>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł „Hafciarz”
Podtytuł Z galeryi typów niknących
Pochodzenie „Kalendarz Myśliwski Illustrowany na Rok Zwyczajny 1897“
Wydawca Nakładem magazynu broni, prochu i przyborów myśliwskich B. Ronczewskiego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


„HAFCIARZ”
(z galeryi typów niknących)
przez
Klemensa Junoszę.





Trzeba przyznać, że nasi ojcowie i dziadowie odznaczali się wielką galanteryą i to nie tylko względem dam, ale nawet w stosunkach z brzydszą połową rodzaju ludzkiego.
Nikt nie był hojniejszy nad nich w rozdawaniu tytułów: byłego porucznika nazywano co najmniej majorem, jeżeli nie pułkownikiem, kancelistę radcą, aplikanta sądowego sędzią — a niechno kto z sąsiadów przewodniczył kiedy w komitecie budowy mostu na czterech słupkach, to już mu na całe życie pozostawał tytuł prezesa i przechodził nawet na potomstwo: synów jego zwano prezesowiczami, prezesównami córki.
Mało było wówczas ludzi bez tytułów, bo komuż się w życiu nie zdarzy być opiekunem nieletnich, członkiem rady familijnej, wchodzić do składu sądu polubownego, być członkiem komitetu odnowienia dachu na dzwonnicy, należeć do delegacyi taksowej; uczestniczyć w rozdawaniu chleba i kartofli dla biednych pogorzelców i w ogóle, być powoływanym do różnych posług obywatelskich i sąsiedzkich.
Nie można przecież być sobkiem i egoistą, trzeba niekiedy poświęcić trochę czasu i fatygi dla dobra ludzkości. Wdzięczna ludzkość tytułami za to płaci — i oto mamy prezesów od rozmaitych rzeczy, nawet od tak ciężkiej plagi świata, jak naprzykład cholera.
Czynność się kończy, ale tytuł pozostaje; zrasta się niejako z człowiekiem, który chwilowo go nosił, przylepia się do niego — i już nie ma sposobu go oderwać, ani odskrobać — zostaje do śmierci.
Ten, niewinny zresztą, objaw uprzejmości, pociągał za sobą konieczność pewnych reform w rozmowie, omówień, zastępowania wyrazów prostych i szorstkich delikatnemi, które w gruncie rzeczy miały to samo znaczenie co i szorstkie, jednak brzmiały jakoś delikatniej, łagodniej, nie tak twardo.
Jakże bo naprzykład, słysząc, że ktoś opowiada o najbardziej nieprawdopodobnych wydarzeniach, w których jakoby sam grał ważną rolę, powiedzieć:
— Szanowny panie radco dobrodzieju — kłamiesz.
Na żaden sposób nie wypada, byłaby to bowiem impertynencya gruba: ale jeżeli powiedzieć z uprzejmym uśmiechem:
— Pan dobrodziej bardzo zręcznie haftuje — to zupełnie inaczej wygląda.
Takim sposobem „haftowanie” stało się synonimem kłamstwa, a „hafciarz” — kłamcy.
Mówiono niegdyś, że w sztuce ubarwiania i malowniczego przedstawiania fantastycznych wydarzeń celowali myśliwi — przekonanie to utrzymuje się i po dzień dzisiejszy, ale już nie słusznie.
Dawniej było co innego: ogromne lasy, gruba zwierzyna, stąd i łatwość o niebezpieczną przygodę, stąd i kanwa do „haftu”. Strzelba mogła spalić na panewce, wobec rozjuszonego odyńca; niedźwiedź zdradzać chęć uściskania człowieka, w swoich łapach potężnych; wilki zwabione kwikiem prosięcia, zbiegały się w takiej ilości, że zamiast polowania — bywały krwawe tragedye.
Ileż to naprawdę przygód mógł mieć myśliwy ówczesny, zamieszkały w ustronnym dworku, wśród borów nieprzebytych — a ile przy odrobinie fantazyi, mógł dla własnej chwały i podziwu sąsiadów dokomponować?!
Była kanwa, więc było na czem haftować, bardziej lub mniej wzorzysto, co już zależało wyłącznie od siły wyobraźni gawędziarza.
Na jakiem tle, na jakiej kanwie, ma tworzyć Nemrod współczesny, przeciętny?
Nie powie przecież, że postrzelony zając rzucił się na niego z wyszczerzonemi zębami, że przepiórka chciała mu oczy wydrapać, lub że bekas zamierzał go przebić długim dziobem. „Haft” z konieczności musi upaść, a w najlepszym razie, staje się niklejszym, we wzorzystości swej jednostajnym, maszynowym niejako, że tego wyrażenia użyję.
