Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka minut potem ów łoskot, którym się tak przerazili biesiadnicy, znowu się rozległ, ale mocniej i ustawiczniej powtarzał się.
— Garson! — rzekł jeden biesiadnik — co to za łoskot słychać tam?
Garson, spojrzawszy na swych towarzyszy i niespokojny, odpowiedział niezrozumiale:
— Panie... jest to... jest to...
— Dalibóg... pewno jakiś złośliwy albo dziwak-lokator, jakiś zwierz, nieprzyjaciel wesołej zabawy puka w posadzkę, dając nam znać, abyśmy mniej głośno śpiewali... — rzekł Nini-Moulin.
Podczas tego zamieszania, Morok zapytał jednego z garsonów i, odebrawszy od niego odpowiedź, krzyknął przeraźliwym głosem, którym zagłuszył całą wrzawę:
— Proszę o głos.
— Pozwalamy... — odpowiedziano wesoło.
Podczas chwilowego milczenia, po odezwaniu się Moroka, znowu dało się słyszeć stukanie, które tym razem było szybsze.
— Lokator nic nie winien — rzekł Morok z uśmiechem — niezdolny jest bynajmniej sprzeciwiać się w czemkolwiek naszej wesołości.
— A to czegóż tam puka na górze, jak głuchy? — rzekł Nini-Moulin, wychyliwszy szklankę.
— Nie lokator to stuka! — rzekł Morok szorstko — to trumnę jego zabijają...
Nagłe i ponure milczenie nastąpiło po tych słowach.
— Jego trumnę... nie... mylę się! — mówił dalej Morok, — powiedzieć chciałem ich trumnę... gdyż, dla pośpiechu, dziecko włożono razem z matką do jednej trumny.
— Kobietę... — zawołała Wesołość, obróciwszy się do garsona... — to kobieta umarła?
— Tak, pani, biedna młoda dwudziestoletnia mężatka! — smutnie odpowiedział garson — mała jej córeczka, którą karmiła, wkrótce po niej umarła... a to wszystko w przeciągu niespełna dwóch godzin... Pan bardzo się martwił hałasem, który przeszkadzać może państwu w zabawie... Lecz nie mógł przewidzieć tego nieszczęścia, bo dziś rano ta kobieta była zupełnie zdrowa, śpiewała nawet, nikt nie był weselszy nad nią.
Nastąpiło milczenie tak głębokie, iż słychać było tu i owdzie westchnienia z przestrachu: ostatnie uderzenia młotka zdawały się boleśnie odbijać we wszystkich sercach; zdawaćby się mogło, że, odpychane dotąd smutne bolesne uczucia zajmą miejsce tej wesołości, tych żartów, raczej sztucznych, aniżeli z serca pochodzących.
Chwila była stanowcza. Wypadało natychmiast zaradzić skutecznie, podźwignąć umysły biesiadników, która upadać już zaczynały, gdyż wiele różanych twarzy pobladło, karmazynowe uszy już zbielały, a w ich liczbie uszy Nini-Moulina.
— Panowie, otóż i poncz! — zawołał garson, otwierając drzwi.
Na widok palącego się płomieniem napoju, który orzeźwić miał osłabione umysły, zapamiętałe brawa i oklaski brzmiały w sali.
Słońce dopiero zaszło, salon o stu nakryciach, w którym odbywała się biesiada, był głęboki, okna rzadkie, wąskie napół zasłonięte czerwonemi firankami. A lubo jeszcze nie była noc, część sali najdalsza od okien tonęła już w mroku — dwóch garsonów wniosło ogromny kocioł na żelaznym drągu.
— Teraz — rzekł Leży nago do Moroka drwiącym tonem — zanim się poncz przepali... najprzód do naszego pojedynku; galerja osądzi.
Potem, pokazując swemu przeciwnikowi dwie butelki, które przyniósł garson, Jakób dodał:
— Wybieraj broń.
— Wybieraj ty — odpowiedział Morok.
— A więc dobrze!... oto twoja butelka i szklanka...
Nini-Moulin osądzi strzały.
— Szranki są otwarte! — zawołał zacny pisarz.
— Dalejże więc: cel... pal!... — krzyczał Nini-Moulin, klaszcząc w ręce.
Dwaj pijacy wypili każdy jednym tchem po pełnej szklance wódki.
Morok nawet nie zmarszczył się; na jego marmurowej twarzy nie widać było najmniejszej zmiany; pewną ręką postawił szklankę na stole.
Jakób zaś, chcąc postawić swoją szklankę, nie mógł ukryć lekkiego, konwulsyjnego drżenia, z przyczyny wewnętrznych boleści.
— O! to mi dopiero pić walecznie, co się nazywa!, krzyczał Nini-Moulin — wychylić duszkiem kwaterkę wódki! to dopiero triumf!... nikt z nas nie dokazałby tej sztuki... a jeżeli mi uwierzycie, godni rycerze, już zaprzestaniecie na tem.
— Komenderuj tylko ognia... — odrzekł nieustraszony Leżynago.
Jakób pił, trzymając butelkę lewą ręką; nagle zamknął i ścisnął palce prawej ręki, przejęty mimowolnym kurczem, włosy przylgnęły mu do zimnego czoła i przez chwilę fizjognomja jego objawiła dolegliwą boleść; z tem wszystkiem nie przestawał pić; na chwilę tylko, nie odrywając butelki od ust, opuścił ją trochę, jakoby dla nabrania tchu. Jakób wtedy ujrzał chytre spojrzenie Moroka, który, ze zwykłą sobie nieczułością, pić nie przestawał. Sądząc ze wzroku Moroka, że z niego szydzi, Jakób nagle podniósł butelkę i chciwiej jeszcze pociągnął kilka razy....
Lecz siły już go opuściły: niewygasły ogień trawił mu piersi, cierpienie było dolegliwe... nie mógł się mu oprzeć.. głowa mu się w tył przechyliła, zwarły się konwulsyjnie szczęki, zgruchotał zębami szyjkę butelki, zesztywniała mu szyja... spazmatyczne drgania wykręciły mu członki.. prawie całkiem tracił przytomność.
— Nic... to... nic... mój Jakóbie! — zawołał Morok, którego dziki wzrok zaiskrzył się szatańską radością.
Potem, postawiwszy butelkę na stole, pośpieszył na pomoc Nini-Moulinowi, który nadaremnie usiłował wstrzymać Jakóba.
Nagłe te objawy nie przedstawiały żadnych znaków, cholery, jednakże wszyscy obecni zlękli się: jedna z kobiet dostała gwałtownego napadu nerwowego, druga, przenikliwie krzyknąwszy, zemdlała.
Nini-Moulin, pozostawiwszy Jakóba na ręku Moroka, biegł do drzwi, chcąc zawołać doktora, gdy nagle drzwi się otworzyły...
Zacny pisarz cofnął się, zdziwiony widokiem wchodzącej niespodziewanie osoby.