Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
TRUCICIEL.

Powiedzieliśmy już, że najniedorzeczniejsze, wielką trwogę wzbudzające wieści krążyły po Paryżu; nietylko mówiono o zatruwaniu chorych i studzien publicznych, ale nawet powiadano jeszcze, że schwytano złoczyńców, rzucających arszennik do naczyń z winem jakie zwykle stoją napełnione i otwarte w handlach win.
Goljat szedł do Moroka, dopełniwszy zlecenia, z jakiem posłany był do księdza d‘Aigrigny, który oczekiwał na niego w pewnym domu na placu arcybiskupstwa.
Zaszedł do jednego handlu win przy ulicy Calandre, dla napicia się, a wypiwszy dwie szklanki wina, zapłacił za nie. Kiedy szynkarka szukała monety zdawkowej, aby mu wydać resztę, Goljat oparł niechcący i wcale niewinnie ręce na otworze naczynia z winem, które przy nim stało. Olbrzymi wzrost tego człowieka, jego odrażająca fizjognamja, twarz dzika, ściągnęły już na siebie oko szynkarki i nabawiły ją niepokoju, zwłaszcza, że była trwożliwie uprzedzona krążącemi wieściami o trucicielach; a gdy jeszcze zobaczyła, jak oparł ręce na otworze naczynia z napojem, zawołała przerażona: Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem,
— Ach! dla Boga! Co tam wrzuciłeś do wina?!
Na te słowa wymówione bardzo głośno, z przestrachem, dwaj czy trzej, siedzący przy stole i pijący w szynku, nagle się zerwali, przybiegli do kontuaru i jeden z nich krzyknął nieostrożnie:
— Może to truciciel.
Goljat, nie wiedząc o nieszczęsnej pogłosce, rozpowszechnionej w tej okolicy, nie zrozumiał, o co go obwiniano. Pijący coraz głośniej miotali nań obelgi; on zaś ufny w swoją siłę, wzruszył ramionami i z pogardą i grubjańsko żądał wydania sobie reszty, o której oddaniu szynkarka, zbladła, przelękniona, wcale nie myślała.
— Łotrze! — zawołał jeden z pijących, gwałtownie i natarczywie, tak, iż na ten krzyk zatrzymało się wielu przechodniów.
— Należałoby go przytrzymać... — dodał inny.
— Chodźmy wytłumaczyć się na odwach, łotrze.
Olbrzym rozgniewany obelgami, a nie poczuwający się do winy, rozjątrzył się do żywego tym niespodziewanym napadem; powalił przeciwnika w szynkowni i obłożył go pięściami. W czasie tego rozrachunku kilka butelek i dwie czy trzy szyby stłuczono z łoskotem, a szynkarka, coraz bardziej lękając się, krzyczeć zaczęła co sił:
— Ratunku!... truciciel... morderca!... warty!... warty!...
Goljat ufny w swe herkulesowe siły, po chwilowej walce przeciwko siedmiu czy ośmiu osobom, powalił dwóch najzapalczywszych napastników i co tchu skoczył ku kościołowi N. Panny przez plac kościelny, w poszarpanej odzieży, z gołą głowią, blady, zadyszany.
Lecz natychmiast wielu ludzi, z pomiędzy obecnych zbiegowisku, puściło się w pogoń za nim i mnóstwo głosów krzyczało:
— Łapaj... trzymaj... truciciel!
Słysząc te krzyki, widząc uciekającego człowieka strasznego, jakby obłąkanego, jakiś chłopak rzeźniczy, przechodzący i niosący na głowie próżną nieckę, rzucił ją pod nogi Goljatowi, który, potknąwszy się o tę nagłą przeszkodę upadł... rzeźniczek, sądząc, że dokonał tak heroicznego czynu, jakgdyby napadł na wściekłego psa, rzucił się na niego i powalił się z nim na bruk, wołając:
— Ratunku! truciciel... ratunku!
Straszna to i niebezpieczna była chwila dla Goljata.. sam jeden, w miejscu, zewsząd zagrodzonem i coraz bardziej jeszcze zaciskanem, widział zewsząd oburzonych nieprzyjaciół, biegnących do niego z pogróżkami śmierci.