Nie ma już prawie kniei i ostępów, nie ma grubej zwierzyny, a myśliwy współczesny, niby dobry gospodarz, hoduje zające i kuropatwy, strzeże ich od nieprzyjaciół, po to, aby we właściwym czasie, zaprosiwszy grono przyjaciół, urządzić wielką hekatombę i położyć kilkaset sztuk ze swego łownego dobytku. I cóż na takiej kanwie wyhaftować można? Co najwyżej w opowiadaniu podwoić, niechby nawet potroić, ilość rzeczywiście zabitej zwierzyny. To już przestaje być sztuką.
Prawdziwy myśliwy już dziś nie komponuje; jedynie tylko tak zwany „niedzielny strzelec”, kupiwszy za Żelazną Bramą parę jarząbków importowanych z pod Wołogdy, może opowiadać znajomym damom, że zastrzelił je na wodzie, gdy przepływały Świder, niedaleko Otwocka; lub też może zabawiać przyjaciół relacyą o nadzwyczajnej inteligencyi swego wyżła, który niezależnie od tego, że chodzi po „Kuryera” do kiosku, — dzielnie spisuje się w polu: staje do wróbli i śmieciuch, goni je zawzięcie, na zająca szczeka jak na złodzieja, a myszy polne z ziemi wykopuje i dusi.
Ze względu przeto na te zmiany, na upadek powszechnie przypisywanej myśliwym fantazyi, wygrzebanego ze wspomnień „Hafciarza” zaliczyłem do galeryi typów niknących, a prawie że już całkiem zaginionych.
Może jeszcze gdzie, w jakim zakątku ustronnym, w okolicy deskami zabitej, dokąd kolej żelazna nie doszła, znajdzie się podobny egzemplarz... ale wątpię, gdyż gdzież ta kolej dziś już nie dochodzi?
Miał on folwarczek w głuchym kącie: dworek stary jak grzyb, i jak grzyb do ziemi przysiadły, budynki na wszystkie strony kołkami popodpierane, powypaczane, krzywe, kilkanaście włók jakiego takiego gruntu, trochę kwaśnych łąk, a wszystko to otoczone lasami.
Dokądkolwiek chciał z domu wyruszyć, zawsze przez las wypadała mu droga; po liniach różnych, zakrętach, między pniami, wśród wywrotów, po brzegach grzęzkich bagienek, pokrytych kępkami sitowia...
Nazwiska nie wymieniam, imię miał Ksawery; w oczy tytułowano go radcą, za oczy „hafciarzem”. Za młodych lat należał do jakiejś delegacyi od księgosuszu, czy od karbunkułu — i stąd godność.
Pomimo, że wówczas życie było lżejsze i gospodarstwo mniej kłopotliwe, ciągle biedę klepał i w kieszeniach żydowskich po same uszy siedział; zboże sprzedawał na zielono, robił ciągłe konwersye dawnych rewersów na nowe i stale trzymał ćwierć losu na loteryi, w nadziei, że się fortuna do niego uśmiechnie. Kłopoty nie psuły mu jednak humoru; był zawsze wesoły i uśmiechnięty, lubił zabawę, towarzystwo, chętnie zasiadał do zielonego stolika, a nawet, pomimo skończonej czterdziestki i tuszy dość pokaźnej, przy okazyi, puszczał się w tany, z takim animuszem i ferwarem, że aż drzazgi z podłogi leciały.
Nie opuścił żadnych imienin i uroczystości rodzinnych w sąsiedztwie, u siebie kilka razy do roku liczniejsze zebranie urządzał, a najlepiej był rad, gdy go kto niespodzianie najechał i opowiadań jego cierpliwie słuchał. Wtenczas pan Ksawery podniecał się, ożywiał i co tylko miał w domu stawiał na stół, aby uraczyć kochanego gościa.
Gdy przyjeżdżał do miasteczka dla robienia tranzakcyj pieniężnych, a znalazł tam kogo ze znajomych, to zaraz organizował czy to polowanie, czy partyę preferansa i albo do siebie tych znajomych zabierał, albo do nich jechał, a o głównym celu swej wycieczki zapominał.
Taki to już był z usposobienia — motyl, aczkolwiek z powierzchowności bynajmniej na motyla nie wyglądał.
Średniego wzrostu, przysadkowaty, dość otyły, twarz miał szeroką, pełną, oczy ruchliwe, nos pałkowaty i ogromne wąsy. Ubierał się latem w biały kitel i słomiany kapelusz, zimą w krótki kożuszek i baranią czapkę, a stale nosił buty z cholewami za kolana. Gdy mu wypadło na jaką uroczystość przebrać się w kostyum wizytowy, lub balowy — czuł się jakby nie w swojej skórze.
