanie o ciążących na niej obowiązkach względem przyszłości rasy, skazują ją prawie zawsze na śmierć w królewskiem więzieniu.

XXVII.

Jak widzimy, wszystko jest podporządkowane tej przyszłości z taką przezornością, jednozgodnością, niewzruszoną stałością, darem korzystania z trafów, wyzyskiwania ich, że nie może nie budzić w nas zachwytu, zwłaszcza wobec niezbędnego brania pod uwagę nieprzewidzianych i nadnaturalnych powikłań, będących rezultatem ciągłego wtrącania się człowieka do życia pszczół. Możnaby, co prawda, zarzucić, że w ostatnim, przytoczonym przez nas, przykładzie, pszczoły fałszywie bardzo tłomaczą sobie niemożność królowej wyjścia po za kratkę i towarzyszenia im. Pomyślmy jednak, czy my sami okazalibyśmy się przezorniejszymi, gdyby potęga umysłowa jakiejś istoty — tak olbrzymiej, że poruszenia jej byłyby dla nas równie niezrozumiałemi, jak przyczyny zjawisk naturalnych, — zastawiła na nas sidła podobnego rodzaju?
Czyż nie zużyliśmy kilku tysięcy lat na wykombinowanie mniej lub więcej trafnego wytłómaczenia istoty pioruna np.? każda przecież zdolność rozumowania dotknięta zostaje niemocą z chwilą, gdy przekracza ciasne zawsze granice swojej sfery i staje wobec faktów dla niej niedostępnych. Po za tem, może, gdyby doświadczenie zrobione z kratką było ponawiane i ogólnie przyjęte, niewiadomo czy pszczoły nie zrozumiałyby go w końcu i nie przystosowałyby się do tej nowej na nie pułapki. Zrozumiały one wszak dużo innych prób i wyzyskały je nader umiejętnie na swoją korzyść. Doświadczenie z „ruchomemi plastrami“ np. albo z „sekcyami“, które zmuszają je do gromadzenia miodu w małych skrzyneczkach, symetrycznie uszeregowanych, albo też niezwykła próba robiona z „karbowanym woskiem“, gdzie zarysy komórki są oznaczone zaledwie dostrzegalną, wystającą linią, z której umieją natychmiast doskonale korzystać, wyciągając wosk do góry i budując w ten sposób — bez straty czasu i materyału — doskonale prawidłowe komórki. Czy nie znajdują ze wszelkich powikłań — byleby nie objawiały się one w postaci sideł, zastawionych przez złośliwe i przebiegłe bóstwo — najlepszego i jedynego wyjścia, jakiego nie powstydziłby się człowiek? Dla przekonania się, jak radzą sobie wobec zupełnie naturalnych, ale zarazem niezwykłych zjawisk, wystarczy przytoczyć przykład następujący: przypuśćmy, że ślimak albo mysz wślizgnęły się do ula i zostały tam zabite, w jaki też sposób udaje się im uwolnić ul od obecności trupa? Otóż, o ile nie mogą wyrzucić lub poćwiartować nieproszonego gościa, zakopują go szczelnie i dokładnie w rodzaj grobu z wosku i smołki, wyróżniającego się dziwacznie z pośród szeregu zwykłych budynków ula. W przeszłym roku spostrzegłem w jednym z moich ulów, trzy podobne mogiły, oddzielone — również jak komórki plastrów — wspólnemi ścianami, a to prawdopodobnie w celu zaoszczędzenia wosku. Ostrożne grabarki zbudowały te mogiły nad resztkami trzech małych ślimaków, które dziecko jakieś zapewnie wrzuciło do ula. Zazwyczaj, gdy sprawa dotyczy ślimaków, poprzestają na zalepieniu woskiem otworu muszelki. Ale w tym wypadku skorupki musiały być zanadto rozgniecione albo połamane, uważały więc za właściwsze pogrzebać je pod górą woskową; chcąc jednak ułatwić przejście, urządziły na tem, zagradzającem drogę, wzniesieniu — szereg krużganków w równych od siebie odstępach, stosując się przy tem nie do własnych swoich rozmiarów, ale do objętości dwa razy większych od nich samców. Czyż nie nasuwa to wszystko przypuszczenia, że zrozumiałyby one kiedyś w przyszłości przyczynę, która nie pozwala królowej przedostać się przez oczka siatki? Obdarzone są wysoko rozwiniętym zmysłem przestrzeni, niezbędnej do swobodnego poruszania się danego ciała. W tych okolicach gdzie żyje straszny sfinks „trupia główka“ (Acherontia atropos) ustawiają one przy wejściu do ula rodzaj woskowych kolumienek, pomiędzy któremi ten nocny łupieżca nie może przecisnąć się z powodu olbrzymiego swojego kadłuba.

XXVIII.

Ale skończmy już raz z tą kwestyą, która byłaby niewyczerpaną, gdybyśmy chcieli przytaczać wszystkie przykłady. Dla ostatecznego określenia roli i stanowiska królowej, można powiedzieć, że jest ona duszą i niewolnicą gromady, której „rozum“ ją otacza. Jest jedyną władczynią, ale zarazem i królewską sługą, ujarzmioną skarbniczką i odpowiedzialną przedstawicielką miłości. Podwładne służą jej i czczą ją, nie zapominając jednak, że to nie osoba królowej wzbudza cześć, ale misya, przez nią spełniana i losy ula, których jest wyobrazicielką. Wątpię, czy znalazłoby się na kuli ziemskiej ludzkie społeczeństwo, którego cele zawierałyby tyle poważnych dążeń; demokracya, której niezależność byłaby i doskonalszą i rozumniejszą a ujarzmienie — zupełniejszem i lepiej wyrozumowanem. Ale nie znalazłoby się również ani jedno społeczeństwo, które posuwałoby zdolność poświęcania się do takiej bezwzględności i takiego okrucieństwa. Nie sądź, czytelniku, że zachwycam się temi ofiarami w równej mierze jak ich rezultatami. Byłoby oczywiście do życzenia, aby skutki te zostały osiągane za cenę mniejszych cierpień i mniejszego zaparcia się siebie. Ale jeśli uznamy słuszność samej zasady — i może nawet nie bez korzyści dla myśli ludzkiej — musimy w takim razie przyznać, że ustrój ula jest w istocie cudownym. Niezależnie od ludzkiego punktu zapatrywania się na cel i treść bytu, życie w ulu nie bywa uważanem za szereg mniej lub więcej przyjemnych godzin, których lepiej i rozumniej jest nie zasępiać, nie zatruwać, i w miarę możności, ograniczać niezbędną pracę dla otrzymania pożywienia. Wprost przeciwnie pszczoły pojmują istnienie swoje — jedynie jako dążenie do spełniania wielkiego, wspólnego wszystkim, obowiązku względem dobra przyszłości, cofającej się wciąż w nieznaną dal od początku stworzenia. W imię celu tego każda z pszczół, oddzielnie wzięta, wyrzeka się połowy swojego szczęścia i swoich praw. Królowa musi się pożegnać ze światłem dziennem, z wolnością i z roskoszą oglądania wnętrza kielichów kwiatowych; robotnice — wyrzekają się miłości, czterech lub pięciu lat życia i rozkoszy macierzyństwa. Królowa poświęca rozwój swojej inteligencyi na korzyść narządów rozrodczych a robotnice muszą poddać te narządy zanikowi na korzyść rozwoju władz umysłowych. Błędnem byłoby przypuszczenie, że wola nie przyjmuje żadnego udziału w tych poświęceniach. Coprawda, robotnica nie jest w stanie zmienić swojego losu, ale rozporządza ona losem wszystkich, otaczających ją, poczwarek, które stają się w ten sposób przybranemi jej córkami. Widzieliśmy już, że każda zwyczajna poczwarka może przeistoczyć się w królowę, o ile będzie żywiona i hodowana podług dyety królewskiej; i naodwrót każda królewska poczwarka, o ile zmienionym zostanie system jej żywienia i hodowli, może stać się zwykłą robotnicą. Takie cudowne dobory dokonywane zostają codziennie w złocistym mroku ula. Nie powstają one przypadkowo, ale zawdzięczają narodziny swoje rozumowi, który może być zwyciężonym tylko przez człowieka, zawsze czujnemu rozumowi, który wciąż zdaje sobie sprawę z tego, co zachodzi na zewnątrz ula i z tego, co się, wewnątrz niego dzieje. Jeśli niespodzianie zakwitnie nowa serya kwiatów a pagórki i brzegi rzeki okryją się na nowo barwnym kobiercem, jeśli królowa zestarzeje się, lub stanie się mniej płodną, jeżeli ludność wzrośnie liczebnie a ul stanie się zbyt ciasnym, przekonacie się, że zostaną wybudowane nowe komórki królewskie. Komnaty te mogą być ponownie obalone, jeżeli zbiór miodu okaże się znów skąpym a ul dostatecznie powiększonym. Częstokroć komórki te bywają utrzymywane w całości tylko tak długo, dopóki młoda królowa nie dopełni, i to z dobrym skutkiem, wzlotu małżeńskiego i wnet zostają zniszczone z chwilą, gdy królowa wraca z powrotem do ula, wlokąc za sobą w tryumfie, — niby zdobycz wojenną — niezaprzeczony dowód swojego zapłodnienia. Gdzież jest ten rozum, przystosowujący wciąż teraźniejszość do przyszłości: rozum dla którego rzeczy jeszcze dalekie, nieznane, więcej mają wagi aniżeli rzeczy namacalne? Gdzież jest siedlisko tej bezimiennej przezorności, która odtrąca i wybiera, podnosi i spycha, która z tylu robotnic mogłaby zrobić tyle królowych i która skazuje na wieczne dziewictwo tyle kobiet, mogących zostać matkami? Powiedzieliśmy na innem miejscu, że tkwi ona w „duchu ula“, ale gdzież ostatecznie szukać tego „ducha ula“, jeżeli nie w gromadzie robotnic? Może zbytecznem było takie uważne śledzenie obyczajów państwa pszczół dla przekonania się, że tam właśnie tkwi jego siedlisko.
Może wystarczyłoby, za przykładem Dujardin’a, Brandt’a, Girard’a, Vogel’a i innych owadoznawców zbadać pod mikroskopem obok pustej względnie czaszki królowej, oraz wspaniałej głowy samca, olśniewającej dwudziestoma sześcioma tysiącami oczu — małą, niepozorną i stroskaną główkę dziewiczej pracownicy. Przekonalibyśmy się, że w tej maleńkiej główce mieszczą się zwoje mózgu najbardziej pomysłowego i najszersze obejmującego widnokręgi, ze wszystkich, istniejących w ulu. Jest to zarazem mózg najpiękniejszy, najbardziej złożony, najsubtelniejszy w naturze po mózgu człowieka, jakkolwiek innego zupełnie rodzaju i budowy.[8] Tutaj także, jak u wszystkich znanych nam tworów, mózg jest zarazem siedliskiem władzy, prawdziwej siły, rozumu i zwycięztw. I tutaj też ten niewidzialny atom tajemniczej substancyi ujarzmia i stwarza materyę i umie zdobywać sobie naczelne i trwałe miejsce wśród olbrzymich i bezwładnych potęg nicości i śmierci.

XXIX.

A teraz powróćmy do rojącego się ula, który nie czekał końca naszych rozumowań, aby wydać hasło odlotu. W chwili zatrąbienia pobudki, zda się, że wszystkie bramy miasteczka otwierają jednocześnie swe podwoje za jednem gwałtownem pchnięciem — i nagle wysypuje się a raczej wystrzela jak błyskawica, wielka czarna masa, której podwójna, potrójna, lub — zależnie od ilości otworów — poczwórna, długa, wyciągnięta i nieruchoma fala rozlewa się i ginie w przestworzu nakształt dźwięcznego obłoku, utkanego z setki tysięcy drgających i przezroczych skrzydełek. Przez kilka minut obłok ten unosi się po nad ulem, szeleszcząc dziwnie, niby miękie zwoje pajęczego jedwabiu, rozdzieranego i zeszywanego przez dziesiątki tysięcy naelektryzowanych palców. Kłębi się, splata, drga jak rozbujany żagiel, podtrzymywany w przestworzu przez niewidzialne ręce, które zdają się zwijać go i rozwijać, od kwiatów aż pod lazurowy strop nieba w oczekiwaniu monarszego przybycia lub odjazdu. Nareszcie jedna strona podnosi się, druga opada, łączą się wszystkie cztery, ozłocone słońcem i rozśpiewane rogi promiennego płaszcza i nakształt jednego z tych fantastycznych kobierców, ukazujących się i ginących na widnokręgu, jakby na skinienie różdżki czarodziejskiej, mknie, cały już skłębiony, aby ukryć świętą przedstawicielkę przyszłości, ku topoli, gruszy lub wierzbinie, gdzie królowa usadowiła się niby złoty gwóźdź, o który żagiel ten zaczepia jeden ze swoich dźwięcznych zwojów i który osłania swoją, zasnutą perłami i lśniącą blaskiem tysiąca skrzydełek, tkaniną. I znów nastaje cisza; a cały ten wielki zgiełk i ten groźny żagiel, brzemienny niezliczonem mnóstwem żądeł, ten ogłuszający grad złota, zawieszony i rozlegający się bez przerwy nad całą okolicą, wszystko to po krótkiej chwili maleje i kurczy się do rozmiarów sporej, niewinnej i spokojnej kiści, zaczepionej o gałąź drzewa i składającej się z tysięcy drobniutkich, żywych, ale nieruchomych gronek, które cierpliwie wyczekują powrotu forpoczt, wysłanych na poszukiwanie schronienia.

XXX.

Jest to pierwszy popas roju, zwanego „rojem pierwotnym“, któremu przewodniczy zawsze stara królowa. Zatrzymuje się on zazwyczaj na drzewie lub krzewie, najbliższym pasieki, ponieważ królowa, dźwigająca jajka i odzwyczajona od oglądania światła dziennego od chwili wzlotu małżeńskiego, lub przeszłorocznego rojenia, nie może się odważyć na dalszą drogę i zapomina, zdaje się, jak ma używać skrzydeł.
Bartnik czeka, dopóki masa nie skupi się jaknajcieśniej a potem, z głową okrytą dużym słomianym kapeluszem (gdyż najłagodniejsza pszczoła zapuści niechybnie żądło, jeśli zaplącze się w gęstwinie włosów gdzie sądzi, iż jest złapaną w sidła) ale bez maski i zasłony, o ile ma już nieco doświadczenia, oblawszy zimną wodą, obnażone do łokci, ręce, zbiera rój, otrząsając silnie po nad obalonym ulem, dźwigającą gałązkę pszczoły. Grono spada ciężko do ula, niby owoc dojrzały. Albo też — o ile gałąź jest zbyt mocna — czerpie on za pomocą łyżki i opuszcza, dokąd chce, żywe kiście, zupełnie jakby rzucał w rychłą ziemię pszeniczne ziarno. Nie ma racyi obawiania się pszczół, brzęczących dokoła niego i okrywających zwartą masą jego twarz i ręce. Wsłuchuje się w ich natchniony śpiew, tak niepodobny do gniewnego brzęku. Spokojny jest zupełnie, że rój nie rozdzieli się, nie podrażni, nie rozsypie się lub nie odleci. Mówiłem już, że dnia tego tajemnicze robotnice tak świąteczny mają nastrój, tak pełne są wiary i ufności, iż nic nie jest w stanie zamącić pogody ich umysłu. Oderwały się od skarbów, których musiały bronić i nie odróżniają już swoich nieprzyjaciół. Szczęście uczyniło je nieszkodliwemi a są szczęśliwe niewiadomo dla czego: chyba dla tego, że spełniają prawo zasadnicze. Każda istota ma taką chwilę ślepego szczęścia, zgotowanego jej przez naturę, pragnącą osiągnąć swój cel. Nie dziwmy się pszczołom, że dają się przez nią oszukać; nas samych, którzy od tylu wieków obserwujemy ją za pośrednictwem mózgu, doskonalszego aniżeli ich mózg, wprowadza natura w błąd i nie wiemy, czy sprzyja nam ona, czy jest obojętną, czy też wprost okrutną względem nas.
Rój osiada tam, gdzie wpadła królowa i jeśli wpadła ona do ula sama jedna, jej obecność zostaje natychmiast obwieszczoną pszczołom, które długą, czarną wstęgą — lecą ku schronieniu matki i gdy większość ich spiesznie wpada do ula, reszta zatrzymuje się przez chwilę na progu nieznanych drzwi, aby utworzyć tam wesołe tryumfalne kręgi, któremi mają zwyczaj witać radosne wydarzenia. „Biją capstrzyk“ — mówi lud. Niespodziewane schronienie zostaje przyjęte i spenetrowane aż do najdrobniejszych szczegółów od pierwszej chwili; jego położenie w pasiece, forma, kolor, zostają zapisane w tysiącach drobnych przezornych i wiernych pamięci. Wszystkie znaki szczególne miejscowości skrzętnie są notowane, nowa osada całkowicie już tkwi w głębi ich śmiałych wyobraźni a miejsce jej wryte w serce i mózg wszystkich mieszkanek; wśród zamkniętych ścian ula rozlega się hymn miłosny, śpiewany na cześć obecności królowej i znów wre i kipi praca.

XXXI.

O ile człowiek nie zbiera roju, historya wędrownej kolonii nie kończy się w ten sposób. Cała gromada pozostaje zawieszoną na gałęzi aż do powrotu uskrzydlonych forpoczt, które od pierwszej chwili rojenia rozpierzchły się na wszystkiej strony w pogoni za nowem mieszkaniem. Pszczoły, pełniące ten obowiązek, wracają jedna po drugiej i zdają sprawę ze swej misyi a ponieważ nie możemy uchylić zasłony, kryjącej przed nami duchowy świat pszczół, musimy wytłómaczyć sobie po swojemu przedstawiający się nam obraz. Wyobraźmy więc sobie, że sprawozdanie forpoczt zostaje prawdopodobnie uważnie wysłuchane. Jedna wysławia balsamiczne drzewo inna podnosi dodatnie strony szczeliny w starym murze, wrębu skały lub opróżnionej nory. Zdarza się nieraz, że zgromadzenie waha się i naradza aż do następnego dnia. Nareszcie wybór zostaje dokonany i zapanowuje zgoda. Na dany sygnał cała kiść porusza się, rozsnuwa, rozdrabnia, rozszczepia i jednym potężnym rozmachem tysiąca skrzydełek, cały ruchomy obłok wzlata wysoko — nieuznając już tym razem żadnych przeszkód — po nad płoty, pola i łąki, po nad stogi siana, stawy, trzęsawiska, drzewa i rzeki, zakreślając w powietrzu prostą linję i dążąc ku określonemu i zawsze bardzo dalekiemu celowi. Człowiekowi rzadko bardzo udaje się obserwować pszczoły w tej drugiej podróży. Rój wraca na łono natury a my tracimy z oczu dalsze jego losy.





Księga trzecia.

Zakładanie osady.

I.

Przyjrzyjmy się lepiej teraz, jak zachowuje się w ulu, podstawionym przez bartnika, rój, który się w nim osiedlił. Ale, przedewszystkiem przypomnijmy sobie ofiarę jaką zrobiło ze siebie pięćdziesiąt tysięcy tych dziewic; co wedle słów Ronsard’a,

„Noszą czułe serce w swem maleńkiem ciałku“

i podziwiajmy w dodatku męztwo, którego dają dowody, rozpoczynając na nowo życie na pustkowiu, do którego się dostały. Zapomniały o bogatem i wspaniałe m gnieździe rodzinnem, gdzie byt ich był taki spokojny i zapewniony, tak cudownie zorganizowany, gdzie słodkie ciecze miliona kwiatów, uśmiechających się do słońca, pozwalały śmiało patrzeć w oczy zbliżającej się zimie. Zostawiły tam, uśpione w kołyskach, tysiące sióstr, których nigdy już nie zobaczą. Porzuciły — nie licząc nieprzebranych skarbów wosku, pierzgi i pyłków kwiatowych, przez nie zebranych — przeszło sto dwadzieścia funtów miodu, którego waga jest w ten sposób dwanaście razy większą od wagi całej gromady i sześćset tysięcy razy większą od wagi każdej pszczoły, wziętej pojedyńczo, co w stosunku do człowieka równałyby się czterdziestu dwom tysiącom beczek żywności, czyli całej floty wielkich okrętów naładowanych pokarmem droższym i doskonalszym od wszystkich, jakie znamy, miód bowiem jest dla pszczół czemś w rodzaju rosy ożywczej, miazgą pokarmową, niezwłocznie przyswajaną przez nie prawie bez straty.
Tutaj, w nowej siedzibie, niema nic; ani jednej kropli miodu, ani jednego kawałeczka wosku, ani jednego punktu oparcia, ani jednego znaczku wyraźnego. Przypomina to rozpaczliwą pustkę olbrzymiego budynku, składającego się li tylko z dachu i murów. Ściany gładkie i okrągłe rzucają jedynie cień a tam wysoko, w górze, olbrzymi strop wznosi się po nad pustkowiem. Ale pszczoła nie zna daremnych żalów, przynajmniej nie oddaje się im długo. Jej gorliwość nie słabnie bynajmniej po przebyciu tej próby ogniowej, w płomieniu której spłonąłby doszczętnie każdy inny zapał; wprost przeciwnie — energia jej podwaja się raczej. Zaledwie ul doprowadzony został do porządku i ustawiony na miejsce, zaledwie przycichł gwar hałaśliwego osiedlenia się, wnet dostrzedz można pewien bardzo wyraźny i zupełnie niespodziewany rozłam skupionej dotychczas gromady. Większość pszczół, niby armia posłuszna wyraźnym i dokładnym rozkazom — zaczyna wspinać się na pionowe ściany budynku. Doszedłszy do stropu, pierwsze, które się tam znalazły, zaczepiają się o ten strop szponami swoich przednich nóżek; idące za niemi, chwytają pierwsze i tak dalej, dopóki nie utworzy się długi łańcuch, służący jako most dla reszty, pełzającego wciąż w górę, tłumu. Powoli ilość tych łańcuchów wzrasta, same zaś łańcuchy wydłużają się, wzmacniają, szczepiają do nieskończoności, tworząc girlandy, które przeistaczają się znów pod nieprzerwanem i niezliczonem mnóstwem pszczół, pnących się w górę — w gęstą trójkątną firankę, albo raczej w rodzaj zwartego i odwróconego stożka, o wierzchołku przyczepionym do szczytu stropu i podstawie, opadającej w dół i ginącej w połowie albo dwóch trzecich całej wysokości ula. Kiedy już ostatnia pszczoła, którą głos wewnętrzny wzywa by przyłączyła się do tej grupy, zaczepi się o firankę, zawieszoną w ciemni — ustaje wszelki ruch, a dziwny, obalony stożek czeka przez długie godziny w ciszy i skupieniu prawie modlitewnem, w przeraźliwej zdaje się, nieruchomości, na tajemniczy obrządek narodzin wosku.
Przez cały ten czas reszta pszczół, (t. j. wszystkie pozostałe na spodzie ula) bada, ogląda gmach i zabiera się do wykonania najniezbędniejszych prac, wcale nie troszcząc się o tworzenie cudownej firanki, po fałdach której spłynąć ma dar czarodziejski, nie zdradzając bynajmniej zamiaru przyłączenia się do niej.
Podłoga starannie jest wymieciona a zwiędłe liście, gałązki, ziarnka piasku — wyrzucone, czystość bowiem pszczół dochodzi do manii, i kiedy wśrodku zimy silne mrozy nie pozwalają im dopełnić tego, co w języku pszczelników nosi nazwę „wzlotu ochędóztwa“, giną one masami, nie chcąc bowiem zanieczyścić ula, padają ofiarą strasznych chorób wewnętrznych. Jedynie samcy odznaczają się niepoprawnem niedbalstwem: bezwstydnie plugawią plastry, po których przebiegają i które muszą być wciąż oczyszczane przez robotnice, pilnujące porządku.
Po uprzątnięciu ula, pszczoły tej samej grupy, niedopuszczonej do spełniania tajemniczego obrządku, i niezczepionej ze stożkiem, zawieszonym u stropu w rodzaju zachwytu religijnego, zabierają się do starannego oblepiania wewnętrznego obwodu wspólnego domostwa. Potem następuje przegląd wszystkich szpar, i szczelin, zalepianie ich i wypełnianie pierzgą i rozpoczyna się wreszcie od góry do dołu gmachu polerowanie ścian. Ustawione zostają warty odźwiernych i niezadługo pewna liczba robotnic wyfrunie na błonia, zkąd powróci, objuczona nektarem i pyłkami kwiatowemi.

II.

Zanim rozsuniemy fałdy tajemniczej kotary, pod osłoną której kryją się podstawy życia właściwego domu, spróbujmy zdać sobie sprawę z rozumu, jaki będzie musiał wykazać nasz mały światek wychodźczy, z pewności rzutu oka, z dokładności obliczeń oraz ze sztuk i umiejętności, niezbędnych do przystosowania nowego schronienia do jego potrzeb, do wykreślenia na tem pustkowiu planów nowej osady, do rozumnego rozmieszczenia budynków, które mają być wzniesione w sposób jak najoszczędniejszy i w przeciągu jaknajkrótszego czasu, ponieważ królowa, spiesząca się ze znoszeniem jajek, zaczyna je gubić na dnie ula. Należy prócz tego, w tym labiryncie nieistniejących jeszcze gmachów, których forma jest z konieczności niezwykłą, mieć wciąż na względzie zasadnicze prawa wentylacyi, trwałości, mocy, odporności wosku, liczyć się z właściwościami gromadzonych zapasów, z łatwością dostępu, z obyczajami królowej, z rozmieszczeniem — z góry niejako ustanowionem, ponieważ jest organicznie najlepszem — składów, domów, ulic i przejść oraz z wieloma innymi warunkami, których wyliczenie byłoby zbyt nużącem.
Kształt ulów, ofiarowywanych pszczołom przez ludzi, jest nieskończenie rozmaity; pierwotny typ ula — to wydrążone drzewo lub rura gliniana, do dzisiejszego dnia będąca w użyciu w Afryce i Azyi. Potem idzie klasyczny dzwon słomiany, jaki widzieć można wśród kępy słoneczników, floksów i ślazów, pod oknami lub w ogrodzie warzywnym naszych chat wiejskich, aż nareszcie dochodzimy do prawdziwych przenośnych fabryk dzisiejszego ulepszonego pszczelnictwa, w których gromadzi się nieraz przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy kilogramów miodu, zawartego w trzech lub czterech piętrach plastrów, otoczonych, każdy z osobna, ramą, co pozwala wyjmować je pojedynczo i wydostawać z nich miód za pomocą centryfugi, a potem kłaść je z powrotem na właściwe miejsce, jak czynilibyśmy z książkami w systematycznie uporządkowanej bibliotece.
Kaprys lub wyrachowanie człowieka wprowadza pewnego pięknego poranku posłuszny rój do jednego z tych tajemniczych domostw. Rzeczą już jest drobnego owadu, który się tutaj znalazł, rozpatrzeć się w nowej siedzibie, przystosować jej plany, z konieczności niezmienne w głównych zarysach, wykreślić w nieznanej przestrzeni miejsca na spichrze, zawierające zimowe zapasy i nie mogące przekroczyć granicy promieniowania ciepła, wytwarzanego przez nawpół zdrętwiałą ludność ula; ten sam wreszcie drobny owad ma przewidzieć punkt, w którym skupią się komórki wylęgacza, miejsce ich bowiem musi być, pod grozą śmierci, ściśle i niezmiennie określone, ani zbyt wysoko, ani zbyt nizko, ani w zbyt dalekiem, ani w zbyt blizkiem sąsiedztwie drzwi wejściowych.
Pszczoła jakaś pochodzi np. z pnia przewróconego drzewa, tworzącego jedną poziomą galeryę, wązką i spłaszczoną. Nagle przeniesioną ona zostaje do budynku, wznoszącego się nakształt wieży, której dach ginie w mroku. Albo też, chcąc lepiej zrozumieć naturalne jej zdziwienie, przypomnijmy sobie, że przywykła ona od wieków do słomianych ulów naszych wiosek i nagle zostaje osadzoną w rodzaju wielkiej szafy lub dużej skrzyni, trzy lub cztery razy większej aniżeli gniazdo jej ojczyste, pośród plastrów, wiszących jeden na drugim, bądź równolegle, bądź prostopadle do drzwi, tworząc w ten sposób sieć rusztowań, wikłających wszystkie powierzchnie jej domostwa.

III.

Bądź co bądź nie zdarzyło się jeszcze nigdy, aby rój nie chciał się zabrać do pracy, poddał się rozpaczy i zniechęceniu wobec niezwykłych i dziwacznych okoliczności, byleby tylko ofiarowane mu schronienie nie przeszło przykrą, wstrętną wonią, lub też nie było rzeczywiście niemożliwem do zamieszkania. Nawet i w takim wypadku rój nie zniechęca się, nie wpada w rozpacz, nie zaniedbuje swoich obowiązków, ale poprostu opuszcza niegościnny dach, idąc szukać szczęścia gdzieindziej. Nikt nie może się też pochwalić, aby mu się udało zmusić pszczoły do wykonania pracy bezcelowej lub pozbawionej znaczenia. Nie zauważono nigdy, aby traciły one głowę, albo też, aby, nie mogąc powziąć stanowczej decyzyi, zdały się na los trafu i wybudowały gmachy dziwaczne i niezwykłe. Wsadźcie je do naczynia, mającego kształt kuli, sześcianu, piramidy, do kosza owalnego lub wielokątnego, cylindrycznego lub śrubowatego, odwiedźcie je w kilka dni później, (o ile tylko zgodziły się zamieszkać w ofiarowanem im domostwie) a przekonacie się, że dziwna ta gromada małych, niezależnych umysłów potrafi odrazu porozumieć się, aby obrać bez wahania — kierując się przytem niezachwianemi zasadami, dającemi żywe rezultaty — najkorzystniejszy punkt i często jedyne, nadające się do zużytkowania, miejsce niedorzecznego przybytku.
Gdy umieszczamy je w jednym z tych wielkich ramowych ulów, o których mówiliśmy przed chwilą, dodatnie strony tego pomieszczenia obchodzą je o tyle tylko, o ile ramy stanowią dla nich punkt wyjścia lub dogodny punkt oparcia dla ich plastrów i dziwić się chyba trudno, że obojętne im są dążenia i zamiary człowieka. O ile jednak pszczelarz postara się zaopatrzyć w wązki pasek wosku górną półeczkę niektórych ramek, będą umiały niebawem wyzyskać korzyści tej przynęty, wyciągną starannie do góry wystający brzeżek i łącząc go z woskiem własnego wyrobu, wybudują systematycznie plaster podług wskazanego planu. Ten sam wypadek będzie miał miejsce — a zdarza się to często przy dzisiejszem wzmożonem zainteresowaniu się hodowlą pszczół — jeżeli wszystkie ramki ula, do którego wpuszczono rój, zapełnione są od góry do dołu sztucznie pokarbowanemi plastrami: pszczoły nie będą traciły czasu na budowanie innych plastrów, równolegle do istniejących, lub wpoprzek ich, na wytwarzanie niepotrzebnego już wosku, ale wprost przeciwnie, uważając pracę za nawpół wykonaną, ograniczą się jedynie na pogłębieniu i wydłużeniu komórek, których kontury zostały naszkicowane na plastrze, poprawiając z całą dokładnością te miejsca, gdzie kontur odbiega nieco od ściśle geometrycznej linii pionowej. W ten sposób uda im się w przeciągu niespełna tygodnia wybudować gród równie wytworny i równie kunsztowny, jak ten, który ostatnio opuściły; gdyby zaś były pozostawione wyłącznie własnemu przemysłowi, ta sama praca zajęłaby im dwa lub trzy miesiące.

IV.

Oczywiście ta zdolność korzystania z gotowych już rzeczy w szczególny sposób przekracza granice instynktu. Coprawda, niema nic bardziej dowolnego nad to odróżnianie instynktu od inteligoncyi we właściwem jej znaczeniu. Sir John Lubbock, który przeprowadził osobiście tak ciekawe badania mrówek, os i pszczół, skłonny jest bardzo, — może skutkiem szczególnego, nieświadomego i nieco niesprawiedliwego upodobania do mrówek, bardziej specyalnie przez niego obserwowanych (znaną jest rzeczą, że każdy badacz pragnie widzieć w studyowanej przez się istocie więcej inteligencyi i więcej godnych uwagi właściwości, niż w innych, strzedz się więc należy tego małego dziwactwa, wypływającego z miłości własnej) otoż sir John Lubbock skłonny jest bardzo do odmówienia pszczole roztropności oraz wszelkiej zdolności rozumowania z chwilą, gdy wychodzi ona z rutyny zwykłych swych prac. Na dowód słuszności swojego sądu, przytacza on doświadczenie, dające się z łatwością powtórzyć. Wpuścić należy do karafki pół tuzina much i tyleż pszczół, potem położyć karafkę zupełnie poziomo i zwrócić ją dnem do okna. Pszczoły będą się w ciągu całych godzin gorączkowały, chcąc znaleźć wyjście przez szklanne dno, aż w końcu zginą ze zmęczenia lub głodu, tymczasem muchy w ciągu niespełna dwóch minut wyjdą wszystkie przez szyjkę naczynia. Lubbock wyprowadza ztąd wniosek, że inteligencya pszczół niezmiernie jest ciasna i że mucha daleko więcej okazuje sprytu, znalazłszy się przypadkowo w biedzie i łatwiej daleko daje sobie wtedy radę. Wniosek ten ma jednak pewne słabe strony. Odwracajcie kolejno ku światłu, chociażby dwadzieścia razy z rzędu, raz dno, a raz szyjkę naczynia a przekonacie się, że pszczoły w ciągu tego czasu dwadzieścia razy z rzędu odwrócą się także ku światłu; to dążenie właśnie do światła, dowodzące przecież ich rozsądku, potępia je w oczach uczonego Anglika. Wyobrażają one sobie prawdopodobnie, że z każdego więzienia szukać należy wyjścia od strony najjaśniejszej, pracują też w tym kierunku i jedyną winą ich jest, że są w czynach swoich zanadto konsekwentne. Nie stanęły jeszcze nigdy wobec podobnie nadnaturalnej zagadki, jaką jest dla nich szkło, ta przezroczysta a mimo to nadspodziewanie nieprzenikniona przestrzeń, nie istniejąca w naturze a zapora ta i zagadka tem bardziej wydają im się niepojętemi, czem wyższą jest ich inteligencya.
Tymczasem lekkomyślne muchy, nie dbające o logikę, nie troszczące się o zagadkę, jaką musi być dla nich szkło, nie reagujące na działanie światła, kręcą się bezmyślnie wewnątrz karafki; — szczęśliwie sprzyja im ślepy traf, który często ocala ubogich duchem tam, gdzie giną najmędrsi — i odnajdują koniec końców na drodze swojej szyjkę, przez którą z łatwością wychodzą.


V.

Ten sam naturalista podaje inny dowód ich braku inteligencyi, który odnajduje w poniżej przytoczonym ustępie z dzieła wielkiego pszczelarza amerykańskiego, czcigodnego i zacnego Langstroth’a. „Ponieważ mucha“ — powiada on — „nie żywi się wyłącznie sokiem i pyłkami kwiatów a tem samem wciąż na nich nie przebywa, tylko na ciałach płynnych, gdzie mogłaby się łatwo utopić, przywykła więc siadać ostrożnie na brzegu naczyń, zawierających właściwe jej pożywienie i przezornie je z nich czerpać; biedna zaś pszczoła wpada w nie bez zastanowienia i rozumie się, wkrótce ginie. Okrutny los sióstr nie odstrasza ani na chwilę innych, lecących z kolei na żer, rzucają się bowiem, jak oszalałe, na stos martwych i konających i dzielą nieszczęsną ich dolę. Kto nigdy nie widział cukierni, napadniętej przez miryady zgłodniałych pszczół — nie może mieć pojęcia, do czego dochodzi ich szał. Widziałem tysiące, wyciągniętych z syropu, w którym się potopiły, tysiące ugotowanych żywcem we wrzącym cukrze, podłogi niemi pokryte i okna, całe czarne od nich, jedne łażące, inne fruwające, inne wreszcie z tak oblepionemi słodkim płynem skrzydełkami, że nie mogły ani pełzać ani fruwać; ani jedna nawet na dziesięć nie była w stanie przynieść do domu źle nabytego łupu a pomimo to cały sklep był przepełniony legionami świeżo przybyłych, równie nierozsądnych jak poprzednie“.
Przykład ten nie jest bardziej przekonywającym od widoku pola bitwy lub ofiar pijaństwa dla jakiegoś nadludzkiego badacza, który chciałby określić granice naszego rozumu. Mniej nawet, powiedziałbym. Stanowisko pszczoły, o ile je porównywamy z naszem, dziwne jest na tym świecie. Stworzoną ona została do życia na łonie obojętnej i nieświadomej natury, ale bynajmniej nie obok niezwykłej istoty, która obala najbardziej zasadnicze i najstalsze jej prawa i która wywołuje zjawiska potężne i niezrozumiałe dla niej. W zwykłym trybie życia w jednostajnem istnieniu wśród drzew ojczystego lasu, taka utrata rozsądku, jaką opisuje Langstroth, nie byłaby wcale możliwą, chyba w razie, gdyby jakiś wypadek zniszczył ul, pełen miodu. Ale i wówczas nawet nie byłoby zabójczych okien, ani wrzącego cukru, ani zbyt gęstego syropu, a tem samem nie byłoby śmierci, ani też innych niebezpieczeństw prócz tych, na jakie narażona jest każda żywa istota w pogoni za łupem.
Czy umielibyśmy lepiej zachować zimną krew, gdyby niezwykła jakaś potęga godziła na każdym kroku na nasz rozum? Trudno jest nam potępiać pszczoły, które sami doprowadzamy do szału i których inteligencya nie jest przystosowaną do przenikania zasadzek, nastawianych na nią przez człowieka, tak samo jak nasz rozum nie ostałby się w obec sideł, w jakie złapaćby je chciała jakaś istota wyższa, dzisiaj nam nieznana a jednak możliwa. Nie znając nikogo, stojącego po nad nami, wyprowadzamy z tąd wniosek, że zajmujemy naczelne miejsce w życiu na naszej ziemi, ale, ostatecznie przypuszczenie nie jest nieulegającym kwestyi pewnikiem. Nie chcę dowodzić, że popełniając czyny nielogicznie lub niecne, wpadamy w sidła, zastawione na nas przez jakąś wyższą istotę a jednak nie jest nieprawdopodobnem, czy rozumowanie takie nie wyda się kiedyś w przyszłości słusznem. Po za tem nie można z całą stanowczością odmawiać pszczołom inteligencji na tej zasadzie, że nie nauczyły się one jeszcze odróżniać nas od wielkiej małpy lub od niedźwiedzia i że tem samem traktują nas tak, jak traktowałyby tych naturalnych mieszkańców rodzimego lasu. Nie ulega wątpliwości, że zarówno w nas samych, jak i dokoła nas, istnieją wpływy i potęgi równie różnorodne i wzajem do siebie niepodobne, których i my nie potrafimy wcale lepiej rozpoznawać.
Ostatecznie, chcąc zakończyć swoją obronę, w której wpadam w taką samą ostateczność, jaką zarzucałem Lubbock’owi, zapytam jeszcze tylko jedno: czy nie trzeba być rozumnym, aby być zdolnym do popełniania podobnych błędów? Zawsze tak się dzieje w tej niepewnej sferze pojęciowej, będącej najkapryśniejszym i najbardziej chwiejnym stanem materyi. Równie ciemną jest kwestya namiętności, co do której trudno jest zawyrokować, czy jest ona dymem, czy knotem płomienia. A w tym wypadku namiętność pszczół jest tak szlachetną, że można wybaczyć wahania się ich rozsądku. Do popełniania nierozumnego kroku pcha je nie zwierzęca żądza upojenia się miodem. Mogłyby mieć go poddostatkiem w lamusach swoich domostw. Przypatrzcie się im uważnie, śledźcie je przy podobnej okazyi, a przekonacie się, że napełniwszy swoje wola, wrócą natychmiast do ula, złożą tam swój łup, aby znów wyfrunąć i znów powrócić — chociażby trzydzieści razy w ciągu jednej godziny — i wyzyskać w ten sposób do ostatka cudowne żniwo. Zawsze więc jestto ta sama żądza, która stwarza tyle, podziwu godnych, przejawów: gorliwość niezwykła w znoszeniu jaknajwiększej ilości skarbów dla swoich sióstr i dla swojej przyszłości. Gdy szaleństwa człowieka wypływają z równie bezinteresownych źródeł, nadajemy im często inną zupełnie nazwę.

VI.

