Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Osobą, przed którą Nini-Moulin zatrzymał się z tak wielkiem zdziwieniem, była Bachantka.
Zadyszana, zbladła, z rozczochranemi włosami na głowie, z zapadłemi policzkami, odziana prawie w same łachmany, owa świetna i ucieszna bohaterka tylu hucznych zabaw, zmieniła się okrutnie. Nędza, zmartwienie, zniszczyły owe niegdyś tak piękne lica. Wszedłszy do sali, Cefiza zatrzymała się; ponurym, niespokojnym wzrokiem usiłowała przejrzeć nawpół ciemną salę, aby znaleźć tego, którego szukała... Nagle młoda dziewczyna zadrżała i krzyknęła... Po drugiej stronie, na przeciwnym końcu długiego stołu, przy słabem świetle ponczu spostrzegła Jakóba, którego Morok i drugi biesiadnik ledwo mogli utrzymać, rzucającego się w konwulsjach. Na ten widok Cefiza, w pierwszym przestrachu, wiedziona przywiązaniem, zrobiła to samo, co niegdyś tyle razy czyniła w szale uciechy i wesołości. Zręczna, szybka, zamiast tracić czas na długie wokoło okrążenie, wskoczyła na stół, przebiegła lekko między butelkami i talerzami, i była już przy Jakóbie.
— Jakóbie! — zawołała, nie spostrzegłszy jeszcze pogromcy zwierząt i rzuciwszy się na szyję swego kochanka — Jakóbie! to ja jestem... to ja, Cefiza.
Ten głos, tak mu znany, ten krzyk przeraźliwy, serdeczny, zdawało się, że Jakób ocknął się; machinalnie obrócił głowę ku Bachantce, nie mogąc otworzyć oczu, i westchnął głęboko; wkrótce zesztywniałe członki odzyskały giętkość, po konwulsjach nastąpiło lekkie drżenie, i, po kilku chwilach, ociężałe powieki podniosły się powoli; zaczął wodzić błędnemi oczami.
Cefiza, klęcząc przed swym kochankiem, łzami oblewała mu ręce.
— Nie z mojej winy opuściłam cię... Daruj mi...
Przestała mówić, gdyż Jakób zaczął szeptać:
— Biedna dziewczyno... i ty, jak widzę, miałaś wielkie zmartwienia... wycierpiałaś wielką nędzę... już... nie poznałem cię... Ja.. niedawno już gotów byłem skończyć.
Zawołałaś na mnie... Przyszedłem do siebie na chwilę, bo.. co ja czuję, — i przyłożył rękę do piersi — wyobrażenie przechodzi. Ale to wszystko dla mnie jedno... teraz Widziałem cię... umrę spokojnie.
— Nie umrzesz... Jakóbie... ja tu jestem...
— Słuchaj, dziewczyno... Gdybym tu miał... widzisz w żołądku... korzec węgli żarzących się nie więcejby mnie pewno paliły... Już przeszło miesiąc czuję trawiący mnie powoli ogień. Zresztą, to ten pan... — I skinieniem głowy wskazał na Moroka — ten kochany przyjaciel... uwziął się podniecać zawsze we mnie ogień... Z tem wszystkiem..
nie żałuję ja życia... Odwykłem od pracy, a wciągnąłem się... do hultajki... Skończyłbym jak nędzny żebrak; wolę raczej dozwolić memu przyjacielowi bawić się rozżarzonem ogniem w mych piersiach...
— Warjat z ciebie, niewdzięcznik! — rzekł Morok, wzruszając ramionami — nadstawiłeś szklankę, a ja nalałem... I dalibóg długo i często jeszcze razem będziemy się bawili.
Od kilku już chwil Cefiza nie spuszczała z oczu Moroka. Zamiast wziąć rękę, którą Jakób wyciągnął, Cefiza ciągle klęcząca, schyliła głowę i nie śmiała spojrzeć na swego kochanka.
— Nie odpowiadasz mi — rzekł tenże, nachylając się do dziewczyny — nie chcesz wziąć mej ręki... dlaczego?
Biedna dziewczyna szlochaniem tylko odpowiadała; wstydem ogarnięta, klęczała w postawie tak upokorzonej, tak wymownie błagalnej, iż czołem prawie dotykała nóg swego kochanka.
Jakób, zdumiony milczeniem i zachowaniem się Bachantki, z coraz większem patrzył na nią zdziwieniem; nagle zmieniła mu się twarz, drżeć zaczęły usta i rzekł, prawie tylko bełkocząc:
— Cefizo... znam cię... jeżeli nie weźmiesz mej ręki... to dlatego... że... — Potem nie stało mu tchu, — dodał przytłumionym głosem, po chwili milczenia: — Kiedy przed sześcioma tygodniami brano mnie do więzienia, powiedziałaś mi... „Jakóbie, przysięgam ci na życie moje... będę pracowała, będę żyła, jeżeli tak wypadnie, w największej nędzy... ale żyć będę uczciwie...“ Otóż to mi przyrzekłaś... Teraz wiem, że nigdy nie skłamałaś...