Żydzi z miasteczka nie unikali interesów z panem Ksawerym, chociaż wiedzieli doskonale, że człowiek ten nie ma pojęcia co jest termin i akuratność.
— Śliczny handel! — mawiał nieraz główny bogacz miasteczkowy, Boruch Cybuch, śliczny handel! Jak ja kupuję od jakiego obywatela pszenicę, to wiem, że kupuję pszenicę; — ale z panem Ksawerym jest insza procedura. Ja, dajmy na to, robię z nim kontrakt na żyto, i daję pieniądze na żyto — a gdy przyjdzie do odebrania żyta, to on mi daje kartofle, wybrakowane owce, cebulę, gęsi... wszystko, oprócz żyta. Ja nigdy nie wiem co kupuję i kiedy będę odbierał, bo u niego czy pierwszy lipca, czy pierwszy stycznia, to jest wszystko jedno. On sam mówi, że tylko termometr pokazuje trochę różnicy, a zresztą dzień jest dzień... — no, ale można z nim handlować.
— Słuchaj no Boruch — mówił jednego razu pan Ksawery — trzeba mi trochę pieniędzy.
— Ja to wiem — odrzekł żyd.
— No więc kiedy wiesz, to dawaj. Ewikcya murowana! Właśnie otrzymałem wiadomość z Warszawy, że moja ciotka bezdzietna, kolosalnie bogata kobieta, w tych dniach ma umrzeć. Spadnie na mnie sześć kamienic z oficynami, nie licząc ruchomości, precyozów i kapitałów w banku. Całe miasteczko wasze będę mógł kupić, jeśli zechcę. Ewikcya tedy pyszna, możesz mi wierzyć!
— Owszem, ja wierzę, ale Warszawa daleko — może pan ma inną ewikcyę?
— Doskonale! Sto, dwieście, jeżeli chcesz. Niepodoba ci się ciotka — mam jęczmień. Jak żyję nic podobnego nie widziałem. Jak las! Chłop na koniu gdy wejdzie w bruzdę, to go nie widać. Już się kłosi. Kupuj bez namysłu; własnemi furmankami odstawię, ma się rozumieć po żniwach. Słowo honoru.
— Bardzo dobrze, proszę pana, bardzo chętnie, ja kupię, tylko niech mi pan przyrzeknie: że to nie będzie jęczmień, że mi go pan nie odstawi i niech pan na to da godne słowo honoru... Ja przynajmniej będę wiedział, że zobaczę kiedy... owies i że nie pójdziemy do wójta z powodu tego interesu.
Pan Ksawery zgadzał się chętnie i na taką propozycyę — szło mu bowiem o gotowiznę. O następstwa nie troszczył się wcale, wiedział bowiem, że jeżeli nie tak to owak, jeżeli nie dziś to kiedyś, jeżeli nie tym produktem to innym, jakoś się to odda i ureguluje; bo to właśnie, mawiał, dobrego jest w żydach, że można z nimi na siedmnaście sposobów jeden interes regulować i byle im tylko co dać, biorą wszystko bez żadnych grymasów.
Gospodarstwo nie zajmowało panu Ksaweremu zbyt wiele czasu, prowadzone było albowiem sposobem bardzo pierwotnym, a robotników pilnował stary włódarz, stosunki towarzyskie również nie pochłaniały wszystkich dni w roku, więc też głównem zajęciem tego człowieka było polowanie. I nie można dziwić się temu.
Jak nie polować, gdy się mieszka wśród lasów pełnych wszelkiej zwierzyny, gdy pomiędzy temi lasami ciągną się bagna, siedliska błotnego ptactwa, gdy jest ogromne jezioro o brzegach trzciną porośniętych, gdzie miejscowość prawie przez cały rok daje myśliwemu okazyę do psucia prochu, lub zbierania trofeów.
Z wczesną wiosną zaczynały się ciągi słonek, tokowiska cietrzewi, latem chłapała się po bagnach moc kaczek, na łąkach mnóstwo bekasów i dubeltów, a potem, na polach, kuropatwy i zające — a zimą knieja taka bogata, taka pełna! Sarny, dziki, a oczywiście lisów i wilków też nie brakło.
Jakże tu nie polować, gdy kto ma żyłkę myśliwską? Najspokojniejszy filister, mieszczuch przyzwyczajony do wygód, znalazłszy się w takich warunkach, nabrałby zamiłowania do trudów myśliwskiego życia, a cóż dopiero mówić o człowieku urodzonym w tym, jakby umyślnie dla łowców stworzonym, zakątku!