A jednak, należy wyznać całą prawdę. Wśród tylu cudów ich przemysłu, ich społecznego ustroju oraz ich poświęcenia, jeden objaw zawsze nas zadziwi i osłabi nasz zachwyt: ich obojętność wobec śmierci i nieszczęścia towarzyszek. W charakterze pszczół dziwna istnieje dwulicowość. Na łonie ula wszystkie kochają się i pomagają sobie wzajemnie. Są one tak zgodne, jak szlachetne porywy jednej i tej samej duszy. Jeśli zranicie jedną, tysiąc poświęci się, aby pomścić krzywdę. — Po za ulem nie znają się zupełnie. Kaleczcie, depczcie — a raczej dajcie pokój niepotrzebnym okrucieństwom, fakt ten bowiem dostatecznie jest stwierdzony — ale ostatecznie przypuśćmy, że okaleczycie, że zdepczecie na plastrze, położonym w odległości kilku kroków od ula, dziesięć, dwadzieścia lub trzydzieści pszczół, dzieci jednej matki — a przekonacie się wówczas, że ani jedna z reszty pozostałych nie odwróci głowy i nie przestanie ani na chwilę czerpać — za pomocą swojego języka o dziwacznej formie, przypominającej broń chińską, — płynu, droższego dla nich nad życie, że pozostaną obojętnemi na konanie sióstr, ocierających się o nie ostatniem drgnieniem skrzydełek, na jęki rozpaczy, rozlegające się dokoła. A kiedy plaster będzie już pusty, w obawie, aby ani jedna kropelka miodu nie przepadła daremnie, wejdą najspokojniej na trupy i na ranione, nie wzruszając się obecnością jednych i nie myśląc o przyjściu z pomocą drugim, byleby tylko wysączyć resztki nektaru, które przylgły do ciał nieszczęśliwych towarzyszek. Zachowają się więc w tym wypadku z jednakową obojętnością wobec niebezpieczeństwa, jakie im samym grozi — skoro śmierć, otaczająca je zewsząd, zupełnie ich nie wzrusza — z jaką przyjmą nieszczęście, które dotknęło ich siostry. Zatraciły zatem zupełnie poczucie łączności i litości.
Co się tyczy niebezpieczeństwa, rzecz jest zrozumiała, pszczoła nie zna bowiem strachu, i nic na świecie nie przeraża jej, prócz dymu chyba tylko. Przy wyjściu z ula, wdycha ona wraz z powietrzem cierpliwość, wytrzymałość i pobłażanie. Usuwa się od tych, którzy jej przeszkadzają, udaje że nie widzi byleby jej zbytnio nie dokuczali, rzec można, że rozumie ona, iż świat, w którym żyje, należy do wszystkich, że każdy ma w nim prawo do istnienia, swoje w nim miejsce, gdzie należy zachowywać się skromnie i spokojnie. Ale pod tą wyrozumiałością kryje się serce tak pewne siebie, że nie myśli ona wcale o potrzebie pomocy. Omija niebezpieczeństwo, ale nie ucieka od niego. Przeciwnie zaś, znajdując się w ulu, nie poprzestaje bynajmniej na biernej nieświadomości grożącej katastrofy. Z niepohamowaną gwałtownością napada na wszelką żywą istotę: mrówkę, lwa lub człowieka, którzy poważą się dotknąć świętego schronienia. Nazwijmy to, jak chcemy, zależnie od ustroju naszego umysłu: złością, szaloną zaciekłością lub — bohaterstwem.
Ich brak solidarności na zewnątrz ula a nawet brak przychylności w samym ulu, nie da się niczem wytłómaczyć. Czy wierzyć należy, że każdy rodzaj inteligencyi ma swoje nieprzewidziane granice i że maleńki płomyk, wyłaniający się z takim trudem z mózgu, jako rezultat leniwego spalania się tylu bezczynnych substancyj, jest zawsze bardzo niepewny i że, oświetlając wyraźniej jeden jakiś punkt, czynić to musi kosztem pozostawiania w cieniu wielu innych? Mniemać można, że pszczoła, albo raczej, że natura zorganizowała w mózgu pszczoły, w sposób doskonalszy, aniżeli gdziekolwiek, instynkt gromadnej pracy, oraz kult i umiłowanie przyszłości. Czy nie tu kryje się przyczyna, dla której tracą one z oczu wszelkie inne względy? Może dość jest kochać pokolenie współczesne, aby nie starczyło już miłości do rozdania na dalszą metę. Niema nic zmienniejszego nad kierunek miłosierdzia i litości. Nas samych nawet byłaby mniej raziła ongi ta nieczułość pszczół — a wielu ludom starożytnym nie przyszłoby nawet na myśl czynienie im z niej zarzutu. Ostatecznie, czyż jesteśmy w stanie przewidzieć, do jakiego stopnia wprawialibyśmy w zdumienie istotę, która badałaby nas tak, jak my badamy pszczoły?

VII.

W celu wytworzenia sobie dokładniejszego pojęcia o ich inteligencyi, należałoby jeszcze postarać się zbadać, w jaki sposób porozumiewają się one, faktem jest bowiem oczywistym, że udzielają sobie wzajemnie różnych wiadomości i że podobnie liczna gromada, której prace tak są różnorodne i tak cudownie jednozgodne, nie mogłaby istnieć bez łącznika umysłowego, zadzierzgniętego pomiędzy tyloma tysiącami istot. Muszą więc one posiadać dar wyrażania swoich myśli i uczuć, bądź za pomocą słownika dźwiękowego, bądź też — co jest jeszcze prawdopodobniejsze — za pośrednictwem pewnego rodzaju dotykowego języka lub też odczuwania magnetycznego, odpowiadającego — być może — pewnym, zupełnie nam nieznanym zmysłom czy też właściwościom materyi. Siedliskiem tej intuicyi, że ją tak nazwiemy, mogłyby być owe tajemnicze macki, pozwalające pszczołom oryentować się doskonale w ciemnościach, i które, podług obliczeń Cheshire’a, utworzone są u robotnic z dwunastu tysięcy, niezmiernie wrażliwych na dotyk włosków i z pięciu tysięcy jamek węchowych. Że porozumiewanie się pszczół ma miejsce nie tylko w kwestyach, dotyczących zwykłych ich prac, ale że i wydarzenia niezwykłe znajdują również nazwę i miejsce w ich słowniku, dowodzi tego sposób, w jaki dobra lub zła nowina, zwyczajna lub nadnaturalna, obiega natychmiast cały ul. Utrata lub powrót matki, upadek plastra, najście nieprzyjaciela, wkradnięcie się obcej królowej, blizkość szajek łupieżców, odkrycie skarbu, i t. p. — wszystkie te wiadomości niezwłocznie są komunikowane całej ludności, która każdą z nich przyjmuje w odmienny sposób — a brzęk, towarzyszący poszczególnym przejawom tak jest charakterystyczny, że doświadczony pszczelarz z łatwością odgaduje, co zachodzi w mroku ula i jaka jest przyczyna popłochu.
Jeżeli chcecie mieć jeszcze wyraźniejszy dowód, obserwujcie pszczołę, której udało się znaleźć kilka kropel miodu rozlanego na gzemsie okna lub na brzegu waszego stołu. Przedewszystkiem zabierze się ona z taką chciwością do pochłonięcia niespodziewanego skarbu, że będziecie mogli bardzo spokojnie, bez obawy przeszkodzenia jej, namalować na wierzchu szyjki wyraźną barwną plamkę. Żarłoczność jej jest jednak tylko pozorna. Wysączony miód nie przedostaje się do właściwego żołądka, do jej żołądka, że tak powiem, osobistego, ale pozostaje w wolu, które jest pierwszym żołądkiem, stanowiącym niejako własność całej gromady. Gdy zbiornik ten jest już pełen, pszczoła odlatuje — ale nie wyfruwa wprost przed siebie lekkomyślnie, jak uczyniłby to motyl lub mucha, lecz przeciwnie — cofa się na razie, potem znów wraca, zdając się badać uważnie miejsce, w którem się znajduje i mając przytem pyszczek wciąż zwrócony na pokój. Rozpoznaje ona w ten sposób okolicę i stara się utrwalić w swojej pamięci dokładne położenie znalezionego skarbu. Dokonawszy tego aktu przezorności, leci do ula, wyładowuje swój łup do jednej z komórek spichrza i po kilku minutach wraca, aby zabrać nowy zapas z gzemsu okna lub brzegu stołu, prawdziwie opatrznościowych dla niej. W ten sposób — co pięć minut, dopóki zostaje jedna choćby kropla miodu, do późnej nieraz nocy, nie przerywając ani na chwilę pracy — bez wytchnienia dokonywać ona będzie systematycznie tych podróży od ula do okna lub stołu — i z powrotem.

VIII.

Nie chcę ubarwiać prawdy, za przykładem wielu autorów prac, poświęconych pszczołom. Badania tego rodzaju są o tyle tylko ciekawe, o ile je cechuje bezwarunkowa szczerość. Gdybym mógł z całą sumiennością odmówić pszczołom daru udzielania sobie wieści o wypadkach, zachodzących na zewnątrz ula, małe to rozczarowanie sprawiłoby mi, sądzę, pewną przyjemność, utwierdziłoby mnie bowiem raz jeszcze w przekonaniu, że człowiek jest jedyną prawdziwie rozumną istotą, zamieszkującą kulę ziemską. A zresztą, doszedłszy do pewnego punktu w życiu, znajdujemy więcej przyjemności w mówieniu rzeczy prawdziwych, aniżeli rzeczy zdumiewających. Tutaj, jak i w każdej innej okoliczności, należy trzymać się następującej zasady: jeżeli naga prawda wydaje się na razie mniej imponującą, mniej wzniosłą lub mniej zajmującą — aniżeli barwne szaty, w jakie mogłaby ją przystroić nasza wyobraźnia, przypiszmy winę tego jedynie sobie, nie nauczyliśmy się bowiem dostrzegać zadziwiającego zawsze stosunku prawdy do naszej, nieznanej nam jeszcze, istoty i do praw wszechświata; nie prawda więc w tym wypadku grzeszy brakiem wielkości i wzniosłości, ale nasz rozum.
Muszę zatem wyznać szczerze, że często owe, poznaczone przez nas, pszczoły wracały same. Należy przypuścić, że zachodzą pomiędzy niemi takie same różnice charakterów jak i wśród ludzi, że istnieją pszczoły milczące i pszczoły gadatliwe. Ktoś, obecny przy moich doświadczeniach, dowodził, że wiele z nich prawdopodobnie przez egoizm — lub przez próżność — nie lubi zdradzać źródła swoich skarbów lub dzielić z resztą towarzyszek sławy pracy, która musi być uważana przez ul za cudowną. Byłyby to w rzeczy samej brzydkie wady, nie mające nic wspólnego z balsamiczną wonią prawości i świeżości, właściwą domowi tysiąca sióstr. Bądź co bądź, zdarza się często, że pszczoła, której sprzyja los, powraca do miodu w towarzystwie dwóch lub trzech współpracowniczek. Wiem, że sir John Lubbock w przypiskach do swojego dzieła, zatytułowanego „Mrówki, pszczoły i osy“ („Ants, Bees and Wasps“) przytacza długi szereg szczegółowych badań, z których można wyprowadzić wniosek, że prawie nigdy pszczoły nie korzystają ze wskazówek szczęśliwszej od nich towarzyszki. Nie wiem, ani o jakim rodzaju pszczół mówi uczony naturalista, ani też, czy okoliczności, towarzyszące tym zjawiskom, były wyjątkowo niesprzyjające. Co się tyczy moich własnych spostrzeżeń, przeprowadzonych nader starannie i z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności, zapobiegających bezpośredniemu przyciąganiu pszczół przez zapach miodu — widzę z nich wyraźnie, że przeciętnie cztery razy na dziesięć — pierwsza pszczoła sprowadzała za sobą inne.
Raz nawet spotkałem niezwykłą, małą włoską pszczółkę, której szyjkę naznaczyłem niebieską plamą. Zaraz za drugim powrotem sprowadziła ona dwie swoje siostry.
Uwięziłem je i zatrzymałem, co zdawało się być jej obojętnem. Odfrunęła znów do ula — a po upływie kilku minut powróciła w towarzystwie trzech pszczół, które także zatrzymałem, postępując wciąż w ten sposób aż do zmierzchu — a wtedy, policzywszy moje branki, stwierdziłem, że owa niebieskoszyjna pszczółka podzieliła się z osiemnastoma towarzyszkami radosną wieścią o znalezionym skarbie.
Wogóle, o ile powtórzylibyście te doświadczenia, musielibyście przyznać, że porozumiewanie się wzajemne pszczół jest zjawiskiem — jeżeli nawet, nie stałem — to przynajmniej częstem. Dar ten tak dobrze znają poszukiwacze pszczół w Ameryce, że wyzyskują go, pragnąc odnaleźć gniazdo. „Wybierają oni — powiada Josiah Emery (cytata Romanes’a w jego „Inteligencyi zwierząt“, t. I str. 117) — na początek swoich działań — pole lub las, położone zdala od kolonii oswojonych pszczół. Znalazłszy się na miejscu, czychają na pierwsze napotkane na kwiatach pszczoły, chwytają je i zamykają w puszce z miodem; po kilku minutach, gdy pszczoły zebrały dostateczną ilość łupu, wypuszczają je. Następuje chwila oczekiwania, której długość zależy od odległości pnia, będącego ich schroniskiem — w końcu cierpliwy myśliwy zawsze doczeka się powrotu pszczół w towarzystwie kilku sióstr. Chwyta je tak samo, jak poprzednie, ofiaruje im ucztę a potem wypuszcza je, każdą w innem miejscu, pilnie badając kierunek ich polotu: punkt do którego dążą one, aby się w niem zestrzelić, wskazuje mu w przybliżeniu położenie gniazda“.

IX.

Zauważycie też podczas doświadczeń waszych, że towarzyszki, posłuszne hasłu, wzywającemu je do korzystania z niespodziewanego skarbu, niezawsze lecą jednocześnie — i że często spostrzegać się daje przerwa kilkosekundowa pomiędzy przybywaniem pojedynczych pszczół. Należałoby więc w kwestyi tych spostrzeżeń zadać sobie pytanie, roztrzygnięte przez sir Johna Lubbock’a w stosunku do mrówek.
Czy pszczoły, przylatujące do skarbu, znalezionego przez szczęśliwszą ich siostrę, lecą tylko śladem pierwszej, czy też zostały przez nią przysłane i same odnalazły miododajne miejsce, stosując się do jej wskazówek, dotyczących dokładnego jego położenia? Rzecz prosta, że oba te przypuszczenia zasadniczo różnią się z punktu widzenia rozmiarów inteligencyi i pracy umysłowej złotoskrzydłych istot. Uczony Anglik doszedł — przy pomocy całego, nader złożonego i pomysłowego, aparatu kładek, korytarzy, rowów napełnionych wodą i wiszących mostów — do przedświadczenia, że mrówki w podobnym wypadku szły wprost śladem swojej przewodniczki. Doświadczenia takie dadzą się przeprowadzać tylko z mrówkami, które można zmusić do pójścia daną drogą, gdy tymczasem dla pszczoły, mającej skrzydła, wszystkie drogi są otwarte. Należałoby wiec obmyśleć inny jakiś sposób. Przytoczę tu wypróbowany przezemnie, który nie dał mi wprawdzie wyników rozstrzygających kwestyę, ale który — gdyby był lepiej zestawiony i gdyby został użytym w bardziej sprzyjających warunkach — dałby niewątpliwie wystarczające wyjaśnienia.
Moja pracownia wiejska mieści się na pierwszem piętrze, nad dość wysokim parterem. Po za porą kwitnienia lip i kasztanów pszczoły tak rzadko pokazują się na tej wysokości, że w przeciągu całego tygodnia przed doświadczeniem, zostawiałem na stole odpieczętowany plaster (t. j. plaster, którego komórki zostały otwarte) i przez cały ten czas ani jednej pszczoły nie przywabił jego zapach. Wtedy wyjąłem włoską pszczołę z oszklonego ula, stojącego blizko domu, przyniosłem ją do mojego pokoju, położyłem na plastrze i skorzystałem z chwili, gdy rzuciła się na słodki łup, aby naznaczyć ją kolorową plamą.
Nasyciwszy się, odleciała i powróciła do ula. Śledziłem ją bacznie, zauważyłem więc, jak, przyleciawszy do domu, pospiesznie przerznęła się przez zwarty tłum, wsadziła głowę do pustej komórki, wyładowała tam swój zapas miodu i gotowa była już znów do odlotu.
Przyczaiłem się i złapałem ją, skoro tylko pokazała się na progu. Powtarzałem doświadczenie dwadzieścia razy z rzędu, biorąc coraz inną pszczołę za jego przedmiot, zatrzymując za każdym razem „przywabioną“ pracownicę, aby inne nie mogły polecieć jej śladem. Dla ułatwienia sobie tej czynności, umieściłem przy wejściu do ula oszklone pudełko, przedzielone za pomocą przegródki na dwie części. Jeżeli pszczoła, naznaczona przezemnie, wyfruwała sama, zatrzymywałem ją wprost, jak to uczyniłem z pierwszą i czekałem w moim gabinecie na przybycie zbieraczek łupu, którym mogła ona udzielić ważnej nowiny. O ile zaś wyfruwała w towarzystwie dwóch lub trzech pszczół, zamykałem ją w pierwszym przedziale pudełka, oddzielając w ten sposób od przyjaciółek, którym dawałem wolność, naznaczywszy je uprzednio kolorowemi plamami, i których polot uważnie śledziłem. Oczywiście, gdyby miało miejsce jakieś porozumienie bądź słowne, bądź magnetyczne, dotyczące opisu miejsca, sposobu znalezienia go, i t. p., musiałbym znaleźć w moim gabinecie pewną ilość, zawiadomionych o skarbie, pszczół. Muszę wyznać, że przybyła tylko jedna jedyna. Czy było to dziełem prostego przypadku, czy też wynikiem otrzymanych wskazówek? Badanie nie było ukończone, ale okoliczności nie pozwoliły na przeprowadzenie go w dalszym ciągu. Wypuściłem na wolność „przynęcone“ pszczoły i wkrótce moja, pusta przed chwilą, pracownia — była osaczona przez brzęczący tłum, któremu widocznie wskazaną została zwykłym pszczół sposobem, — droga do skarbu.[9]

X.

Nie wyprowadzajmy żadnych wniosków z tego niezupełnie dokładnego doświadczenia. Wiele innych ciekawych rysów zniewala nas do uznania faktu dowcipnego ich porozumiewania się, przekraczającego granice zwykłego „tak“ i „nie“, oraz tych pierwotnych stosunków, zasadzających się na ruchu lub przykładzie. Możnaby przytoczyć między innemi, ruchliwą harmonię pracy, zadziwiający podział obowiązków i regularny bieg spraw w ulu. Stwierdziłem np. niejednokrotnie, że zbieraczki łupu, naznaczone przezemie zrana, zajmowały się po południu — o ile żniwo kwiatowe nie było szczególnie obfite — ogrzewaniem lub przewietrzaniem wylęgacza, albo też odnajdywałem je w tłumie, tworzącym owe tajemnicze uśpione łańcuchy, w pośród których pracują woskoroby i rzeźbiarki. Zauważyłem też, że robotnice, zbierające pyłki kwiatowe w ciągu jednego lub dwóch dni, nie przynosiły ich wcale nazajutrz i wyfruwały wyłącznie na poszukiwanie nektaru lub odwrotnie.
Możnaby przytoczyć także, z punktu widzenia podziału pracy, to co słynny pszczelarz francuzki, Jerzy de Layens, nazywa „wybieraniem przez pszczoły miododajnych roślin.“ Każdego ranka, pszczoły, wysłane na zwiady wraz z pierwszym promykiem jutrzenki, wracają, zwiastując radosną nowinę budzącemu się ulowi: „Dzisiaj zakwitły lipy nad brzegiem strumyka“; „biała koniczyna pstrzy się wśród trawy przydrożnej“; „miodownik i szałwia otwierają już pączki“; „lilie i rezedy osypują swe pyłki“. „Prędzej, spieszcie, dzielcie się na partye, zabierajcie się do roboty“! Te, które sączyły wczoraj nektar z kielichów, dzisiaj będą zbierały czerwone pyłki z kwiatków rezedy, aby dać wypoczynek językowi i gruczołom wola, inne zbiorą żółte pyłki wielkich kwiatów lilii, nigdy bowiem nie ujrzycie pszczoły, zbierającej pyłki różnych kolorów lub rozmaitych gatunków — a systematyczne rozgatunkowanie w spichrzach pięknej, pachnącej mączki, wedle jej odcieni i pochodzenia, stanowi jedno z nader ważnych zadań ula. — Pięć tysięcy najpilniejszych robotnic poleci na lipy, trzy tysiące najmłodszych zostanie na białej koniczynie. — W ten sposób wydawane są rozkazy przez utajonego geniusza. Wnet ukazują się w otworze ula długie szeregi pszczół, dążących wprost do wskazanego im celu. „Wydaje się — powiada de Layens — jakgdyby pszczoły doskonale były powiadomione o miejscu, o względnej zawartości miodu oraz o odległości wszystkich roślin, znajdujących się w pewnym promieniu dokoła ula.
Jeżeli zanotujemy skrzętnie różne kierunki polotu poszukiwaczek łupu a potem obejrzymy dokładnie zbiór, dokonany przez pszczoły z różnych kwiatów okolicznych, przekonamy się, że pracownice starannie wybierają poszczególne rośliny, licząc się w tym względzie zarówno z ilością przedstawicielek danego gatunku, jakoteż z ich słodką, pachnącą zawartością. Co więcej jeszcze: oceniają codziennie wartość najlepszego słodkiego płynu, jaki mogłyby zebrać.
Jeżeli np. na wiosnę, po okwitnięciu wierzb, w porze kiedy nic nie pstrzy się jeszcze na błoniu i pszczoły nie mają nic innego do wyboru oprócz pierwszych leśnych kwiatów, można widzieć całe ich gromady, krążące pilnie przy zawilcach, ciernistym janowcu i fiołkach. Gdy w kilka dni później okryją się kwiatem pola rzepy i kapusty, spostrzeżemy, że pszczoły opuściły prawie zupełnie leśne rośliny, będące jeszcze w pełni rozkwitu, aby poświęcić się wyłącznie zwiedzaniu kwiecistych pól.
Codziennie kierują w ten sposób doborem kwiatów, w celu zebrania najlepszego płynu w przeciągu jaknajkrótszego czasu.
„Można więc śmiało powiedzieć, że kolonia pszczół umie, zarówno w swoich czynnościach przy zbiorze łupów, jak i w pracach, dokonywanych wewnątrz ula, zaprowadzić wyrozumowany rozkład grup roboczych, stosując przy tem zasadę podziału pracy.“

XI.

Ale, zapytacie może, co nas właściwie obchodzi większy lub mniejszy rozwój umysłowy pszczół? Jaki cel ma takie drobiazgowe i staranne ważenie drobnego śladu rzeczy prawie niedostrzegalnej, jak gdyby szło o kosztowny płyn, od którego zawisły losy ludzkie? Nie przesadzę wcale, dowodząc, że zainteresowanie się tym przedmiotem na jaknajwiększe zasługuje uznanie. Znajdując po za rodzajem ludzkim ślad inteligencyi, doznajemy czegoś z wrażenia Robinsona, odkrywającego ślad stopy człowieka na piasku bezludnej — jak mniemał — wyspy. Zdaje nam się, że jesteśmy mniej samotni na świecie, aniżeli dotychczas. Starając się zdać sobie sprawę z inteligencyi pszczół, badamy w nich ostatecznie tylko najcenniejszy pierwiastek naszej własnej substancyi, atom tej materyi niezwykłej, która, do czegokolwiek przywrze, zawsze posiadać będzie wspaniały dar przeistaczania ślepych konieczności, kształtowania, upiększania i pielęgnowania życia, trzymania na wodzy, w sposób zdumiewający, upartej siły śmierci i owej wielkiej, bezmyślnej fali, pogrążającej wszystko, co żyje w otchłań wiecznej niewiadomości.
Gdybyśmy byli wyłącznymi posiadaczami cząsteczki materyi, będącej w tym szczególnym stanie rozkwitu czy wrzenia, której nadajemy miano inteligencyi, mielibyśmy pewne prawo do uważania się za istoty uprzywilejowane, do wmawiania w siebie, że natura, tworząc nas osiągnęła prawie zamierzony cel; a tymczasem widzimy całą kategoryę istot, zwanych błonkoskrzydłemi, w spłodzeniu których osiąga ona cel prawie identyczny.
Przypuściwszy nawet, że fakt ten nie odgrywa roli decydującej, w każdym razie zajmuje on zaszczytne miejsce w szeregu drobnych fakcików, przyczyniających się do rozświetlenia naszego stanowiska na kuli ziemskiej. Dostrzegamy tu, z pewnego punktu widzenia, niejako słabe odbicie najbardziej nieodgadnionej części naszej istoty — a także odnajdujemy wzajemne stosunki przeznaczeń, które badamy z wyżyn, górujących znacznie po nad punktami, z których moglibyśmy obserwować dzieje ludzkich losów. Mamy tu w pewnym skrócie, wielkie i proste linie, których nie nastręcza nam się nigdy sposobność rozwikłać i prześledzić od początku do końca w naszej nadmiernie rozleglej sferze. Jest tu duch i materya, gatunek i osobnik, rozwój i stałe trwanie, przeszłość i przyszłość, życie i śmierć, skupione w środowisku, które możemy ująć w dłoń i objąć jednym rzutem oka. Możemy zadać sobie pytanie, czy potęga ciał i miejsce, zajmowane przez nie w czasie i przestrzeni, zmieniają do tego stopnia — jak sobie to wyobrażamy — utajoną myśl natury, którą staramy się pochwycić tak samo w małej historyi ula, stuletniej w ciągu kilku dni, jak i w wielkiej historyi ludzkości, której trzy pokolenia przekraczają okres jednego długiego stulecia.

XII.

Powróćmy do przerwanej historyi naszego ula, aby uchylić — o ile to tylko jest możliwem — jedną z fałd kotary, pod osłoną której rój zaczyna wydzielać ten dziwny pot — prawie tak biały jak śnieg i lżejszy od puchu. Wosk, który się tylko co narodził, niepodobny jest do wosku, jaki znamy wszyscy. — Niepokalany, nieważki, zdaje się być istotnie duszą miodu, który sam jest duchem kwiatów. Powołały go do życia nieruchome czary, aby z czasem w naszych rękach, na pamiątkę swojego pochodzenia zapewnie, gdzie tyle było przeczystych lazurów, rajskich zapachów, kryształowego przestworza, tyle wzniosłych promieni, czystości i obszarów — stać się balsamicznem światłem naszych gasnących ołtarzy.

XIII.

Trudno bardzo jest zbadać kolejno wszystkie fazy wydzielania i użytkowania wosku przez rój, rozpoczynający pracę budowlaną. Cały proces odbywa się w głębi masy, której skupienie, coraz bardziej zwarte, musi wytworzyć temperaturę, sprzyjającą temu poceniu się — przywilejowi najmłodszych pszczół. Huber, który je zbadał pierwszy z niesłychaną cierpliwością i za cenę poważnych nieraz niebezpieczeństw, poświęca temu zjawisku przeszło dwieście piędziesiąt stronic bardzo zajmujących, ale z konieczności nieco zagmatwanych; ja zaś, nie mając zamiaru pisania dzieła technicznego, poprzestanę — dopomagając sobie w miarę potrzeby jego tak wiernemi obserwacyami — na opowiedzeniu tego, co może dostrzedz każdy, kto osadzi rój w oszklonym ulu.
Wyznajmy przede wszystkiem, że niewiadomo jeszcze dotychczas, drogą jakiej alchemii miód przeradza się w wosk w pełnem zagadek ciałku naszych zawieszonych robotnic. Zauważyć można tylko, że po upływie ośmnastu do dwudziestu czterech godzin oczekiwania, w ciepłocie tak podniesionej, że zdaje się, jak gdyby płomienie buchały z wnętrza ula, ukazują się pomiędzy listewkami obrączek, znajdujących się na odwłoku, białe i przejrzyste łuski.
Otworów takich jest ośm, po cztery z każdej strony odwłoka.
Kiedy większość pszczół, tworzących odwrócony stożek, ma już w ten sposób brzuszki upstrzone blaszkami koloru perłowej masy, nagle jedna z nich, jakby pod wpływem natchnienia, porzuca gromadę, szybko wspina się wzdłuż nieruchomej masy, aż do wewnętrznego szczytu dachu, o który silnie się zaczepia, odpychając ruchami głowy przeszkadzające jej sąsiadki. Chwyta wtedy łapkami i warżkami jedną z ośmiu blaszek na swym brzuszku, odcina ją, zheblowuje, zmiękcza, wilży w ślinie, zgniata i rozgniata, składa i rozkłada ze zręcznością stolarza obrabiającego giętką deszczułkę.
Wreszcie, kiedy, rozmiękczona w ten sposób substancya, uzyska podług jej pojęć należyty kształt i gęstość, przykleja ją u szczytu sklepienia, kładąc w ten sposób kamień węgielny gmachu — a raczej klucz sklepienia nowego grodu, mamy tu bowiem odwrotne miasto, nie wznoszące się — jak to bywa zazwyczaj — od ziemi ku górze, ale opuszczające się z wyżyn ku ziemi.
Ukończywszy swoją czynność, przylepia do tego zawiązku sklepienia, zawieszonego w pustej przestrzeni, inne jeszcze kawałeczki wosku, które wydobywa kolejno z pomiędzy listewek obrączek, potem oblizuje raz jeszcze całość, raz jeszcze wygładza ją mackami, poczem równie nagle, jak się zjawiła — odchodzi i ginie w tłumie.
Zastępuje ją niezwłocznie druga, zabiera się do pracy, przerwanej przez poprzedniczkę, prowadząc ją w dalszym ciągu, dodając swój wosk, poprawiając to, co nie stosuje się podług niej ściśle do idealnego planu gromady, potem z kolei ginie, zastąpiona przez trzecią, czwartą, piątą — słowem przez cały szereg nagłych, natchnionych zjawisk, z których żadne nie doprowadza swojego dzieła do końca, i tylko składa skromnie swoją cegiełkę na ołtarzu wspólnej i jednozgodnej pracy.

XIV.

Mały, nieforemny jeszcze, kawałek wosku zawieszony jest więc u szczytu stropu.
Gdy rozmiary jego dostatecznie są już wielkie, dostrzedz można oddzielającą się od całego grona pszczołę, która wyraźnie różni się wyglądem od reszty towarzyszek. W obec jej ruchów, nacechowanych stanowczością i pewnością siebie — a z drugiej strony w obec wyczekującej niejako postawy otoczenia — mniemać możnaby, że jest ona rodzajem uczonego inżyniera, który jednym rzutem zakreśla w pustej przestrzeni miejsce, jakie ma zająć pierwsza komórka. Od położenia jej zależeć już będzie matematycznie miejsce reszty komórek. W każdym razie pszczoła ta należy do rzędu rzeźbiarek czy snycerek, nie wytwarzających wosku i zużytkowujących tylko dostarczony im materyał.
Obiera więc miejsce pierwszej komórki; wyżłabia przez chwilę, zawieszony u stropu, kawałek, zgarniając na brzegi, wydrążone ze środka, odrobinki wosku, poczem, za przykładem poprzedniczek swych — założycielek, nagle porzuca naszkicowaną zaledwie robotę, przy której zastępuje ją inna niecierpliwa pracownica; ta znów ustępuje miejsca trzeciej, kończącej rozpoczęte dzieło; jednocześnie, dokoła niej, inne pszczoły zabierają się do obrabiania reszty powierzchni lub odwrotnej strony woskowej ściany, zawsze stosując przy tem system, przerywanej przez jedną i nawiązywanej przez drugą, pracy. Rzec można, że zasadnicze prawo ula dzieli w ten sposób zaszczyt dokonania dzieła, które musi być tworzone wspólnemi siłami i bezimiennie — a to w celu spotęgowania jedności i braterstwa.

XV.

Wkrótce zarysowują się wyraźnie kontury plastra, mającego jednak jeszcze kształt soczewkowaty, ponieważ małe, graniaste rurki, niejednakowej długości, z których jest utworzony, skracają się w regularnym spadku od środka ku brzegom. W tej chwili przypomina pozorem i grubością język ludzki, utworzony na obu swych powierzchniach z szeregu, położonych obok siebie, i wzajem o siebie opartych sześciokątnych komórek. Gdy tylko zostają wybudowane pierwsze komórki, założycielki umocowują u stropu drugi, potem kolejno trzeci i czwarty kawałek wosku. Kawałki te uszeregowane są w ściśle jednakowych odstępach, obliczonych w ten sposób, aby dwie pszczoły mogły, gdy plastry będą już dostatecznie grube — co ma miejsce dopiero znacznie później — swobodnie między niemi się rozminąć.
Widzimy więc, że pierwotnie nakreślony plan budowy musi przewidywać ostateczną grubość każdego plastra, wynoszącą około 22-ch — do 23-ch milimetrów a zarazem szerokość przerzynających je ścieżek, które muszą mieć około 11-u milimetrów, czyli podwójnie wziętą wysokość pszczoły.
Zresztą nie są one nieomylne — a ich pewność siebie niema pozoru uświadomienia bezwiednego. W utrudnionych warunkach popełniają nieraz dość grube błędy. Zdarza się, że wolna przestrzeń pomiędzy plastrami bywa zaduża lub zamała. Naprawiają wtedy w miarę możności swoją pomyłkę, bądź rozsuwając, zanadto zbliżone do siebie, plastry, bądź wtrącając — w nadmiernie wielką pustą przestrzeń — plaster nieforemny. „Zdarza im się nieraz popełnić błąd — mówi w tej kwestyi Réaumur — i stanowi to jeden z faktów, dowodzących, że nie są one pozbawione daru myślenia“.


XVI.

Wiadomo, że pszczoły budują cztery rodzaje komórek. Przedewszystkiem komórki królewskie, wyjątkowe i podobne z pozoru do żołędzi; potem wielkie komory, przeznaczone wyłącznie dla samców i na gromadzenie zapasów w porze szczególnej obfitości kwiatów; następnie małe komórki, które są kolebkami roboczych pszczół lub zwykłemi spichrzami i zajmują w zwykłych warunkach około 810 zabudowanej powierzchni ula; wreszcie, w celu połączenia wielkich i małych komórek w sposób harmonijny, budują pewną ilość t. zw. komórek przejściowych. Po za nieuniknioną nieregularnością tych ostatnich, wymiary drugiego i trzeciego typu są tak dobrze i dokładnie wyliczone, że gdy powstała kwestya wprowadzenia dziesiętnego systemu i szukano w naturze ustalonej miary, która mogłaby służyć jako punkt wyjścia i wzór niezaprzeczony, Réaumur zaproponował komórkę pszczoły.[10]
Każda z tych komórek przedstawia się w postaci sześciokątnej rurki, mającej za podstawę ścięty ostrosłup, a każdy plaster składa się z dwóch warstw takich komórek, odwróconych do siebie podstawami w ten sposób, że każda z trzech rombowych płaszczyzn, tworzących ostrosłup jednej komórki, jest jednocześnie jednym z trzech rombów, tworzących podstawę trzech przeciwległych komórek.
Te graniaste rurki mieszczą właśnie miód i chcąc zapobiedz wyciekaniu jego w okresie dojrzewania — co musiałoby niechybnie nastąpić, gdyby położenie jego było tak ściśle poziomem, jak to się wydaje — pszczoły lekko nachylają je pod kątem 4-o lub 5-io stopni.
„Oprócz oszczędności wosku — powiada Réaumur, rozpatrując całość tej cudownej budowy — oprócz oszczędności wosku wynikającej z takiego rozkładu komórek, któremu pszczoły zawdzięczają możność zapełnienia całego plastra bez pozostawienia choćby odrobiny wolnego miejsca, ten wzajemny stosunek komórek zapewnia jeszcze inne korzyści, dotyczące trwałości gmachu.
Warstwa plastra składa się z foremnych graniastosłupów sześciokątnych, mających wspólne ściany. Ta wspólność ścian służy do przeciwdziałania sile, która dążyłaby do rozszczepiania oddzielnych komórek. Obie warstwy plastra są od siebie oddzielone ściętym ostrosłupem, bardzo zbliżonym do równoległościanu i służącym równocześnie za podstawę obu warstw komórek. Wszelkie więc korzyści, jakie mogłyby być pożądanemi ze względu na siłę odporną komórek zapewnia im już sam kształt oraz wzajemne położenie i wzajemny ich stosunek.

XVII.

„Geometrzy wiedzą — mówi dr. Reid — że istnieją tylko trzy rodzaje figur, które można przyjąć, chcąc podzielić daną powierzchnię bez przerw na małe jednakowe przestrzenie, mające prawidłowy kształt i jednakową wielkość.
Te trzy figury — to równoboczny trójkąt, kwadrat i sześciokąt foremny, który o ile dotyczy to komórek — przewyższa dużo pierwsze pod względem wygody i siły odpornej. Pszczoły wybrały właśnie sześciokąt, jak gdyby znane im były wszystkie dodatnie jego strony.
„Po za tem, dno komórki tworzą trzy płaszczyzny, mające jeden punkt wspólny — a dowiedzionem zostało, że taki system budowy pozwala osiągnąć znaczną oszczędność pracy i materyału. Pozostawała jeszcze do rozstrzygnięcia kwestya, jaki kąt nachylenia płaszczyzn odpowiada największej oszczędności; kwestya, wkraczająca w dziedzinę wyższej matematyki i rozwiązania przez kilku uczonych, pomiędzy innymi przez Maclaurin’a, którego odpowiedź znajdujemy w sprawozdaniu królewskiego Towarzystwa w Londynie. Otóż kąt, obliczony przez niego, odpowiada ściśle kątowi, jaki można wymierzyć przy podstawie każdej komórki“.[11]

XVIII.

Nie przypuszczam, rozumie się, aby pszczoły miały oddawać się tak zawiłym wyliczeniom, nie sądzę jednak również, aby traf lub ślepa siła przeznaczeń były jedynymi twórcami podobnie zdumiewających wyników. Co się tyczy np. os, budujących, tak samo jak pszczoły, plastry, złożone z sześciokątnych komórek, miały one do rozwiązania tę samą kwestyę, rozstrzygnęły ją jednak w sposób nierównie mniej pomysłowy. Plastry ich, które tworzy jedna tylko warstwa komórek, nie mają wspólnej podstawy, służącej jednocześnie obu przeciwległym warstwom. Wskutek tego powstaje mniejszą odporność, mniejsza foremność oraz strata czasu, materyału i miejsca, które można obliczyć jako czwartą część zużytych sił i trzecią potrzebnej przestrzeni. Tak samo Trygony i Melipony, prawdziwe pszczoły domowe, stojące na niższym dużo stopniu kultury, budują swoje komórki, służące do hodowli poczwarek, tylko w jednym szeregu i opierają swoje poziome — ułożone jeden na drugim, plastry, na niekształtnych i kosztownych kolumnach woskowych. Co się tyczy ich komórek, przeznaczonych na składy zapasów, są to wielkie łagwie, bezładnie nagromadzone; tam bowiem, gdzie mogłyby się one stykać — a tem samem zaoszczędzić dużo materyału i przestrzeni, z której korzystają pszczoły — Melipony, nie licząc się z możliwością tej ekonomii, wtłaczają niezręcznie komórki o płaskich ścianach. Dla tego też, porównywając ich gniazda do matematycznie wykreślonych grodów naszych miodonośnych pszczół, wydaje nam się, że oglądamy wieś, składającą się z szeregu pierwotnych, nędznych chałup — obok jednego z tych nieposzlakowanie regularnych wielkich miast, będących mało powabnym może, ale wyrozumowanym wytworem geniuszu ludzkiego, który, zajadlej niż kiedykolwiek, walczy z czasem, przestrzenią i materyałem.

XIX.

Najbardziej rozpowszechniona teorya, wznowiona zresztą przez Buffon’a, dowodzi, że pszczoły nie mają bynajmniej zamiaru budowania sześciokątnych komórek, opartych na ostrosłupie jako podstawie, że chcą one wprost wydrążyć w wosku komórki okrągłe. Tymczasem sąsiadki ich i te, które pracują z odwrotnej strony plastra, wydrążają go jednocześnie, kierowane temi samemi zamiarami i punkty zetknięcia się komórek przybierają z natury rzeczy kształt sześciokątny. To samo, w myśl tej teoryi, dzieje się z kryształami, z łuskami pewnych gatunków ryb, z bańkami mydlanemi i t. d. to samo też ma miejsce w następującem doświadczeniu, zaprojektowanem przez Buffona: „Należy napełnić naczynie grochem lub innem ziarnem, mającem kształt walcowaty i zamknąć je szczelnie, nalawszy doń tyle wody, ile pomieścić się może w miejscach wolnych od ziaren; gdy potem zagotujemy tę wodę, przekonamy się, że wszystkie te ziarna walcowate stały się sześciobocznemi słupkami. Bardzo naturalnie, że przyczyna tego zjawiska jest czysto mechaniczna: każde ziarno, mające kształt walcowaty, pęczniejąc podczas gotowania, dąży do zajęcia jaknajwiększego obszaru w danej przestrzeni, staje się więc z konieczności sześciobocznem wskutek wzajemnego ciśnienia.
Każda pszczoła stara się również zająć jaknajwięcej miejsca w danej przestrzeni: nieuniknionem więc jest, w obec walcowatego kształtu ich ciała, aby komórki ich były sześciokątne wskutek tegoż wzajemnego oddziaływania na siebie przeszkód“.