Cefiza bolesnem szlochaniem odpowiadała, całując kolana Jakóba i przyciskając je do swych piersi.
— Jakóbie... gdybyś wiedział... o!... gdybyś wiedział...
Posłuchaj mnie... wszystko ci powiem... przysięgam ci, wszystko... nic nie skłamię... Ten człowiek (pokazała Moroka) nie ośmieli się zaprzeczyć... przyszedłszy... powiedział mi: „Chciej pani tylko...“
— Ja ci nie wyrzucam, nie mam do tego prawa... pozwól mi umrzeć spokojnie... więcej już nie żądam... teraz — mówił Jakób coraz słabszym głosem, odpychając Cefizę. Potem dodał z gorzkim, bolesnym uśmiechem: — Przynajmniej i ja nie mam sobie nic do wyrzucenia... wiedziałem... dobrze wiedziałem... co czyniłem... przyjmując pojedynek... na koniak...
— Panowie, zmiłujcie się, wypędźcie tę kobietę — zawołał Morok — jej widok zbyt przykre sprawia wzruszenie memu przyjacielowi.
— Uspokój się, dziewczyno! — odezwało się kilka obecnych osób, głęboko wzruszonych, starając się wyprowadź Cefizę — pozostaw go... chodź, z nami, niema dla niego niebezpieczeństwa... nic mu nie będzie...
— O! panowie, panowie! — zawołała biedna dziewczyna, łzami się zalewając i załamując ręce — posłuchajcie mnie, pozwólcie powiedzieć sobie... Zrobię, co zechcecie... odejdę... lecz, na Boga, poślijcie po doktora, nie pozwalajcie mu tak umierać. Jakież on boleści cierpi, jak straszne są jego konwulsje!
— Nie znajdzie teraz doktora! — Lepiej, ot, tak zróbmy! — rzekł ktoś. — Główny szpital jest naprzeciwko; przenieśmy tam biednego; udzielą mu tam pomocy tymczasem; części stołu posłużą za tragi, a okryjemy go obrusem.
— Tak, to najlepiej! — odezwało się kilka głosów przenieśmy go i opuśćmy ten dom.
Jakób, spalony wódką, udręczony widokiem Cefizy, wpadał w gwałtowne konwulsje. Było to konanie tego biedaka. Trzeba go było przywiązać końcami obrusu do blatu stołu, służącego za tragi, które podjęli się nieść dwaj biesiadnicy.
Przychylono się do próśb Cefizy, która błagała, jako o ostatnią łaskę, aby mogła towarzyszyć Jakóbowi aż do szpitala. Jakóba zaniesiono aż do bramy na dół oberży Morok i Nini-Moulin, torując sobie drogę wpośród tłumu, aby się dostać aż do głównego szpitala, poprzedzał tragi.
Niebawem gwałtowny napływ ludu zmusił ich do za trzymania się, i znowu dzikie krzyki rozległy się na drugim końcu placu, na rogu kościoła.
— Cóż to jest? — zapytał Nini-Moulin jakiegoś obmierzłego obdartusa, który stał przed nim. — Co to za krzyki?
— A! szarpią znowu truciciela, podobnie jak tamtego którego trupa już do wody wrzucili... — odrzekł człowiek.
— Jeżeli chcesz przypatrzeć się, chodź za mną! — dodał — ale rób dobrze kułakami... bo inaczej zapóźno przybędziemy.
Zaledwo ten nędznik wymówił te wyrazy, kiedy przeraźliwy krzyk rozległ się w tłumie, przez krtóry przeciskali się z trudnością, niosący na tragach Leżynago, którego poprzedzał Morok. Był to przeraźliwy krzyk Cefizy. Jakób, jeden z siedmiu dziedziców familji Rennepontów, Skonał w jej objęciu...
Nieszczęsny to był wypadek!... W tej samej chwili, kiedy krzyczała w rozpaczy Cefiza, oznajmiająca śmierć Jakóba... inny znowu krzyk dał się słyszeć na placu, w stronie przeciwnej od tej, w której szarpano otruwacza...
Ten krzyk odległy, błagalny i drżący z wielkiego przestrachu, jako ostatnia obrona człowieka, pasującego się pod razami zabójców, trwogą przejął Moroka.
— Piekło!... — zawołał ten zręczny morderca, co za broń zabójczą, ale prawną, obrał sobie pijaństwo i rozpustę — piekło!... to głos księdza d‘Aigrigny, którego zabijają!!