Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część trzecia/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Już dwa czy trzy razy przyszedł jeden z miejscowych garsonów i mówił pocichu do siwych kolegów, wskazując im giestem sufit sali bawialnej; lecz koledzy jego bynajmniej nie uważali na jego przestrogi ani na jego obawę, nie chcąc pewno psuć humoru biesiadników, których zapamiętała wesołość coraz bardziej zdawała się wzmagać.
— Któż będzie wątpić teraz o naszym wybornym sposobie traktowania tej niegrzecznej cholery? Czy ośmieliła się targnąć na nasz szanowny hufiec? — rzekł okazały Kuglarz-Turek, należący do sztandarowego orszaku maskarady.
— Znaczy to — rzekł sławny malarz romantyczny, przebrany za Rzymianina ze szkoły Dawida — znaczy to, że cholera jest nędznym kolorystą, bo jej paleta jeden tylko ma ton, i to zielonawy... Pewno ten dziwak uczył się u nudnego Jakóba, króla malarzy klasycznych, którzy są klęską dla innych rodzajów...
— Panowie! — zawołał rzeźbiarz, niemniej sławny — zakończymy tu krótko tę kwestję. Cholera jest bezecnym kolorystą, ale wyborny z niej rysownik... oddaje ci całą budowę ciała, bardzo wydatne muskuły i żyły, a jak obiera z ciała! Przy niej Michał-Anioł byłby ledwie uczniem.
— Zresztą, panowie — rzekł Nini-Moulin ze śmieszną powagą — w tej klęsce jest wielka przestroga.
— Przestroga! przestroga!
— Tak, panowie... zdaje mi się, że słyszę głos tajemny, wołający na nas: pijcie jak najlepiej, wypróżniajcie swoje kieszenie, bawcie się, bo może już policzone są godziny waszego życia... nieszczęśliwi!!!
To powiedziawszy, prawowierny Sylen korzystał z chwili roztargnienia panny Modesty, swej sąsiadki, dla uchwycenia na rumianych licach Amorka głośnego całusa. Przykład był zaraźliwy, szmer całusów pomieszał się ze śmiechami.
— O! cholero! piję do ciebie! — rzekł Nini-Moulin, tonem zabawnego wezwania — ty nie jesteś rozpaczą; przeciwnie, zapowiadasz nadzieję, tak, nadzieję. Ilużto mężów, ile żon na jeden tylko liczyli numer, niestety! bardzo niepewnej loterji wdowieństwa! Zjawiłaś się, aż oto pocieszyli się, z łaski twojej stokrotnie powiększyła się dla nich nadzieja swobody.
— A dla spadkobierców, jaka wdzięczność! przeziębienie... zbytek w jedzeniu... oto w ciągu godziny wuj lub inny krewny staje się szanownym nieboszczykiem.
— A jak to wiele przysiąg wierności i stałości utwierdzi się przez to! — rzekła sentymentalnie panna Modesta — ilużto hultajów przysięgało słabej, dobrej kobiecie, że ją kochać będą do śmierci, i ani spodziewali się, że tak słowa dotrzymają.
— Panowie — zawołał Nini-Moulin — ponieważ to może dziś mamy wilję końca świata, jak mówił sławny malarz, proponuję więc, aby się bawić w koniec świata; żądam: aby te damy zaczepiały nas, aby nas wyzywały, aby nam płatały figle, aby nam wykradały całusy, aby na wszelkie pozwalały sobie z nami wolności, aby z nas szydziły...
Z powszechnem upodobaniem przyjęto propozycję Nini-Moulina, i znowu bawić się rozkosznie zaczęto. Wpośród tego zgiełku wszedł znowu garson, który już wpierw kilka razy przychodził, i mówił pocichu z niespokojną miną do swych kolegów, wskazując im na sufit; tym razem już był bardzo blady i zmieszany; przystąpiwszy do jednego, który pełnił obowiązki marszałka hotelu, rzekł mu pocichu, wzruszonym głosem:
— Przybyli...
— Kto?
— Wiesz dobrze... tam na górę... — i wskazał sufit.
Ta rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi wpośród coraz większego zgiełku.
Z pomiędzy tych wszystkich biesiadników jeden tylko nie śmiał się, nie pił, a tym był Leżynago: ponury, zadumany, prosto przed siebie patrząc, nie zważając na nic, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała tak wesołą w podobnej kompanji. Wspomnienie o tej dziewczynie, którą zawsze kochał, było u niego jedyną myślą, co go rozrywała czasami w jego zaniedbaniu.
W tej chwili Morok głośno doń rzekł:
— A cóż to, nie pijesz już, Jakóbie? A więc dosyć już masz wina? Czy wódki chcesz?... każę dać.
— Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... — odrzekł Jakób opryskliwie, i znowu zamyślił się ponuro.
— W rzeczy samej masz słuszność! — rzekł Morok szyderskim tonem, coraz głośniej mówiąc — dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... byłoby tak niebezpiecznie bratać się z butelką gorzałki, jak z nabitym pistoletem.
Słysząc mowę Moroka, podającą w wątpliwość jego odwagę pijacką, Leżynago spojrzał urażonem okiem na pogromcę zwierząt.
— Garson! — zawołał z gniewem — dwie butelki koniaku... i dwie szklanki.
— Cóż ty chcesz robić? — rzekł Morok, udając troskliwy niepokój. — Na co dwie butelki koniaku?
— Na pojedynek... — rzekł Jakób tonem zimnym, stanowczym.
— Pojedynek!? — zawołali wszyscy ze zdziwieniem.
— Tak, — odrzekł Jakób — pojedynek... — na koniak. Ty mówisz, że równie niebezpiecznie jest bawić się butelką wódki, jak nabitym pistoletem... Weźmy po butelce obaczymy, kto z nas cofnie się.
Tę dziwną propozycję Leżynaga jedni przyjęli okrzykami radości, drudzy prawdziwym niepokojem.
— Brawo! — krzyknęli wszyscy.
— Panowie — rzekł Nini-Moulin z zapałem — czy pozostaniemy obojętni na szlachetny przykład, jaki nam daje zacna Cholera (wskazał na Jakóba); on wspaniale wyrzekł: koniak... odpowiedzmy mu chwalebnie: poncz!...
— Tak! tak! poncz!...
— Poncz!!!
— Panie — odpowiedział garson triumfującym tonem — właśnie mamy miedziany kościół, świeżo pobielony, jeszcze nie używany: mieści się w nim najmniej trzydzieści butelek.
— Przynieś kocioł... — rzekł Nini-Moulin, napuszywszy się.
— Niech żyje kocioł! — krzyknięto chórem.
— Wlej w niego dwadzieścia butelek araku, włóż sześć głów cukru, kopę cytryn, funt cynamonu, i... roznieć ogień... ogień, zewsząd ogień... — dodał zacny pisarz, krzycząc jak opętany.
Nagle usłyszano kilka głuchych uderzeń, wymierzonych nad sobą biesiadujących. Wszyscy zamilkli i przysłuchiwali się.