XX.

Mamy więc przykład wzajemnych przeszkód, tworzących cuda, tak samo jak wady człowieka, dla tej samej przyczyny, tworzą powszechnę cnotę, która wystarcza, aby rodzaj ludzki, często ohydny w swoich pojedynczych osobnikach, nie był takim w ich skupieniu. Można byłoby — jak to uczynili Broughman, Kirby i Spence oraz inni uczeni — zrobić przedewszystkiem zarzut, że doświadczenie z mydlanemi bańkami i grochem niczego nie dowodzi, gdyż zarówno w jednym, jak w drugim wypadku, skutek ciśnienia wyraża się w bardzo nieregularnych kształtach i nie wyjaśnia wcale racyi bytu ściętego ostrosłupa jako podstawy komórek.
Możnaby nade wszystko odpowiedzieć, że dużo jest sposobów wyzyskania ślepych konieczności, że sztywna osa, włochaty truteń, Meksykańskie i Brazylijskie melipony i trygony osiągają rezultaty zupełnie odmienne i wyraźnie niższe, pomimo tożsamości celów i warunków. Możnaby jeszcze powiedzieć, że — o ile komórki budowane przez pszczoły, podlegają prawu kryształów, śniegu, baniek mydlanych lub gotowanego grochu Buffon’owskiego — podlegają one jednocześnie, dzięki swej ogólnej symetryi, swojemu ugrupowaniu na dwóch przeciwległych warstwach, swojemu obrachowanemu nachyleniu i t. d. wielu innym prawom, które bynajmniej nie są właściwe materyi.
Możnaby dodać, że cały geniusz człowieka polega na sposobie wyzyskania podobnych konieczności i że dla tego tylko sposób nasz wydaje nam się najlepszym, ponieważ nie mamy sędziów po nad sobą. Należy jednak zaćmić rozumowania przez wysunięcie na pierwszy plan faktów, nic bowiem tak dobrze nie odpiera zarzutów, popartych doświadczeniem, jak przeciwstawienie innego doświadczenia.
Chcąc ostatecznie przekonać się, czy sześciokątny system budowy leżał istotnie z góry w planie pszczoły, wykrajałem pewnego dnia ze środka plastra, w miejscu, gdzie były jednocześnie komórki wylęgacza i komórki pełne miodu, krążek wielkości monety 5-io frankowej. Przeciąwszy potem krążek przez połowę grubości jego obwodu, w miejscu zetknięcia się podstaw komórek, przyłożyłem do podstawy jednego z dwóch, otrzymanych tą drogą odcinków, krążek ołowiany[12] tych samych rozmiarów, tak mocny, aby pszczoły nie mogły ani go wygiąć, ani nawet skrzywić. Zaopatrzony tym krążkiem, odcinek położyłem napowrót na miejsce, zkąd go wykrajałem. Jedna z powierzchni plastra nie przedstawiała więc nic szczególnego, ponieważ szkoda była tym sposobem naprawiona, ale na drugiej ciemniała wielka dziura, której dno utworzone było z ołowianego krążka, i która zajmowała miejsce trzydziestu komórek. Pszczoły były zrazu oszołomione, zebrały się tłumnie, aby obejrzeć i zbadać nieprawdopodobną przepaść i w ciągu kilku dni krążyły niespokojnie dokoła niej i naradzały się, nie mogąc powziąć ostatecznej decyzji. Ponieważ jednak żywiłem je obficie co wieczór, nadeszła chwila, kiedy nie miały już ani jednej wolnej komórki do złożenia swoich zapasów. Prawdopodobnie wielkie inżynierki, rzeźbiarki i najlepsze woskoroby otrzymały wtedy nakaz zapełnienia niezużytkowanego wyłomu.
Ciężki łańcuch woskorobów otoczył otwór w celu utrzymania potrzebnej temperatury, inne pszczoły zeszły w głąb jamy i wzięły się przedewszystkiem do umocowania metalowego krążka za pomocą małych pieczęci woskowych, przyklejonych w regularnych odstępach dokoła całego jego obwodu i łączących się z węgłami sąsiednich komórek. Przystąpiwszy w ten sposób do pracy, rozpoczęły właściwą budowę trzech czy czterech komórek, łącząc je z temi pieczęciami i umieszczając je na górnem półkolu krążka. Każda z tych przejściowych czy uzupełniających komórek miała górną stronę mniej lub więcej nieforemną — a to w celu spojenia się z przyległą komórką plastra, ale za to strona jej dolna zarysowywała się na ołowiu w postaci trzech bardzo wyraźnych kątów, z których wychodziły trzy małe proste linie, tworzące regularne kontury pierwszej połowy sąsiedniej komórki.
Po upływie czterdziestu ośmiu godzin cała powierzchnia ołowianego krążka pokryta była zarysowanemi komórkami, pomimo że nie więcej nad trzy lub cztery pszczoły mogły pracować równocześnie w owym otworze. Komórki te były, co prawda, mniej foremne od komórek zwykłego plastra i dla tego zapewnie królowa, obejrzawszy je, zrzekła się przezornie składania w nie jajeczek, przewidując, że wylęgnąć się z nich może tylko zwyrodniałe potomstwo. Wszystkie były jednak najwyraźniej sześciokątne; nie znalazłem ani jednej linii krzywej, ani jednego kąta, ani kształtu zaokrąglonego. A przecież wszystkie warunki pracy uległy zasadniczej zmianie. Komórki nie były wydrążone w kawale wosku, zgodnie ze spostrzeżeniami Huber’a, lub w woskowym kapturze, jak chce Darwin, z początku w formie koła, przekształconego potem na sześciokąt wskutek ucisku sąsiednich komórek. Nie mogło być mowy o wzajemnem przeciwdziałaniu wobec tego, że tworzyły się one jedna po drugiej — a linie ich wytyczne swobodnie były kreślone na dziewiczej, że tak powiem, powierzchni. Oczywiście zatem sześciokąt nie może być wynikiem mechanicznej konieczności, ale wprost przeciwnie, leży on w samej rzeczy w planie, jest rezultatem doświadczenia, rozumu i woli pszczół. — Zauważyłem inny jeszcze ciekawy rys ich przenikliwości — mianowicie, że dno graniastych rureczek, zbudowanych przez nie na krążku, stanowił właśnie sam ten metal. Inżynierki oddziału wyliczyły widocznie, że ołów wystarczy do utrzymania płynu i uważały za zbyteczne pokrycie krążka warstwą wosku. Gdy jednak wkrótce później pierwszych kilka kropel miodu, umieszczonego w dwóch takich rureczkach, ucierpiało z powodu bezpośredniego sąsiedztwa metalu, pszczoły zauważyły widocznie zaszłą w nim niekorzystną zmianę, naprawiły bowiem popełniony błąd, pokrywając całą powierzchnię ołowiu rodzajem przezroczystego pokostu.

XXI.

Gdybyśmy chcieli odsłonić wszystkie tajniki tej architektury, opartej na geometrycznych zasadach, musielibyśmy zająć się niejedną jeszcze ciekawą kwestyą, np. kształtem pierwszych komórek, zaczepianych o dach ula i przetwarzanych w ten sposób, aby mogły stykać się z dachem w jaknajwiększej ilości punktów.
Należałoby też zwrócić uwagę nietyle na kierunek szerokich ulic, wynikający z równoległości plastrów, ile na rozkład uliczek i korytarzy, wytkniętych tu i owdzie po przez plastry lub dokoła nich — w celu zapewnienia swobodnego przejścia oraz przewiewu powietrza — i zręcznie rozmieszczonych w ten sposób, aby uniknąć zbyt długich okrążań lub przypuszczalnego natłoku. Trzeba byłoby wreszcie zbadać budowę przejściowych komórek, jak również ten instynkt jednozgodny, za którego popędem pszczoły powiększają w danej chwili rozmiary swoich mieszkań, powodowane szybkim wzrostem ludności, lub też szczególnie obfitym zbiorem, domagającym się większych schowanek, albo nareszcie koniecznością płodzenia samców. Wypadłoby jednocześnie zachwycać się pomysłową oszczędnością i harmonijną stanowczością, z jaką przechodzą, w podobnym wypadku od rozmiarów małych do dużych i odwrotnie; od doskonałej symetryi do nieuniknionej asymetryi — aby powrócić — z chwilą, gdy tylko pozwolą na to prawa ucieleśnionej geometryi — do idealnej foremności, nie niszcząc przy tem ani jednej komórki, nie poświęcając w szeregu swoich budowli ani jednego kącika, nie wznosząc ani jednej zbytecznej, niepewnej, bezcelowej i nie dającej się zużytkować cegiełki. Obawiam się jednak, czy nie nudzę takim nadmiarem niepotrzebnych szczegółów czytelnika, który nigdy nie śledził wzrokiem polotu pszczół i który mimochodem tylko zainteresował się niemi tak samo, jak my wszyscy zwracamy w przelocie tylko uwagę na kwiat, ptaka, lub kamień drogocenny. Nie szukamy w nich niczego więcej po nad chwilową, powierzchowną znajomość, i nie zdajemy sobie sprawy z tego, że najdrobniejsza z tajemnic rzeczy, otaczającego nas, świata — związana jest może bardziej bezpośrednio z głęboką zagadką początku naszego bytu i ostatecznych jego celów, aniżeli tajniki naszych najsilniejszych i najchętniej badanych namiętności.

XXII.

Nie chcąc zanadto obciążać niniejszej pracy, pomijam też zastanawiający instynkt, który każe im nieraz zaostrzać lub obalać brzegi plastrów, o ile chcą przedłużyć lub rozszerzyć te ostatnie — a przecież, przyznać należy, że obalanie w celu odbudowywania, niszczenie dokonanej pracy jedynie po to, aby ją przerobić dokładniej, każe przypuszczać szczególne spotęgowanie ślepego instynktu tworzenia. Pomijam też ciekawe doświadczenia, które możnaby przeprowadzić w celu zmuszenia ich do budowania plastrów okrągłych, owalnych, rurkowatych lub dziwacznie zarysowanych — a także dowcipny sposób, dzięki któremu udaje im się przystosowywać rozszerzone komórki części wypukłych plastra do zwężonych komórek części wklęsłych.
Ale zanim zakończymy ostatecznie roztrząsanie tej kwestyi, musimy zająć się chociażby przez jedną chwilę zbadaniem tajemnicy cudownego zespołu ich pracy, pomimo dokonywania jej jednocześnie na dwóch odwrotnych powierzchniach plastra, co czyni jedne pszczoły niewidzialnemi dla drugich. Weźcie pod światło jeden z tych plastrów — a ujrzycie uwydatnioną przez ostre cienie w przejrzystym wosku, całą sieć pryzmatów o tak wyraźnych konturach, cały układ połączeń tak nieomylnych, że mniemaćby można, iż są one wyryte na stali.
Nie wiem, czy ludzie, którzy nigdy nie oglądali wnętrza ula, mogą uzmysłowić sobie dość wyraźnie układ i wygląd plastrów. Niech więc sobie wyobrażą — o ile dotyczy to naszych wiejskich ulów, gdzie pszczoła pozostawioną jest samej sobie — dzwon słomiany lub pleciony z łoziny; dzwon ten poprzedzielany jest od góry do dołu pięcioma, sześcioma, ośmioma a nieraz nawet dziesięcioma plastrami wosku, ustawionemi zupełnie równolegle i dość podobnemi do dużych kromek chleba, zwisających od stropu dzwona i przystosowanych ściśle do jajowatej formy jego ścian. Pomiędzy każdym z tych plastrów pozostawiona jest wolna przestrzeń, mająca około jedenastu milimetrów szerokości, w której krążą i mijają się pszczoły. W chwili rozpoczęcia u szczytu ula budowy jednego z plastrów, ściana woskowa, która stanowi jego szkielet i która zostanie w następstwie zwężoną i wyciągniętą, jest jeszcze dość gruba i oddziela zupełnie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt pszczół, pracujących na przedniej powierzchni, od tyluż ich sióstr, rzeźbiących jednocześnie tylną jego stronę; w ten sposób niepodobieństwem jest, aby widziały się one wzajemnie, o ile wzrok ich nie posiada daru przenikania przez ciała najbardziej nieprzejrzyste. Pomimo to pszczoła z powierzchni przedniej nie wyżłabia ani jednej jamki, nie dodaje ani jednej odrobinki wosku, która nie odpowiadałaby ściśle wypukłości lub wklęsłości strony tylnej — i odwrotnie. Jak więc urządzają się one? Czemże się to dzieje, że jedna nie ryje zbyt głęboko — a druga nie rzeźbi zbyt wypukle?
W jaki sposób zbiegają się tak magicznie wszystkie kąty rombowych płaszczyzn?
Kto wskazuje im, że mają tutaj zaczynać — a tam zatrzymywać się? Musimy raz jeszcze zadowolnić się nic nie mówiącą odpowiedzią: „jest to jedna z tajemnic ula“. Huber próbował wyświetlić tę tajemnicę, mówiąc, że w pewnych, regularnie powtarzających się, odstępach czasu — ucisk rożków pszczół — lub ich głaszczek — powoduje tworzenie się lekkich wypukłości na odwrotnej stronie plastra; albo też, że zdają one sobie sprawę z mniejszej lub większej grubości obrabianego kawałka licząc się z giętkością, sprężystością lub inną fizyczną właściwością wosku, albo też, że macki ich nadają się do badania najbardziej wystających i zakrzywionych części przedmiotów i służą im za rodzaj kompasu tam, gdzie wzrok nie sięga, lub nareszcie, że stosunek wszystkich komórek jest matematycznym wynikiem umieszczenia i rozmiarów komórek pierwszego szeregu, bez potrzeby ponawiania wyliczeń.
Oczywiście jednak wyjaśnienia te nie są dostateczne: pierwsze są niedającemi się sprawdzić hypotezami, inne po prostu przeszczepiają tajemnicę na inny grunt. A jeżeli pożyteczną jest nawet rzeczą jaknajczęstsze przenoszenie punktu ciężkości tajemnic z jednego zjawiska na drugie, nie należy sobie jednak wmawiać, aby taka zmiana środowiska tajemnicy wystarczała do wyświetlenia jej.


XXIII.

Porzućmy nareszcie jednostajne płaszczyzny i matematyczną pustkę komórek. Pudowa plastrów jest więc już rozpoczęta, dzięki czemu stają się one mieszkalnemi. Jakkolwiek nieskończenie małe okruszyny przybywają — na pozór bez nadziei dotarcia kiedykolwiek do końca — do już istniejących niedostrzegalnych odrobinek i pomimo, że oko nasze, dla którego tak niewiele jest rzeczy dostępnych, patrzy, nic nie widząc — budynek woskowy, przy którym wre, nieprzerwana dniem i nocą, praca, rośnie ze zdumiewającą szybkością. Niecierpliwa królowa przebiegła już niejednokrotnie, bielejące w mroku, ścieżki. Teraz, kiedy ukończone już są pierwsze zarysy domostw, obejmuje je w posiadanie otoczona całą świtą przybocznej straży, doradczyń lub służebnic, trudno bowiem powiedzieć, czy towarzyszki prowadzą ją, czy też idą za nią; czy jest przez nie czczona czy strzeżona. Gdy dojdzie do miejsca, które uważa za odpowiednie — lub też które wskazane jej zostało przez doradczynie, wypukla plecy, wygina się i wprowadza koniec swojego długiego, wrzecionowatego odwłoka do jednego z dziewiczych jeszcze wiaderek. Tymczasem wszystkie małe badawcze główki, małe o olbrzymich czarnych oczach łebki strażniczek świty, otaczają ją zwartem żywem kołem, podtrzymują jej nóżki, tulą skrzydełka i machają nad nią swojemi drżącemi mackami, jakgdyby chciały dodać jej otuchy, zachęcić ją, przynaglić i winszować jej dokonanego dzieła.
Z łatwością poznać można miejsce jej chwilowego pobytu po rodzaju gwiaździstego węzła, albo raczej po tej broszy owalnej, której jest ona środkowym topazem i która bardzo przypomina ciężkie zapinki, noszone przez nasze prababki. Godnym jest też zaznaczenia fakt — kiedy już nastręcza się okazya zanotowania go — że robotnice starają się zawsze unikać odwracania się tyłem do królowej. Gdy tylko zbliży się ona do danej grupy, wszystkie urządzają się w ten sposób, aby zwrócić ku niej oczy i macki i chodzą przed nią, cofając się. Jest to wyraz czci albo raczej troskliwości — objaw, który, jakkolwiek wydać się może nieprawdopodobnym, jest jednakże stały i ogólny.
Ale powróćmy do naszej władczyni. Często podczas lekkiego spazmu, który towarzyszy wyraźnie wypuszczeniu jajka, jedna z jej córek chwyta ją w ramiona i z czołem przytkniętem do jej czoła, z ustami przywartemi do jej ust, zdaje się szeptać coś do niej. Matka, dość obojętna na te gorące objawy, nie spieszy się, nie wzrusza, cała oddana spełnianiu swojej misyi, która zdaje się być dla niej raczej rozkoszą miłosną, aniżeli pracą. Nareszcie po upływie kilku sekund, podnosi się spokojnie, wyprostowuje, posuwa o krok dalej, robi ćwierć obrotu i przed wprowadzeniem końca swojego odwłoka, zanurza głowę w sąsiednią komórkę, aby się przekonać, czy wszystko jest tam w porządku i czy nie składa dwóch jajek w jedno i to same miejsce. Tymczasem dwie lub trzy pszczoły gorliwej świty skaczą kolejno do opuszczonej komórki w celu przekonania się, czy dzieło zostało ukończone i otoczenia swemi staraniami, lub ułożenia w dobrem miejscu, małego, niebieskawego jajeczka, przed chwilą tam złożonego. Od tej chwili aż do pierwszych chłodów jesiennych, królowa nie przerywa już swojej pracy, składając jajka, podczas gdy inne ją karmią, i śpiąc — jeżeli można to nazwać snem — składając przy tem jajka. Od tej chwili staje się już wyobrazicielką zwycięzkiej potęgi przyszłości, która zagarnia wszystkie zakątki królestwa. Idzie krok w krok za nieszczęśliwemi robotnicami, zużywającemi resztki sił na budowanie kołysek, jakich wymaga od nich jej płodność. Widzimy tu tem samem zespół dwóch potężnych instynktów, których walki rzucają pewne światło na wiele zagadek ula, nie będąc jednak w stanie ich rozwiązać.
Zdarza się, naprzykład, że robotnice wyprzedzają nieco królowę. Gnane zwykłą troską dobrych gospodyń, gromadzących zapasy na czarną godzinę, spieszą zapełnić miodem komórki, wyrwane podstępem ze szpon chciwości gatunku. Ale królowa zbliża się; dobra doczesne muszą ustąpić w obec oderwanej idei natury — a przerażone robotnice wynoszą pośpiesznie skarb — zawalidrogę.
Zdarza się też, że wyprzedzają one królowę o cały plaster: wtedy, tracąc z oczu przedstawicielkę tyranii dni, których nikt nie będzie oglądał, korzystają z tego, aby budować jak można najspieszniej całą strefę wielkich komór, przeznaczonych dla samców, których wzniesienie wymaga znacznie mniejszego nakładu pracy i czasu. Doszedłszy do tego niewdzięcznego zakątka, królowa niechętnie składa tam kilka jajek, potem omija go i znalazłszy się na jego granicy, żąda od pszczół nowych komórek, przeznaczonych na kołyski poczwarek. Robotnice, posłuszne temu nakazowi, zwężają stopniowo komórki i gonitwa rozpoczyna się na nowo, dopóki nienasycona matka, bicz płodny i ubóstwiany, nie powróci do pierwszych komórek, opuszczonych tymczasem przez wylęgłe z nich pokolenie. Wyfruwa ono zaraz z ciemnego rodzinnego kąta, aby rozpierzchnąć się na wsze strony, na kwiaty sąsiednich pól i lasów, aby zaludnić słoneczne strefy, ożywić swoim brzękiem słodkie godziny, i aby znów z kolei poświęcić się pokoleniu, zajmującemu już jego miejsce w kołyskach.

XXIV.

A od kogo zależną jest sama królowa-matka? Od pożywienia, które otrzymuje — sama bowiem nigdy go nie bierze; karmiona jest jak małe dziecko przez te same robotnice, które zamordowuje jej płodność. A pożywienie to z kolei wydzielane jej przez robotnice, przystosowane jest do obfitości kwiatów i do łupu, przynoszonego przez zbieraczki miodu i pyłków. I tutaj więc, jak we wszystkiem na świecie, część koła pogrążona jest w ciemności; i tutaj, jak wszędzie, najwyższy rozkaz przychodzi z zewnątrz, wydaje go nieznana potęga — a pszczoły ulegają, tak samo jak my, bezimiennemu władcy koła, które obraca się dokoła własnej osi, druzgocząc przy tem wprowadzające je w ruch motory.
Ktoś, komu niedawno pokazywałem w jednym z moich szklannych ulów ruch tego koła tak, widocznego jak wielkie koło zegara, ktoś, oglądający zblizka nieskończone wrzenie w plastrach, ciągłe, zagadkowe i dzikie trzepotanie mamek na ściankach wylęgacza, żywe mostki i drabinki, tworzone przez woskorobów, zaborcze wężowe linie, zakreślane przez królowę, nieustanną czynność tłumu, gorliwe krążenie pracownic, zapomnienie o śnie całej ludności — z wyjątkiem tych, które drzemią w kołyskach i na które czycha już jutrzejsza praca; spokój śmierci, wygnany z miejsca, nie uznającego ani choroby ani grobu, ktoś, przypatrujący się temu wszystkiemu odwrócił spiesznie głowę, gdy tylko minęła pierwsza chwila zdumienia a w oczach jego wyczytałem nieopisany wyraz pełnej smutku grozy.
Ul w samej rzeczy — przy całej pozornej swojej na pierwszy rzut oka wesołości, przy wszystkich świetnych wspomnieniach pięknych dni, dających mu jego skarby i czyniących zeń szkatułkę, pełną klejnotów lata, przy tem pełnem upojenia wyfruwaniu i powracaniu, łączącem go z kwiatami, z żywemi zdrojami, z lazurem niebios, z cichą obfitością wszystkiego, co jest symbolem piękna i szczęścia — pod osłoną wszystkich tych zewnętrznych rozkoszy, przedstawia jeden z najsmutniejszych widoków, jakie można oglądać.
A my ślepcy, otwierający oczy, przyćmione okularami, gdy wypadnie nam oglądać te niewinnie skazane istoty, wiemy dobrze że to nie one same jedynie wzbudzają naszą litość, nie one same są dla nas niepojętemi, tylko ta nędzna, pożałowania godna postać, w jakiej objawia się nam wielka ożywiająca i zarazem pochłaniająca nas siła. — Tak, jeżeli chcecie, jest to smutne, jak wszystko we wszechświecie, cokolwiek oglądamy zblizka. I tak będzie dopóty, dopóki nie poznamy tajemnicy natury, jeżeli tkwi ona w niej istotnie. A jeśli dowiemy się kiedykolwiek, że tajemnicy tej niema lub że jest ona straszna, wtedy zrodzą się inne obowiązki, które może nie mają jeszcze nazwy w języku ludzkim. Tymczasem zaś, wolno sercu naszemu, jeśli życzy sobie tego, powtarzać: „jest, to smutne“! ale rozum nasz musi poprzestać na zwyczajnem stwierdzeniu, że jest tak w samej rzeczy. Obecnie obowiązani jesteśmy szukać, czy nie kryje się nic poza tym smutkiem i w tym celu nietylko niewolno jest nam odwracać odeń oczu, ale należy mieć wciąż wzrok w nim utkwiony i badać go z takiem samem zainteresowaniem i odwagą, jakgdyby to były sprawy bardzo wesołe.
Byłoby jednak słusznem, abyśmy — zamiast ubolewać, zamiast potępiać naturę — postarali się wybadać ją do końca.


XXV.

Widzieliśmy, że robotnice, gdy tylko nie czują zbyt blizko ucisku groźnej płodności matki, spieszą budować spichrze, których wystawienie zużywa mniej czasu i matereryału — a których pojemność znacznie jest większa. Widzieliśmy także, że matka woli składać jajka w małe komórki, których budowania wciąż żąda. Jednakże w braku takowych, i w oczekiwaniu na ich wystawienie, zadawalnia się z musu składaniem jajek w szersze, które znajduje na swojej drodze.
Pszczoły, zrodzone z tych jajek, będą samcami lub pseudo-trutniami, pomimo, że jajka są najzupełniej takie same jak te, z których wykluwają się robotnice. Wprost przeciwnie, aniżeli to ma miejsce przy przeistoczeniu się robotnicy w królowę, na zmianę tę nie wpływa ani kształt, ani pojemność komórki, gdyż z jajka, złożonego w dużą — i przeniesionego niebawem do małej komórki — wykluje się (udało mi się cztery lub pięć razy dokonać tych przenosin, dość trudnych ze względu na mikroskopijność rozmiarów i bajeczną kruchość jajka) samiec, mniej lub więcej skarłowaciały, ale niezaprzeczony. Okazuje się więc, że królowa, znosząc jajka, musi posiadać zdolność rozpoznawania lub określania płci przyszłego potomstwa i przystosowywania go do komórki, w którą je kładzie. Rzadko zdarza się jej pomylić. W jaki sposób dokonywa tego?
W jaki sposób — pomiędzy miljardem jajek, jakie zawierają oba jej jajniki — oddziela ona samce od samic i jaką drogą przechodzą one, zależnie od jej woli, do jajowodu?
I znów stajemy w obec jednej z zagadek ula, i w dodatku w obec jednej z najbardziej nieprzeniknionych. Wiadomo, że królowa-dziewica nie jest bezpłodna, ale że może ona znosić tylko jaja samców. Dopiero po nastąpionem zapłodnieniu, podczas wzlotu małżeńskiego może rodzić — stosownie do woli — robotnice, lub pseudo-trutniów.
Po dokonaniu tego wzlotu obejmuje ona w dozgonne posiadanie niteczki nasienne, wydarte nieszczęśliwemu kochankowi. Niteczki te, których ilość oblicza doktór Leuckart na dwadzieścia pięć miljonów, zachowują się w stanie życia w specyalnym gruczole, umieszczonym pod jajnikami, przy otworze wspólnego jajowodu i zwanym pęcherzykiem nasiennym. Niektórzy uczeni przypuszczają, że ciasność otworu małych komórek i sposób, w jaki kształt tego otworu zmusza królową do zginania się i przykucania, wywiera pewien ucisk na pęcherzyk nasienny, w skutek czego niteczki wydzielają się z niego i zapładniają napotkane jajeczko. Ucisk ten nie miałby miejsca na wielkich komórkach i woreczek nasienny wcale by się nie otworzył. Inni znów są tego zdania, że królowa posiada istotnie władzę rządzenia mięśniami, otwierającemi i zamykającemi woreczek nasienny na pochwie — w rzeczy samej mięśnie te są nader liczne, silne i złożone. Nie kuszę się o stanowcze rozstrzygnięcie, jaka z tych hypotez jest bliższą prawdy; albowiem, im bardziej zgłębiamy przyczynę danego zjawiska, tem wyraźniej czujemy, że jesteśmy tylko rozbitkami na oceanie, o naturze zupełnie nam jeszcze nieznanej; tem bardziej się przekonywamy, że prawda gotowa jest zawsze wyłonić się niespodzianie z głębi fali, która stała się dla nas nagle przejrzystą i która niweczy w jednej chwili cały nasz dotychczasowy, oparty w naszem mniemaniu na pewnych podstawach, dorobek umysłowy. Muszę przyznać, że ja osobiście bardziej skłaniam się ku przyjęciu tej drugiej. Przedewszystkiem doświadczenie pszczelarza z Bordeaux, p. Drury, przekonywa, że — kiedy wszystkie wielkie komórki zostały wyjęte z ula — matka nie waha się, gdy nadchodzi chwila znoszenia jajek samczych, składać je w komórki robotnic; i naodwrót: składać będzie jajka robotnic w komórki samców, o ile nie pozostawiono innych do jej rozporządzenia.
Prócz tego piękne studya, dokonane przez p. Fabre nad pszczołami dzikiemi, żyjącemi zdala od ludzi i należącemi do rodziny Gastrilegidów, przekonywają najdowodniej, że nietylko pszczołom tym wiadomą jest z góry płeć jajka, jakie mają znieść, ale że płeć ta pozostawiona jest do woli matki, która decyduje w tym wypadku — zależnie od rozporządzanej przestrzeni „przestrzeni częstokroć przypadkowej i niezmiennej“, — umieszczając tutaj samca — a owdzie samiczkę. Nie będę wdawał się w rozbiór szczegółowy doświadczeń, przeprowadzonych przez wielkiego francuzkiego owadoznawcę. Są one niesłychanie drobiazgowe i zaprowadziłyby nas za daleko. Ale niezależnie od tego, jaką przyjmiemy hypotezę, i jedna i druga zupełnie wyjaśniłyby — niezależnie od wszelkiej idei przyszłości — pociąg królowej do składania jajek w komórki robotnic.
Bardzo jest prawdopodobne, że ta matka-niewolnica, nad którą skłonni jesteśmy litować się — a która jest może wielce zmysłową, namiętną kochanką — odczuwa w tem połączeniu pierwiastków samczych i samiczych, odbywającem się w jej łonie, pewną roskosz i niejako przedsmak upojenia wzlotu małżeńskiego, jedynego w jej życiu. I tutaj więc natura, która wówczas tylko okazuje się najzręczniejszą, najpodstępniej przewidującą i najszczodrobliwszą, gdy idzie o zastawienie sideł miłosnych, starałaby się podtrzymać za pomocą rozkoszy — interesy gatunku. Musimy się zresztą dokładniej porozumieć, aby nie wprowadziło nas w błąd własne nasze wyjaśnienie. Przypisać w ten sposób naturze myśl uprzednią i wierzyć, że to wystarcza, równa się — rzuceniu kamienia w jedną z tych niezmierzonych przepaści, jakie znaleźć możemy w głębi niektórych grot; znaczy — wyobrazić sobie, że odgłos jego upadku odpowie nam na wszystkie nasze pytania i odsłoni nam inne jeszcze światy po za bezmiarem otchłani.
Powtarzając: natura tego wymaga, stwarza takie cudowne zjawisko, dąży do takiego celu — mówimy tem samem, że małemu jakiemuś przejawowi życia udało się utrzymać w oczach naszych na olbrzymiej powierzchni materyi, która wydaje nam się nieruchomą i którą nazywamy, błędnie oczywiście, niebytem lub śmiercią.
Zbieg okoliczności zupełnie przypadkowych podtrzymał ten przejaw, wyróżniając go z pośród tysiąca innych, może równie zajmujących, równie rozumnych, ale mniej szczęśliwych, które znikły na zawsze z naszych oczu, zanim nadarzyła im się sposobność olśnienia nas.
Byłoby zuchwalstwem dowodzić, że jest inaczej; wszystko bowiem inne: nasze rozumowania, nasza uparta wiara w celowość na świecie, nasze nadzieje i nasze zachwyty, są w gruncie rzeczy tylko wielkiem niewiadomem. Zestawiamy je zaś z mniej jeszcze wiadomem, aby odgłos zderzenia się tych dwóch wielkości dał nam świadomość wyższego stopniu rozwoju bytu, na jakim moglibyśmy stanąć na tej niemej i nieprzeniknionej powierzchni — tak samo jak śpiew słowika i polot kondora odsłania ptakom tym najwyższy stopień rozwoju, właściwego ich gatunkowi. A jednak nie ulega wątpliwości, że jednym z najważniejszych naszych obowiązków jest wywoływanie tego słabego chociażby odgłosu zderzenia przy każdej napotkanej okazyi, nie zrażając się prawdopodobną jego bezcelowością.





Księga czwarta.

Młode królowe.

I.

Zamknijmy teraz nasz młody ul, którego ludność, wszedłszy w zwykły tryb, rozwija się i rozmnaża, aby znów z kolei rozdzielić się z chwilą, gdy stanie u szczytu siły i szczęścia; natomiast otwórzmy po raz ostatni gród macierzysty, aby przyjrzeć się, co w nim zachodzi po odlocie roju.
Gdy umilkł gwar przenosin, gdy dwie trzecie dzieci opuściły rodzinne gniazdo, nieszczęśliwa osada staje się podobną do ciała, które przeszło silny upust krwi: jest wyczerpana, próżna, na wpół martwa. A jednak pozostało w niej kilka tysięcy pszczół, niezachwianych, tylko nieco znużonych, które na nowo zabierają się do pracy, starają się w miarę możności zastąpić nieobecne siostry, usuwają ślady orgii, chowają — wydane na łup — zapasy, wyfruwają na kwiaty, czuwają nad przyszłemi skarbami — świadome swojego posłannictwa i wierne obowiązkom, włożonym na nie przez nieubłagany los.
O ile jednak teraźniejszość wydaje się ponurą, o tyle wszystko, na czem oko spocznie, pełne jest nadziei i wiary w przyszłość. Mamy przed sobą jeden z tych legendowych niemieckich zamków, którego mury utworzone są z tysięcy naczyń, zawierających dusze przyszłych pokoleń. Jesteśmy w środowisku życia, poprzedzającem samo życie. Zawieszone tu są ze wszech stron — w szczelnie zamkniętych kołyskach, w nieskończonej ilości cudownych, sześciokątnych komórek — mirjady bielszych od mleka poczwarek, oczekujących, ze złożonemi ramionami i główką pochyloną na piersi, godziny swego przebudzenia. Widząc je w tych jednakowych, niezliczonych i prawie przejrzystych grobowcach, pomyśleć można, że są to siwe mary, pogrążone w zadumę lub też legiony dziewic, zniekształconych przez fałdy całunów i złożonych w sześciokątnych graniastosłupach, rozmnożonych bez końca, aż do zawrotu głowy, przez niewzruszonego geometrę.
Na całej powierzchni tych równoległych ścian, które zamykają świat istot wzrastających, rozwijających się, zmieniających cztery lub pięć razy swoje szaty, przędących w cieniu swój całun, trzepoczących skrzydełkami i tańczących w celu utrzymania potrzebnego ciepła — oraz jeszcze w jakimś bardziej niepojętym celu, taniec ich bowiem polega na pewnych nadzwyczajnych i rytmicznych drganiach, które muszą chyba mieć jakąś przyczynę, nieodgadniętą sądzę, przez żadnego z badaczy.
Po upływie kilku dni, wieczka tego mnóstwa urn (w bogatym ulu bywa ich do 60-iu lub 80-iu tysięcy) pękają — a w utworzonej szczelinie okazuje się para dużych czarnych i poważnych oczu, poprzedzonych przez macki, które badają już otaczającą je, sferę, gdy jednocześnie ruchliwe głaszczki szczękowe kończą rozszerzanie otworu. Wnet przybiegają mamki, dopomagają młodym pszczołom do wyjścia z więzienia, podtrzymują je, oczyszczają, gładzą i przynoszą im na końcu swoich języczków pierwszą kroplę pożywienia. Młode przybyszki z obcej krainy są jeszcze nieco oszołomione, blade i drżące. Mają pozór bezsilnych, wynędzniałych staruszek, które wymknęły się z objęć śmierci, lub podróżniczek, okrytych puszystym pyłem nieznanych dróg, wiodących do narodzin. Po za tem pszczoła jest już skończona od stóp do głowy, wie odrazu wszystko, o czem wiedzieć powinna i — podobnie jak dzieci z ludu, które dowiadują się odrazu, przychodząc na świat, że nie będą miały czasu ani bawić się, ani śmiać kieruje się wprost ku zamkniętym komórkom, zaczyna trzepotać skrzydełkami i wykonywać miarowe ruchy w celu ogrzania, spowitych w całuny, sióstr, nie kłopocząc się długo czczem rozmyślaniem o zadziwiającej zagadce swego przeznaczenia i dążeń swego gatunku.

II.

Jednakże zrazu po wyjściu z komórki pszczoła uwolniona jest od najcięższych prac. Opuszcza ul dopiero w ośm dni po narodzeniu aby dokonać przedewszystkiem „wzlotu ochędóstwa“ i napełnić powietrzem swoje mieszki oddechowe, które pęcznieją, rozdymają całe jej ciało i czynią z niej od tej chwili oblubienicę przestworzy. Dokonawszy tego aktu, powraca, czeka jeszcze tydzień i wtedy dopiero przedsiębiera w towarzystwie rówieśniczek pierwszą swoją podróż wśród charakterystycznego zamięszania, które u pszczelarzy nosi nazwę „nauki słońca“ a które należałoby raczej ochrzcić mianem „obawy słońca“. Istotnie widoczne jest, że te córy ciasnego mroku i zwartego tłumu lękają się jaśniejących przed niemi, lazurowych przestrzeni i nieskończonej pustki słonecznych stref — a niepewna ich radość podszyta jest lękiem. Nie mogą się odważyć na przekroczenie progu, wahają się, wreszcie wyfruwają, ale wnet powracają, co się powtarza dwadzieścia razy z rzędu. Kołyszą się w powietrzu z głową uparcie zwróconą ku rodzinnemu gniazdu; opisują wielkie koła, podnoszące się i nagle opadające pod ciężarem żalu — a ich trzynaście tysięcy ócz bada, odbija i zatrzymuje w sobie jednocześnie wszystkie drzewa, źródła, sztachety, szpalery, dachy i okna okoliczne, dopóki szlaki powietrzne, po których przefruwać będą w powrotnej drodze, nie zostaną tak trwale wyryte w ich pamięci, jak gdyby para szyn stalowych znaczyła je w przestrzeni.
Otóż i nowa zagadka. Zbadajmy ją — tak samo jak poprzednie — a jeśli, milczeć będzie jak poprzedniczki, upór jej zbogaci przynajmniej o kilka mglistych, ale usianych dobremi chęciami, piędzi — pole naszej uświadomionej niewiadomości, pole najżyźniejsze ze wszystkich, jakie leżą w obrębie naszej sfery działania. W jaki sposób odnajdują pszczoły swoje domostwo, którego często nie mogą wcale dostrzedz, które często ukryte bywa wśród drzew i którego otwór jest w każdym razie tylko niedostrzegalnym punkcikiem w przestrzeni bez granic? Czem się to dzieje, że, przeniesionym w pudełku o dwa lub trzy kilometry od ula, nigdy prawie — a przynajmniej niesłychanie rzadko — zdarzy się zabłądzić?
Czy odróżniają ul ojczysty po przez przeszkody? Czy orientują się za pomocą szczególnych jakich znaków, czy też posiadają ten zmysł specyalny i mało jeszcze zbadany, który przypisujemy pewnym zwierzętom, jaskółkom i gołębiom i który nosi miano „zmysłu kierunku“? Doświadczenia I. H. Fabre’a, Lubbock’a a przedewszystkiem Romanes’a („Nature“, 29-go Października 1886) zdają się dowodzić, że nie kieruje niemi ten szczególny instynkt. Z drugiej znów strony stwierdziłem niejednokrotnie, że nie zwracają one wcale uwagi na kształt i kolor ula. Zdają się większe nadawać znaczenie podstawie, na której spoczywa ich dom, układowi wejścia oraz deseczce stanowiącej próg ula. Ale i to nawet ma wartość drugorzędną, jeśli bowiem zmienimy z gruntu podczas nieobecności zbieraczek łupu, cały front ich domu, bez chwili namysłu skierują się wprost do niego z głębi horyzontu — i dopiero, mając przekroczyć próg, którego wygląd stał się dla nich obcym, zdradzają pewien rodzaj wahania. Ich sposoby orientowania się zdają się bardziej opierać, o ile nasze doświadczenia pozwalają o tem sądzić, na całym układzie pewnych niezmiernie drobiazgowych i ścisłych znaków szczególnych. Nie rozpoznają one samego ula, ale położenie jego w stosunku do przedmiotów, znajdujących się w najbliższem otoczeniu, w promieniu trzy lub czteromilimetrowym[13]. A ten cały układ znaków tak jest cudowny, tak matematycznie pewny i tak głęboko wyryty w ich pamięci, że — gdy po pięciomiesięcznem zimowaniu ich w ciemnej norze — ustawimy znów ul na podstawie, ale nieco bardziej na prawo lub na lewo od poprzedniego położenia, wszystkie robotnice po powrocie z odwiedzin u kwiatów, skierują się odrazu bez wahania, zakreślając w powietrzu nieskazitelnie prostą linię, ku miejscu, zajmowanemu przez ul w roku poprzednim. Dopiero po kilku niefortunnych próbach odnajdą przesunięty otwór. Możnaby przypuścić, że atmosfera z pietyzmem przechowała wierny ślad ich przelotu i że ich wąziutka, tylokrotnie zmierzana, ścieżka wyryta została w przestworzu.
To też, gdy przestawimy ul, ginie mnóstwo pszczół, o ile nie idzie o daleką podróż i o ile cała okolica, którą znają doskonale na przestrzeni trzech lub czterech kilometrów w promieniu, nie jest zupełnie zmieniona; o ile wreszcie nie zapobiegliśmy temu przez umocowanie deseczki, kawałków dachówki, lub jakiejkolwiek przeszkody, która ostrzegłaby je o zaszłej zmianie i pozwoliłaby im zorjentować się na nowo i przerobić swoje notatki.