Biedny olbrzym nie upadł odrazu... Przez kilka sekund niknął prawie wpośród roju zajadłych napastników; jużto widać było potężną, rozbijającą czaszki i twarze rękę, już ogromną posiniałą, pokrwawioną, wtył zwieszoną głowę, do której czupryny przyczepił się jeden napastnik. Po miotającym się to w tę, to w ową stronę tłumie około Goljata widać było jak potężnie się bronił. Z tem wszystkiem, gdy dostał się do niego przez tłum kamieniarz, Goljat został powalony. I, jak się to często zdarza, widok płynącej potokami krwi z ran Goljata upajał radością i podwoił zapalczywość napastników i świadków!
Sto rąk pastwiło się nad nieszczęśliwym; deptano go nogami, szarpano mu twarz, pognieciono piersi, gruchotano żebra.
Goliat z oszpeconą twarzą, unurzany w błocie, mając na sobie odzież poszarpaną, obnażone piersi... wybąknął słowa, które razem ze krwią wydobyły się mu z ust:
— Zlitujcie się... ja nie zatrułem... zlitujcie się...
Kamieniarz, widząc Goljata, krwią zbroczonego, ręce to tam, to tu wyciągającego, chcąc przedstawić to za znaną zabawkę zawołał:
— Ciu-ciu-babka!
Potem gwałtownie nogą w brzuch go kopnąwszy, znowu powalił nieszczęsną ofiarę, której głowa dwa razy odskoczyła od bruku...
W chwili, kiedy upadł olbrzym, odezwał się głos z pośród tłumu.
— A! to Goljat!... Dajcie mu spokój... on biedny nic nie winien.
I ksiądz d‘Aigrigny (albowiem on to był), litością powodowany, koniecznie chciał się przecisnąć aż do pierwszego szeregu tej sceny, a gdy dostał się tam, wtedy, zbladły, gniewem oburzony, grożąc, zawołał:
— Jesteście nikczemni mordercy! Ten człowiek niewnny, ja go znam... odpowiecie za jego życie...
Te słowa księdza d‘Aigrigny przyjęto z wielkiem oburzeniem.
— Ty znasz tego truciciela! — zawołał kamieniarz, chwytając za kark jezuitę — może i sam jesteś trucicielem.
Gdy ksiądz d‘Aigrigny silnie się szarpnął i wydarł z rąk kamieniarza, spora flaszka kryształowa, bardzo gruba, osobliwszego kształtu, napełniona zieloną cieczą, wypadła mu z kieszeni na ziemię tuż przy Goljacie.
Na widok flaszki zawołało kilka głosów:
— To trucizna... widzicie! ma przy sobie truciznę....
— To nie trucizna! — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc... napij się tego... — krzyknął Kamieniarz.
— Tak.... tak... niech wypije! — wrzeszczał tłum.
— Nigdy! — odrzekł przestraszony jezuita.
I odskoczył żwawo, odepchnąwszy flaszkę ręką.
— Widzicie!... to trucizna... boi się napić! — krzyczano.
I, ze wszech stron już ściśnięty, ksiądz d‘Aigrigny potknął się o Goljata.
— Moi przyjaciele! — zawołał jezuita, który w okropnem znajdował się położeniu, choć nie był trucicielem, gdyż w jego flaszce były sole ochronne, bardzo tęgie, do wypicia równie niebezpieczne, jak trucizna — moi poczciwi przyjaciele, mylicie się; w imię Pana Boga zapewniam was, że... mylicie się... i...
— A to... — powtórzył nieubłagany kamieniarz — ostatni raz... namyśl się.
— Wypić to... tobym umarł... — zawołał ksiądz d‘Aigrigny.
— A więc, jesteś trucicielem! Hej skończmy z nim — zawołał, uchwyciwszy za gardło księdza d‘Aigrigny.
Po tem wezwaniu utworzyły się dwie grupy.
Jedna, pod dowództwem Cebuli, dobijała Goljata nogmi, kamieniami, drewnianemi sandałami; wkrótce nie do poznania było jego ciało, sponiewierane, potłuczone, W błocie unurzane, tak, że straciło nawet postać ludzką.
Cebula podarła swój kaftan, a skręcany sznur uwiązano u potłuczonej nogi trupa i tak zawleczono go aż do barjery bulwaru.
I tam wpośród okrzyków dzikiej radości, te krwią zbroczone zwłoki wrzucono w rzekę...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.