III.

A teraz wróćmy do zaludniającego się na świeżo grodu, w którym mnóstwo kołysek nie przestaje się otwierać, którego same ściany nawet zdają się poruszać. Osada nie ma jednakże jeszcze królowej. Na skraju jednego ze środkowych plastrów, wznosi się siedem lub osiem dziwacznych budynków, przypominających niejako, wśród chropowatej płaszczyzny zwykłych komórek, wzniesienia i kratery, które nadają taki dziwny wygląd fotografjom, zdjętym z księżyca. Jest to rodzaj niegładkich torebek woskowych lub pochylonych i szczelnie zamkniętych żołędzi, zajmujących miejsce trzech lub czterech komórek robotnic. Są one zazwyczaj skupione w jednym punkcie i — liczna, niezwykle niespokojna i gorliwa — straż czuwa nad miejscem, które dziwnym owiane jest urokiem. Tutaj przepoczwarczają się matki. W każdą z takich torebek zostało złożone przed odlotem roju jajeczko, zupełnie podobne do tych, z jakich wykluwają się robotnice; jajeczko to złożyła sama matka, albo też prawdopodobniej jeszcze — jakkolwiek nie jest to stwierdzone — mamki, które je tu przeniosły z jednej z sąsiednich kołysek.
W trzy dni później wykluwa się z tego jajka mała gąsiennica, którą mamki karmią szczególnie troskliwie i możliwie obficie, dobierając najprzedniejszego pożywienia. Zjawisko to pozwala nam uchwycić na gorącym uczynku wszystkie, kolejno po sobie następujące, akty tej cudownej w swojej prostocie działalności natury, którą, gdyby szło o ludzi, ochrzcilibyśmy dostojnem mianem „Przeznaczenia“. Mała gąsiennica rozwija się dzięki takiej hodowli w sposób wyjątkowy — a inteligencya jej jednocześnie z ciałem przekształca się w ten sposób, że pszczoła, która się z niej wykluwa, zdaje się należeć do zupełnie odmiennej rasy owadów.
Żyć będzie cztery lub pięć lat zamiast sześciu lub siedmiu tygodni. Kadłub jej będzie dwa razy dłuższy, barwa bardziej złocista i jaśniejsza a żądło zakrzywione.
Oczy będą miały tylko 8 lub 9 tysięcy ścianek zamiast 12-u lub 13-u tysięcy. Mózg będzie węższy, ale za to jajniki dosięgną olbrzymich rozmiarów i stanie się ona posiadaczką specyalnego organu, pęcherzyka nasiennego, który uczyni z niej, że tak powiem, istotę dwupłciową. Nie będzie ona obdarzona żadnem z narzędzi pracy: ani listewkami do wydzielania wosku, ani szczoteczkami, ani koszyczkami do zbierania pyłków kwiatowych. Nie będzie miała nawyknień ani upodobań, które uważamy za nieodłączne od pojęcia o pszczole. Nie będzie odczuwała — ani gorącego dążenia do słońca, ani potrzeby przestworzy i umrze, nie zwiedziwszy ani jednego kwiatka. Życie jej przejdzie w mroku i gwarze ciżby, w niezmordowanem poszukiwaniu kołysek, które zaludniać będzie produktem swojego łona. W zamian za to, ona jedna zazna miłosnych wzruszeń. Nie ma nawet pewności powtórnego oglądania światła słonecznego — odlot roju nie jest bowiem nieunikniony — może raz jeden tylko użyje swoich skrzydeł, ale wyfrunie wtedy na spotkanie kochanka. Ciekawe to zjawisko, że tyle narządów, myśli, pragnień, obyczajów, całe przeznaczenie istoty pozostają tym sposobem na łasce nie nasionka — gdyż byłoby to powtórzeniem cudu, zachodzącego z rośliną, zwierzęciem lub człowiekiem — ale ciała obcego i martwego: kropelki miodu.[14]


IV.

Upłynęło około tygodnia od odlotu starej królowej. Poczwarki królewskie, śpiące w swoich torebkach, nie są wszystkie rówieśnicami, w interesie bowiem pszczół leży, aby narodziny księżniczek następowały po sobie kolejno, w miarę zapadania postanowień co do drugiego, trzeciego a nawet czwartego odlotu roju. Od kilku godzin zheblowują one stopniowo ściany najdojrzalszej torebki i wkrótce młoda królowa, która od wewnątrz przegryzała jednocześnie zaokrąglone wieczko, wysuwa głowę i przy pomocy nadbiegłych strażniczek, które ją gładzą, czyszczą i tulą — wywiązuje się i stawia pierwsze kroki na plastrze. Jest ona tak samo blada i chód jej równie jest chwiejny jak nowonarodzonych robotnic, ale po upływie dziesięciu minut nogi jej nabierają mocy. Niespokojna, czując, że nie jest samą, że musi zdobyć swoje państwo, że pretendentki śpią gdzieś w ukryciu, przebiega ściany woskowe, poszukując swoich współzawodniczek. Ale przychodzą tu na pomoc mądrości, tajemnicze nakazy instynktu, genjusza ula czy też zgromadzenia pszczół. Najbardziej uderza wzrok nasz, śledzący przez szyby szklanego ula bieg tych zjawisk, brak absolutny śladów wahania lub niesnasek, sporów czy waśni. Panuje w nim wyłącznie i bezpodzielnie zasadnicza jednozgodność, stanowiąca atmosferę roju; i każda z pszczół z osobna zdaje się odgadywać naprzód myśli reszty towarzyszek. A jednak chwila ta jest dla nich jedną z najpoważniejszych: jest to, właściwie powiedziawszy, moment, rozstrzygający o życiu całej gromady. Muszą wybierać pomiędzy trzema czy czterema decyzyami, które będą miały bardzo dalekie, najzupełniej różne skutki i na które drobna pomyłka wpłynąć może w sposób zgubny. Muszą pogodzić namiętność czy też wrodzone poczucie obowiązku mnożenia gatunku — z utrzymaniem szczepu i jego latorośli. Czasem popełniają błędy, wydając kolejno trzy lub cztery roje, które zupełnie wyczerpują gród macierzysty i które — same zbyt słabe, aby módz ukształtować się dość szybko w gromady, ulegające niekorzystnemu wpływowi obcego dla nich klimatu, niepodobnego do tego, jakiego pamięć wiernie pomimo wszystko przechowały, padają, zwyciężone przez nadchodzącą zimę. Tą wtedy ofiarami, tak zwanej, „gorączki rojenia“, która jest — podobnie do zwykłej gorączki — rodzajem zbyt gwałtownej reakcyi życia, reakcyi, przekraczającej zakres swojego celu, zamykającej koło i znajdującej śmierć.

V.

Żadna z decyzyi, jaką mają one powziąć, nie zdaje się narzucać sama przez się — i człowiek, pozostający obojętnym tylko widzem nie może odgadnąć, którą z nich obiorą. O ile jednak wybór ich jest uzasadniony, dowodzi tego fakt, że jesteśmy w stanie wpłynąć nań, nawet go postanowić — przez zmienienie pewnych warunków, zwężenie np. lub rozszerzenie udzielonej im przestrzeni, wyjęcie plastrów pełnych miodu i podstawienie na ich miejsce plastrów pustych, ale zaopatrzonych w komórki robotnic.
Nie idzie więc o to, aby wiedziały one, czy mają wydać zaraz drugi i trzeci rój. — Możnaby widzieć w tem ostatecznie tylko ślepe postanowienie, zależne od kaprysu i niewyrozumowanych wpływów przyjaznej chwili — nie, cała sprawa polega na natychmiastowem i jednozgodnem przedsięwzięciu przez nie środków, pozwalających na wydanie drugiego roju po upływie trzech lub czterech dni od narodzin pierwszej królowej — i trzeciego — w trzy dni po odlocie młodej matki na czele drugiego roju. Niepodobna zaprzeczyć, że odnajdujemy tutaj cały układ, całą kombinacyę przewidywań, obejmujących znaczny okres czasu, szczególniej w porównaniu z krótkością naszego życia.

VI.

Środki te dotyczą strzeżenia młodych królowych, zagrzebanych jeszcze w swych woskowych więzieniach. Przypuszczam, że pszczoły uważają za krok przezorniejszy niewydawanie drugiego roju. Możliwe są tutaj jeszcze dwa wyjścia. Mogą one — albo pozwolić pierworodnej z dziewic królewskich, tej, przy której wykluciu byliśmy obecni, na wytępienie wszystkich innych poczwarek przyszłych władczyń, albo też mogą zaczekać, dopóki nie dopełni ona niebezpiecznego aktu „wzlotu małżeńskiego“, od którego zależy przyszłość narodu. Często bardzo pozwalają one na natychmiastowe zabicie współzawodniczek, często znów opierają się temu; oczywiście trudno jest rozstrzygnąć, czy dzieje się to w przewidywaniu drugiego rojenia, czy też niebezpieczeństw „wzlotu małżeńskiego“; niejednokrotnie bowiem spostrzegano, że po zadecydowaniu drugiego rojenia, nagle cofały powzięte postanowienie i tępiły cały przeznaczony na nie ród, bądź z powodu mniej sprzyjającej pory, bądź z innych, niepodobnych do odgadnięcia, przyczyn. Przypuśćmy jednak, że uważały one za właściwe wyrzec się rojenia i poddać się niebezpieczeństwom „wzlotu małżeńskiego“. Kiedy nasza młoda królowa, parta zwykłą żądzą, zbliża się do sfery wielkich kołysek, straż rozstępuje się przed nią, ona zaś, przejęta szaloną zazdrością, rzuca się na pierwszą napotkaną pochewkę i stara się łapkami i zębami rozszarpać wosk. Gdy jej się to udaje, rozdziera gwałtownie zasklep, wyściełający domostwo, obnaża uśpioną księżniczkę i — jeżeli rywalkę można już rozpoznać — odwraca się, wpuszcza żądło do dzbanuszka, który gwałtownie przebija, zatrzymując w nim żądło tak długo, dopóki nieszczęsna, uwięziona królewna — nie zginie pod ciosem, wymierzonym przez jadowitą broń.
Po dokonaniu zabójstwa uspakaja się, zadowolona ze śmierci, kładącej tajemniczą tamę nienawiści wszystkich żyjących istot; wyciąga żądło; rzuca się na inną pochewkę; otwiera ją, aby prędko ominąć, o ile znajduje w niej niewykształconą jeszcze gąsiennicę lub poczwarkę — i zatrzymuje się dopiero wówczas, gdy zdyszana i wyczerpana, nie ma sił już utrzymać szpon i zębów na ślizkich ścianach woskowych.
Otaczające ją ze wszech stron pszczoły przypatrują się obojętnie jej rozwścieczeniu, usuwają się, aby oczyścić jej miejsce, i tylko w miarę przedziurawiania i opustoszania pojedyńczych komórek, przybiegają, wyjmują z nich i wyrzucają po za ul — trupa, żyjącą jeszcze poczwarkę lub zgwałconą gąsienicę i opychają się chciwie cennym nektarem królewskim, wypełniającym głąb komórki. Następnie, gdy wściekłość wyczerpanej królowej słabnie, kończą same akt tępienia niewiniątek — i zarówno rasa jak i domy królewskie nikną z powierzchni plastrów.
Jest to — obok rzezi samców, bardziej zresztą wytłómaczonej — najohydniejsza godzina w ulu, jedyna, kiedy robotnice pozwalają waśni i śmierci wtargnąć do swoich siedzib.
I jak to się często dzieje w naturze, właśnie owe wybranki miłości ściągają na siebie niezwykłe ciosy gwałtownej śmierci.
Zdarza się czasem, jakkolwiek nader rzadko — pszczoły bowiem przedsiębierają wszelkie środki ostrożności w celu uniknięcia tego wypadku — że dwie królowe rozwijają się jednocześnie. Wtedy zawiązuje się wnet po opuszczeniu kołysek natychmiastowa i śmiertelna walka, w której Huber pierwszy zwrócił uwagę na dziwny dość szczegół. Za każdym razem, gdy, posuwając lewą nogę przed prawą, dwie dziewice w omszonych pancerzach stają w pozycyi takiej, że, wyjmując żądło, mogłyby wzajemnie się przebić — zachodzi to samo, co w walkach, opiewanych w Iljadzie: nagle bóg lub bogini, będący może bogami rasy, stają, zdałoby się, pomiędzy walczącemi — a obie bojowniczki, zdjęte lękiem, rozdzielają się, i uciekają od siebie, rozszalałe. Wkrótce znów się łączą, i znów uciekają od siebie, jeśli podwójny cios zagraża po raz wtóry przyszłości narodu. To samo powtarza się dopóty, dopóki jednej z walczących nie uda się zaskoczyć podstępem nieprzezornej lub niezręcznej współzawodniczki i zabić ją bez narażenia się na niebezpieczeństwo; prawo gatunku bowiem wymaga poświęcenia tylko jednej rywalki.

VII.

Gdy młoda władczyni zniszczyła w ten sposób kołyski lub zabiła swoją współzawodniczkę, uznaną zostaje przez cały lud. Do zupełnego objęcia steru rządu i zasłużenia na takie same hołdy, jakie składano jej matce, brak jej tylko dokonania „aktu wzlotu małżeńskiego“, pszczoły bowiem nie zajmują się nią wcale i nie oddają jej oznak należnej czci, dopóki jest niepłodna. Ale częstokroć historya jej mniej jest prosta — a robotnice rzadko wyrzekają się chęci powtórnego rojenia.
W tym wypadku zbliża się ona, tak samo jak poprzednio i kierowana tą samą żądzą, do komórek królewskich, ale, zamiast zachęty i uległych służebnic, napotyka na swej drodze liczną nieprzyjazną straż, która zagradza jej dostęp. Rozdrażniona i uparcie owładnięta jedną myślą, chce przemocą utorować sobie przejście, ale wszędzie spotyka wartę, czuwającą nad uśpionemi księżniczkami. Nie daje jednak za wygranę, dociera po raz drugi, zostaje gwałtowniej jeszcze odepchnięta, co powtarza się tak długo, dopóki nie zrodzi się nareszcie w umyśle jej niejasne pojęcie o tem, że małe, nieugięte robotnice uosabiają chyba prawo, któremu uledz musi kierujący nią popęd.
Oddala się nareszcie — a nienasycone żądze każą jej przebiegać niespokojnie z plastra na plaster i wydawać tam dźwięki, składające się na pieśń wojenną lub też na groźną skargę, która przypomina daleki głos srebrnej trąbki i tak jest potężna w swym bezsilnym gniewie, że słyszy się ją — zwłaszcza wieczorem — z odległości trzech metrów, po przez podwójne ściany najszczelniej zamkniętego ula.
Ten krzyk królowej wywiera na robotnice magiczny wpływ. Pogrąża je w rodzaj przerażenia albo kornego zdrętwienia — a gdy władczyni wydaje go nad komórkami, do których dostęp jest jej wzbroniony, otaczające ją i odciągające strażniczki zatrzymują się nagle, pochylają głowy i czekają nieruchomie na jego umilkniecie. Istnieje nawet przypuszczenie, że tylko dzięki czarowi tego, umiejętnie naśladowanego, krzyku udaje się motylowi „Sphinx Atropos“, wtargnąć do ula i uraczyć się tam miodem, bez obawy narażenia się na napaść ze strony pszczół.
W ciągu dwóch, trzech a czasem nawet pięciu dni, rozbrzmiewa ten żałosny jęk i wyzywa do walki strzeżone współzawodniczki. A tymczasem te ostatnie rozwijają się, nabierają sił, dążą z kolei do światła i zabierają się do przegryzania wieczek swoich komórek. Straszne rozprzężenie grozi osadzie. Ale genjusz ula, wydając nakaz, przewidział wszystkie jego skutki: dobrze wyuczone pszczoły straży wiedzą doskonale, co mają robić w każdej chwili w celu odparcia nieprzewidzianych wybuchów nienasyconego instynktu i spodziewanego starcia dwóch przeciwnych sił. Wiedzą one, że, gdyby udało się, pragnącym walki młodym księżniczkom, wydostać z czasowego więzienia, wpadłyby niewątpliwie w ręce starszej swej, niezwyciężonej już, siostry, która wytępiłaby je wszystkie po kolei. To też w miarę tego, jak każda z zamurowanych królewien zheblowuje od wewnątrz podwoje swojego lochu, pokrywają go na zewnątrz nową warstwą wosku; niecierpliwa uwięziona podwaja gorliwość pracy, nie podejrzewając, że toczy zaczarowaną przeszkodę, która wciąż odradza się z gruzów. Jednocześnie słyszy wyzwanie królowej — świadoma zaś swego losu i swego monarszego powołania — zanim jeszcze zdążyła zacząć żyć i poznać ustrój ula, odpowiada na nie bohatersko z głębi swego więzienia. Ale ponieważ krzyk jej musi przebić ściany lochu, jest bardzo zmieniony przytłumiony i głuchy i gdy wieczorem — kiedy milkną wszystkie szmery dokoła i zapada gwiaździsta, cicha noc — pszczelarz przychodzi obejrzeć swoją pasiekę rozróżnia on i rozumie doskonale dwugłos błąkającej się królowej i uwięzionych księżniczek.

VIII.

To długie zamknięcie jest zresztą korzystne dla młodych królewien, które opuszczają je, jako istoty zupełnie już dojrzałe, silne i gotowe wzbić się wysoko w niebiosa Z drugiej strony oczekiwanie wzmacnia też wolną królowę i pozwala jej stawić mężnie czoło niebezpieczeństwom podróży. Drugi rój opuszcza wówczas gniazdo ojczyste, wiedziony przez pierworodną królową. Natychmiast po jej odlocie, pozostałe w ulu, robotnice uwalniają jedną z uwięzionych księżniczek, która niezwłocznie zabiera się do tych samych morderczych zamachów, wydaje te same gniewne okrzyki, aby znów z kolei w trzy dni później opuścić ul na czele trzeciego roju, i tak dalej — w razie wybuchnięcia „gorączki rojenia” aż do zupełnego wyczerpania macierzystego grodu.
Swamerdamm przytacza ul, który, przez swoje roje i roje swoich rojów, doszedł do wyprodukowania trzydziestu kolonij w jednym sezonie.
Takie niezwykłe mnożenie się daje się najczęściej spostrzegać po ciężkich zimach, jakgdyby pszczoły, zawsze liczące się z tajemną wolą natury, świadome były niebezpieczeństwa, zagrażającego gatunkowi. Ale w czasach zwykłych, podobna gorączka jest zjawiskiem dość rzadkiem w silnych i dobrze rządzonych ulach. Większość ulów roi się raz jeden — a są i takie, które wcale nie wydają rojów.
Zazwyczaj po dwukrotnem rojeniu pszczoły wyrzekają się nadal dzielenia, bądź dla tego, że zauważyły nadmierne osłabienie szczepu, bądź że zmiana pogody nakazuje im przezorność. Pozwalają one wówczas trzeciej królowej wytępić uwięzione księżniczki — i życie w ulu powraca do zwykłego trybu — a praca wre ze zdwojoną gorliwością, wszystkie bowiem robotnice są bardzo młode, ul zbiedniał, utracił znaczną część ludności, i przed nadejściem zimy pozostały jeszcze wielkie luki do wypełnienia.

IX.

Odlot drugiego i trzeciego roju podobny jest zupełnie do odlotu pierwszego i odbywa się w jednakowych prawie warunkach z wyjątkiem tego tylko, że pszczoły mniej są liczne, że odlatująca rzesza mniej jest przezorna i nie wysyła forpoczt, oraz, że młoda, dziewicza, namiętna i lekka królowa szybuje znacznie wyżej i po pierwszym zaraz etapie, uprowadza cały swój rój na znacznie dalszą od pasieki odległość.
Po za tem drugie to i trzecie wychodztwo dokonywane jest znacznie śmielej — a przecież los tułaczych kolonij dość jest ryzykowny. Na czele ich stoi — jako uosobienie przyszłości — niezapłodniona królowa. Cały ich byt zależy od „wzlotu małżeńskiego”, który ma wkrótce nastąpić. Przelatujący ptak, kilka kropel deszczu, zimny wiatr, drobna pomyłka — wystarczą do wywołania katastrofy, wobec której niema już ratunku. Pszczoły tak dobrze o tem wiedzą, że, gdy znajdą wreszcie schronienie, często — pomimo całego trwałego już przywiązania do jednodniowego dachu, pomimo rozpoczętych prac — rzucają wszystko, aby towarzyszyć swej młodej władczyni w jej pogoni za kochankiem, nie spuszczać jej z oczu, otaczać ją i osłaniać tysiącami wiernych i oddanych skrzydeł — lub też zginąć wraz z nią, jeśli szał miłosny zagna oblubienicę tak daleko od nowego ula, że, mało znana jeszcze, powrotna droga zaciera się i znika z pamięci wszystkich jej towarzyszek.

X.

Ale prawo przyszłości tak jest potężne, że ani jedna pszczoła nie zawaha się wobec tych niebezpieczeństw i grozy śmierci. Zapał drugiego i trzeciego roju nie ustępuje zapałowi pierwszego. Kiedy pierwotna gromada powzięła już postanowienie, każda z odważnych młodych królowych znajduje tłum robotnic, gotowych do podzielenia jej losu i towarzyszenia jej w zamierzonej podróży — w której dużo mogą stracić — a zyskać tylko zadośćuczynienie instynktowi. Któż daje im tę energię, jakiej my nie posiadamy, zkąd czerpią siłę zrywania z przeszłością jak z jawnym nieprzyjacielem? Kto wybiera z całej gromady te, które mają opuścić ul, i nakazuje innym pozostanie w ojczystym grodzie? Pszczoły odlatują i pozostają nie grupami: tutaj młodsze a tam starsze — dokoła każdej królowej, opuszczającej ul bezpowrotnie, skupiają się bardzo stare zbieraczki łupu — a zarazem bardzo młode robotnice, które po raz pierwszy pogrążają się w lazurową toń przestworza. Potęgowanie lub osłabianie stosunkowej siły roju nie jest też dziełem przypadku, okazyi, porywu lub chwilowego zaniku myśli, instynktu czy uczucia. Niejednokrotnie próbowałem określić stosunek liczebny pszczół, tworzących rój, do pszczół, pozostających w nim: i — jakkolwiek trudności doświadczenia nie pozwalają osiągnąć matematycznej ścisłości — udawało mi się stwierdzić, że stosunek ten — jeśli weźmiemy w rachubę wylęgacz, czyli przyszłe narodziny — był tak stały, iż można przypuścić dokonywanie poważnych i tajemniczych wyliczeń przez geniusza ula.

XI.

Nie będziemy towarzyszyli rojowi w jego przygodach podróży, często nader licznych i dość skomplikowanych. Czasem łączą się dwa roje; innym razem w chaosie odlotu udaje się dwom lub trzem uwięzionym królowym zmylić czujność straży i przyłączyć się do wyfruwającego grona. Zdarza się też czasem, że jedna z młodych królowych, otoczona samcami, korzysta z odlotu roju, aby pozwolić się zapłodnić — i unosi za sobą cały orszak na zawrotne, niebosiężne wyżyny. W praktyce pszczelniczej przyjętem jest powracanie pierwotnemu szczepowi wtórnych rojów. Gdy królowe zostają znów wpędzone do ula, robotnice grupują się dokoła ich walk; wnet po odniesieniu zwycięztwa przez silniejszą, chciwe pracy nieprzyjaciółki nieładu, wyrzucają trupy, odgradzają się murem od przemocy przyszłości, zapominają o przejściach minionych dni, powracają do komórek, do cichego trybu swego życia, nawiązując znów nić sympatyi z oczekującemi na nie kwiatami.

XII.

W celu uproszczenia naszej opowieści, powróćmy znów do przerwanej historyi królowej, której pszczoły pozwoliły wytępić, spoczywające w kołyskach, współzawodniczki. Wzmiankowałem już, że często wzbraniają one tej rzezi, nawet wtedy, kiedy nie zdają się żywić zamiaru wydania drugiego roju. Innym znów razem zezwalają na nią, albowiem duch polityczny ulów tej samej pasieki różni się tak samo, jak duch polityczny poszczególnych narodów, zamieszkujących jeden, i ten sam ląd. Nie ulega jednak wątpliwości, że, zezwalając na taką rzeź, popełniają czyn nierozważny.
O ile królowa ginie lub zabłąka się podczas wzlotu małżeńskiego, nie mają już nikogo, kto mógłby ją zastąpić — a poczwarki robotnic przekroczyły już wiek, w którym mogłyby zostać przeistoczone w królowe. Ale, bądź co bądź, nierozważny krok został popełniony i nasza pierworodna królowa staje się jedyną władczynią, uznaną przez cały swój lud. Jest ona jednak jeszcze dziewicą. Aby stać się podobną do matki, której miejsce zajęła, musi zetknąć się z samcem w ciągu pierwszych dwudziestu dni od daty narodzin. Jeżeli dla jakiejkolwiekbądź przyczyny spotkanie to zostaje opóźnione, dziewictwo jej staje się nieodwołalnem, jakkolwiek, bez względu na nie — jak to już widzieliśmy — nie jest ona bezpłodna. Stykamy się tu z tem wielkiem odstępstwem od ogólnego prawidła, z tą przezornością lub tym zadziwiającym kaprysem natury, który nosi nazwę dzieworództwa i który jest wspólny pewnej liczbie owadów, np. mszycom, łuskoskrzydłym, należącym do gatunku kossówek, błonkoskrzydłym z pokolenia galasówek — i t. d. Królowa-dziewica tak samo więc może składać jajka, jakgdyby była zapłodniona; ale ze wszystkich jajek, złożonych przez nią w duże czy małe komórki, wywiążą się wyłącznie samcy; a ponieważ samcy nigdy nie pracują, ponieważ żyją oni na koszt samiczek i nawet nie zbierają łupu na własny rachunek, nie są w stanie zapracować na swoje potrzeby — nieunikniona byłaby więc, po upływie kilku tygodni od chwili śmierci ostatnich wyczerpanych robotnic — zupełna ruina i całkowite zniweczenie kolonii. Dziewica zrodzi tysiące samców i każdy z nich posiadać będzie miljony tych niteczek nasiennych, z których ani jedna nie mogła przeniknąć do jej organizmu. Nie jest to ostatecznie, rzeczą bardziej zdumiewającą od tysiąca innych podobnych zjawisk. Gdy pogrążymy się w otchłań tych zagadek, zwłaszcza dotyczących powstawania gatunków na ziemi, gdzie cudowne i nadspodziewane przejawy tryskają ze wszech stron bardziej obficie — a przedewszystkiem w sposób mniej dostępny dla naszego umysłu — aniżeli w najfantastyczniejszych baśniach czarodziejskich, to po pewnym czasie tak się oswoimy z ogarniającem nas uczuciem podziwu, że przestaniemy wkrótce go doznawać. Fakt ten jednak niezmiernie jest ciekawy i godny zanotowania. Z drugiej zaś strony, jak wytłomaczyć sobie cel natury, sprzyjającej w ten sposób samcom, istotom tak szkodliwym, na niekorzyść tak potrzebnych samic? Czy lęka się ona, aby rozum samic nie skłonił ich do nadmiernego ograniczania liczby tych kosztownych darmozjadów, niezbędnych jednak do utrzymania gatunku? Czy jest to objawem przesadnej reakcyi przeciw nieszczęściu, mogącemu wyniknąć w razie bezpłodności królowej? A może jest tu jeden z tych zbyt gwałtownych i ślepych aktów przezorności, nie dostrzegających przyczyny złego, przekraczających dozwolone granice środków zaradczych i sprowadzających katastrofę, byleby uniknąć przewidywanego przykrego wypadku? — W rzeczywistości — nie zapominajmy jednak, że rzeczywistość ta nie jest zupełnie naturalna i pierwotna, gdyż kolonje w rodzinnym lesie musiały być daleko bardziej rozsiane aniżeli to ma miejsce w dzisiejszych pasiekach — w rzeczywistości zatem, gdy królowa nie jest zapłodniona, nie dzieje się to nigdy z winy samców, zawsze nader licznych i przylatujących do dziewiczej kochanki z najdalszych stron. Chłód to raczej i deszcz zatrzymują ją zbyt długo w ulu — a jeszcze częściej niedoskonałość skrzydeł niedozwala jej towarzyszyć trutniom w szybkim ruchu ich silnych organów lotu.
Bądź co bądź natura, nie biorąc pod uwagę tych bardziej realnych przyczyn, gorliwie oddaje się trosce o powiększenie liczby samców. Dla osiągnięcia tego celu gwałci ona inne jeszcze zasady, i znaleźć można nieraz w osieroconych ulach dwie lub trzy robotnice, parte tak gorącą żądzą utrzymania gatunku, że, pomimo swych zanikłych jajników, usiłują one znieść jajka, potęgą woli rozwijają nieco swoje wyschłe narządy i wreszcie urzeczywistniają gorące swe pragnienie, udaje się im bowiem znieść kilka jajeczek, z których jednak, tak samo jak z jajeczek matki-dziewicy, wyklują się jedynie samcy.

XIII.

Stajemy tutaj w obec faktu interwencyi wyższej, ale może nieprzezornej woli, nieodparcie zagradzającej drogę rozumnej woli życia. Podobne interwencye są zjawiskiem dość częstem w świecie owadów. Ciekawą jest rzeczą przestudyowanie ich. Świat ten bardziej jest zaludniony, bardziej złożony niż inne, można też w nim nieraz łatwiej dostrzedz pewne dążenia natury, i pochwycić ją na gorącym uczynku podczas dokonywania doświadczeń, które uważać moglibyśmy za nieuzupełnione. Jednem np. z najsilniejszych jej dążeń, we wszystkiem przez nią przejawianych, jest doskonalenie każdego gatunku drogą odnoszenia przez jednostki najsilniejsze zwycięstwa nad słabszemi. Walka bywa zazwyczaj umiejętnie organizowana. Ofiara, czyniona ze słabych urasta do olbrzymich rozmiarów, co jednak jest naturze obojętne, byleby tylko nagroda zwycięzcy była skuteczna i pewna. Zdarzają się jednak wypadki, gdzie rzec można, że natura nie miała jeszcze czasu połapać się w swoich kombinacyach, przy których nagroda niemożliwa jest do zdobycia — a los zwycięzcy równie tragiczny, jak los zwyciężonych. Nie pomijając naszych pszczół, przyznać muszę, że nie znam nic bardziej zdumiewającego nad historyę pasorzyta, zwanego „Sitaris Colletis“. Przekonamy się zresztą, że niektóre szczegóły tej historyi nietyle są dalekie od historyi człowieka, jakby to się zdawać mogło na pierwszy rzut oka.
Poczwarki tych pasorzytów, właściwych dzikim żyjącym samotnie pszczołom, lepiarkom (Colletes) zakładającym swoje gniazdo w podziemnych galeryach, czychają na ofiary swoje przy wejściu do tych galeryi i w liczbie trzech, czterech, pięciu a nieraz nawet i większej, przyczepiają się do jej włosków i włażą na jej plecy. Gdyby w tej chwili miała miejsce walka słabych z silnemi, byłaby to rzecz zwykła, sprawa cała bowiem odbywałaby się zgodnie z prawami wszechświata. Ale, niewiadomo dlaczego, instynkt ich chce — a tem samem natura nakazuje im zachowywać się spokojnie, dopóki siedzą na plecach pszczoły. Podczas jej odwiedzin u kwiatów, podczas budowania i napełniania komórek, oczekują one cierpliwie swojej pory. — Z chwilą jednak, gdy jajko zostaje złożone, wszystkie rzucają się na nie i niewinna pszczoła zamyka starannie komórkę, suto zaopatrzoną w środki żywności, nie domyślając się się wcale, że daje w niej jednocześnie przytułek śmierci swego potomstwa.
W chwili, gdy komórka zostaje zamknięta, zawiązuje się pomiędzy przeciwniczkami, skupionemi dokoła jedynego jajeczka, zwykła walka, stanowiąca istotę naturalnego doboru. Najsilniejsza, najzręczniejsza chwyta swoją współzawodniczkę za kawałek ciała, nieosłonięty pancerzem, unosi ją ponad głowę i trzyma tak w swoich żuwkach w ciągu całych godzin, dopóki nieszczęsna nie wyzionie ducha. Ale podczas trwania walki, inny pasorzyt, który pozostał sam lub zdążył zwyciężyć już swojego rywala, schwycił jajko i napoczął je. Wtedy ostatni zwycięzca musi zabrać się do nowego tego wroga, co mu się bez trudu udaje, gdyż poczwarka, nasycająca swój głód przednarodzinowy, tak żarliwie zajęta jest jajkiem, że nie myśli nawet o obronie.
Nareszcie ten ostatni rywal pada bez życia a zwycięzca zostaje sam jeden w obec tak cennego i z takim mozołem zdobytego jajka. Natychmiast pogrąża głowę w otwór zrobiony przez poprzednika, i zabiera się do długiej uczty, która ma przeistoczyć poczwarkę w doskonały owad i zaopatrzyć ją w narzędzia, potrzebne do wydostania się z komórki, w której została zamknięta. Ale natura, domagająca się tej walki, obmyśliła jednak cenę jej tryumfu z taką skrupulatną ścisłością, że jedno jajko w sam raz wystarcza do wyżywienia jednego pasorzyta.
„W ten sposób — powiada M. Mayot, któremu zawdzięczamy opis tych powikłanych przygód — naszemu zwycięzcy brak pożywienia, pochłoniętego przed śmiercią przez ostatniego jego nieprzyjaciela, dla tego też nie jest on w stanie dopełnić pierwszego lenienia się, ginie więc z kolei, pozostając zawieszony na skórce jajka lub też powiększając grono pływających w słodkiej cieczy trupów”.

XIV.

Wypadek taki, jakkolwiek rzadko przebiegający z podobną wyrazistością, nie jest przecież jedyny w historyi naturalnej. Uwydatnia w nim się jasno walka pomiędzy świadomą wolą pasorzytniczej poczwarki, dążącej do życia — a niepojętą wyższą wolą natury, pragnącej również, aby poczwarka ta nietylko żyła, ale jednocześnie wzmacniała i polepszała warunki swojego bytu w stopniu silniejszym, aniżeli mogłaby to uczynić za popędem własnej woli. Dziwne jednak roztargnienie sprawia, że narzucony obowiązek doskonalenia się niweczy życie najsilniejszego nawet osobnika i „Sitaris Colletis“ zginąłby oddawna, gdyby pojedyncze jednostki, wyłączone, dzięki nieprzyjaznemu trafowi, z pod wpływu dążeń natury, nie wymykały się doskonałemu i przewidującemu prawu, które nakazuje zawsze zwycięztwo najmocniejszego.
Mogłoby się więc zdarzyć, że wielka potęga, która wydaje nam się nieświadomą ale bezwarunkowo rozumną — czego dowodzi życie przez nią organizowane i podtrzymywane — miałaby popełniać błędy? A zatem nawet jej najwyższy rozum, który wzywamy na pomoc, gdy stajemy u kresu naszych władz duchowych, ma swoje słabe strony? Jeżeli tak jest, któż prostuje te błędy? Wróćmy jednak do przemożnej jej interwencyi, objawiającej się w postaci dzieworództwa. Nie zapominajmy, że zagadnienia te, potykane w świecie bardzo nam na pozór dalekim, nader blizko nas jednak dotyczą. Przedewszystkiem, we własnem naszem ciele, z którego tak jestśmy dumni, zachodzi prawdopodobnie ten sam porządek rzeczy. Wola czy duch natury, kierujący sprawami naszego żołądka, serca i nieświadomej części naszego mózgu, nie musi wcale różnić się od woli lub ducha, objawiających się w funkcyach życiowych najpierwotniejszych zwierząt, roślin a nawet — minerałów. A wreszcie któż śmiałby twierdzić, że interwencye bardziej tajemnicze, ale niemniej niebezpieczne nie zachodzą nigdy w sferze świadomości człowieka? Po czyjej stronie — w wypadku przez nas rozpatrywanym, — okaże się ostatecznie słuszność: po stronie natury czy pszczoły?
Co miałoby miejsce, gdyby ta ostatnia, rozumniejsza lub bardziej uległa, zdając sobie aż nadto dobrze sprawę z dążeń natury, bezgranicznie była im powolną, i wiedząc, że natarczywie żąda ona od niej płodzenia samców, mnożyła je bez końca? Czy nie narażałaby w takim razie na zagładę swojego gatunku? Należałoby chyba mniemać, że istnieje wola natury, którą niebezpiecznie jest rozumieć a zgubnie — zbyt gorliwie jej ulegać — oraz, że w rzędzie jej pragnień mieści się żądanie, aby nie zgłębiać i nie spełniać wszystkich jej nakazów. Czy nie w tem tkwi właśnie jedno z niebezpieczeństw zagrażających rodzajowi ludzkiemu? I my też czujemy w sobie nieświadomie siły, dążące do celów wprost przeciwnych tym, jakich domaga się nasz rozum.
Czy nie należałoby jednak, aby rozum ten, który zazwyczaj, wyczerpawszy skromny zakres swojego działania, nie wie, w którą dalej zwrócić się stronę, zjednoczył się z temi siłami i zbogacił je swojem doświadczeniem?

XV.

Czy mamy prawo wnioskować na zasadzie niebezpieczeństw dzieworództwa, że natura niezawsze umie przystosowywać środki do celu, że to, co pragnie utrzymać, utrzymuje się niekiedy dzięki innym środkom zapobiegawczym, przedsięwziętym przeciwko samym właśnie jej aktom przezorności — a często także dzięki przypadkowym, nieprzewidzianym przez nią wcale, okolicznościom. Czy jednak w ogóle przewiduje ona, dąży do utrzymania czegokolwiek? Nasuwa się tu zarzut, że pod wyrazem „natura” rozumiemy wszystko niepojęte — i niewiele mamy decydujących faktów, które pozwalałyby nam przypisać jej myśl lub celowość. Zarzut ten jest słuszny. Manewrujemy tutaj z szczelnie zamkniętemi urnami, wypełniającemi sferę naszych pojęć o wszechświecie. Nie chcąc kłaść na nich stale i niezmiennie napisu „Nieznane”, który zniechęca i nakazuje milczenie, nadajemy im — stosownie do kształtu wielkości — nazwy takie jak: „Natura“, „Życie“, „Śmierć“, „Nieskończoność“, „Dobór“, „Geniusz rodzaju“ i wiele innych, tak samo jak poprzednicy nasi zaopatrywali je w znaki: „Bóg“, „Opatrzność“, „Los“, „Nagroda“ i t. d. Jest to ostatecznie jedno i to samo. Jeśli jednak treść pozostała ciemną, tyle zyskaliśmy przynajmniej na zmianie, że nowe napisy mniej budzą grozy i że pozwalają nam zbliżyć się do tych urn, dotykać ich i przykładać do nich ucho ze zbawienną ciekawością.
Ale — bez względu na przylepioną etykietę — nie ulega wątpliwości, że największa z tych urn, ta, która nosi napis: „Natura“ zawiera potęgę rzeczywistą, najistotniejszą ze wszystkich, siłę, która umie utrzymać na kuli ziemskiej — olbrzymią i cudowną ilość i jakość życia, używając w tym celu tak mądrze obmyślonych środków, że można powiedzieć bez przesady, iż przewyższają one wszystko, cokolwiek geniusz człowieka zdolny jest zbudować. Czy ta ilość i jakość życia mogłyby się utrzymać przy pomocy innych środków? Czy nie popełniamy błędu, dopatrując się przejawów przezorności tam, gdzie może działa tylko sprzyjający traf, który okazał się silniejszym od miljona trafów nieszczęśliwych?

XVI.

Być może; ale te przyjazne trafy dają nam powody do zachwytu, niemniejsze od tych, jakie znaleźlibyśmy niezależnie od nich. Nie rozpatrujmy wyłącznie istot, obdarzonych przebłyskiem inteligencyi i zdolnych do walczenia z ślepemi prawami; nie badajmy nawet pierwszych, niewyraźnych przedstawicieli świata zwierzęcego, na którego najniższym szczeblu stoją pierwotniaki. Doświadczenia słynnego badacza drobnoustrojów, M. H. S. Carter’a, F. R. S., przekonywają istotnie, że już w takich najniższych zarodkach, jak śluzowce, przejawia się wola, dążenie, a nawet upodobanie; że można dostrzedz próby podstępu u wymoczków, pozbawionych pozornie organizmu, takich jak np. ameba, czychająca skrycie i cierpliwie na młode acynety, wychodzące z jajnika matki, ponieważ wie doskonale, że w tej chwili nie mają one jeszcze zatrutych macek. A przecież ameba nie posiada ani systemu nerwowego, ani jakiegokolwiekbądź, dającego się zauważyć, narządu. Przejdźmy wprost do nieruchomych roślin, zależnych na pozór od wszelkich zrządzeń losu i nie zatrzymując się wcale na roślinach mięsożernych, np. na rośnikach, które zachowują się w samej rzeczy podobnie jak zwierzęta, zbadajmy lepiej przejawy geniuszu, wykazanego przez rośliny owadopylne, urządzające się w ten sposób, aby odwiedziny pszczoły nieuchronnie pociągały za sobą potrzebne im krzyżowane zapylenie.
Przyjrzyjmy się cudownie skombinowanemu układowi pylników, uczepek, ścisłemu przystawaniu i automatycznemu pochylaniu się maczużek storczyka naszych pól, noszącego nazwę „Orchis Morio“, [15] zbadajmy nieomylny ruch bujania się obu zwrotnych pręcików szałwii darniowej, której pylniki tworzą jakby zastawkę. Gdy owad siada na kwiat i chce się dostać do miodników, ukrytych na dnie, uderza pyszczkiem pręciki, które w zamian uderzają o grzbiet owadu i osypują nań pyłek; gdy zaś owad siada z kolei na sąsiednim kwiatku, musi pierwej grzbietem, opruszonym przez pyłek poprzedniego, otrzeć się o znamię, wystające z wargi górnej korony i złożyć tam pyłek.
Podziwiajmy dwoistość kwiatów, polegającą na niejednoczesnem dojrzewaniu pyłków i znamienia, co uniemożliwia samozapylanie się gnidoszu (Pedicularis salwatica) — a przekonamy się, że z chwilą, kiedy pszczoła siada na nie, wszystkie narządy tych trzech kwiatów zostają wprowadzone w ruch na sposób złożonych maszyneryi, jakie widujemy w naszych budach jarmarcznych, gdzie pajac, kogut, lub wojak wyskakują, gdy zręcznemu strzelcowi udaje się trafić w czarny punkt na tarczy celowej.
Moglibyśmy zejść jeszcze o szczebel niżej i wykazać — jak to uczynił Ruskin w swojej pracy, zatytułowanej: „Ethics of the Dust“ — nawyknienia, charakter i podstępy kryształów; ich utarczki, sposoby, na jakie się biorą, kiedy obce ciało chce zamącić prawidłowość ich planów, starszych aniżeli wszystko, cokolwiek objąć może nasza wyobraźnia; lub też kiedy chcą przyjąć lub wyrzucić nieprzyjaciela; dowieść możliwości odniesienia zwycięstwa przez słabszego nad silniejszym, jako przykład czego służyć może chociażby wszechpotężny kwarc ustępujący z dworskością miejsce skromnemu i ukrytemu epidotowi pozwalającemu, aby ten ostatni górował nad nim; zwrócić uwagę na raz okrutną, innym znów razem wspaniałą walkę kryształu skalnego z żelazem; na prawidłowe, niepokalane pęcznienie przezroczystej masy, niedopuszczającej nawet cienia zmazy i chorobliwy rozrost, oczywistą rozwiązłość sąsiada, rozpierającego się nędznie w próżni. Moglibyśmy wspomnieć też o zadziwiających zjawiskach zabliźniania się i przywracania form krysztalicznych, o czem mówi Claude Bernard i t. d. Ukryta w nich tajemnica tkwi jednak zbyt głęboko — wróćmy lepiej do naszych kwiatów, będących przedstawicielami życia, pozostającego jeszcze w pewnym stosunku do naszego. Nie wchodzą tu już w grę zwierzęta lub owady, którym przypisujemy szczególną i rozumną wolę, podtrzymującą ich byt. Niewiadomo czy słusznie, czy też niesłusznie odmawiamy jej kwiatom. W każdym razie nie możemy dopatrzeć się w nich ani śladu tych narządów, w których zazwyczaj rodzą się i mieszczą: wola, rozum, zapoczątkowanie czynu. Tem samem cała ich cudowna działalność wypływa bezpośrednio z tego, co ogólnie chrzcimy mianem „Natury“. To już nie rozum osobnika, ale nieświadoma i niepodzielna potęga, zastawiająca sidła odmiennym postaciom samej siebie. Czy wyprowadzimy ztąd wniosek, że sidła te są czemś innem, niż dziełem prostego przypadku, ustalonem dzięki przypadkowej też rutynie? Nie mamy jeszcze prawa do podobnego twierdzenia. Można powiedzieć, że w braku takich cudownych układów, kwiaty te nie utrzymałyby się przy życiu, ale że natomiast zastąpiłyby je inne, które obeszłyby się bez krzyżowanego zapylania, i nikt nie zauważyłby nawet niebytu pierwszych a życie, falujące na ziemi, nie wydałoby się nam mniej niezrozumiałem, mniej różnorodnem, ani mniej zdumiewającem.

XVII.

A jednak, prawie niepodobna byłoby nie uznać, że akty, mające zupełny pozór przejawów przezorności i rozumu, wywołują i podtrzymują owe szczęśliwe trafy. Z czego wyłaniają się one?
Czy z samej materyi, czy z siły, z której materya czerpie życie? Nie powiem, że „to sprawa dla nas obojętna“, przeciwnie, zależeć nam powinno niezmiernie na dowiedzeniu się prawdy. Ale zanim się jej dowiemy, tymczasem — niezależnie od faktu, czy kwiat dąży do utrzymania i doskonalenia życia, danego mu przez naturę, czy natura czyni wysiłki w celu utrzymania i polepszenia bytu kwiatka, czy wreszcie traf tylko kieruje trafem — mnóstwo pozorów każe nam wierzyć, że chwilami tchnienie równe najlotniejszym naszym myślom wyłania się z źródła wszechrzeczy które musimy podziwiać, nie wiedząc nawet, gdzie jest jego siedlisko. Zdaje nam się nieraz, że to źródło wszechrzeczy błądzi. Jakkolwiek jednak zakres naszych wiadomości niezmiernie jest ograniczony, mamy niejednokrotnie okazyę przekonać się, że błąd ten jest aktem przezorności, przechodzącej granice naszego przewidywania. Nawet na tym ciasnym widnokręgu, jaki jesteśmy w stanie ogarnąć naszym wzrokiem, możemy dostrzedz — że o ile natura zdaje się mylić na jednym punkcie — dzieje się to tylko wskutek tego, że uważa za pożyteczne naprawić gdzieindziej domniemaną swoją nieopatrzność!
Postawiła ona te trzy kwiaty, o których mówiliśmy w tak trudne warunki, że nie mogą się one same zapylić; postępowanie jej można objaśnić w ten sposób, że uważa za korzystne, (jakkolwiek niepodobna dociec, jakiemi kieruje się pobudkami), aby te trzy kwiaty były zapylane przez swoich sąsiadów; przejawia więc na prawo od nas geniusz, którego nie wykazała na lewo, a czyni to w tym razie za pomocą pobudzania władz umysłowych swoich ofiar.
Wybiegi tego geniusza pozostaną dla nas niezrozumiałe, ale poziom jego zawsze będzie jednaki. Zdaje się on popełniać błąd, o ile w ogóle uważamy błąd za możliwy, ale natychmiast naprawia go. W którąkolwiek zwrócimy się stronę, zawsze góruje nad nami. Jest on niejako, otaczającym nas dokoła, oceanem, olbrzymią kaskadą wody, nigdy nie opadającej, na której najzawrotniejsze, najśmielsze, najbardziej niezależne nasze myśli będą zawsze tylko bańką przelotną. Dzisiaj nazywamy go naturą — a jutro wynajdziemy dlań może inne hasło, groźniejsze albo bardziej łagodne. Tymczasem króluje on równocześnie i jednakowo rozumnie nad życiem i śmiercią — a zarazem dostarcza obu nieprzejednanym siostrom wspaniałej lub koniecznej broni, wstrząsającej czy też zdobiącej ich łono.

XVIII.

Co zaś dotyczy kwestyi, czy przedsiębiera on środki ostrożności w celu podtrzymania tego, co roi się na jego powierzchni, czy też należy ostatecznie uznać — nie wychodząc z błędnego koła — że to, co krąży na powierzchni, zachowuje się opornie względem samego geniusza nawet — musimy rozstrzygniecie jej pozostawić przyszłości. Niepodobna wiedzieć, czy gatunek utrzymał się przy życiu pomimo niebezpiecznych starań wyższej woli, czy niezależnie od nich, czy wreszcie wyłącznie tylko dzięki nim.
Wszystko, cokolwiek możemy stwierdzić, sprowadza się do faktu, że dany gatunek istnieje — a tem samem, że natura tryumfuje na tym punkcie. Ale któż nam wyjawi, ile innych, których wcale nie znaliśmy, padło ofiarą jej roztargnionego lub nadmiernie przezornego ducha? Po za tem skonstatować możemy jeszcze zadziwiające i nieraz wrogie kształty, w jakich przejawia się — czasem w stanie bezwzględnej nieświadomości a czasem z pewną dozą świadomości — dziwna fala, zwana życiem, tchnąca duszę zarówno w nas, jak i we wszystkie inne twory i będąca tem właśnie, co rodzi nasze myśli, które ją badają i nasz słaby głos, usiłujący mówić o niej.




Księga piąta.

Wzlot małżeński.

I.

Przyjrzyjmy się teraz, w jaki sposób ma miejsce zapłodnienie królowej pszczół.
I tutaj przedsięwzięła natura nadzwyczajne środki w celu poparcia połączenia się samców i samiczek, pochodzących z różnych szczepów; dziwne prawo, niczem nie wywołane, kaprys — a może pierwotna nieostrożność, której naprawienie wyczerpuje najcudowniejsze siły jej działalności.
Bardzo prawdopodobnie, że gdyby obróciła ona — na zapewnienie życia, złagodzenie cierpień, osłodzenie śmierci oraz usunięcie przerażających trafów — połowę geniusza, zużytego na krzyżowane zapłodnienie oraz na czynienie zadość kilku innym samowolnym kaprysom, wszechświat byłby dla nas zagadką, mniej niezrozumiałą, mniej budzącą politowania, aniżeli ta, którą staramy się zgłębić. Nie z tego jednak, co mogłoby być, ale z tego, co jest, musimy czerpać naszą wiedzę i nasze zainteresowanie się bytem.
Dokoła dziewiczej królowej, żyjąc z nią w gromadzie ula, miotają się setki gwałtownych, zawsze upojonych miodem, samców, których jedyna racya bytu polega na akcie miłosnym. Ale, pomimo nieustannego stykania się dwóch niespokojnych płci, które w każdem innem miejscu pokonałyby wszelkie przeszkody, nigdy połączenie nie ma miejsca w ulu i nigdy nie udało się zapłodnić uwięzionej królowej.[16]
Otaczający ją kochankowie nie domyślają się kim jest, dopóki pozostaje wpośród nich. Nie przypuszczając nawet, że przed chwilą dopiero z nią się rozstali, że spali z nią na tych samych plastrach, że potrącili ją może w gwałtownym swoim odlocie — ulatują na poszukiwanie jej w dal niezmierzoną, w najbardziej ukryte zakątki na widnokręgu. Rzec można, że zadziwiającemi swemi oczyma, które pokrywają całą ich głowę błyszczącym szyszakiem, nie rozpoznają jej i nie pragną jej widoku, dopóki nie szybuje ona w lazurowej toni. Codziennie od 11-ej do 3-iej, kiedy światło dzienne w pełnym jaśnieje blasku a szczególniej, kiedy południe roztacza aż po krańce nieba wielkie swoje błękitne skrzydła, rozżarzające słoneczne ognie, mkną, przyozdobione kitami, hordy — na poszukiwanie bardziej królewskiej i bardziej niedostępnej małżonki, aniżeli wymyślić ją mogła którakolwiek z legend o zaczarowanych księżniczkach. Bowiem otacza ją dwadzieścia lub trzydzieści pokoleń, które przyleciały ze wszystkich okolicznych osad, aby utworzyć orszak, złożony z dziesięciu tysięcy pretendentów; z tych wszystkich jeden jedyny powołany będzie do otrzymania jedynego uścisku i ta jedna, jedyna minuta szczęścia popchnie go w tej samej chwili w objęcia śmierci, wszyscy zaś towarzysze jego krążyć będą, jako niepotrzebni widzowie, dokoła splecionej w uścisku pary i zginą wkrótce, nie doczekawszy się cudownego i zgubnego zjawiska.

II.

Nie przesadzam tej zdumiewającej i szalonej szczodrobliwości natury. Najlepsze ule mieszczą zazwyczaj czterystu lub pięciuset samców. W ulach zwyrodniałych lub słabszych bywa ich cztery lub pięć tysięcy, im bliższy bowiem ul jest ruiny, tem więcej produkuje trutniów. Można powiedzieć, że przeciętnie pasieka, złożona z dziesięciu kolonij, rozsypuje w przestworzu w danym momencie dziesięć tysięcy samców, z których dziesięciu lub piętnastu, co najwyżej, osobnikom uda się wypełnić jedyny akt, dla którego zostali zrodzeni.
W oczekiwaniu tej chwili wyczerpują zapasy grodu i nieustanna praca pięciu lub sześciu robotnic z trudnością wystarcza na wyżywienie każdego z tych bezczynnych, żarłocznych i wyrodnych darmozjadów, których jedynym, niezmordowanie pracującym organem, są: język i żuwki. Ale natura jest zawsze wspaniałomyślna, gdy wchodzą w grę zaś funkcye i przywileje miłości, skąpa kiedy idzie o narządy i organy pracy.
Szczególne okazuje sknerstwo w stosunku do wszystkiego, co ludzie nazywają cnotą; nie liczy się zaś wzamian z klejnotami ani względami, któremi hojnie zasiewa drogę najmniej zajmujących kochanków. Na wsze strony rozlega się jej głos, wołający: „Łączcie się i mnóżcie, niema innego prawa, innego celu po nad miłość“, i półgłosem dodaje: „a potem wleczcie swój żywot dalej, jeżeli możecie; to już mnie nic nie obchodzi“. Daremnie dążymy do czego innego, daremnie doszukujemy się i chcemy widzieć sprawy odmienne; wszędzie odnajdujemy tę samą moralność, tak różną od naszej. Przyjrzyjcie się jej niesprawiedliwemu skąpstwu i szalonemu zbytkowi, jakie przejawia w stosunku do tych samych małych istotek. Od narodzin aż do śmierci musi surowa zbieraczka łupu lecieć daleko, w najciemniejsze gęstwiny, na poszukiwanie mnóstwa, ukrywających się, kwiatów. Musi odnajdywać w labiryntach — miodniki, w tajemniczych przejściach — główki pyłkowe, miód i ukryty pyłek. A przecież jej oczy, jej narządy węchowe są oczami i organami istoty upośledzonej w porównaniu z samcem. Gdyby ci ostatni byli nawpół ślepi i pozbawieni węchu, nie cierpieliby na tem i zaledwie odczuwaliby brak tych zmysłów. Nie mają nic do roboty, nie zbierają żadnego łupu. Pokarm, jaki spożywają, zostaje im podawany w stanie zupełnie gotowym — a całe ich życie upływa na sączeniu miodu wprost z plastrów, w ciemności ula. Ale są oni pośrednikami miłości — a wiemy, że najwspanialsze i najwyszukańsze dary rzucane bywają zawsze pełnemi garściami w przepaść przyszłych nadziei. Jeden na tysiąc z pomiędzy nich będzie mógł raz jedyny w swojem życiu połączyć się w głębi lazurowych przestworzy z królewską dziewicą. Jeden na tysiąc podąży na chwilę śladem samiczki, która nie stara się wcale uciekać. Ale i to wystarcza. Stronna potęga otworzyła im na oścież podwoje, wiodące do bajecznych swoich skarbów. Każdego z przypuszczalnych kochanków, z których 999 pójdzie na rzeź w kilka dni po krwawych godach tysiącznego, obdarzyła ona 13-ma tysiącami oczu z każdej strony głowy — a przecież robotnice mają ich tylko po sześć tysięcy.
Zaopatrzyła, wedle obliczeń Cheshire’a, macki ich 37, 800-mi węchowych komórek, których robotnica posiada zaledwie 5.000. Oto przykład nierównego podziału, jaki daje się spostrzegać wszędzie w stosunku do darów, jakiemi natura hojnie obsypuje miłość — i datków, skąpo wydzielanych pracy; względów, okazywanych czynnikom, dającym bodziec do życia za pośrednictwem rozkoszy — i obojętności, z jaką traktuje osobniki, cierpliwie podtrzymujące swój byt drogą ciężkiej, żmudnej pracy. Kto chciałby oddać wiernie charakter natury, opierając się na rysach, tu uwydatnionych, zrobiłby z niej nadzwyczajną postać, nie przypominającą w niczem naszego ideału, który przecież musi być także na niej samej wzorowany. Ale człowiek zbyt wielu nieświadom jest rzeczy, aby mógł zdobyć się na taki portret który musiałby w jego odbiciu składać się z jednej ogromnej ciemnej plamy i dwóch lub trzech co najwyżej — niewyraźnych świetlnych punkcików.

III.

Niewielu — sądzę — ludziom udało się podpatrzeć tajemnicę zaślubin królowej-pszczoły, obrzęd godów weselnych, których świątynią jest niezmierzona i olśniewająca dal pięknego, pogodnego nieba. Można jednak pochwycić moment niezdecydowanego odlotu oblubienicy i zbrodniczego powrotu małżonki.
Pomimo całej swojej niecierpliwości, wybiera ona dzień i godzinę i czeka, ukryta za drzwiami, aż zabłyśnie cudowny poranek, ozłacający, usłane w głębi lazurowego stropu, ślubne jej łoże. Kocha ona tę chwilę, kiedy brylantowe krople rosy wilżą jeszcze wspomnieniem poranku liście i kwiaty; kiedy resztka świeżości konającej jutrzenki walczy ostatnim wysiłkiem ze spiekotą dnia — jak naga dziewica w ramionach zakutego w ciężki pancerz wojownika; kiedy cisza i szkarłat róż zbliżającego się południa pozwalają jeszcze zalatywać tu i owdzie balsamicznej woni porannych fijołków, odzywać się od czasu do czasu przejrzystem echem świtania.
Ukazuje się wtedy na progu wśród obojętnego tłumu zbieraczek łupu, oddanych własnym sprawom, albo też otoczona przerażonymi robotnicami — zależnie od tego, czy pozostawia w ulu księżniczki, czy też niema kim jej zastąpić. Wyfruwa, cofając się, wraca dwa lub trzy razy na próg i dopiero, kiedy zdąży utrwalić w pamięci dokładnie położenie swojego królestwa, którego nigdy nie oglądała z zewnątrz, leci lotem strzały pod sam strop nieba, wznosząc się w ten sposób na tak zawrotne wyżyny i dosięgając takich stref świetlanych, o jakich wszystkie inne pszczoły nie śmią nawet marzyć. Zdala, dokoła kwiatów, gdzie krążą w słodkiej bezczynności, zebrały się trutnie, które wnet dostrzegły zjawienie się królowej i poczuły czarowną woń, przenikającą aż do sąsiednich pasiek. Wnet gromadzą się hordy i toną jej śladem w oceanie wesela, którego jasne brzegi odsuwają się wciąż dalej i dalej. Ona, upojona posiadaniem skrzydeł, posłuszna wspaniałemu prawu rodzaju, obierającemu dla niej kochanka i nakazującemu, aby najsilniejszy tylko dotarł sam jeden na szczyty, wzbija się wciąż wyżej i wyżej — Lazurowy eter poranku przenika po raz pierwszy przez oddechowe otwory w głąb jej kadłuba i szumi jak krew nieba w tysiącu pór, łączących się z dwoma oddechowemi mieszkami, wypełniającymi połowy jej ciała i odżywianemi powietrzem. A ona mknie coraz wyżej. Musi dotrzeć do pustynnej strefy, w której niema już ptaków, mogących zamącić ciszę tajemniczego obrządku.
Wznosi się jeszcze wyżej — a tymczasem rozsypana pod nią bezładna rzesza wciąż maleje i na dół opada. Słabi, kalecy, starcy, nierozwinięci, źle odżywieni w leniwych lub nędznych osadach — cofają się wpół drogi i znikają w próżni. Tylko drobna, niezmordowana garstka pozostaje zawieszona w tęczowym bezmiarze. Ostatnim wysiłkiem zemdlonych skrzydeł chce wzbić się jeszcze wyżej śladem kochanki, ale jeden tylko wybrany, obdarzony siłą niepojętą, dociera do niej, chwyta ją, i przenika — a mknąca w górę, wężowa linja ich zespolonego polotu — wiruje przez mgnienie oka w szale upojenia zabójczą miłością.

IV.

Większość istot ma niejasne przeczucie, że tylko kapryśny traf, rodzaj błonki przezroczystej oddziela miłość od śmierci i że głęboka myśl natury domaga się zgonu w chwili zapoczątkowania nowego życia. Prawdopodobnie ten dziedziczny lęk nadaje tyle znaczenia miłości. Tutaj przynajmniej urzeczywistnia się w swojej pierwotnej prostocie ta idea, której wspomnienie krąży jeszcze dokoła ludzkich pocałunków. Wnet po nastąpieniu połączenia otwiera się brzuch samca, narząd się oddziela, pociągając za sobą wnętrzności — a porażone gromem godowym, próżne już ciało — wiruje przez chwilę i spada w przepaść.
Ta sama myśl przewodnia, która, w niedawno omawianem przez nas, dzieworództwie, poświęcała przyszłość ula dla nadmiernego rozmnażania samców, podporządkowuje tutaj byt samca przyszłości ula.
Myśl ta wprawia nas stale w zdumienie; im więcej ją badamy, tem bardziej słabną pewniki — a Darwin np. (powołuję się na niego, jako na człowieka, który studyował ją najsystematyczniej i z największym zapałem), nie przyznając się do tego przed sobą samym, traci na każdym kroku grunt pod nogami i zawraca z drogi w obec niespodziewanych i najzupełniej sprzecznych zjawisk. Przypatrzcie mu się, o ile chcecie być świadkami wzniosłego, acz upokarzającego widoku geniuszu ludzkiego, pasującego się z niezmierzoną potęgą, przypatrzcie mu się, gdy usiłuje rozwikłać dziwaczne, bajecznie tajemnicze i niepowiązane prawa, dotyczące bezpłodności i płodności mięszańców lub różnolitości charakterów osobnika i rodzaju. Zaledwie zdążył sformułować zasadę — a już opadają go wątpliwości i wnet, obciążone masą ustępstw, prawo — szczęśliwe jest, jeżeli uda się mu znaleść przytułek gdzieś w kącie i utrzymać chociażby tytułem wyjątku resztki racyi bytu.
W mieszańcach bowiem, w różnolitości, w instynkcie, w przejawach walki o byt, w doborze, w geologicznem uwarstwieniu i rozmieszczeniu geograficznem istot organicznych, we wzajemnem powinowactwie — jak we wszystkiem zresztą i wszędzie — myśl natury jest drobiazgowa i zarazem niedbała, niestała i niewzruszona, nieruchoma i ożywiona, jedna i niezliczona, wspaniała i nędzna. Rozporządzając niegdyś olbrzymiemi i dziewiczemi obszarami prostoty, zaludniła je drobnemi pomyłkami, przeczącemi sobie wzajem prawami, małemi, ale trudnemi do rozwiązania zagadkami, które zabłąkały się w istniejącym świecie jak stado błędnych owiec. Co prawda, wszystko to zachodzi na naszej siatkówce, odbijającej tylko rzeczywistość, przystosowaną do naszych wymiarów i do naszych potrzeb; i nic nie upoważnia nas do przypuszczania, że natura traci z oka swoje względy i swoje zabłąkane rezultaty.
W każdym razie rzadko pozwala im zapędzać się zbyt daleko, i docierać do kresów nielogicznych lub niebezpiecznych. Rozporządza ona dwiema siłami, które zawsze zwyciężają — a kiedy zjawiska przekraczają pewne granice, daje ona hasło życiu lub śmierci, przywracającym zawsze porządek i obojętnie skierowującym bieg zjawisk na właściwe tory.

V.

Wymyka się nam ona zewsząd, zapoznaje większość naszych zasad i niweczy wszystkie nasze środki ostrożności. Naprawo od nas, nie dosięga do naszych pojęć, ale za to na lewo wznosi się nagle po nad niemi jak góra niebotyczna. Co chwila zdaje nam się że łapiemy ją na pomyłce — zarówno w dziedzinie pierwszych jej prób, jak i w sferze zjawisk najwyższych, czyli w świecie człowieka. Uświęca ona tu instynkt ciemnych mas, bezwiedną niesprawiedliwość gromady, porażkę rozumu i cnoty, oraz poziomą etykę, kierującą wartkim prądem rodzaju i wyraźnie niższą od moralności, jaką może objąć i jakiej może pragnąć rozum, łączący się z drobną, jaśniejszą falą, płynącą w górę rzeki. A jednak, czy niesłusznie zadaje sobie tenże sam rozum pytanie, azali obowiązkiem jego nie jest dociekanie wszelkiej prawdy — a tem samem szukanie na równi z innemi i prawd moralnych — raczej w tym chaosie, aniżeli w sobie samym, gdzie wydają się one stosunkowo tak jasnemi i tak dokładnie określonemi?
Nie myśli on wcale o odmawianiu słuszności i wartości swojemu ideałowi, uświęconemu przez tylu bohaterów i tylu mędrców, ale przypuszcza może nieraz, że ideał ten został stworzony zanadto niezależnie od olbrzymiej masy, której niepewnego piękna przedstawicielem być mniema. Słusznie mógł obawiać się dotychczas, że, przystosowując swoją etykę do etyki natury, mógłby zburzyć to, co jest podług niego arcytworem tej samej natury. Ale teraz, kiedy zna ją nieco lepiej i kiedy kilka odpowiedzi niejasnych jeszcze, ale otwierających nieprzewidzianie szerokie widnokręgi, ukazały mu pewien plan i rozum, wyższe nad wszystko, co mógłby sobie wyobrazić, zamykając się w ciasnem kole własnej swej istoty — mniej się lęka, mniej gwałtowną odczuwa potrzebę chronienia się pod opiekuńcze skrzydła niezwykłych własności i przyczyn. Wnioskuje, że to, co jest tak wielkie, nie umiałoby dawać przykładu słabnięcia woli — Chciałby wiedzieć czy nie nadeszła chwila poddania swoich zasad, pewności i marzeń surowszemu egzaminowi.
Powtarzam, że nie myśli on wcale o wyzbyciu się swojego ludzkiego ideału. To samo właśnie, co zniechęcało go do tego ideału, każe mu doń powrócić. Natura nie mogłaby dawać fałszywych wskazówek umysłowi, dla którego każda prawda, nie stojąca co najmniej na wysokości własnych jego dążeń, nie wydaje się dostatecznie wzniosłą, aby mógł ją uznać za ostateczną i godną szerokiego planu, jaki sili się ogarnąć. Zmiana pojęć następuje tylko wtedy w jego życiu, kiedy pojęcia te dojrzewają wraz z nim: i długo jeszcze wmawiać sobie będzie, że rozwija się, gdy w rzeczy samej powraca tylko do dawnego pojmowania dobra. W myśli jego dokonywa się jednak przeobrażenie z większą swobodą — i może on zniżyć się bezkarnie w zapale swojej kontemplacyi aż do umiłowania — na równi z cnotami — najokrutniejszych, najniemoralniejszych w życiu sprzeczności, przeczuwa bowiem, że mnóstwo, kolejno po sobie następujących, nizin — wiedzie na wzgórze, na którem pragnie i spodziewa się stanąć.
Względy te jednak nie przeszkadzają mu bynajmniej, aby — przy całem dążeniu do ścisłej wiedzy (wówczas nawet, gdy poszukiwania doprowadzają go do rzeczy biegunowo przeciwnych tym, jakie ukochał) — nie kierowała postępkami jego najwznioślejsza w ludzkiem pojęciu prawda, aby nie zatrzymywał się na najwyżej stojącym, tymczasowym układzie. Wszystko, cokolwiek potęguje dobroczynność i sprawiedliwość, znajduje natychmiastowe zastosowanie w jego życiu; wszystko, co zmniejszałoby je, pozostaje w niem w zawieszeniu, jak owe sole nierozpuszczalne, które rozpadną się dopiero w chwili decydującego doświadczenia. Może on uznawać bardziej poziomą prawdę, ale, kiedy idzie o stosowanie do niej postępków, czekać będzie — chociażby wieki całe, o ile okaże się tego potrzeba — dopóki nie dostrzeże związku, jaki zachodzi pomiędzy tą prawdą — a prawdami tak nieskończonemi, że obejmą one wszystkie inne i będą nad niemi górowały. Słowem, odróżnia on ściśle względy moralne od względów rozumowych i przyjmuje z pomiędzy pierwszych tylko wznioślejsze i piękniejsze od uznanych dawniej. A jeśli naganne jest takie oddzielanie pojęć jednych od drugich, jak to czynimy często w życiu, postępując wskutek tego gorzej, niż nam się wydaje; to przecież działamy rozumnie i zbawiennie, jeżeli, widząc gorsze, idziemy za lepszem i jeśli czyny nasze górują nad naszemi myślami: doświadczenie człowieka bowiem pozwala mu z dnia na dzień wyraźniej rozumieć, że najzawrotniejsze wyżyny, do jakich dotrzeć mogłaby myśl jego, nigdy nie dosięgną tajemniczej prawdy, którą usiłuje odnaleźć. Nadto, gdyby okazało się nawet, że wszystkie dawne poglądy jego były fałszywe, pozostałby mu jeden prosty i naturalny powód do nieporzucania ludzkiego jego ideału.
Im więcej siły przypisuje ideał ten prawom natury, zdającym się uczyć nas egoizmu, niesprawiedliwości i okrucieństwa, tem potężniejsze zarazem są w jego pojęciu te prawa, które dają przykład wspaniałomyślności, miłosierdzia i wyrozumiałości. Z chwilą kiedy człowiek zaczyna przeprowadzać równy podział ról, wyznaczonych przezeń wszechświatowi i samemu sobie, dostrzega on, że prawa dobroczynne są tak samo zasadnicze — jak prawa okrutne. Te ostatnie są równie głęboko wyryte w jego umyśle, jak pierwsze objawiają się we wszystkiem, co go otacza.

VI.

Powróćmy jednak do tragicznych zaślubin królowej. W danym przykładzie natura wymaga — przez wzgląd na krzyżowane zapłodnienie — aby połączenie trutnia i królowej było jedynie możliwe wysoko, w obłokach. Życzenia jej jednak plączą się nakształt sieci — a najważniejsze jej prawa muszą nieustannie przedostawać się przez wiązania innych praw, które znów w chwilę później przejdą zkolei przez oczka pierwszych.
Zapełniwszy niebo niezliczonemi niebezpieczeństwami: zimnemi wiatrami, prądami, burzami, trąbami powietrznymi, ptakami, owadami, kroplami wody, które także posłuszne są nieugiętym prawom — musi postąpić w ten sposób, aby to połączenie odbyło się z błyskawiczną szybkością. Udaje jej się to dzięki natychmiastowej śmierci samca. Jeden uścisk wystarcza, związek uskutecznia się już w samem łonie małżonki.
Królowa zlatuje z rozbłękitnionych wyżyn do ula a za nią — niby zwycięzkie sztandary — powiewają wytoczone trzewia kochanka. Niektórzy pszczelarze utrzymują, że robotnice witają radośnie, brzemienny w zapowiedzi szczęśliwej przyszłości, powrót swojej władczyni. Büchner, pomiędzy innymi, rysuje szczegółowy obraz tego tryumfalnego przyjęcia. Czatowałem niejednokrotnie na powrót oblubienicy i przyznaję, że nie udało mi się zauważyć niezwykłego ożywienia, z wyjątkiem tylko tych wypadków, gdzie szło o młodą królowę, która wyfrunęła na czele roju, stanowiąc jedyną nadzieję osady, niedawno założonej a więc pustej jeszcze. W takich chwilach szał niemal ogarnia wszystkie robotnice, spieszące na jej spotkanie. Ale zazwyczaj, pomimo, że niebezpieczeństwo, zagrażające ulowi, nie jest wcale mniejsze, zdają się zapominać o niem. Okazały się bardzo przewidującemi ale tylko do chwili zezwolenia na wytępienie królowych — rywalek. Tutaj instynkt już je opuszcza — jest to jakby wyłom w ich przezorności. Zachowują się dość obojętnie. Podnoszą głowę, dostrzegając może zbrodnicze świadectwo zapłodnienia, ale przyjmują je z pewnem jeszcze niedowierzaniem i zapewnie dla tego nie zdradzają uszczęśliwienia, na jakie przygotowana była nasza wyobraźnia. Trzeźwe i niełatwo dające się porwać mrzonkom, czekają prawdopodobnie na inne jeszcze dowody — w obawie przedwczesnej uciechy. Niesłusznie czynimy, żądając logiki i ludzkiej zupełnie subtelności uczuć od małych tak różnych od nas istotek. Badając pszczoły, zarówno jak wszystkie inne żywe istoty, opromienione odblaskiem naszej inteligencyi, otrzymujemy rzadko wyniki tak ścisłe, jakich opisy czytamy w książkach. Zbyt wielu okoliczności nie znamy zupełnie.
Po cóż przedstawiać je jako doskonalsze aniżeli są i mówić to, co w rzeczy samej nieistnieje? Jeżeli są ludzie, którzy mniemają, że byłyby one ciekawsze, gdyby były podobne do nas — należy przypisać opaczny ich sąd temu, że nie wyrobili sobie oni jeszcze właściwego pojęcia o zjawiskach, które słusznie powinny budzić zaciekawienie szczerego umysłu. Celem badacza nie jest wprawianie w podziw, ale zrozumienie; niemniej będzie ciekawem proste zaznaczenie szczerb w inteligencyi oraz opis wszystkich oznak ustroju mózgowego, różnego od naszego, aniżeli komunikowanie cudów o nim.
Jednakże obojętność nie jest powszechna — i kiedy zdyszana królowa ukazuje się na progu, pewna ilość pszczół gromadzi się dokoła niej i wprowadza ją pod dach dokąd słońce, ten bohater wszystkich świątecznych dni ula, przeciska się lękliwemi krokami i spowija w cienie i lazury woskowe ściany i miodowe zasłony. Co prawda, oblubienica nie zdradza większego przejęcia się, aniżeli podwładny jej lud: w ciasnym mózgu tej praktycznej i okrutnej monarchini niema wcale miejsca na różnorodne wzruszenia. Jedna pochłania ją tylko troska, mianowicie chęć jaknajprędszego pozbycia się niemiłej pamiątki, pozostawionej przez małżonka i krępującej jej ruchy. Siada na progu i starannie odrywa niepotrzebne narządy, chwytane, w miarę wydzierania ich, przez robotnice i daleko przez nie odrzucane. Samiec dał jej wszystko, co posiadał — i daleko więcej, aniżeli było potrzebne. W woreczku jej nasiennym pozostaje tylko ciecz nasienna, gdzie pływają miliony zarodków, które aż do ostatniego dnia jej życia, będą w głębi jej łona dopełniały kolejno, przy przechodzeniu jajeczek, tajemniczego połączenia pierwiastku samczego z samiczym. Rezultatem tego połączenia będą narodziny robotnic. Drogą dziwnej zamiany dostarcza królowa pierwiastku męzkiego, a samica — żeńskiego. W dwa dni po dokonaniu aktu spółkowania składa ona pierwsze swoje jajka i wnet otoczona zostaje najtroskliwszemi staraniami poddanych. Od tej chwili, obdarzona dwupłciowością, nosząca w sobie niewyczerpany zapas męzkich ciałek nasiennych, rozpoczyna właściwe swoje życie, nie opuszcza już ula, oglądając po raz drugi światło słoneczne tylko w takim razie, jeżeli wyfruwa na czele roju; płodność jej ustaje dopiero z chwilą zgonu.

VII.

Taka jest historya cudownych zaślubin, najczarowniejszych, jakie możemy sobie wymarzyć, niebiańskich i tragicznych, uniesionych porywem żądzy w nadobłoczne światy, błyskawicznie szybkich i wiecznych, jedynych i olśniewających, samotnych i nieskończonych. Zachwycający obraz szału, gdzie śmierć, co porywa w zimne swe ramiona w głębi najpiękniejszych i nieprzejrzanych, dziewiczych, bezbrzeżnych przestworzy, wyciska wśród królewskiego błękitu tragiczną pieczęć na jednej sekundzie szczęścia, oczyszcza w niepokalanej światłości poziomą przymieszkę miłosnego aktu i czyni pamięć pocałunku niezatartą. — Poprzestając tym razem na dziesiątej zaledwie cząstce rozkoszy, własnemi, macierzyńskiemi już dłońmi, podejmuje się wprowadzenia i połączenia na długą, nierozerwalną przyszłość — w jednem i tem samem ciele — dwóch drobnych, wątłych żywotów.
Głęboko ukryta prawda pozbawiona jest całej tej poezyi, posiada ona natomiast inną, do której zrozumienia mniej jesteśmy zdolni, ale którą kiedyś może pojmiemy i ukochamy. Natura nie zadawała sobie trudu wyprawiania tym dwom „skrótom atomów“ — jak je nazywał Pascal — świetnych godów weselnych, idealnej chwili miłosnego szału.
Miała ona jedynie na względzie, jak to powyżej zaznaczyliśmy, udoskonalenie gatunku przez skrzyżowane zapłodnienie. Aby zapewnić sobie dobry rezultat zabiegu ukształtowała ona organ samca w sposób uniemożebniający mu użycie go gdzieindziej niż w przestworzu. Musi on długotrwałem fruwaniem rozszerzyć przedewszystkiem dostatecznie swoje dwa mieszki dychawkowe. Te olbrzymie pęcherze, napełnione powietrzem wypierają dolne części odwłoka i ułatwiają wysunięcie organu. Na tem polega cały sekret fizyologiczny — dość pospolity, jak zarzucą jedni, nawet niemiły, zdaniem innych — czarownego polotu kochanków, olśniewającego przebiegu tych wspaniałych zaślubin.

VIII.

„A więc będziemy musieli zawsze — powie poeta — zadawalniać się bujaniem po nad prawdą?
Tak w każdej chwili, przy każdej okazyi zadawalniajmy się bujaniem, nie po nad prawdą — co jest niemożliwem, ponieważ nie wiemy, gdzie się ta prawda mieści — ale po nad drobnemi pewnikami, które odsłaniają się przed naszym wzrokiem.
Jeżeli za sprawą jakiegoś przypadku, wspomnienia, nawet jakiejś ułudy, namiętności, upodobania, wreszcie dzięki jakiejbądź przyczynie — przedmiot pewien wydaje nam się piękniejszy, aniżeli innym ludziom, ceńmy wysoko tę przyczynę. Niech nam ona będzie droga, chociażby nawet była błędem, nie przeszkadza to bowiem bynajmniej, aby moment, otwierający nam oczy na nieznane dotychczas piękno przedmiotu, nie był zarazem chwilą, najbardziej ułatwiającą poznanie prawdy. Piękno, które mu przypisujemy, zwraca naszą uwagę na istotne jego piękno i wielkość, niełatwe wcale do odkrycia i polegające na stosunku, w jakim każdy przedmiot pozostaje z konieczności do praw, do zasadniczych i wieczystych sił. Zdolność do zachwytu, zawdzięczająca zbudzenie się swoje ułudzie, nie będzie stracona dla prawdy, wcześniej lub później odkrytej. — Słowem, uczuciem, zapałem, wznieconym przez dawne urojone piękności — wita dzisiaj ludzkość prawdy, które może nie byłyby się zrodziły i nie znalazłyby sprzyjającego gruntu, gdyby owe, poświęcone na ołtarzu dociekań, mrzonki nie opromieniały i nie ogrzewały serca i umysłu, do którego prawdy te mają zstąpić. Szczęśliwe są oczy, umiejące, bez wdziewania różowych szkieł, dostrzegać wielkość zjawiska! Wszystkie inne muszą przejść przez szkołę złudzeń, aby nauczyć się patrzeć, zachwycać i radować. Sięgając tam „gdzie wzrok nie sięga“ jeszcze nie będą patrzyły zbyt wysoko. Gdy zdaje im się, że są blizkie prawdy — ulatuje ona na bardziej niedościgłe jeszcze wyżyny: zbliżają się zaś do niej, wielbiąc ją — Doznając najwyższych uciech, nigdy nie będą cieszyły się napróżno, choć nigdy nie wzniosą się po nad nieznaną i wieczną prawdę, która króluje wysoko po nad wszystkiem — i tak samo jest nieuchwytna jak oderwany ideał piękna.

IX.

Czy znaczy to, że musimy ukochać kłamstwa, poezyę dowolną i bałamutną, że, w braku czegoś lepszego, niemi tylko cieszyć się będziemy?
Czy w rozpatrywanym w tej chwili przez nas przykładzie — który nie ma znaczenia sam przez się, zaś zajmuje nas jedynie jako jeden z wielu, oraz jako próbka naszego stosunku do prawd różnego rodzaju — czy ma to w tym razie dowodzić, że powinniśmy lekceważyć wyjaśnienie fizyologiczne i napawać się wyłącznie poezyą wzlotu małżeńskiego, będącego — niezależnie od rodzących go przyczyn — jednym z najpiękniejszych przejawów lirycznych tej niespodzianie bezinteresownej i niezwyciężonej siły, której ulegają wszystkie żyjące istoty i która zwie się miłością? Byłoby to nietylko brakiem logiki, ale wprost niepodobieństwem — ze względu chociażby na doskonałą metodę badania krytycznego, jaką posiadły dzisiaj wszystkie szczere, godne zaufania, umysły.
Ten drobny fakt wysuwania się narządu trutniów, mogący mieć miejsce jedynie dzięki nadęciu pęcherzyków dychawkowych, musi być, oczywiście, uznany jako pewnik niezaprzeczony. Gdybyśmy jednak poprzestali na nim; gdybyśmy, nie oglądając się już na nic innego wyprowadzili zeń wniosek, że każde zbyt głębokie dociekanie, każda myśl lotniejsza musi doprowadzić do błędnych wywodów i że prawda tkwi zawsze w szczegółach materyalnej natury; gdybyśmy nie starali się szukać w czem bądź — w niepewnościach, dalej nieraz sięgających niż te, których badania musieliśmy zaniechać wskutek stwierdzenia powyższego drobnego faktu — w nieprzerwanem trwaniu życia i rodzaju oraz w planie natury; gdybyśmy — powtarzam — we wszystkiem tem nie szukali dalszego ciągu owego wyjaśnienia — a także nie dopatrywali się wyższych stopni piękna i wielkości — w rzeczach nieznanych; — śmiem zapewnić prawie, że życie nasze upłynęłoby w większem oddaleniu od prawdy, aniżeli życie tych, którzy ślepo trwają w poetyckiem i zupełnie urojonem interpretowaniu cudownych tych zaślubin. Pomyłka ich dotyczy oczywiście postaci i odcienia prawdy, ale żyją oni daleko bardziej pod wrażeniem tej prawdy i w jej atmosferze, aniżeli ci, którzy sobie wmawiają, że ją całą posiedli. — Są oni przygotowani do przyjęcia jej, znacznie podatniejszy stanowią dla niej grunt — a jeśli nie dostrzegają jej, to w każdym razie mają wzrok skierowany w stronę piękna i wielkości — a nader zbawienną jest wiara, że tam właśnie tkwi jej siedlisko.
Nie znamy celu, jaki sobie natura nakreśliła, celu, który jest dla nas prawdą, górującą po nad wszystkiemi innemi. Ale przez miłość dla tej prawdy właśnie, w imię ciągłego podsycania w duszy naszej zapału do jej dociekania, niezbędnem jest, abyśmy wierzyli w jej wielkość.
A jeśli kiedyś przekonamy się, że zbłądziliśmy, że jest ona mała i oderwana, to odkrycie tej małości zawdzięczymy podniecie, czerpanej z domniemanej jej wielkości; małość ta zaś — o ile tylko będzie pewnikiem — pouczy nas, jak w dalszym ciągu postępować należy.
Tymczasem, starając się jej dociec, musimy wprawić w ruch wszystkie najpotężniejsze i najśmielsze dźwignie naszego umysłu i serca. I gdyby nawet ostatnie słowo tej całej walki okazało się drobiazgiem bez znaczenia, w każdym razie nie będzie rzeczą małej wagi takie wyświetlenie małości i błahości celów natury.

X.

„Nie istnieje jeszcze dla nas żadna prawda“ — rzekł do mnie kiedyś jeden z wielkich współczesnych fizjologów, podczas wspólnie odbywanej wiejskiej przechadzki — „nie istnieje jeszcze prawda, ale są wszędzie trzy dość blizkie pozory prawdy. Każdy dokonywa swego wyboru — a raczej poddaje mu się: zaś wybór ten, któremu się poddaje, lub też którego dokonywa, często bezmyślnie, stale się go już w dalszym ciągu trzymając, stanowi o postaci i zachowaniu się wszystkich zjawisk, przenikających do jego duszy. Spotkany przyjaciel; zbliżająca się z uśmiechem na ustach kobieta; miłość, otwierająca szeroko podwoje naszego serca; śmierć lub smutek, zamykający je; to niebo wrześniowe, na które patrzymy; ogród, w którym widzimy, jak w „Psyche“ Korneljusza, „zielone baldachimy, oparte na złotych słupach“; pasące się stado i drzemiący pasterz; ostatnie chałupki wiejskie; morze, przeświecające pomiędzy drzewami — wszystko maleje lub rośnie, przystraja się lub ogałaca przed przedostaniem się do naszej świadomości — na drobny znak, dany mu przez nasz wybór. Uczmy się więc wybierania pozoru, najbardziej zbliżonego do prawdy. U schyłku życia, w ciągu którego tak wytrwale szukałem drobnych pewników i przyczyn fizycznych, zaczynam cenić nie to, co oddala od nich, ale to, co je poprzedza — a zwłaszcza to, co wybiega już nieco po za ich zakres.
Stanęliśmy na szczycie płaskowzgórza, w okolicach Caux, w Normandyi, kraju tak bujnym jak park angielski — ale park naturalny i ze wszech stron otwarty — jednym z nielicznych zakątków ziemi, gdzie wieś jest zupełnie zdrowa, tonąca w soczystej, świeżej zieleni. Nieco dalej na północ zagrożona jest przez ostre wiatry; nieco dalej na południe słońce ją nuży i pali. — Na skraju równiny, ciągnącej się aż do morza wieśniacy układali sterty.
„Patrz — rzekł do mnie: oglądani ztąd, jakże są piękni! Zajęci są czynnością tak prostą i tak ważną, stanowiącą — w całem znaczeniu tego wyrazu — szczęśliwy i trwały pomnik osiadłego życia ludzi: składają zboże w sterty. Odległość, powietrze wieczorne — przeistaczają ich wesołe okrzyki w rodzaj pieśni bez słów, wtórującej przyciszonemu szmerowi liści, które gaworzą nad naszemi głowami. Po nad nimi niebo jest wspaniale czyste, jak gdyby przyjazne duchy, uzbrojone w ogniste liście palmowe, zgarnęły całe światło od strony sterty, aby jaknajdłużej mogło przyświecać ich pracy. I ślad palmowych gałązek pozostał na błękicie. — Przyjrzyj się skromnemu wiejskiemu kościołkowi, który góruje nad nimi i strzeże ich z połowy wysokości wzgórza, okolony wieńcem topoli i zielenią wiejskiego cmentarza, spoglądającego na ojczysty ocean. Stawiają spokojnie swoje pomniki życia pod pomnikami swoich zmarłych, którzy czynili to samo i którzy dzisiaj są jeszcze wśród nich“.
„Ogarnij wzrokiem całokształt: ani jednego zbyt jaskrawego, zbyt wydatnego szczegółu, jaki można by znaleźć w Anglii, Prowancyi lub Holandyi. Jest to szeroki — i tak zwykły, że może być uważany za symboliczny — obraz prostego i szczęśliwego życia. Patrz jaka tu harmonja bytu ludzkiego w jego pożytecznej działalności.
Przyjrzyj się człowiekowi, prowadzącemu konie; przegięciu ciała tego, który podaje snop na widłach; kobietom, pochylonym nad zbożem i bawiącym się dzieciom... Nie poruszyli oni z miejsca ani jednego kamienia, nie tknęli ani jednej garsteczki ziemi, aby upiększyć krajobraz; nie czynią ani jednego zbytecznego kroku, nie sadzą nadaremnie ani jednego drzewa, nie sieją ani jednego niepotrzebnego kwiatka. Cały ten obraz jest naturalnym wynikiem wysiłku człowieka, który pragnie utrzymać chwilowe swoje istnienie w przyrodzie — a jednak ludzie, których jedynym celem jest oddawanie lub tworzenie obrazów spokoju, ciszy, wdzięku, czy myśli głębokiej, nie znaleźli nic doskonalszego nad ten widok i wprost odtwarzają go piórem lub pędzlem, gdy chcą wyobrazić piękno i szczęście.
Masz oto pierwszy pozór, uważany przez niektórych za prawdę.

XI.

„Zbliżmy się. Czy wsłuchałeś się dobrze w śpiew, wtórujący tak zgodnie szmerowi liści rozłożystych drzew? Składają się nań wymysły i obelgi; a kiedy rozbrzmiewa kaskada śmiechu głośnego, wywołał go pewnie sprośny żart której z kobiet lub przedrzeźnianie słabszego: garbuska, który nie może wnieść swego ciężaru, kulawego, którego obalono na ziemię lub idyoty, szarpanego przez wszystkich.
„Przyglądam się im od wielu lat. Jesteśmy w Normandyi, gdzie ziemia jest pulchna i urodzajna. W tej stercie więcej tkwi bogactwa, aniżeli byłoby w całej podobnego rodzaju scenie w innej okolicy. Wskutek tego większość mężczyzn — to alkoholicy; wiele kobiet nie ustępuje im pod tym względem. Inny jeszcze jad, którego nie chcę wymienić, zatruwa ludzkość. Dziełem jego są dzieci, które tu widzisz: ta oto karlica, ten chorujący na skrofuły, ten ze skrzywionemi kolanami, ów z zajęczą wargą i ta z wodą w głowie. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, mają zwykłe nałogi i wady chłopów. Są brutalni, obłudni, chciwi, obmawiający, zazdrośni, niedowierzający, wyzyskiwacze, skłonni do ściągania niedozwolonych zysków, do fałszywego, nikczemnego komentowania faktów, do schlebiania możnym. Konieczność i potrzeba jednoczą ich i zniewalają do wzajemnego pomagania sobie, ale utajonem pragnieniem wszystkich jest chęć wzajemnego krzywdzenia się, o ile mogliby to zrobić bez obawy narażenia się na niebezpieczeństwo. Nieszczęście bliźniego jest jedyną prawdziwą uciechą wieśniaka. Wielka klęska jest długo pieszczonym tematem ukrytych zachwytów. Śledzą się, zazdroszczą sobie, pogardzają sobą, nienawidzą się wzajemnie. Dopóki są biedni, żywią zdławioną i ukrytą nienawiść względem okrucieństwa i skąpstwa swoich panów — a gdy bogacą się i sami zkolei mają służących, korzystają z doświadczenia, nabytego podczas własnej służby, aby przewyższyć jeszcze surowością i sknerstwem tych, którzy tak dawali się im we znaki.
„Mógłbym przytoczyć ci szczegóły skąpstwa, oszustwa, tyranii, niesprawiedliwości, zemst, towarzyszących tej pracy, skąpanej w ciszy i eterze. Nie sądź, aby widok tego cudownego nieba, widok morza, roztaczającego po za kościołem inne, wrażliwsze błękity, które są dla ziemi niejako wielkiem zwierciadłem sumienia i mądrości — podnosił ich i uszlachetniał. Nigdy nie patrzą nań. Nic nie porusza ich myśli, nic nimi nie kieruje z wyjątkiem trzech lub czterech ograniczonych obaw: obawy głodu, przemocy, opinii i prawa — a w chwili zgonu — obawy piekła. Chcąc pokazać, jakimi są, należałoby brać ich pojedyńczo. Przypatrz się temu wysokiemu na lewo, o twarzy dobrodusznej, który podrzuca takie wielkie snopy: zeszłego lata przyjaciele złamali mu prawą rękę podczas bójki w szynkowni. Nastawiłem fatalne i skomplikowane złamanie. Długo leczyłem go, dawałem mu nawet na utrzymanie, dopóki nie mógł wziąć się do roboty. Przychodził do mnie codziennie. Skorzystał z tego, aby rozpuścić we wsi plotkę, że mnie złapał na schadzce miłosnej z moją bratową i że matka moja upija się. Nie jest to zły człowiek, nie żywi do mnie żadnej szczególnej urazy; przeciwnie, zwróć uwagę, że dobroduszny, szczery uśmiech rozjaśnia jego twarz, gdy mnie dostrzega. Nie powodowała nim nienawiść klasowa. Chłop nie czuje nienawiści dla bogatego, zanadto szanuje jego majątek. Sądzę wprost, że mój poczciwy kmiotek nie wierzył, abym mógł bezinteresownie się nim opiekować. Podejrzywał jakąś intrygę, nie chciał być oszukanym. Niejeden, bogatszy lub biedniejszy od niego postąpił tak samo, albo jeszcze gorzej. Nie myślał nawet, że kłamie, szerząc podobne wieści, spełniał tylko niewyraźne nakazy miejscowej etyki. Wtórował bezwiednie — i niejako wbrew własnej woli — potężnemu głosowi powszechnej nieżyczliwości... Ale pocóż wykończać obraz, dobrze znany tym wszystkim, którzy kilka lat chociażby mieszkali na wsi?
„Oto drugi pozór, który większość ludzi uważa za prawdę. Jest to niezbędna prawda życia. Nie ulega wątpliwości, że oparta ona jest na faktach najściślejszych, na faktach jedynych, jakie każdy człowiek może stwierdzić i przeżyć.

XII.

„Usiądźmy na tych snopach — dodał pochwili — i przyglądajmy się dalej. Nie odrzucajmy żadnego z drobnych faktów, składających się na realną całość, o jakiej poprzednio mówiłem; wyznaczmy im tylko nieco dalsze miejsce. Cisną się one na pierwszy plan, ale trzeba przyznać, że poza niemi stoi jakaś wielka, cudowna siła, która rządzi całością i utrzymuje ją w porządku. Czy tylko utrzymuje, czy nie podnosi jej? Ci ludzie, na których patrzymy, nie są już wcale dzikiemi zwierzętami, o których powiada La Bruyère, że „mowę ich stanowiły urywane dźwięki, że noce spędzali w jaskiniach, gdzie żywili się czarnym chlebem, wodą i korzonkami...
„Odpowiesz mi, może, że rasa jest mniej silna i mniej zdrowa. — Ale wódka i ów drugi bicz są momentami, które ludzkość powinna zmódz — są może nawet próbami, wpływającymi korzystnie na pewne narządy nasze, np. na narządy nerwowe, życie bowiem, wychodząc zwycięzko z walki ze złem, zyskuje na tem starciu. Nadto drobiazg jakiś, którego odkrycie może być dziełem jutrzejszego dnia, wystarczy do pozbawienia ich całej niszczącej potęgi. Nie ten wzgląd więc zniewala nas do złagodzenia sądu. Ludzie ci myślą, czują, czego nie czynili owi La Bruyèrowscy — „Co się mnie tyczy, wolę pierwotne i zupełnie nagie zwierzęta, aniżeli wtrętne pół-bydlęta“ — szepnąłem. „Powoduje tobą, jak widzę pierwszy pozór prawdy, uznawany przez poetów“, odparł; „zapomnijmy o nim w tej chwili. — Myśli ich i uczucia są ciasne i poziome, przyznaję; ale to, co jest ciasne i poziome, jest w każdym razie lepsze od tego, czego niema. Służą one im wyłącznie do wzajemnego wyrządzania sobie krzywd i trwania w swojej nędzy; ale i w naturze dzieje się częstokroć nieinaczej. Zrazu nie umiemy wcale korzystać z jej darów, obracamy je na złe, psujemy to, do udoskonalenia czego zdawała się ona dążyć; w końcu jednak, całe to złe wyradza pewne dobro. Zresztą, nie zamierzam wcale wykazać postępu, który — zależnie od obranego punktu widzenia — może być rzeczą bardzo małą, albo bardzo wielką. Zadaniem olbrzymiem, może nawet najprawdziwszym ideałem — jest wyzwolenie człowieka, chociażby w słabym stopniu, ze stanu służalczości, poprawienie trudnych warunków jego bytu; jednakże w oszacowaniu umysłu, oderwanego przez chwilę od wyników materyalnych, przestrzeń, jaka dzieli człowieka, kroczącego na czele rozwoju — od tego, który ślepo wlecze się za nim — nie jest wcale tak znaczna. W gronie tych młodych wieśniaków, w których mózgach błąkają się zaledwie mgliste pojęcia, jest kilku, zdradzających możność zdobycia w krótkim czasie takiego samego stopnia świadomości, do jakiego my obaj doszliśmy. Nieraz zdumiewa nas nieznaczność przerwy, oddzielającej ciemnotę tych ludzi, których uważamy za istoty zupełnie bezmyślne — od najwyższego na pozór uświadomienia.
„Ostatecznie co się składa na tę świadomość, z której tak jesteśmy dumni? Więcej daleko cieni niż świateł, więcej nabytego nieuctwa, niż wiedzy, daleko większa ilość zjawisk, o których wiemy, że należy wyrzec się nadziei zrozumienia ich, aniżeli faktów znanych i stwierdzonych. A jednak stanowi ona o całej naszej godności, o naszej najistotniejszej wielkości, jest prawdopodobnie najbardziej zdumiewającą na tym świecie zagadką. Ona to pozwala nam stanąć z podniesionem czołem wobec nieznanej zasady i rzec do niej: „Obcą mi jesteś, ale czuję, że zaczynam cię już pojmować. Zmiażdżysz mnie może, ale — o ile nie uczynisz tego w celu stworzenia ze szczątków moich istoty doskonalszej, aniżeli ja byłem — okażesz się niższą odemnie — a cisza, która nastąpi po zaniku gatunku, którego jestem przedstawicielem, pouczy cię, że zostałaś potępioną! A jeśli nie umiesz nawet dbać o to, aby być sprawiedliwie osądzoną, cóż mnie obchodzi cała twoja tajemnica? Nie zależy mi już na dociekaniu jej. Musi być bezmyślna i ohydna. Udało ci się przypadkiem spłodzić istotę, do której stworzenia nie byłaś zdolną. Szczęśliwie bardzo stało się dla niej, że zgładziłeś ją ze świata dzięki wprost odwrotnemu trafowi, zanim mogła ona zmierzyć całą głębię twojej nieświadomości, stokroć jeszcze szczęśliwiej, że nie przeżyje ona nieskończonego szeregu twoich okropnych prób. Nie było dla niej miejsca w świecie, w którym rozum jej nie odpowiadał żadnemu wiecznemu rozumowi, gdzie jej pragnienie dobra nie mogło się nigdy urzeczywistnić w postaci osiągnięcia realnego szczęścia.
„Powtarzam raz jeszcze, że możemy zapalić się do obserwowania tego widoku bez względu nawet na kwestyę postępu. Wystarcza jego zagadkowość. — Jest ona również wielka, opromieniona tym samym tajemniczym blaskiem w tych chłopach co i w nas samych. Odnajdujemy ją wszędzie, śledząc przejawy życia i docierając w naszych badaniach do wszechpotężnego jego źródła. Co stulecie inną temu źródłu nadajemy nazwę. Istniały już nazwy ściśle określone i uspakajające. Nieco później uznano, że te uspokojenia i ta dokładność były zwodnicze. Czy jednak nazwiemy je Bogiem, Opatrznością, Naturą, Trafem, Życiem, Przeznaczeniem — rąbek tajemnicy nie uchyli się ani na źdźbło — a tysiące lat, prób i doświadczeń nauczyły nas tylko nadawania mu nazwy szerszej, bliższej nam, bardziej elastycznej, podatniejszej do czekania i stawania oko w oko z niespodziankami. Takie miano nosi ono dzisiaj i dla tego właśnie nie wydawało się nigdy tak wielkiem.
Oto jedna z licznych postaci trzeciego pozoru a zarazem ostatnia prawda.




Księga szósta.

Rzeź samców.
I.

O ile po zapłodnieniu królowej niebo pozostaje jasnem — a powietrze ciepłem, o ile kwiaty obfitują w dalszym ciągu w miód i pyłek, robotnice tolerują jeszcze przez czas jakiś — może dzięki prostemu zapomnieniu a może w imię nadmiernej przezorności — niewygodną i nader kosztowną obecność samców. — Bezczynne te stworzenia zachowują się w ulu jak konkurenci Penelopy w domu Ulissesa. Prowadzą oni tu, spędzając czas na ucztach i hulankach, próżniacze życie marnotrawnych, niewzględnych kochanków z tytułu: syci, opaśli, zawalidrogi, przeszkadzający w pracy, potrącający i potrącani, stępiali, zarozumiali, pełni bezmyślnej, niewyrozumowanej pogardy — a wzajem darzeni logicznem i wymotywowanem lekceważeniem, nieświadomi są rosnącego rozjątrzenia i czekającego ich losu.
Na miejsce swej wygodnej drzemki wybierają najcieplejszy kącik domostwa, podnoszą się leniwie tylko po to, aby wysysać wprost z otwartych komórek — zawarty w nich, najwonniejszy miód, plugawiąc przy tem swojemi nieczystościami zwiedzane plastry. Cierpliwe robotnice, zajęte wciąż myślą o przyszłości, w milczeniu sprzątają i naprawiają wyrządzone szkody. Od południa do godziny trzeciej, kiedy rozkoszna senna cisza roztacza swe skrzydła nad rozbłękitnioną ziemią, znużoną żarem niezwyciężonych promieni lipcowego lub sierpniowego słońca — ukazują się one na progu ula. Szyszak ich utkany jest z olbrzymich czarnych pereł, przyzdobiony dwoma rozwichrzonemi pióropuszami; silnie owłosione ich ciało okryte jest płowym, aksamitnym pancerzem oraz poczwórnym, sztywnym i przejrzystym płaszczem. Robią straszny hałas, odpychają straże, przewracają wietrzycielki, popychają robotnice, obładowane skromnym łupem. Mają pozór zakłopotanych, zajętych, zapalonych, nieprzystępnych i nieodzownych bogów, hałaśliwie wyruszających na jakąś walną wyprawę, której cel ukryty jest dla tłumu. Jeden po drugim ulatuje w przestworze, dumny, niezwyciężony, aby za chwilę później... usiąść spokojnie na sąsiednich kwiatach, na których zasypia smacznie, dopóki nie zbudzi go świeżość chylącego się ku zachodowi dnia. Wracają wtedy wszyscy do ula tą samą władczą, zgiełkliwą tłuszczą i pozornie wciąż przejęci wielkiemi jakiemiś zamiarami, lecą do lamusów, pogrążają głowy aż po szyję w pełne miodu kadzie, nadymają się jak amfory, aby pokrzepić wyczerpane siły i znów wpadają w głęboki, pozbawiony marzeń i widziadeł, sen, z którego zbudzi ich dopiero pora ponownego posiłku.

II.

Ale cierpliwość pszczół różni się od cierpliwości ludzkiej. Pewnego rana oczekiwane hasło rozbrzmiewa w ulu, przeistaczając ciche robotnice w nieubłaganych sędziów i katów. Niewiadomo, kto je wydaje; wyłania się ono nagle z zimnego i trzeźwego oburzenia robotnic i — w myśl ducha jednozgodnej gromady — przenika do wszystkich serc z chwilą, gdy zostaje wypowiedziane. Część ludności wyrzeka się dnia tego zbierania łupu, aby się poświęcić całkowicie wymiarowi sprawiedliwości. Tłuste, leniwe śpiochy, wiszące obojętnie kępkami na miododajnych ścianach, zostają nagle wyrwane ze słodkiego snu przez zgraję rozwścieczonych dziewic. Budzą się, błogo jeszcze odurzeni, nie wierzą swoim oczom — a zdziwienie ich z trudnością przenika przez grubą powłokę rozleniwienia, jak promień księżyca przez zgęszczoną wodę lepkiej kałuży. Starają się wmówić w siebie, że są ofiarami pomyłki, patrzą dokoła ze zdumieniem — i snadź budzi się przewodnia myśl ich życia w ciasnych ich mózgach, zamierzają bowiem wleźć, jak to czynią codziennie, na pełne kadzie, aby na miejscu zasiąść do porannej uczty. Ale minął już czas majowego miodu, odurzających kwiatów lipy, odświeżającej ambrozyi szałwii, macierzanki, białej koniczyny i majeranku. Zamiast wolnego przystępu do pełnych lamusów, uprzejmie zwykle otwierających pod ich warżkami słodkie swoje woskowe ocembrowania, znajdują dokoła gąszcz najeżonych, zatrutych żądeł. Zmieniła się zupełnie atmosfera grodu. Zwykła balsamiczna woń nektaru ustąpiła miejsca ostremu zapachowi jadu, którego tysiące kropelek błyszczy na koniuszczkach żądeł, służąc za narzędzie zemsty i nienawiści. Każdy z opasłych, przerażonych darmozjadów, zanim zdąży zdać sobie sprawę z niebywałej klęski, druzgoczącej cały ich syty i wygodny żywot, obalającej szczęśliwe prawa grodu, zostaje osaczony przez trzy lub cztery rzeczniczki sprawiedliwości, usiłujące oderwać mu skrzydełka, przepiłować spoidło, łączące grzbiet z brzuchem, odciąć drżące macki, zwichnąć łapki i znaleźć szczelinę w pierścieniach odwłoka, aby zatopić w niej ostrza swoich żądeł. Olbrzymi, ale bezbronni, nie myślą o walce, starają się tylko umknąć lub poddają, spadającym na nie, ciosom — spłaszczone swoje cielska. Obaleni grzbietami na dół, niezdarnie wstrząsają koniuszczkami swych silnych łapek nieprzyjaciółki, które, albo starają się nie wypuszczać zdobyczy, albo też, kręcąc się w kółko, pociągają za sobą całą czeredę w szalony, ale szybko słabnący wir. — Po upływie kilku chwil są oni tak wyczerpani i nędzni, że miłosierdzie, które zawsze tkwi w głębi naszego serca w najbliższem sąsiedztwie sprawiedliwości, bierze górę — i pragnęlibyśmy — ale, niestety usiłowania nasze byłyby nadaremne — błagać o litość te surowe robotnice, które znają tylko suche, głęboko ukryte prawo natury. Skrzydła nieszczęsnych ofiar są poszarpane, pierwsze członki stóp wyrwane, macki wygryzione — a wspaniale czarne oczy, zwierciadła kwiatów, latarnie błękitu i naiwnej pychy lata, dzisiaj złagodzone cierpieniem, odbijają już tylko rozpacz i obawę śmierci.
Część ginie z odniesionych ran i zostaje natychmiast wyrzucona przez dwóch lub trzech swoich oprawców na dalekie cmentarzyska. Innym, mniej pokiereszowanym, udaje się schronić do kącika, gdzie zostają otoczeni przez nieubłaganą straż, która tak długo ich oblega, dopóki nie wymrą z głodu. Jeszcze inni, dotarłszy szczęśliwym trafem do drzwi, ulatują w przestworza, pociągając za sobą przeciwniczki, ale kiedy nad wieczorem, znagleni głodem i zimnem, wracają tłumnie do ula, błagając o przytułek, znajdują u wejścia inną nieprzejednaną straż. Nazajutrz, przy pierwszym wylocie, robotnice zmuszone są przedewszystkiem oczyścić próg, na którym piętrzą się trupy nieużytecznych olbrzymów.
Pamięć o próżniaczej rasie zaciera się aż do najbliższej wiosny w głowach pracowitych mieszkanek ula.

III.

Często rzeź trutniów odbywa się jednego i tego samego dnia w wielkiej liczbie kolonij jednej pasieki. Hasło dają najbogatsze, najlepiej rządzone. W kilka dni później idą za niemi osady, cieszące się mniejszym dobrobytem. Jedynie najbiedniejsze, najwątlejsze, te, których matka jest bardzo stara i prawie bezpłodna, pozostawiają swoich samców przy życiu aż do nadejścia zimy, postępując tak w imię nietracenia nadziei zapłodnienia dziewiczej, mogącej się w przyszłości narodzić, królowej.
Wraz jednak z nastaniem słoty i chłodów przychodzi nieunikniona nędza — a całe pokolenie wraz z matką, darmozjadami i robotnicami, skupia się w jedną zgłodniałą, zwartą rzeszę, która ginie w milczeniu w mroku ula, zanim jeszcze spadną pierwsze śniegi.
Po wytępieniu próżniaków — w bogatych i biednych siedzibach znów rozpoczyna się praca — ze słabnącem jednak natężeniem, coraz trudniej bowiem o pyłki i miód.
Przebrzmiały już echa wielkich uroczystości i wielkich dramatów. Tajemniczy zastęp, składający się z setek tysięcy istot, szlachetny olbrzym, nie znający snu, żyjący kwiatami i rosą, tryumfujący ul minionych pięknych dni lipcowych, zwolna zasypia — a ciepły jego, upojony balsamicznemi woniami, oddech — słabnie i stygnie.
Jesienny miód, dopełniający niezbędnych zapasów, gromadzi się jednakże w ścianach żywicielkach a ostatnie składy zostają kitowane pieczęciami z niepokalanie białego wosku. — Ustaje budowanie, zmniejsza się liczba narodzin, noce są dłuższe — a w zamian dnie się skracają. Deszcze i ostre wiatry, mgły poranne, zbyt rychłe zapadanie nocy — porywają setki robotnic, które nigdy więcej nie powrócą — i cały ten mały światek, tak żądny słońca, jak attyckie koniki polne, czuje groźny podmuch zbliżającej się zimy.
Człowiek podebrał już, przypadającą nań, część zbioru. Każdy z zasobnych ulów obdarzył go 80-ma lub 100-ma funtami miodu a najbogatsze dają mu nieraz i po dwieście funtów, uosabiających olbrzymie opony skroplonego światła, niezmierzone błonia zwiedzonych kwiatów, każdy z osobna, co dnia tysiąc razy. Teraz ogląda po raz ostatni usypiające roje. Odbiera najbogatszym nadmiar ich skarbów, aby rozdać je tym, których zubożyły nieszczęścia, zawsze niezasłużone w tym pracowitym świecie. Okrywa ciepło domki, przymyka do połowy drzwi, wyjmuje niepotrzebne ramy i szykuje pszczoły na ich długi sen zimowy. Gromadzą się one wówczas w środkowym punkcie ula, kurczą się i zawisają na plastrach, zawierających wierne skarbnice, z których tryskać będzie, w mroźne dni, przerobiona substancya lata. Królowa, otoczona swoją strażą, tuli się w samym środku. Pierwszy rzęd robotnic przyczepia się do zapieczętowanych komórek, pokrywa je drugi rzęd, przysłonięty zkolei przez trzeci i tak dalej aż do ostatniego, tworzącego zwierzchnią powłokę. Kiedy pszczoły tego ostatniego rzędu zaczynają odczuwać dojmujący chłód, wciskają się w środek, inne zaś zajmują zkolei ich miejsce. Zawieszone grono przedstawia się niejako w postaci ciepłej, płowej kuli, przeciętej woskowemi ścianami, wznoszącej się lub opadającej, idącej naprzód lub cofającej nieznacznie w miarę opróżniania komórek, o które jest zaczepiona. Bowiem wbrew ogólnemu mniemaniu, zimowe życie pszczół jest tylko zwolnione, ale nie wstrzymane.[17]
Małe te istotki, które przeżyły żary słoneczne, których gorliwość pracy potęguje się lub słabnie, zależnie od zmian pogody, utrzymują w swojem środowisku, za pomocą zgodnego łopotania drobnemi swemi skrzydełkami, stałe ciepło, równe temperaturze wiosennego dnia. Ta ukryta wiosna promieniuje z pięknego miodu, będącego niegdyś przeistoczonym tylko gorącym promieniem słonecznym, który znów powraca do swej pierwotnej postaci. Krąży ona wśród tej kuli niby szlachetna krew. Pszczoły, przyczepione do przepełnionych komórek, ofiarują cenną ciecz swoim sąsiadkom, podającym ją znów dalej. Przechodzi ona w ten sposób ze szpon do szpon, z pyszczka do pyszczka i przedostaje się aż do ostatnich szeregów gromady, skutej jakoby jedną przewodnią myślą, jednakiem przeznaczeniem, rozsianem i złączonem w tysiącach serc. Zastępuje ona słońce i kwiaty, dopóki starszy brat jej, prawdziwe słońce prawdziwej wielkiej wiosny, nie wśliźnie przez nawpół otwarte drzwi pierwszych swoich złagodzonych blasków, pod których pocałunkiem fijołki i pierwosnki, rozchylają swe pączki i które budzą do życia robotnice, obwieszczając im, że lazurowe niebo znów zajaśniało nad światem — i że nieprzerwane koło, wiążące śmierć z życiem, znów dokonało jednego obrotu dokoła własnej swej osi.




Księga siódma.

Doskonalenie się gatunku.

I.

Zanim zamkniemy tę książkę, tak samo jak zamknęliśmy przygotowany do zimowania ul, chcę poruszyć kwestyę zarzutu, stawianego zazwyczaj przez tych, którzy po raz pierwszy poznają zdumiewający polityczny ustrój oraz bajeczny podział i zespół pracy pszczół. „Tak“ — mówią — „wszystko to jest cudowne, ale zarazem niezmienne. Od tysięcy lat już budują one swoje zadziwiające plastry, którym nic nie można dodać ani ująć i w których jednoczy się — w równym stopniu doskonałości — wiedza chemika z wiedzą geometry, budowniczego i inżyniera — a jednak plastry te są bliźniaczo podobne do tych, jakie odnajdujemy w sarkofagach, lub jakich odbicie mieszczą kamienie i papyrusy egipskie. Przytoczcie nam jedyny chociażby fakt, zdradzający postęp, pokażcie jeden szczegół, zaznaczający wprowadzenie jakiejś reformy, punkt na którym przełamałyby one odwieczną swoją rutynę — a skłonimy przed niemi głowę i uznamy, że nietylko posiadają cudowny instynkt, ale i rozum, mający prawo do porównywania go z rozumem ludzkim, oraz do osiągnięcia nieznanych jeszcze przeznaczeń, wyższych nad byt nieświadomej i zależnej materyi“.
Zarzut ten stawiają nietylko profani, ale i owadoznawcy tej miary co Kirby i Spence, którzy użyli tego samego argumentu, przyznając pszczołom li tylko rodzaj inteligencyi, błąkającej się niepewnie w ciasnych ramach zdumiewającego, ale niezmiennego instynktu. Pokażcie nam — mówią ci uczeni — jeden jedyny fakt, aby, znaglone potęgą okoliczności, wpadły na pomysł użycia gliny naprzykład — lub zarobionego z piaskiem wapna — zamiast wosku i pierzgi — a przyznamy, że obdarzone są zdolnością rozumowania“.
Argument ten, zwany przez Romanes’a „The question begging argument“ i któremu możnaby również nadać miano „argumentu niedostatecznego“ jest jednym z najniebezpieczniejszych; zastosowany zaś do człowieka, zawiódłby nas zbyt daleko. — Po dokładnem zbadaniu go przekonamy się, że wypływa on z tego „prostego zdrowego sensu“ który dużo nieraz wyrządza złego i który odpowiadał Galileuszowi: „To nie ziemia się kręci, widzę bowiem wyraźnie słońce, posuwające się na niebie, wstające z rana i zachodzące wieczorem — a nic przecież nie może mieć donioślejszego znaczenia nad świadectwo moich oczu“.
Zdrowy sens jest doskonałym i niezbędnym składnikiem naszego rozumu, pod warunkiem jednak, że czuwać nad nim będzie niezmordowanie brak pewności, przypominający mu wciąż bezmiar naszej ciemnoty; w przeciwnym bowiem razie jest on tylko ciasną rutyną najbardziej poziomych sfer naszego umysłu.
Pszczoły same jednak odpowiedziały na zarzut, uczyniony im przez Kirby’ego i Spence’a. Niezwłocznie po sformułowaniu go, inny naturalista, Andrew Knight, który zalepił rodzajem kitu, zrobionego z wosku i terpentyny, naderwaną korę pewnych drzew, zauważył, że pszczoły musiały ocenić odrazu dodatnie strony tego nieznanego im dotychczas materyału, zaprzestały bowiem zupełnie zbierania pierzgi i zaczęły używać zamiast niej owego kitu, który znajdowały w wielkiej obfitości, zupełnie gotowy do użytku, w najbliższem sąsiedztwie swoich siedzib.
Zresztą, połowę nauki i praktyki pszczelniczej stanowi sztuka pobudzania zmysłu inicyatorskiego pszczół, dostarczania przedsiębiorczości ich — okazyi próbowania swoich sił i dokonywania prawdziwych odkryć, prawdziwych wynalazków.

Tak np, kiedy rośliny przekwitają już i trudniej zaczyna być o pyłki — pszczelnicy, pragnąc ułatwić hodowlę poczwarek i gąsienic, które spotrzebowują masę tego pokarmu, rozsypują w pobliżu pasieki pewną ilość mąki. Oczywiście w stanie natury, na łonie swoich rodzimych lasów lub nizin azyjatyckich, gdzie zjawiły się prawdopodobnie na świat w epoce trzeciorzędowej, nie widziały one nigdy tego rodzaju substancyi. Pomimo to jednak, jeżeli postaramy się przynęcić kilka pszczół, kładąc je na rozsypanej mące, będą ją macały, kosztowały, ocenią jej własności odżywcze, równe prawie zawartości główek pyłkowych, poczem powrócą do ula, aby obwieścić nowinę siostrom — i wnet ujrzymy cały zastęp robotnic, zlatujących się na ten niespodziewany i niewytłomaczony żer, którego zbiór dziedzicznie nieodłącznym być musi w ich umyśle od kielichów kwiatowych, gdzie przylot ich jest już od tylu wieków tak radośnie i tak gościnnie przyjmowany.
II.

Zaledwie sto lat upłynęło od chwili — to znaczy od odkryć Huber’a — kiedy zaczęto dokładnie badać pszczoły i odsłaniać pierwsze ważne pewniki, ułatwiające owocną dalszą ich obserwacyę. Nieco więcej niż pół wieku oddziela nas od wprowadzonych po raz pierwszy przez Dzierzon’a i Langstroth’a, ruchomych plastrów i ram, na których oparta jest racyonalna, praktyczna hodowla pszczół — a zarazem od chwili, kiedy ul przestał być nieprzystępną świątynią, gdzie wszystko dokonywało się w tajemnicy, niemożliwej do wyświetlenia, dopóki śmierć nie zniweczyła całej osady. Wreszcie od niespełna pięćdziesięciu lat poznano dokładnie — dzięki udoskonaleniu mikroskopu i laboratoryów owadoznawczych — główne narządy robotnicy, matki oraz samców. Cóż więc w tem dziwnego, że odnośna wiedza nasza równie jest młoda jak nasze doświadczenie? Pszczoły istnieją od tysięcy lat, badamy zaś je dopiero od dziesięciu lub dwunastu pięcioleci. Gdyby nawet dowiedzionem było, że nie zaszły w ulu żadne zmiany od chwili, kiedy otworzyliśmy go po raz pierwszy, czy mielibyśmy prawo wnioskować na zasadzie tego faktu, że i przed tym czasem nic w nim nie ulegało przekształceniu?
Czyż nie wiemy, że w rozwoju gatunku stulecie ginie tak samo bez śladu, jak kropla deszczu w wirze potoku i że w życiu materyi wszechświata tysiące lat mijają równie szybko, jak rok w historyi narodu?

III.

Nie jest jeszcze wcale rzeczą dowiedzioną, aby nie miały zachodzić żadne zmiany w obyczajach pszczół. Jeśli będziemy obserwowali je bez uprzedzeń i nie przekraczając szczupłego zakresu dziedziny, na którą rzuca światło obecne nasze doświadczenie, znajdziemy naodwrót bardzo wyraźne zmiany. A kto potrafi wskazać nam te, które uszły naszej uwagi? — Badacz, będący wzrostu 150 razy większego, niż my i ważący 700,000 razy więcej od nas (są to stosunki naszej wagi i wzrostu do wymiarów skromnej pszczoły), zdałby sobie może sprawę z dość ciekawych materyalnych zmian, jakie zaszły w drugiej połowie bieżącego stulecia; w jaki jednak sposób mógłby utworzyć sobie pojęcie o naszym rozwoju moralnym, społecznym, religijnym, politycznym i ekonomicznym?
Za chwilę najprawdopodobniejsza z naukowych hypotez pozwoli nam zadzierzgnąć węzeł, łączący naszą domową pszczołę z wielką rodziną Pszczołowatych (Apiariae), z której wyszli prawdopodobnie jej przodkowie i do której należą wszystkie pszczoły dzikie.[18] Rozpatrzymy zmiany fizyologiczne, społeczne, ekonomiczne, przemysłowe, i architektoniczne, daleko bardziej zdumiewające, aniżeli kolejne stopnie rozwoju ludzkiego. — W tej chwili jednak zajmiemy się wyłącznie naszą właściwą pszczołą domową. Można naliczyć około szesnastu wyraźnych jej odmian; w gruncie rzeczy jednak, czy idzie to o „Apis dorsata“, największą, czy o „Apis florea“, najmniejszą ze znanych nam pszczół domowych, będzie to zawsze ten sam owad, mniej lub więcej zmieniony wskutek warunków klimatycznych i okoliczności, do których musiał się przystosować.
Wszystkie te rodzaje nie więcej różnią się wzajemnie od siebie, aniżeli Anglik różni się od Hiszpana, lub Japończyk od Europejczyka. Ograniczając w ten sposób zakres naszych spostrzeżeń, będziemy stwierdzali tylko to, co możemy zaraz sprawdzić własnem okiem, nie uciekając się do żadnych, chociażby najprawdopodobniejszych i najbardziej narzucających się, hypotez. Nie wymienimy wszystkich faktów, jakie możnaby przytoczyć. Wystarczy wspomnieć pobieżnie o kilku najwybitniejszych, największe mających znaczenie.

IV.

Więc przedewszystkiem rozpatrzymy najważniejsze, zasadnicze ulepszenie, które odpowiadałoby u ludzi olbrzymim dokonanym pracom: zabezpieczenie własności na zewnątrz.
Pszczoły nie zamieszkują, jak my, miast, położonych pod gołem niebem, wystawionych na kaprysy wiatru i burzy, ale — grody, pokryte chroniącym dachem. A wszak w stanie natury i w idealnym klimacie, dzieje się zupełnie inaczej. Gdyby kierowały się tylko instynktem, budowałyby swoje plastry na otwartem powietrzu.
W Indyach, „Apis dorsata“, nie szuka skwapliwie — wydrążonych pni drzewnych lub zagłębień w skałach. Rój zawisa na gałęzi, plaster się wydłuża, królowa składa jajka, gromadzą się zapasy a wszystko to bez żadnej osłony, z wyjątkiem chyba własnych ciał robotnic. Zdarzało się czasem, że nasza północna pszczoła, wprowadzona w błąd przez wyjątkowo ciepłe lato, szła za głosem dawnego instynktu; znajdowano też nieraz roje, wiszące w ten sposób na otwartem powietrzu w pośrodku jakiegoś krzaka.[19]

Ale nawet w Indyach obyczaj ten, który zdaje się być wrodzonym, pociąga za sobą opłakane skutki. Unieruchamia on tak wielką liczbę robotnic, zajętych jedynie utrzymaniem niezbędnego ciepła dokoła woskorobów oraz w komórkach kojca, że „Apis dorsata“ nie jest w stanie budować więcej nad jeden — jedyny plaster. Tymczasem najmniejsza osłona pozwala jej na budowanie czterech, pięciu lub nawet większej ich ilości — i w tym samym też stosunku powoduje liczebny wzrost kolonii, potęguje dobrobyt osady. To też wszystkie odmiany pszczół, zamieszkujących strefy zimne lub umiarkowane, prawie zupełnie zarzuciły ten pierwotny obyczaj. Oczywiście rozumna próba, dokonana przez owad, zyskała sankcyę doboru naturalnego, który pozwalał przeżyć naszą zimę tylko najliczniejszym i najlepiej osłoniętym kolonjom. To co było zrazu zaparciem się własnego instynktu, stało się powoli instynktownym obyczajem. A jednak była to z początku myśl śmiała i zapewnie wprowadzona w czyn nader ostrożnie, poprzedzona wielokrotnem doświadczeniem i rozumowaniem, które zmusiły pszczołę do wyrzeczenia się ukochanych, jasnych, słonecznych obszarów i obrania na miejsce zamieszkania ciemnych wydrążeń pnia lub pieczar skalnych. Można powiedzieć, że była to nowość, mająca równie ważne znaczenie w losie pszczoły, jak wynalazek ognia w historyi rodzaju ludzkiego.
V.

Oprócz tego wielkiego kroku na drodze postępu, który — pomimo, że jest starym i dziedzicznym utrzymał się w całej pełni aż do dnia dzisiejszego, znajdujemy moc nieskończenie różnorodnych szczegółów, dowodzących, że przemysł — a nawet ustrój polityczny ula — nie są wcale ujęte w stałe, niezmienne formułki.
Mówiliśmy nieco wyżej o rozumnem zastąpieniu pyłku przez mąkę, pierzgi zaś przez sztuczny cement. Widzieliśmy, z jaką zręcznością umiały one przystosować do swoich potrzeb chaotyczne nieraz mieszkania, do których je wprowadzamy. Widzieliśmy też, jak zadziwiająco szybko i zgrabnie umiały wyzyskać plastry pokarbowanego wosku, jakie im ofiarowano. W tym wypadku dowcipne skorzystanie z cudownie szczęślwego, ale zaledwie naszkicowanego pomysłu, jest zjawiskiem wprost zdumiewającem. Zrozumiały one w samej rzeczy intencyę człowieka z półsłówka. Wyobraźcie sobie, że budowaliśmy już od wieków nasze miasta nie z kamieni, wapna i cegieł, ale z substancji miękkiej, dającej się ugniatać i z trudnością wydzielanej przez specjalne narządy naszego ciała. Pewnego pięknego poranku, potężna jakaś istota przenosi nas do bajecznego iście grodu. Poznajemy, że jest on zbudowany z tej samej substancyi, jaką i my wydzielamy, zkądinąd jednak stanowi zagadkę, której treścią — niejako zniekształconą, skarłowaciałą i skoncentrowaną — bardziej jeszcze czujemy się oszołomieni, aniżeli, gdybyśmy się znaleźli w obec zupełnej pustki.
Odnajdujemy tu zwykły nasz plan, wszystko jest zgodne z naszem pojęciem, ale jakgdyby tylko zapoczątkowane, zdławione w samym zarodku przez wyższą siłę, która nie pozwoliła rozwinąć się całej tej budowie. Domy, które powinny strzelać na cztery lub pięć piętr w górę, tworzą małe wypukłości, dające się przykryć obiema rękami. Tysiące ścian zaznaczonych jest kreskami, stanowiącemi zarazem ich kontur i materyał, z którego będą wybudowane.
Zkądinąd dużo jest błędów, wymagających sprostowania, przepaści, które trzeba będzie zapełnić i harmonijnie połączyć z całością, ogromne grzęskie płaszczyzny, które należy podeprzeć; jakkolwiek bowiem dzieło, jakie znaleźliśmy jest niespodzianką, pełno w niem jednak niebezpieczeństw i braków. Powstało ono w umyśle wielkim, który odgadł większość naszych pragnień, ale który — w skutek samego swego ogromu — wykonał je w grubych zaledwie zarysach. Należy więc odgadnąć to wszystko, wyzyskać najdrobniejszą myśl nadnaturalnego ofiarodawcy, wznieść w przeciągu kilku dni to, co zazwyczaj zajmuje całe lata, wyrzec się wrosłych w krew i ciało nawyknień, zburzyć od podstaw do szczytu całą metodę pracy. Nie ulega wątpliwości, że człowiek musiałby wytężyć całą uwagę, aby rozwiązać nasuwające się zagadnienia i nie stracić nic z pomocy, zaofiarowanej mu w ten sposób przez wspaniałomyślną Opatrzność. A jednak dokonywają tego pszczoły w naszych współczesnych ulach.[20]

VI.

Nawet ustrój polityczny pszczół, jak po wiedziałem, ulega prawdopodobnie zmianom. Stanowi to punkt najciemniejszy i najtrudniejszy do stwierdzenia. Pominę zmienny sposób traktowania przez nie królowych, prawa rojenia, różne w poszczególnych ulach, i przechodzące jakoby z pokolenia na pokolenie. Ale obok tych, nie dość jeszcze ustalonych, są inne, stałe i dokładne, dowodzące, że wszystkie odmiany pszczoły domowej nie stanęły jeszcze na jednakowym stopniu rozwoju politycznego, że u niektórych zmysł społeczny błądzi poomacku, dokonywa prób i szuka innego rozwiązania kwestyi stanowiska królowej. Pszczoła syryjska np., wychowuje zazwyczaj 120 królowych — a nieraz i więcej, nasza zaś „Apis mellifica“ hoduje ich zaledwie 10 lub 12. Cheshire wspomina o ulu syryjskim, bynajmniej nie anormalnym, gdzie znaleziono 21 królowych — pszczół martwych oraz 90 żyjących i wolnych. Mamy tu punkt wyjścia — lub wynik ostateczny — dość dziwnego rozwoju społecznego, którego dokładne zbadanie byłoby rzeczą nader interesującą. Dodajmy, że pod względem hodowli królowych pszczoła cypryjska zbliża się do syryjskiej.

Czy jest to powrót jeszcze niezdecydowany — do możnowładztwa po próbie monarchicznej, do wielomacierzyństwa — po jednej jedynej matce? W każdym razie, pszczoły: syryjska i cypryjska, blizkie krewne egipskiej i włoskiej, są prawdopodobnie pierwszemi, które człowiek oswoił. Wreszcie ostatnie spostrzeżenie wskazuje nam jeszcze jaśniej, że obyczaje, przewidujący ustrój ula, nie są wynikiem pierwotnego popędu, któremu pszczoły mechanicznie ulegają w ciągu całych wieków i w różnych strefach, ale że duch, kierujący małą rzecząpospolitą, umie chwytać w lot niespodziane okoliczności, stosować się do nich i wyzyskiwać je na swoją korzyść tak samo, jak nauczył się odpierać niebezpieczeństwa, zagrażające mu ze strony dawnych warunków. Przeniesiona do Australji lub do Kalifornii, nasza czarna pszczoła zmienia zupełnie swoje obyczaje. W drugim już lub trzecim roku, przekonawszy się, że lato jest wieczne, że nigdy nie braknie kwiatów, żyje z dnia na dzień, poprzestaje na zbieraniu miodu i pyłków, niezbędnych na codzienne potrzeby i widocznie najświeższa i wyrozumowana jej obserwacya odnosi zwycięztwo nad dziedzicznem doświadczeniem, przestaje już bowiem robić zapasy na zimę.[21] Gorliwość jej można podtrzymać tylko drogą ciągłego pozbawiania jej owoców pracy.
VII.

Są to rzeczy, dające się sprawdzić własnemi naszemi oczyma. Niepodobna nie przyznać, że mamy tu kilka faktów wyraźnych i zdolnych do zachwiania sądu tych, którzy wierzą, że wszelka inteligencya jest niezmienna — a każda przyszłość niewzruszona, z wyjątkiem tylko rozumu i przyszłości człowieka.
Jeżeli jednak przyjmiemy na chwilę hypotezę przemiany gatunków, ramy obrazu rozszerzą się — a jego niepewne, lecz potężne światło ogarnie wkrótce własne nasze losy. Nie jest wprawdzie rzeczą oczywistą, ale bądź co bądź bezsprzeczną, dla uważnego badacza, że istnieje w naturze wola, usiłująca podnieść pewną ilość materyi do stanu subtelniejszego — a może i lepszego — owionąć jej powierzchnię tajemniczem tchnieniem, który zwiemy zrazu życiem, potem instynktem — a wkrótce później rozumem — oraz zapewnić, ukształtować, ułatwić byt wszystkiego, co dąży do nieznanego celu. Nie jest rzeczą bezwzględnie pewną, ale moc przykładów, jakie spostrzegamy dokoła, każe nam przypuszczać, że gdyby można było ocenić ilość materyi, która wzrastała w ten sposób od początku wszechświata, przekonalibyśmy się, że nie przestała ona doskonalić się. Powtarzam, że spostrzeżenie to na wątłej oparte jest podstawie, ale jest jedynem, jakie mogliśmy zrobić w kwestyi ukrytej siły, kierującej nami. Nie byle to drobiazg w świecie, gdzie pierwszym naszym obowiązkiem jest wiara w życie, nawet w takim razie gdybyśmy nie dostrzegali w niem żadnego zachęcającego promienia, chyba, że zdobędziemy wprost odwrotny pewnik.
Wiem naprzód wszystko, co można zarzucić teoryi przemiany gatunków.
Posiada ona liczne dowody i przepotężne argumenty, które jednak, ściśle biorąc, mogą nie przekonać. Nie należy nigdy wierzyć bezwzględnie prawdom, zdobytym przez epokę, w której żyjemy. Być może, że za sto lat dużo rozdziałów naszych książek, niemi przejętych, wyda się przestarzałemi tak samo, jak są niemi dzisiaj dzisiaj dzieła filozofów ubiegłego stulecia, pełne doskonałych i nieistniejących ludzi, oraz tyle kartek pochodzących z XVII-go wieku.
Pomimo to jednak, nie mogąc poznać istoty danego zjawiska, wypada przyjąć hypotezę, która w chwili, kiedy traf kazał nam przyjść na świat, narzuca się najbardziej przekonywająco naszemu rozumowi. Można być prawie pewnym, że jest ona błędną, ale dopóki uważamy ją za prawdziwą, jest potrzebna, krzepi naszego ducha i kieruje badania na nowe tory. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się rzeczą rozumniejszą zastąpienie tych zręcznych przypuszczeń szczerem wygłoszeniem najgłębszej prawdy, polegającej na tem, że nic nie wiemy. Ale ta prawda byłaby zbawienną jedynie w takim razie, gdyby nie ulegało wątpliwości, że nigdy nie poznamy istoty zjawisk. Taka już jest natura ludzka, że nic nie unosi jej na takie wyżyny i w taką dal, jak śmiałe rzuty naszych omyłek. W gruncie rzeczy zawdzięczamy nędzne okruchy naszej wiedzy tylko hypotezom śmiałym, nieraz bezsensownym, i po największej części mniej przezornym, niż dzisiejsza. Nie wytrzymywały one może krytyki rozumu, ale podsycały gorliwość badania. Czy wzgląd, że ten, kto czuwa przy ognisku postoju ludzkiego jest ślepcem lub starcem, może obchodzić skostniałego wędrowca, który przychodzi ogrzać się obok niego? Jeżeli tylko dopilnował on, aby ogień nie zagasł, spełnił już wszystko, co mógłby uczynić najmłodszy, najdzielniejszy. Przekażmy potomności ten płomień nietylko nietknięty, ale spotęgowany — a nic nie potrafi rozdmuchać go jeszcze hardziej, aniżeli owa teorya przemiany gatunków, która zmusza nas do badania w sposób daleko ściślejszy i z niesłabnącą gorliwością — wszystkiego, co żyje na ziemi, w jej wnętrzu, w głębi mórz i w przestworach niebios. Co jej przeciwstawiają przeciwnicy i co możemy postawić na jej miejscu, jeżeli ją odrzucimy? Szczere, wielkie wyznanie świadomej ciemnoty — zazwyczaj bezczynnej i osłabiającej ciekawość, bardziej potrzebną człowiekowi, niż sam rozum nawet — albo też hypotezę stałości gatunków i boskiego pochodzenia, mniej jeszcze stwierdzoną, aniżeli teorya ewolucyi, skazującą na zagładę żywe strony zadania i pozbywającą się odrazu kwestyj niewyjaśnionych przez wydanie zakazu badania ich.

VIII.

Dzisiejszego kwietniowego poranka, w ogrodzie, budzącym się do życia, zwilżonym boską, zieloną rosą, przed kobiercami róż i drżących pierwiosnków, okolonych białemi tasznikami, które zwą czasem żabińcem lub srebrnym koszykiem — spostrzegłszy dziką pszczołę, prababkę tej, która przystosowała się do naszych żądań, przypomniałem sobie nauki starego hodowcy ulów z Zelandyi. Nieraz oprowadzał mnie on po różnobarwnych swoich kwietnikach, urządzonych i utrzymywanych jak za czasów ojca Cats’a, poczciwego holenderskiego poety, dziwnie prozaicznego i niewyczerpanego. Tworzyły one rozety, gwiazdy, girlandy, łańcuchy, pająki — u stóp krzaka tarniny lub drzewa owocowego, przystrzyżonego w kształcie kuli, piramidy czy słupa, a bukszpan, czujny jak pies owczarski, okalał kwieciste kobierce, nie pozwalając kwiatom rozrastać się na ścieżkach. Poznałem tam nazwy i obyczaje niezależnych zbieraczek, którym nigdy się nie przyglądamy, przyjmując je za pospolite muchy, złośliwe osy lub też głupie chrząszcze. A przecież każda z nich dźwiga pod podwójną parą skrzydeł, cechujących ją w świecie owadów — cały plan istnienia, szczególne narządy i różny, często cudowny pogląd na cele życia. Oto przedewszystkiem najbliżsi krewni naszych pszczół domowych — przysadkowate „Trzmiele“, czasem drobne, najczęściej wielkie, i pokryte — jak ludzie pierwotni — niekształtną koszulką, opasaną pierścieniami koloru miedzi lub cynobru.
Są to jeszcze nawpół dzikie owady, które gwałcą korony kwiatowe, szarpią je i niszczą w razie oporu, wdzierając się do wnętrza atłasowych kielichów tak brutalnie, jak wpadłby niedźwiedź jaskiniowy do utkanego ze złotogłowiu i pereł, namiotu bizantyjskiej księżniczki.
Obok niego stoi, większy od największego z trzmieli, ciemno przyodziany potwór, połyskujący ciemno-czerwonym, zielonym i fioletowym ogniem. To — „zadrzechnia“ (Xylocopa) olbrzym świata pszczołowatych. Za nim idą, koleją wzrostu, ponure „Chalicodomy“ czyli pszczoły — „mularki“, okryte czarnem suknem i budujące z gliny i żwiru domy tak twarde jak kamień. Potem przefruwają w nieładzie „omiodki“ (Hylaeus), podobne do os „pszczelinki“ (Andrenae), będące często ofiarą dziwnego pasorzyta (Stylopsa) przeistaczającego zupełnie wygląd swego „gospodarza“; karłowate prawie „frantki“ (Panurgae) obciążone zawsze wielkiemi masami pyłków; wielokształtne „murarki makowe“ (Osmiae) które, nie zadawalniając się szukaniem we wnętrzu kielichów kwiatowych chleba i nektaru, potrzebnego do życia, wykrawają z kwiatków maku wielkie szkarłatne płatki, i po królewsku przyozdabiają niemi pałace swoich księżniczek. Inna pszczoła, najmniejsza ze wszystkich, źdźbło prochu, fruwające dzięki czterem elektrycznym skrzydełkom, „miesierka“ (Megachile) wycina jakby rylcem z płatków różanych doskonałe półkola, składa je, zrównywa, i tworzy z nich pochewkę, w której zawarty jest szereg maleńkich, cudownie dokładnych naparsteczków — a każdy z nich stanowi komórkę poczwarki.
Cały tom starczyłby jednak zaledwie na wyliczenie obyczajów i różnorodnych umiejętności chciwej miodu gromady, która krąży dokoła pożądających jej odwiedzin, lecz biernych zupełnie kwiatów, oblubienic, przykutych łańcuchem i oczekujących miłosnej daniny, przynoszonej im przez tych przelotnych gości.

IX.

Przyrodnicy znają około 400, 500[22] gatunków dzikich pszczół. Naturalnie, że nie będziemy ich wyliczali. Może kiedyś w przyszłości głębsze studyum, im poświęcone, obserwacye i doświadczenia, dotychczas nieprzeprowadzane, i wymagające pracy dłuższej, aniżeli okres jednego żywota ludzkiego — wyświetlą w sposób rozstrzygający historyę rozwoju pszczoły. Dotychczas, o ile mi wiadomo, nikt nie podjął się podobnego zadania. Należałoby pragnąć, aby który z badaczy wziął się do dzieła, które rzuciłoby nowe światło na niejedno zagadnienie równie poważne, jak kwestye, dotyczące historyi ludzkich szczepów. Co się nas tyczy, to, nie stawiając żadnych pewników, ponieważ wkraczamy w mglistą dziedzinę przypuszczeń, poprzestaniemy na śledzeniu jednej tylko rodziny błonkoskrzydłych, dążącej do życia bardziej uświadomionego, do pewnego stopnia dobrobytu i bezpieczeństwa, oraz zaznaczymy tylko wytyczne punkty historyi ich doskonalenia się, trwającej tysiące już lat. Rodzina, brana przez nas pod uwagę, to — „Pszczołowate“ (Apiariae),[23] których główne, zasadnicze rysy tak są wyraźne i ustalone, że mniemać należy, iż wszyscy jej członkowie od jednego pochodzą przodka.
Uczniowie Darwina, między innymi Hermann Müller, uważają małą, dziką pszczołę, rozpowszechnioną w całym świecie i zwaną „Masecznicą“ (Prosopis) — za dzisiejszą przedstawicielkę pierwotnej pszczoły, z której zrodziły się wszystkie znane nam obecnie jej odmiany.
Nieszczęsna masecznica jest w stosunku do robotnicy naszych ulów tem mniej więcej, czem byłby człowiek jaskiniowy w porównaniu z szczęśliwym mieszkańcem wielkich dzisiejszych miast. Może nawet widywaliście ją nieraz w najdalszym kącie ogrodu, uwijającą się dokoła krzaka cierniowego, nie zwróciliście jednak wcale na nią uwagi, nie domyślając się nawet, że macie przed sobą czcigodną prarodzicielkę której zawdzięczamy prawdopodobnie większość naszych kwiatów i owoców — (jest rzeczą powszechnie uznaną, że przeszło sto tysięcy gatunków roślin znikłoby z oblicza ziemi, gdyby nie odwiedzały — a tem samem nie zapylały — ich pszczoły) a kto wie? może nawet i naszą cywilizacyę, wszystko bowiem tworzy jeden nierozerwalny łańcuch w tym cudownie zagadkowym świecie. Ładna ona jest i żywa; najczęściej spotykana z tego gatunku we Francyi upstrzona jest białemi centkami na czarnem tle. Ale pod tą piękną, zewnętrzną szatą kryją się olbrzymie braki. Masecznica cierpi stale głód, pozbawiona jest prawie zupełnie uwłosienia — a przecież wszystkie jej siostry okryte są ciepłem i bogatem runem. Nie posiada żadnych narzędzi pracy. Niema koszyków do zbierania pyłków, jak pszczoły, lub też w braku ich kitek biodrowych, w jakie są zaopatrzone „pszczolinki“, (Andrenae) albo wreszcie szczoteczek, osadzonych na wewnętrznej stronie tylnych kończyn pszczół roboczych. Zmuszona jest z trudnością zbierać — przy pomocy swoich małych łapek — pyłki kwiatowe, które połyka, chcąc je zanieść do swojej kniei. Niema innego narzędzia prócz języka, żuwek, głaszczek szczękowych i łapek, ale język jest za krótki, a łapki i głaszczki — zbyt słabe. Nie mogąc wyrabiać wosku, ani toczyć drzewa, ani skopywać ziemi, wydrąża niezręcznie przewody w miękim ośrodku suchych jerzynowych lub cierniowych krzaków, umieszcza tam kilka zgruba ciosanych komórek, zaopatruje je w niewielką ilość zapasów żywności, przeznaczonych dla dzieci, których nigdy nie będzie oglądała, aby wreszcie, dokonawszy skromnego swego dzieła — w imię nieznanego ani jej samej, ani nam celu — umrzeć gdzieś w kąciku, w takiem samem opuszczeniu, jak samotnie przeszła przez całe życie.

X.

Pominiemy wiele gatunków przejściowych, u których moglibyśmy śledzić stopniowe wydłużanie się języka i żuwek w celu łatwiejszego wylizywania nektaru z głębi kielichów większej ilości kwiatów; powolne doskonalenie się i rozwój całego zbioru narzędzi, służących do zbierania pyłków, więc: włosków, koszyczków, szczoteczek piszczelowych i odwłokowych; wzmacnianie łapek i głaszczek szczękowych; wytwarzanie się cennej wydzieliny, oraz, wieńczone pomyślnym skutkiem, wysiłki opiekuńczego ducha, kierującego budową domostw i dokonywającego bajecznych ulepszeń na każdym kroku.
Studyum takie wymagałoby oddzielnego tomu. Naszkicuję tylko jeden jego rozdział, mniej nawet: jedną kartkę, która ukaże nam — po przez niepewne próby dążenia do życia i szczęścia — narodziny, rozwój i ustalenie się zmysłu społecznego.
Widzieliśmy krążącą wśród cierni nieszczęsną masecznicę, która dźwiga w milczeniu na tym szerokim, pełnym przerażających potęg, świecie — swój samotny marny los. Pewna liczba jej sióstr, należących do odmian, suciej już zaopatrzonych w narzędzia pracy i zręczniejszych — np. bogaciej odziane omiodki, lub cudowna wykrawaczka płatków różanych, drobna miesierka — żyje również w podobnem osamotnieniu; jeśli zaś przypadkiem, znajdzie się istota, która się do nich przywiąże i podzieli ich mieszkanie, będzie nią z pewnością nieprzyjaciel lub najczęściej, pasorzyt. Bowiem świat pszczół pełen jest dziwniejszych jeszcze czarów aniżeli nasz i niejeden gatunek posiada w ten sposób rodzaj tajemniczego i biernego sobowtóra, zupełnie podobnego do obranej przez siebie ofiary, z wyjątkiem tego jedynie, że odwieczne jego lenistwo spowodowało zanik wszystkich narzędzi pracy i że może istnieć on już tylko kosztem pracowitego przedstawiciela swojej rasy.[24]
Jednakże nawet u pszczół, które niesłusznie nieco ochrzczono zbyt kategorycznem mianem „Pszczół samotnych“, tli się instynkt społeczny na kształt iskierki, zduszonej pod stosem materyi, niweczącej wszelkie życie pierwotne.
Tu i owdzie, w różnych niespodziewanych kierunkach, dzięki dziwnym nieraz i nieśmiałym wybuchom, udaje jej się przebić przytłaczającą ją warstwę, która kiedyś padnie pastwą jej tryumfu.
Jeżeli wszystko na tym świecie jest materyą, chwytamy tu na gorącym uczynku najbardziej bezcielesny ruch tej materyi. Idzie tu o przejście od życia samotnego, sobkowskiego, zawisłego od łaski trafu i niezupełnego — do życia rodzinnego, nieco szczęśliwszego i bardziej zabezpieczonego; o idealne, duchowe połączenie tego, co w rzeczywistości rozdzielone jest ciałem; o doprowadzenie do poświęcenia się osobnika na rzecz gatunku i podstawienie rzeczy niewidzialnych na miejsce zjawisk widomych.
Czy dziwną jest w podobnych warunkach rzeczą, że pszczoły nie urzeczywistniają odrazu tego, czego nie udało się jeszcze dotychczas wyświetlić nam, stojącym w uprzywilejowanym punkcie, z którego instynkt promieniuje świadomie we wszystkich kierunkach? To też ciekawym — a nawet wzruszającym prawie przejawem są pierwsze nieśmiałe próby nowych pomysłów, zrodzonych w tajemniczym mroku, pokrywającym źródło wszystkiego, co żyje na świecie. Rodzi je materya, są więc one zrazu czysto materyalne. Dotyczą tylko chłodu, głodu, obawy, wcielonych w niemającą jeszcze kształtów postać. Krążą niewyraźnie dokoła wielkich niebezpieczeństw, długich nocy, zbliżającej się zimy, półsnu, który równa się prawie śmierci.

XI.

„Zadrzechnie“ (Xylocopoe) są to jak widzieliśmy, silne pszczoły, wiercące swoje gniazda w suchem drzewie. Żyją zawsze samotnie. Jednakże można nieraz znaleźć ku końcowi lata kilka osobników szczególnego gatunku (Xylocopa Cyanescens), tulących się wzajem do siebie i skupionych na łodydze ziela, zwanego złotogłowiem. To spóźnione braterstwo jest rzeczą wyjątkową u zadrzechni, ale już u najbliższych ich krewniaczek „różyc“ (Ceratinae) obyczaj ten na dobre się ustala. Mamy więc pierwszy przebłysk instynktu gromady, który jednak nie rozwinął się dalej u zadrzechniowatych i nie przekroczył dotychczas pierwszej nieśmiałej próby towarzyskiej.
U innych pszczołowatych kiełkujący ten instynkt odmienne przybiera postacie.
„Nożycówki poddaszy“ (Chelostomae) które są pszczołami-mularkami, „obrostki“ (Dasypodae) i „omiodki“ (Hylaeus), wydrążające nory w ziemi, łączą się i skupiają w liczne kolonje w celu wspólnego budowania gniazd.
Jest to jednak gromada pozorna, składająca się z samych odludków.
Nie łączy ich żaden węzeł braterstwa, niema zespołu pracy. Każda jednostka, najzupełniej samotna w gromadzie, buduje gniazdo dla samej siebie, nie dbając zupełnie o sąsiadkę. „Jest to — powiada Perez — zwykły zbiór osobników, skupionych dzięki jednakowym upodobaniom, jednakowym uzdolnieniom — w jednem i tem samem miejscu, gdzie zasada „każdy dla siebie“ rozwinięta jest w całej pełni; gromada robotnic, przypominająca rój ula jedynie liczbą i gorliwością pracy. Podobne związki są tylko zwykłym wynikiem zaludnienia jednej miejscowości przez wielką liczbę osobników“.
Ale już u „frantek“ (Panurgae), blizkich krewniaczek „obrostków“ (Dasypodae) przejawia się nagle wyraźniej instynkt gromadny w przypadkowem takiem skupieniu. Łączą się one w ten sam sposób, co i poprzednie — i każda kopie na własną rękę swoją podziemną izdebkę; wejście jednak oraz korytarz, wiodący od powierzchni gruntu do pojedynczych nor — są już wspólne. „Tak więc — mówi dalej Perez — co się tyczy budowy poszczególnych komórek, każda z robotnic zachowuje się w ten sposób, jak gdy by była sama jedna: natomiast używają wszystkie jednego wspólnego wejścia; wszystkie, w tym wypadku, korzystają z pracy jednej i zaoszczędzają sobie tą drogą czas i siły, jakich wymagałaby budowa wyłącznego do każdej komórki dostępu.
Warto byłoby sprawdzić, czy przygotowawcze te prace nie zostają dokonywane wspólnemi siłami, i czy kilka samiczek nie łączy się w celu kolejnego przyjmowania w nich udziału“.
Bądź co bądź, idea braterstwa zdołała przebić wyłom w murze, oddzielającym dwa światy. Teraz już nie zima, głód lub obawa śmierci zwyciężyły zbłąkany i zmieniony nie do poznania instynkt: podsunęło mu ją życie czynne. Ale i tym razem nie rozwija się idea ta w dalszym ciągu, nie przybiera w tym kierunku bardziej inponujących rozmiarów. Nie ginie jednak po tej jednej próbie, ale, szukając nowych dróg, przedostaje się do trzmieli, potęguje się tam, w odmiennej atmosferze, w wyraźne przyobleka się kształty — i stwarza pierwsze widoczne cuda.

XII.

Trzmiele, te wielkie włochate pszczoły, głośne, przeraźliwie huczące, choć niewinne i dobrze nam znane, żyją zrazu samotnie. Od pierwszych dni marca rozpoczyna zapłodniona samiczka budowę swego gniazda bądź w ziemi, bądź też pomiędzy krzakami — zależnie od gatunku, do którego należy. Sama jest na świecie w chwili narodzin wiosny. Uprząta, kopie, wyścieła obrane miejsce, potem lepi z wosku dość niekształtne komórki, napełnia je miodem i pyłkami, składa w nie jajka, pielęgnuje i karmi wyklute z nich poczwarki — i wkrótce już ujrzymy ją otoczoną grupą córek, które pomagać jej będą we wszystkich pracach, dokonywanych w gnieździe i nazewnątrz jego i których część zacznie też z kolei składać jajka. Wzrasta dobrobyt doskonali się budowa, kolonia powiększa się liczebnie. Założycielka staje się jej duszą i główną matką — i staje na czele państwa, które jest niejako słabym zarysem królestwa naszej miodonośnej pszczoły.
Dobrobyt jego jest zawsze ograniczony, prawa nieustalone, ludność nie ulega im bezwzględnie, dawne ludożerstwo i dzieciobójstwo zdarza się jeszcze od czasu do czasu, sztuka budowlana bardzo jest jeszcze pierwotna i nieoszczędna. Przedewszystkiem jednak zasadnicza różnica, zachodząca pomiędzy temi dwiema osadami, polega na tem, że jedna jest trwała, druga zaś czasowa. W istocie towarzystwo trzmieli wyginie, co do jednego z nadejściem jesieni — a trzy lub cztery setki jego członków nie zostawią nawet śladu po sobie; cała ich praca pójdzie na marne, pozostanie zaś przy życiu tylko jedna jedyna samica, która z nową wiosną rozpocznie w tem samem odosobnieniu i biedzie, jak jej matka — to same nietrwałe dzieło. — Stanowi to jednakże już krok naprzód: idea świadoma jest swojej potęgi.
Nie przekracza ona jeszcze szczupłego swego zakresu u trzmieli, ale wkrótce, wierna zawsze swoim obyczajom, wcieli się — drogą jakiejś niezmordowanej metampsychozy — cała przejęta jeszcze niedawno odniesionem zwycięstwem, wszechpotężna i prawie doskonała — w inną grupę, przedostatnią, stojącą o jeden szczebel niżej od naszej pszczoły domowej, którą bezpośrednio poprzedza i która zajmuje naczelne miejsce w rodzinie pszczołowatych.
Mówię tu o grupie Meliponitów, obejmującej Melipony i zwrotnikowe Trygony.

XIII.

Wszystko tutaj już jest zorganizowane nakształt ustroju naszych ulów.
Mamy więc jedną — prawdopodobnie[25] jedyną — matkę, bezpłodne robotnice i samców. Niektóre nawet szczegóły lepiej są obmyślone. Samcy, naprzykład, nie żyją w zupełnej bezczynności, wydzielają bowiem wosk. Wstęp do siedziby surowiej jest broniony: podczas zimnych nocy strzegą ją zamknięte drzwi, zaś podczas nocy ciepłych — rodzaj zasłony, ułatwiającej swobodny przewiew powietrza.
Ale państwo jest mniej silne, życie gromady mniej zabezpieczone, dobrobyt bardziej ograniczony, niż u naszych pszczół — i gdziekolwiek zostają wprowadzone to ostatnie, Meliponity giną wkrótce, jakgdyby uciekały przed niemi.
Idea braterstwa rozwinęła się jednakowo wspaniale u obu ras, z wyjątkiem jednego punktu, co do którego u pierwszej nie przekroczyła ona granic, do jakich doszła już u trzmieli. Punktem tym jest mechaniczny ustrój wspólnej pracy, słowem sztuka budowlana, stojąca u Meliponów na daleko niższym stopniu rozwoju. Wystarczy przypomnieć to, co powiedziałem w księdze trzeciej (rozdziale XVIII) tego tomu, dodając tylko, że w ulach naszych pszczół wszystkie komórki zarówno nadają się do hodowli poczwarek jak i do gromadzenia zapasów — i są równie trwałe jak sama siedziba; zaś u Meliponów służą one do jednego wyłącznie celu, te bowiem które tworzą kołyski młodych gąsienic, zostają niszczone wnet po ich wykluciu się.
Idea braterstwa rozwinęła się zatem w całej pełni dopiero u naszych pszczół. Podajmy pobieżny i niezupełny obraz historyi jej rozwoju. Czy poszczególne jej stadya są stałe dla każdego gatunku i czy łącząca je nić istnieje tylko w naszej wyobraźni? Nie budujmy żadnego systemu w tej mało zbadanej dziedzinie.
Poprzestańmy na stawianiu tymczasowych wniosków — a jeśli chcemy, skłońmy się raczej ku bardziej obiecującym, o ile bowiem wypadałoby koniecznie dokonać wyboru, pewne drobne światełka wskazują nam, że najbardziej pożądane przypuszczenia są zarazem najprawdopodobniejszemi. Zresztą przyznajmy się lepiej do zupełnej naszej na tym punktcie niewiadomści.
Uczymy się badać. Czy masecznice np. uwięzione, i zmuszone do życia wspólnego ze swojemi bliźniemi, mogłyby kiedyś przekroczyć nieprzebyty mur bezwzględnej samotności, zasmakować w życiu gromadnem, jak obrostki i pozwolić zakiełkować w swoim mózgu idei braterstwa, której pierwsze drobne pędy wschodzą już u frantek? A frantki z kolei, czy przeszłyby — znalazłszy się w narzuconych sobie, niezwykłych warunkach — od wspólnego przewodu do wspólnych izdebek? Matki trzmielów, gdyby zimowały w gromadzie, żywione i utrzymywane w więzieniu — czy zdołałyby zespolić się i dokonać wzajemnego podziału pracy? A czy dał kto Meliponom plastry pokarbowanego wosku? Czy ofiarowano im sztuczne amfory, które mogłyby zastąpić ciekawe ich naczynia do przechowywania miodu? Czy przyjęłyby je? czy skorzystałyby z nich? i w jaki sposób przystosowałyby swoje obyczaje do tych nieznanych im budowli? Pytania te skierowane są do bardzo maleńkich istotek, w których życiu tkwi jednak rozwiązanie najgłębszych naszych zagadek. Nie możemy na nie odpowiedzieć, gdyż doświadczenie nasze zbyt jeszcze jest młode. Licząc od Réaumur’a, obserwacya obyczajów niektórych dzikich pszczół trwa zaledwie półtora stulecia. Réaumur znał ich zaledwie kilka, my zbadaliśmy jeszcze parę; ale setki, tysiące może, pozostają dotychczas zamkniętą księgą, której kartki przerzucali co najwyżej pośpiesznie niefachowi podróżnicy. Odmiany, znane nam z pięknych prac autora „Pamiętników“ nie zmieniły swoich obyczajów — a trzmiele, obsypane złotym pyłkiem, drgające rozkosznie w promieniach słońca, i upajające się około 1730 roku miodem w ogrodach Charentonu, zupełnie były podobne do swoich następców, którzy z nadejściem przyszłorocznej wiosny huczeć będą o kilka kroków stamtąd, w lasku Vinceńskim. Ale przeciąg czasu, dzielący nas Réaumur’a — to w dziejach świata jedna zaledwie chwilka, na jedno bowiem mgnienie składają się okresy życia wielu pokoleń w historyi rozwoju myśli natury.

XIV.

O ile nawet idea, której rozwój śledziliśmy, dosięgła najwyższego stopnia doskonałości u naszych pszczół domowych, — nie znaczy bynajmniej, aby nie dało się nic zarzucić ustrojowi ula. Arcydzieło, ośmiokątna[26] komórka, jest pod każdym względem szczytem sztuki. Największym genjuszom świata, zebranym razem, nie udałoby się dokonać na tym punkcie żadnych ulepszeń, żadna istota żyjąca — nawet człowiek — nie dokazała w swojem środowisku tego, co zrobiła w swojej siedzibie pszczoła i gdyby jakaś potęga umysłowa, należąca do obcego nam świata, zażądała od ziemi najdoskonalszego wytworu logiki jej życia, należałoby pokazać skromny plaster miodu.
Ale nie wszystko równe jest temu arcydziełu. Zanotowaliśmy już przy okazyi kilka wad i pomyłek, nieraz oczywistych, czasem znów tajemniczych: nadmiar i rujnującą bezczynność samców, dzieworództwo, niebezpieczeństwa wzlotu małżeńskiego, zbyt wielką ilość rojeń, brak litości — oraz potworne prawie poświęcanie osobnika na rzecz gromady. Dodajmy do tego szczególny pociąg do gromadzenia olbrzymich zapasów pyłków kwiatowych, które, leżąc bezużytecznie jełczeją, twardnieją i przepełniają plastry — długie niepłodne bezkrólewie, następujące po pierwszem rojeniu i trwające aż do zapłodnienia drugiej królowej, i t. d.
Ze wszystkich tych błędów jeden pociąga prawie zawsze, w naszym klimacie, fatalne za sobą skutki — mianowicie częste rojenie. Nie zapominajmy jednak, że pod tym względem człowiek od tysięcy już lat, przeciwdziała doborowi naturalnemu domowych pszczół. Zacząwszy od Egipcjanina z czasów Faraonów i skończywszy na dzisiejszym naszym wieśniaku, hodowca postępował zawsze naprzekór dążeniu i korzyści gatunku. Najbogatsze są te ule, które wydają z samego początku lata jeden tylko rój. Czynią one w ten sposób zadość instynktowi macierzyńskiemu, zapewniają byt szczepu, ułatwiają niezbędne podwojenie liczby królowych i przyszłość roju, który — jako liczny i wczesny — zdąży jeszcze wybudować trwałe, zasobne domostwa przed nadejściem jesieni. Nie ulega wątpliwości, że, gdyby ule te oraz ich latorośle pozostawione były samym sobie, to — dzięki faktowi, że tylko one jedne przeżyły groźną zimę, zabójczą dla kolonii, kierujących się odmiennemi instynktami — zasada ograniczonego rojenia zyskałaby wkrótce prawo obywatelstwa u naszych północnych ras.
Ale człowiek niszczy zawsze te przezorne właśnie, bogate i przystosowane do klimatu ule, aby posiąść ich skarby. Darowuje on życie tym tylko wyczerpanym szczepom, tym wtórnym koloniom, które zaledwie mają wystarczający zapas pokarmu na zimę, lub którym daje on — kierując, się odwieczną rutyną — okruchy miodu, uzupełniające nędzne ich zapasy. Rezultatem podobnego postępowania, jest prawdopodobnie osłabienie szczepu i dziedziczny rozwój dążenia do nadmiernego rojenia, wskutek czego obecnie wszystkie nasze pszczoły, zwłaszcza pszczoły czarne, wydają zbyt wielką ilość pochodnych kolonij. Od kilku lat, nowe metody hodowli, opartej na ruchomych ramach, zaczynają wypierać niebezpieczny ten obyczaj, w obec szybkiego zaś wpływu doboru sztucznego na większość naszych zwierząt domowych: na woły, psy, owce, konie, gołębie — że nie wyliczę wszystkich innych — należy mniemać, że wkrótce posiądziemy rasę pszczół, która zatraci prawie zupełnie wrodzony popęd do rojenia i poświęci całą swoją działalność wyłącznie zbieraniu miodu i pyłków.

XV.

Czy jednak inteligencya, która wyraźniej uświadomiłaby sobie cel wspólnego życia nie mogłaby wyzwolić się z pod wpływu reszty błędów?
Niejedno dałoby się powiedzieć o pomyłkach tych, wynikających z tajemniczości ula, lub też będących tylko skutkiem rojenia i jego braków, których jesteśmy współwinowajcami. Każdy z czytelników moich może, sądząc z tego, co widział dotychczas, przyznać pszczołom inteligencyę lub odmówić im takowej. Nie myślę ich bronić. Zdaje mi się, że w wielu razach zdradzają one pewną zdolność rozumowania, jednakże moje zainteresowanie się niemi nie osłabłoby ani trochę, gdybym się przekonał nawet, że wszystkie czyny ich dokonywane są zupełnie na ślepo. Ciekawą jest rzeczą rozpatrywanie mózgu, który w sobie samym odnajduje nadzwyczajne środki do skutecznej walki z chłodem, głodem, śmiercią, czasem, przestrzenią, samotnością — słowem ze wszystkimi wrogami żywej materyi; niemniej jednak ciekawem i niezwykłem zjawiskiem jest istota, której udaje się podtrzymać swój nader skomplikowany i głęboko obmyślany byt, nie przekraczając granic instynktu, nie dokonywając żadnych czynów nadzwyczajnych. Rzeczy zwykłe i cudowne do jednego sprowadzają się mianownika, o ile wyznaczamy im właściwe miejsce na łonie natury. Nie zjawiska te — może noszące niesłusznie przywłaszczone nazwy — ale wszystko nieznane i niewyjaśnione we wszechświecie, powinno przykuwać do siebie nasz wzrok, pobudzać naszą działalność oraz nadawać nowy i bardziej uzasadniony kierunek naszym myślom, uczuciom i naszym słowom. Mądrość nakazuje nam skupianie całej uwagi na wyłącznem badaniu tych spraw.

XVI.

Zresztą nie mamy wcale prawa do wydawania — w imię naszego rozumu — sądu o błędach, popełnianych przez pszczoły. Czy niedość często zdarza nam się widzieć rozum i świadomość ludzką, żyjące w pośród pomyłek i braków i nie dostrzegające ich — a potem już nawet po ich stwierdzeniu — nie umiejące przez długi czas znaleźć na nie zaradczego środka? Jeżeli istnieje osobnik specyalnie — że tak powiem, organicznie — powołany do uświadomienia sobie, do ukształtowania wspólnego życia, zgodnie z nakazem czystego rozumu, to jednostką taką może być jedynie człowiek. A przecież przypatrzcie się, co zrobił on z tego życia, porównajcie braki ula, z błędami naszego społeczeństwa. Gdybyśmy byli pszczołami, obserwującemi ludzi, zdziwilibyśmy się niepomiernie na widok niesprawiedliwego i nielogicznego podziału pracy u istot, które skądinąd uważalibyśmy za obdarzone wybitną zdolnością rozumowania. Ujrzelibyśmy powierzchnię ziemi, jedyne źródło bogactw ogółu, niedostatecznie uprawiane w pocie czoła przez dwie lub trzy dziesiąte wszystkich ludzi; czwartą dziesiątą, żyjącą w absolutnej bezczynności i konsumującą najlepszą część wytworów pracy pierwszych: sześć pozostałych dziesiątych, skazanych na wieczne niedojadanie, wieczną biedę, wyczerpujących bez wytchnienia swe siły dokonywaniem dziwnych i bezowocnych prac, z których wyników sami nigdy nie korzystają i które zdają się służyć li tylko do czynienia życia istot próżnujących bardziej jeszcze zawiłem i niezrozumiałem. Wywnioskowalibyśmy z naszych spostrzeżeń, że rozum i etyka tych osobników należą do świata zupełnie odmiennego od naszego i że postępują one tak w imię praw i zasad, których nadziei zrozumienia musimy zupełnie się wyrzec.
Zaprzestańmy jednak zajmowania się dalszym przeglądem naszych błędów, których jakkolwiek doskonale jesteśmy świadomi, mało jednak zwracamy na nie uwagi. Czasem, raz na sto lat conajwyżej, budzi się który z nich, otrząsa z głębokiego letargu, wydaje okrzyk grozy, przeciąga zdrętwiałe ramię, podtrzymujące jego głowę, zmienia pozycyę i znów zapada w sen, z którego zbudzi go nowy ból, będący skutkiem ponurych trudów ciągłego spoczywania.

XVII.

Jeżeli uznamy rozwój pszczołowatych — a przynajmniej pszczół domowych — rozwój ten zaś bardziej jest prawdopodobny, aniżeli ich niezmienność — jakiż będzie ogólny i stały kierunek owego doskonalenia się?
Zdaje się ono postępować taką samą drogą, jak rozwój ludzki.
Dąży widocznie do zmniejszenia wysiłków, zapewnienia większego bezpieczeństwa, usunięcia nędzy, spotęgowania dobrobytu, korzystnych warunków oraz siły gatunku. W imię tego celu nie waha się ono poświęcać jednostki, wynagradzając szczęściem i potęgą ogółu — nędzną i zwodniczą zresztą niezależność odosobnienia. Rzec można, jakoby natura uważała podobnie jak Perykles u Tucydydesa — że gdyby osobniki cierpiały nawet, żyjąc życiem wielkiego, bogatego społeczeństwa, są zawsze szczęśliwsze, aniżeli wówczas, kiedy osobisty ich dobrobyt pociąga za sobą upadek ogółu. Rozwój popiera ideę pracowitego niewolnika w potężnej osadzie, skazuje zaś na zagładę przechodnia, niepoczuwającego się do obowiązków w czasowem zgromadzeniu, wydając go na łup bezimiennych i niewidocznych wrogów, których pełno jest w każdej chwili i na każdem miejscu. Nie pora tu wdawać się w dyskusye w kwestyi takiego rozumowania natury, ani też dociekać, czy człowiek powinien się niem kierować, nie ulega wszakże wątpliwości, że wszędzie, gdziekolwiek massa nieskończona pozwala nam dostrzedz pozór idei, pozór ten przybiera kierunek, którego kresu nie znamy.
O ile to dotyczy ludzi, wystarcza stwierdzić usiłowanie natury, która dąży do utrwalenia i spotęgowania w doskonalącej się rasie wszystkich zdobyczy, wydartych, niesprzyjającej rozwojowi, nieruchomości materyi. Podkreśla ona każdy, uwieńczony szczęśliwym wynikiem, wysiłek i przeciwstawia nieuniknionemu dziecku postępu — zastojowi — szczególne jakieś i sprzyjające prawa. Postęp ten, którego trudno byłoby odmówić najwyżej pod względem umysłowym stojącym gatunkom, polega jedynie na samym swoim ruchu i wcale może nawet nie wie, dokąd właściwie dąży. W każdym razie w świecie, gdzie zdałoby się nic z wyjątkiem jedynie kilku podobnych faktów — nie zdradza określonej woli, bardzo jest znaczącym objawem taki stopniowy i stały rozwój pewnych istot od dnia, w którym otworzyliśmy na nie oczy. Gdyby pszczoły nie odsłoniły nam żadnych tajników oprócz tej tajemniczej wężownicy błysków, migocących na tle wszechpotężnej nocy, już to samo wystarczyłoby jako nagroda za czas, poświęcony badaniu ich drobnych ruchów oraz ich skromnych obyczajów, tak dalekich — a przecież tak blizkich — naszym wielkim namiętnościom i naszym ambitnym przeznaczeniom.

XVIII.

Być może, że wszystkie te trudy są nadaremne i że wężownica światełek, migocących na drogach życia pszczół i ludzi, składa się z samych tylko błędnych ogników. Może nawet potężny traf, który przyjdzie z zewnątrz, z obcego nam świata, lub zrodzi się z nowego jakiegoś zjawiska, nada nagle decydujące znaczenie tym wysiłkom lub ostatecznie je zniweczy... W każdym razie idźmy dalej raz wytkniętą drogą, jakgdyby nie miało zajść nic nadzwyczajnego. Gdybyśmy nawet wiedzieli, że jutro nowe objawienie — np. możność skomunikowania się ze starszą i rzucającą wyraźniejsze światło, planetą — dokona zupełnego przewrotu w naszym sposobie pojmowania natury, obali w gruzy świat naszych wierzeń, praw, dążeń i zasadniczych prawd naszego życia — najrozumniejszym byłoby postępkiem poświęcenie całego dnia dzisiejszego zbadaniu tych dążeń, zasad i prawd, nadaniu im całokształtu w naszej sferze myślenia oraz pozostaniu wiernymi naszej misyi, która polega na ujarzmianiu i podnoszeniu kilka stopni, w nas samych i dokoła nas, niewyjaśnionych potęg życia. — Możliwą jest rzeczą, że nic z tych zdobyczy nie ostałoby się wobec możliwego objawienia, ale niepodobieństwem jest, aby ci, którzy spełnią do końca posłannictwo, będące głównem przeznaczeniem człowieka, nie znaleźli się w pierwszym szeregu szczęśliwych, na których spłynie nowa prawda: i gdyby nawet dowiedzieli się od niej, że ich jedynym istotnym obowiązkiem było zaniechanie dociekań i wyrzeczenie się nadziei poznania jej istoty, zgłębienia światów nieznanych — będą oni umieli, lepiej od innych, zrozumieć i wyzyskać ten brak ciekawości i tę ostateczną rezygnacyę.

XIX.

Nie zwracajmy jednak lepiej naszych proroctw w tę stronę. Niech plan naszych prac i obowiązków nie obejmuje możliwości powszechnego zniszczenia, ani też cudownej pomocy trafu. Dotychczas, pomimo rojeń naszej wyobraźni, byliśmy zawsze pozostawieni samym sobie i własnym naszym siłom. Najkorniejszym naszym usiłowaniom zawdzięczamy wszystkie owocne i trwałe prace, dokonane na świecie. Wolno nam spodziewać się od szczególnego jakiegoś trafu — pogorszenia lub poprawy położenia, pod warunkiem jednak, że czekanie na ten nadzwyczajny przypadek nie wpłynie bynajmniej na pełnienie naszego ludzkiego posłannictwa.
I pod tym względem pszczoły mogą nam świecić przykładem, będąc mistrzyniami równie doskonałymi jak cała natura. W życiu ich okazała się uzasadnioną obawa nadzwyczajnej i potężnej interwencyi. Są one zależne, oczywiściej daleko niż my, od wyższej woli, która może zniweczyć lub przekształcić ich rasę i nadać zupełnie odmienny kierunek ich przeznaczeniu.
Pomimo to jednak nie zniechęcają się i nie zaniedbują swoich zasadniczych i pierwotnych obowiązków. I te właśnie z nich, które najbardziej ulegają nakazom owych obowiązków, najlepiej są przygotowane do wyzyskania na swoją korzyść niepojętej interwencyi, przyczyniającej się już dzisiaj do rozwoju ich gatunku.
Otóż nie jest rzeczą tak trudną, jakby się zdawało, wykrycie zasadniczego przeznaczania danej istoty. Można go zawsze wyczytać w wyróżniającym ją narzędzie, któremu podporządkowane są niejako wszystkie inne organy.
I zarówno jak język, żuwki oraz wole pszczół zdradzają, że są one powołane do gromadzenia miodu, tak samo zapisane jest w naszych oczach, uszach, rdzeniu, we wszystkich zwojach naszego mózgu, w całym układzie nerwowym naszego ciała — że jesteśmy stworzeni do przerabiania, wchłanianych przez nas, materyi na szczególną i jedyną w swoim rodzaju na tym świecie energję. Żadnej — o ile mi wiadomo — istocie nie zostało powierzonem wysokie posłannictwo wytwarzania tego dziwnego prądu, który nazywamy myślą, rozumem, pojęciem, sądem, duszą, duchem, potęgą umysłową, cnotą, dobrocią, sprawiedliwością, wiedzą — ta jedna bowiem treść tysiące posiada nazw. Cała nasza istota jest jej poświęcona. Nasze mięśnie, nasze zdrowie, sprężystość naszych członków, równowaga żywotnych naszych funkcyj, spokój naszego życia — dźwigają olbrzymiejący wciąż ciężar jej przewagi. Jest ona najcenniejszym i najtrudniejszym do osiągnięcia stanem, do jakiego podnieść można materyę. Płomień, ciepło, światło, nawet życie, dalej instynkt, subtelniejszy od życia, oraz większość niepochwytnych potęg, przewodniczących światu przed naszem zjawieniem się na ziemi, zbladły przy zetknięciu się z nową mocą. — Nie wiemy, dokąd ona nas prowadzi, co z nami uczyni, ani też w jaki sposób z niej skorzystamy. Ona sama nas o tem pouczy z chwilą, gdy stanie u szczytu swej potęgi. Tymczasem starajmy się dać jej wszystko, czego od nas żąda, poświęcić w imię jej wszystko, co mogłoby opóźnić jej rozkwit. Tkwi w tem na razie niewątpliwie najpierwszy i najoczywistszy nasz obowiązek. Wyświetli on nam nadto wszystkie inne.
Żywić je będzie i przedłużać ich byt, o ile sam będzie zasilany i podtrzymywany, tak samo jak potoki górskie żywią i przedłużają rzeki dolin — zależnie od tajemniczych zasiłków, jakie otrzymują same ze szczytów. Nie starajmy się dociekać, kto osiągnie korzyści z sił, gromadzących się w ten sposób naszym kosztem. Pszczoły nie wiedzą, czy będą spożywały miód, przez nie zbierany. I my również nie wiemy, kto skorzysta z potęgi umysłowej, wprowadzonej przez nas do wszechświata. Tak samo jak owe pracowite istoty przefruwają z kwiatka na kwiatek, aby zebrać więcej znacznie miodu, aniżeli mogłyby go spotrzebować one same oraz ich dzieci, również i my przechodźmy od pewnika do pewnika i gromadźmy wszystko, co może zasilić ten niepojęty płomień, abyśmy gotowi byli stanąć wobec każdego nowego zjawiska z poczuciem spełnionego zasadniczego obowiązku. Rzucajmy na pastwę tego płomienia nasze uczucia, namiętności, wszystko co widzimy, czujemy, rozumiemy, czego dotykamy, niech żywi się on własną swą treścią — a więc wnioskami, wysnuwanemi z odkryć, doświadczeń, badań i obserwacyj wszystkiego, co obejmie swojem światłem. Nastąpi wtedy chwila, kiedy wszystko tak z samej natury rzeczy wyjdzie na korzyść umysłu, który dobrowolnie spełnił prawdziwe swoje ludzkie posłannictwo, że już samo nawet podejrzenie, jakoby umiłowania jego miały być bezcelowemi, nada gorliwości i zapałowi jego dociekań charakter bardziej jasny, czysty, bezinteresowny szlachetniejszy i więcej niezależny.




Bibliografia.

Wyczerpująca bibliografia pszczoły przekroczyłaby granice, jakie sobie zakreśliliśmy. Zadowolnimy się więc wyszczególnieniem najciekawszych prac:

I Rozwój historyczny zapoznania się z pszczołą
a) Starożytni.

Arystoteles. Histoire des animaux. (trad. Barthélemy S. Hilaire). Historya zwierząt.
Varron. De Agricultura, ks. VIII (O rolnictwie ks. III), przekład na franc. Barth. S. Hil.
Vrirgiliusz. Georgiki. ks. IV
Pliniusz. Hist. nat. ks. XI
Kolumeljusz. De re rustica. (O rzeczach wiejskich)
Palladyusz. De re rustica. ks. I. XXXVII etc.

b) Nowożytni.

Swammerdamme. Biblia naturae, 1737. (Biblia natury).
Maraldi. Observations sur les abeilles. (Obserwacye pszczół) Pamiętniki Akad. Nauk.
Réaumur. Mémoires pour servir à l’histoire des insectes (Przyczynki do historyi owadów.) 1740.
Bonnet. Oeuvres d’histoire naturelle. (Dzieła historyi naturalnej.) 1779-83.
Schirach. Physikalische Untersuchung der bisher unbekannten u. jetzt entdeckten Erzeugung der Bienenmutter. (Fizykalne badania dotychczas nieznanego — a obecnie odkrytego płodzenia królowej matki).
Janscha (A.) Vollständige Lehre von der Bienenzucht, 1773 (Całkowita nauka hodowli pszczół).
Hunter. (I.) — On bees, philosophical transactions 1732. (O pszczołach, dociekania filozoficzne).
Huber. (Franciszek). Nowe obserwacye pszczół. 1794 i t. d. (Nouvelles observations sur les abeilles). etc.

II. Praktyczne pszczelnictwo

Dzierzon. Theorie u. Praxis des neuen Bienenfreundes (Teorya i praktyka nowego przyjaciela pszczół).
Langstroth. The honey bee. (Miodna pszczoła)
Layens. (Georges de) i Bonnier. Cours complet d’apiculture (Całkowity kurs pszczelnictwa).
Cheshire. (Frank). Bees and bee-keeping, vol. II (Pszczoły oraz ich hodowla).
Bevan (D-r E.). The honey bee. (Miodna pszczoła).
Cowan (T. W.). British bee keeper’s guide book (Przewodnik brytańskiego pszczelarza).
Root (A.) The A.B.C. of Bee culture. (Elementarz hodowli pszczół).
Alley (Henry). The Bee-keeper’s Handybook. (Podręcznik pszczelarza).
Collin (Abbe). Guide du propriétaire d’abeilles. (Przewodnik bartnika).
Dadant (Ch). Petit cours d’apiculture pratique. (Krótki kurs praktycznego pszczelnictwa).
Bertrand (E.). Conduite du rucher (Prowadzenie pasieki).
Weber. — Manuel pratique d’apiculture (Praktyczny podręcznik pszczelnictwa).
Hamet. Cours complet d’apiculture. (Kompletny kurs pszczelnictwa).
Banvoys (de). Guide de l’Apiculteur (Przewodnik pszczelarza)
Pollmann. — Die Bienie u. ihre Zucht. (Pszczoła i jej hodowla).
Simmins (S.) A modern bee farm. (Nowoczesna pasieka).
Vogel (F. W.) — Die Honigbiene u. die Vermehrung der Bienenvölker. (Pszczoła miodna i mnożenie odmian pszczół).
Von Berlepsch (Baron A.) — Die Biene u. ihre Zucht. (Pszczoła i jej hodowla).
Jeker, Kramer u. Theiler. — Der Schweizerische Bienenvater. (Szwajcarski ojciec pszczół).

III. Monografie ogólne.

Cheshire T. — Bees and Bee-keeping. vol. I Scientific. (Pszczoły i ich hodowla).
Cowan (T. W.) The honey bee. (Miodna pszczoła).
Perez (I.). Les abeilles. (Pszczoły).
Girard. Manuel d’apiculture. Les abeilles, organes et fonctions. (Podręcznik pszczelnictwa. Pszczoły, narządy i funkcye).
Shuckard British bees. — (W. Brytańskie pszczoły).
Kirby and Spence. — Introduction to Entomology. (Wstęp do nauki o owadach).
Girdwoyn. Anatomja i fizjologja pszczoły.
Cheshire F. Diagrams on the anatomy of the bee. (Tablice porównawcze anatomii pszczoły).
Gundelach. Die Naturgeschichte der Biene. (Historya naturalna pszczoły).
Büchner (L.). Geistes Leben der Thiere. (Życie duchowe zwierząt).
Bütschli (O.). Zur Entwicklungsgeschichte der Biene. (Przyczynek do historyi rozwoju pszczoły).
Haviland (I. D.). The social instinct of bees, their origin and natural selection. (Instynkt gromadny pszczół, ich pochodzenie i dobór naturalny).

IV. Monografie specyalne.
(Narządy, funkcye, prace, i t. d.)

Ed. Brandt. Recherches anatomiques et morpholologiques sur le système nerveux des insectes hyménoptères. Comptes rendus de l’Académie des sciences. 1876. ks. LXXXIII, str. 613. (Anatomiczne i morfologiczne badania układu nerwowego owadów błonkoskrzydłych — sprawozdania Akademii nauk). Dujardin (F). Mémoires sur le système nerveux des insectes. (Przypadki do nauki o układzie nerwowym owadów).
Dumaset Milne-Edwards. — Sur la production de la cire des abeilles. (O wytwarzaniu wosku pszczelnego).
Blanchard (E.). Recherches anatomiques sur le système nerveux des insectes. (Badania anatomiczne nerwowego układu owadów).
Brougham (L.R.D.) Observations, demonstrations and experiences upon the structure of the cells of bees. (Badania, obaśnienia i doświadczenia, dokonywane w sprawie budowy komórek pszczół).
Cameron (P). On parthenogenesis in the Hymenoptera. (O dzieworództwie błonkoskrzydłych).
Erichson. De fabrica et iisu antennarum in insectis. (O ustroju i użytkowaniu macek u owadów).
Lowne (B.T.). On the simple and compound eyes of insects. (O punktowych i złożonych oczach owadów).
Waterhouse (G. K.). On the formation of the cells of bees and wasps. (O budowie komórek pszczół i os).
Leydig (F.). Das Auge der Gliederthiere. (Oko stawowatych).
Schönfeld (Pastor). Bienen-Zeitung 1854-1883. (Gazeta pszczelarska).
Assmuss. — Die Parasiten der Biene. (Pasorzyty pszczoły).

V Różne badania miodonośnych błonkoskrzydłych.

Blanchard (E.). — Metamorphoses, moeurs et instincts des insectes. (Przemiany obyczaje i instynkty owadów).
Tegoż. Histoire naturelle des insectes. (Historya naturalna owadów).
Darwin. Origin of species. (Pochodzenie gatunków).
Fabre. Souvenirs entomologiques, 3 séries. (Pamiętniki owadoznawcze, 3 serye).
Romanes. Mental evolution of animals. (Rozwój umysłowy zwierząt).
Tegoż. Animal inteligence. (Dusza zwierząt).
Lepelletier Saint-Fargeau. Histoire naturelle des Hyménoptères. (Historya naturalna błonkoskrzydłych).
Klug. Kritische Revision der Bienengattungen. (Przegląd krytyczny gatunków pszczół).
Müller. Ein Beitrag zur Lebensgeschichte der Dasypoda hirtipes. (Przyczynek do historyi obrostków).
Hoffer (E.). Biologische Beobachtungen an Hummeln u. Schmarotzer Hummeln. (Badania biologiczne trzmieli oraz ich pasorzytów).
Jesse. Gleaning in natural history. (Pokłosie historyi naturalnej).
Lubbock. (Sir. J.) Ants, bees and wasps. (Mrówki, pszczoły i osy).
Tegoż. The senses, instincts and intelligence of animals. (Zmysły, instynkty i rozum zwierząt).
Walkenaer. Les Chelostomes. (Nożycówki).
Westwood. Introduction to the study of insects. (Wstęp do badania owadów).
Rendu (V.). De l’intelligence des animaux. (O zmyślności zwierząt).
Espinas. Animal communities. (Społeczeństwa zwierząt).
Girard. (E.) — Traité élémentaire d’entomologie. (Zarys elementarny nauki o owadach).[27]





KONIEC.




  1. W Polsce Girdwojn pisał o „Anatomii pszczoły“ (w t. VI Roczników Tow. nauk ścisłych w Paryżu 1875 r.). Cwocholski „Podręcznik dla pszczelarzy“ (Lwów, 1877). Ciesielski „Bartnictwo“ (Lwów 1888). Lewicki „Pszczelnictwo“ (Warszawa 1896). Slósarski „Pszczoła“ (Encyklopedya rolnicza).
    (Przypisek tłóm.)
  2. Możnaby przytoczyć jeszcze monografię Kirby’ego i Spence’a w ich „Wstępie do nauki o owadach“, ale ma ona prawie wyłącznie charakter pracy technicznej.
  3. Ulem obserwacyjnym nazywa się ul oszklony, zaopatrzony w okiennice lub czarne firaneczki. Najlepsze takie ule mają tylko jeden plaster, co pozwala obserwować obie jego powierzchnie. Można zupełnie bezpiecznie umieszczać takie ule, zaopatrzone w zewnętrzne wyjście, w salonie, bibliotece i t. d. Pszczoły ula, stojącego w moim gabinecie, zbierają na bruku paryzkim materyał, wystarczający im do życia i pomyślnego rozwoju.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Pierzga to substancja wytwarzana przez pszczoły z pyłku kwiatowego zmieszanego z miodem lub nektarem i zakonserwowanego w komórkach plastra w następstwie fermentacji, natomiast w całym tekście tym terminem jest błędnie nazywany kit pszczeli.
  5. Cyfry, podane tutaj, są najzupełniej ścisłe i dotyczą bogatego ula w pełni rozkwitu.
  6. Wirgiliusz powiada: Często zdarza się pszczołom, że w wędrówkach swoich łamią skrzydła o twarde kamienie i dobrowolnie uginają się pod nadmiernym ciężarem. „Taka jest ich miłość dla kwiatów, tak dumne są z tego, że produkują miód“.
  7. Zazwyczaj wprowadza się do ula obcą królowę, zamkniętą poprzednio w rodzaju małej klatki z drutu, która zawieszona bywa pomiędzy dwoma plastrami. Klatka zaopatrzona jest w drzwiczki z wosku i miodu, przegryzane przez robotnice, po przejściu pierwszego gniewu, chcą bowiem w ten sposób uwolnić uwięzioną, którą potem dość łaskawie przyjmują. Pan S. Simmins, dyrektor wielkiej pasieki w Rottingdean, obmyślił ostatnio nowy, niezmiernie prosty, i z tego powodu wieńczony zwykle pomyślnym skutkiem, sposób wprowadzania matki do ula. Sposób ten rozpowszechnia się teraz między pszczelarzami, rozmiłowanymi w swojej sztuce. Zwykle najbardziej utrudnia wprowadzenie królowej do ula samo jej zachowanie się. Wpada ona w szał, ucieka, kryje się, zachowuje się jak intruz, wzbudzając podejrzenie ze strony robotnic, które wkrótce przekonywają się, że mają istotnie do czynienia z obcym przybyszem. P. Simmins przedewszystkiem izoluje zupełnie królowę, głodząc ją przez półgodziny przed wprowadzeniem do ula, następnie podnosi brzeżek wewnętrznego dachu osieroconego domostwa i umieszcza obcą matkę na szczycie jednego z plastrów. Zrozpaczona poprzedniem osamotnieniem, uszczęśliwiona jest teraz, znalazłszy się pomiędzy pszczołami, a będąc wygłodzoną, rzuca się chciwie na ofiarowane sobie jadło. Robotnice, wprowadzone w błąd tem spokojnem zachowaniem się, nie wszczynają śledztwa i, przypuszczając prawdopodobnie, że powróciła stara królowa, przyjmują ją z radością. Z doświadczenia tego zdaje się wynikać, że wbrew mniemaniu Huber’a i wszystkich innych badaczy, pszczoły nie umieją rozpoznawać swojej matki. Bądź co bądź, wobec dwóch tych jednakowo usprawiedliwionych twierdzeń (jakkolwiek prawda tkwi może w trzeciem, nieznanem nam jeszcze) musimy przyznać, że psychologia pszczoły jest wielce zawiłą i niedostępną. Z faktu tego, zarówno jak i z wszelkich innych zagadnień życia, wypływa jeden tylko wniosek, że dopóki prawda ukrytą jest przed okiem naszego ducha, w umyśle naszym gościć powinno stale dążenie do poznania tej prawdy.
  8. Mózg pszczoły — podług obliczeń Dujardin’a — stanowi ⅟174 część wagi całego owadu, mózg mrówki ⅟296. Wzamian za to „ciała szypułkowate“, które zdają się rozwijać w miarę tryumfów, odnoszonych przez inteligencyę nad instynktem, są nieco mniejsze u pszczoły, aniżeli u mrówki. Wobec wzajemnego znoszenia się tych plusów i minusów zdaje się wynikać z przytoczonych cyfr (mając jednak zawsze na względzie hypotetyczność i niejasność całej sprawy), że wartość umysłowa pszczoły i mrówki musi być prawie równa.
  9. Ponowiłem doświadczenie wraz z pierwszemi promieniami słońca, jakiemi nas obdarzyła tegoroczna spóźniona wiosna, ale niestety i tym razem wynik był ujemny. Zkądinąd znów, jeden z moich przyjaciół-pszczelarzy, badacz bardzo zręczny i nader szczery, któremu dałem tę kwestyę do rozstrzygnięcia, pisze mi, że udało mu się otrzymać, używając tego samego sposobu, cztery nieodparte dowody. Fakt ten domaga się sprawdzenia i kwestya pozostaje jeszcze niezdecydowaną. Jestem jednak pewien, że mój przyjaciel dał się zanadto unieść gorącemu swojemu i bardzo zrozumiałemu pragnieniu otrzymania dodatnich wyników.
  10. Wzór ten został odrzucony nie bez powodu. Średnica komórek jest cudownie regularna, ale jak każdy wytwór żywego organizmu, nie jest „matematycznie“ niezmienna w tym samym ulu. Zresztą, jak zauważył Maurycy Girard, różne odmiany pszczół mają różny system komórek, tym więc sposobem owa urzędowa niejako — miara byłaby inną w jednym, inną w drugim ulu, zależnie od odmiany, zamieszkujących go pszczół.
  11. Réaumur dał słynnemu matematykowi, Koenig’owi, następujące zadanie do rozwiązania: „Określić, jaka z pomiędzy wszystkich sześciokątnych komórek, mających za podstawy ostrosłupy, utworzone z trzech rombowych płaszczyzn, może być wybudowaną z najmniejszym rozchodem materyału“? Koenig wyliczył, że taką będzie komórka, mająca podstawę, złożoną z trzech rombów, których każdy rozwarty kąt równałby się 109-iu stopniom i 26 minutom a każdy ostry = 70-iu stopniom 34 minutom. Otóż inny uczony Maraldi, wymierzywszy możliwie dokładnie kąty rombów, stanowiących podstawy komórek, zbudowanych przez pszczoły, znalazł, że rozwarte równają się 109-iu stopniom 28-iu minutom a ostre = 70-iu stopniom 32-om minutom. Pomiędzy tymi dwoma wynikami zatem zachodziła tylko różnica 2-ch minut. Bardzo prawdopodobnie, że pomyłka — o ile takowa ma miejsce — należy być raczej przypisaną Maraldi’emu, aniżeli pszczołom, gdyż niema instrumentu, który mógł by z całą nienieomylną ścisłością wymierzyć kąty komórek, niedość dokładnie określone. Inny matematyk, Cramer, któremu dano do rozwiązania te same zadanie, dał odpowiedź, jeszcze bliższą czynnego rozstrzygnięcia tej kwestyi przez pszczoły — a mianowicie 109 stopni 28½ minuty i 70 stopni 31½ minuty. Maclaurin, poprawiając Koenig’a, podaje 70 stopni 32 minuty i 109 stopni 28 minut. Leon Lalanne 109 stopni 28 minut 16 sekund i 70 stopni 31 minut i 44 sekundy. (Patrz w tej kwestyi „Maclaurin“ „Philos. Trans. of London“. 1743 Brougham „Rech. annal et exper. sur les alv. des ab“. „L. Lalanne“ „Notes sur l’Arch. des abeilles“.)
  12. Przypis własny Wikiźródeł We francuskim oryginale jest cynowyrondelle d’étain.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Powinno być: z dokładnością do trzech lub czterech milimetrów (fr. à trois ou quatre millimètres près).
  14. Niektórzy pszczelarze utrzymują, że robotnice i królowe, po wykluciu się z jajka otrzymują jednakowe pożywienie, rodzaj mleka, nader bogatego w azot i wydzielanego przez specyalny gruczoł, jakim obdarzona jest głowa mamek. Ale po upływie kilku dni, gąsiennice robotnic zostają odstawiane i otrzymują zwykłe pożywienie, składające się z mieszaniny miodu z pyłkiem kwiatowym, gdy tymczasem przyszła królowa tuczona jest, aż do chwili zupełnego swego rozwoju, cennem mlekiem, które nosi nazwę „królewskiego nektaru“. Niezależnie od tego, które przypuszczenie jest słuszniejsze, i wyniki i cud jednakowo są zadziwiające.
  15. Niepodobną jest rzeczą podać tutaj szczegółowy opis cudownych tych sideł, przytoczony przez Darwina, szkicuję więc je tylko w najgrubszych zarysach: pyłek nasienny storczyka „Orchis Morio“ nie osypuje się, ale skupiony jest w postaci małych słupków noszących nazwę maczużek. Do każdego z tych słupków (a jest ich dwa) przytwierdzony jest w nasadzie okrągły, lepki gruczoł (uczepka), zamknięty w rodzaju błonowego woreczka, pękającego za najlżejszem dotknięciem. Gdy pszczoła siada na kwiatku, głowa jej, wysuwająca się naprzód w celu wylizania słodkiej cieczy muska w przelocie ów woreczek, który w skutek tego rozdziera się i obnaża oba lepkie denka. Pyłki kwiatowe przywierają dzięki kleistej cieczy swoich podstaw do głowy owadu, który po opuszczeniu kwiatu unosi je w postaci dwóch cebulkowatych rogów. Gdyby te dwa, wypełnione pyłkiem, rożki stały prosto i nieruchomie w chwili, gdy pszczoła siada na sąsiednim storczyku, dotknęłyby i spowodowały pęknięcie błonowego woreczka drugiego kwiatu, ale nie dosięgłyby znamienia, czyli narządu żeńskiego, które należy zapylić a które mieści się pod błonowym woreczkiem. Duch opiekuńczy storczyka przewidział tę trudność i — po upływie trzydziestu sekund, czyli w krótkim przeciągu czasu, niezbędnym do wylizania całej słodkiej zawartości kwiatka przez owad i przefrunięcia na sąsiedni kwiatek — łodyga małego słupka wysycha i wygina się — zawsze w tę samą stronę i w tym samym kierunku — cebulka zawierająca pyłek, pochyla się, a stopień jej pochylenia tak jest wyliczony, że w chwili, gdy owad wejdzie do następnego kielicha, znajdzie się ona na tym samym poziomie, co i znamię, na które musi osypać zapładniające je pyłki.
    Porównaj w sprawie wszystkich szczegółów tego wewnętrznego dramatu nieświadomego świata roślin, wspaniałą pracą Darwina: „O zapylaniu storczyków przez owady oraz o dobrych wynikach krzyżowania“ 1863.
  16. Profesorowi Mc. Laine’owi udało się ostatnio zapłodnić sztucznie kilka pszczół, ale dokonał tego przy pomocy prawdziwej chirurgicznej operacyi, nader subtelnej i zawiłej. Zresztą płodność tych królowych była ograniczona i krótkotrwała.
  17. Silny ul spotrzebowuje zazwyczaj w ciągu zimy, trwającej w naszych okolicach około 6-iu miesięcy, to znaczy od października do początków kwietnia — dwadzieścia do trzydziestu funtów miodu.
  18. Oto miejsce, jakie zajmuje pszczoła domowa w klasyfikacji naukowej:
    Klasa — Owadów.
    Rząd — Błonkoskrzydłych.
    Rodzina — Pszczołowatych.
    Gatunek — Apis.
    Rodzaj — Mellifica — Miodonośna.
    Nazwa „Mellifica“ należy do klasyfikacji Linneusza. Nie jest ona zbyt trafną, wszystkie bowiem Pszczołowate, z wyjątkiem może niektórych gatunków pasorzytów, są miodonośne. Scopoli nazywa ją — „cerifera“; Réaumur — „domestica“; Geoffroy — „gregaria”. „Apis ligustica“ pszczoła włoska, jest odmianą „Apis Mellifica“.
  19. Wypadek taki zdarza się nawet dość często u wtórnych rojów, które posiadają mniej doświadczenia i mniej są przezorne aniżeli roje pierwotne. Na czele ich wyfruwa młoda i żwawa królowa — a w skład ich wchodzą bardzo młode pszczoły, w których głos instynktu o tyle jest silniejszy, że nie znają jeszcze surowości naszego chłodnego klimatu. Co prawda, żaden z tych rojów nie przeżywa pierwszego podmuchu jesieni; wszystkie one pomnażają nieskończony szereg ofiar powolnych i niezrozumiałych jeszcze prób natury.
  20. Ponieważ zajmujemy się po raz ostatni budowlami, wznoszonemi przez pszczoły, zwróćmy w przelocie uwagę na ciekawy szczegół pracy Apis florea. Niektóre ściany samczych jej komórek są walcowate, nie ośmiokątne. Zdaje się, że nie zdążyła ona przejść jeszcze ostatecznie z jednej formy do drugiej, lepszej.
  21. Podobny fakt przytacza też Büchner na dowód przystosowywania się pszczół do okoliczności — i to nie przystosowywania się powolnego, trwającego wieki i fatalistycznego, ale bezpośredniego i wyrozumowanego; w Barbados, wśród plantacyj trzciny cukrowej i rafineryi, gdzie w ciągu całego roku znajdują dużo cukru, zaprzestają zupełnie zwiedzać kwiaty.
  22. Przypis własny Wikiźródeł We francuskim oryginale jest podana liczba 4500 (quatre mille cinq cents).
  23. Należy odróżniać trzy nazwy, jakich będziemy używali kolejno i jakie zapożyczamy z klasyfikacyi Emila Blanchard’a, „apiariae“, „apidae“, i „apitae“. Rodzina „apiariae“ (pszczołowatych), obejmuje wszystkie odmiany pszczół. „Apidae“ (pszczoły) tworzą pierwszą z tych odmian i dzielą się na trzy grupy. „Meliponity“, „Apity“, i „Bompity“ (trzmiele). „Apity“, mieszczą w swoim rzędzie różnorodne postacie naszych pszczół domowych.
  24. Jako przykład służyć mogą Trzmiele, których pasorzytami są „brzmiki“, (Psithyrae) Stilidy, żyjące na koszt „makatek“ (Anthidiae) „Należy przyjąć — powiada bardzo słusznie J. Perez (Pszczoły) w kwestyi dającej się często spostrzegać tożsamości pasorzytów z ich ofiarami — należy przyznać, że oba rodzaje są tylko dwiema postaciami jednego typu i że zachodzi pomiędzy niemi najściślejsze powinowactwo. Dla przyrodników, będących stronnikami teoryi przemiany gatunków, pokrewieństwo to nie jest czysto urojone, ale rzeczywiste. Rodzaj pasorzytniczy jest podług nich tylko potomstwem, pochodzącem ze szczepu pracującego, zaś zanik jego narzędzi pracy jest tylko wynikiem przystosowania się, do pasorzytniczego żywota“.
  25. Nie jest rzeczą pewną, czy zasada jednomacierzyństwa ściśle jest przestrzegana u Meliponów. Blanchard słuszcie sądzi że samice, pozbawione żądeł i nie mogące w skutek tego zabijać się wzajemnie z równą łatwością jak królowe pszczół, muszą prawdopodobnie pozostawać w jednym ulu w większej ilości. Fakt ten jednak nie mógł dotychczas być stwierdzonym z powodu wielkiego podobieństwa, zachodzącego pomiędzy samiczkami i robotnicami — oraz wskutek niemożności hodowania Meliponów w naszym klimacie.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Powinno być sześciokątna komórka (fr. la cellule hexagonale).
  27. Bibliografia polska, tycząca się pszczół, obejmuje, oprócz dzieła Girdwoyna (Anatomia i fizyologia pszczoły) na którego przekład fancuzki powołuje się Maeterlinck, następujące jeszcze prace:
    Cwocholski. „Podręcznik dla pszczelarzy“ (Lwów 1877).
    Ciesielski. „Bartnictwo“ (Lwów 1888).
    Lewicki. „Pszczelnictwo“ (Warszawa 1896).
    Slosarski. „Pszczoła“ (Encyklopedya rolnicza).
    Oraz specyalnie przedmiotowi temu poświęcone wychodzące w Warszawie, pismo: „Pszczelarz i ogrodnik“ (Przyp. tł.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Maeterlinck i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.