To też polował pan Ksawery i cuda o tych polowaniach opowiadał; cuda o swojej strzelbie, której jedna lufa pochodziła z Damaszku, a druga z Hiszpanii, cuda o swoich psach, których kilkanaście włóczyło się po dziedzińcu.
— Co to za psy... co za pieski! — mówił. — Naprzykład, brytan do dzików! Cztery konie za niego dałem, ale najtęższego odyńca bierze za ucho i osadza, tak, że mogę spokojnie, paląc fajeczkę, przyjść z kordeljasem, no — i dzik mój.
Za tego „brytana,” który był zwyczajnym wiejskim kundlem, jak się pokazało później, pan Ksawery rzeczywiście dał chłopu konia zbiedzonego i starego, wartości co najwyżej czterech rubli.
Był wyżeł, z królewskiej psiarni angielskiej, sześć gończych z jakiegoś niemieckiego księstwa, chart na jedno oko ślepy, pochodzący podobno aż z Persyi, dwa jamniki bardzo osobliwej rasy i kilka kundlów.
Gdy pan Ksawery na dziki miał polować, cała ta zbieranina przedstawicieli różnych psich rodów i ras, biegła za nim do lasu i tam, wedle opowiadania swego właściciela, czyniła rzeczy nadzwyczajne.
Pan Ksawery miał szczęście do zdarzeń niezwykłych, ale wówczas tylko, gdy polował sam, lub w towarzystwie swego gajowego Macieja; — gdy było liczniejsze zebranie myśliwych, nic mu się osobliwego nie przytrafiało, chyba nadzwyczajne jakieś pudło, gdyż był gorączka i strzelał prawie na oślep.
— Że też, kochany panie Ksawery, my nigdy nie bywamy świadkami twoich przygód? — mówiono.
— Bardzo prosta rzecz — odpowiadał — nie macie szczęścia. Ja co innego; jeszcze kiedy byłem małym chłopaczkiem, cyganka przepowiedziała mi, że będę żył długo i szczęśliwie, a zginę w późnej starości — od lwa.
— I wierzysz cygance?!
— A naturalnie... Cały świat opiera się na wzajemnem wierzeniu i prawdomówności. Mnie żydzi wierzą, dlaczego ja nie miałbym wierzyć cygance?
— Ale skądże u licha tu, w naszym zakątku, znajdzie się lew, któryby cię pożarł?
— A skąd się zeszłego roku, w lecie, wziął na bagnie wąż boa, który mnie o mało życia nie pozbawił?!
— Boa na bagnie?! No — nie haftuj.
— Nie opowiadałem wam tej historyi? Są, widzicie, wypadki i zdarzenia, o jakich nie śniło się filozofom! Było to w lipcu; nie mając nic lepszego do roboty, poszedłem na kaczki. Wiecie, że nie brak ich na bagnach; strzelałem dużo, zabiłem wiele; zresztą taki już mam zwyczaj, co łup to trup; ile strzałów tyle trupów! Mój Mylord wciąż kaczki aportował i tak się przytem zmęczył, że krople potu ciekły mu po nosie.. Zapędziłem się w sam środek błota, przede mną było oparzelisko, woda... jakby mała sadzawka... Znam przecież miejscowość doskonale, tysiąc razy przechodziłem tamtędy. Nagle woda zaczyna się burzyć i kłębić i wychyla się z niej... okropność! Łeb potworny, ślepie roziskrzone, paszcza rozwarta, a w niej widełkowaty język... kolosalna gadzina!
— Wąż?!
— Ale jaki! Gruby, nie powiem jak dąb, ale jak dąbek, a długi! Nad wodą było go z półtora sążnia, a ile w wodzie, tego nie wiem. Ujrzawszy takiego smoka, chociaż nie jestem lękliwy z natury — struchlałem i czułem, że kapelusz mi się na głowie podnosi... Myślę sobie: adieu, panie Ksawery! bądź zdrów, skończone wszystko. Zginiesz marnie jak mysz!.. Ale był to przestrach tylko chwilowy. Szybko zoryentowałem się w położeniu; chwyciłem za strzelbę — i z odległości pięciu, może sześciu kroków, wpakowałem bestyi w otwartą paszczękę cały nabój kaczego śrutu. Gdy się dym rozszedł, potwora już nie było, tylko woda kłębiła się straszliwie, a z oddalenia dolatywało mnie żałosne wycie mego wyżła, który, przerażony snać widokiem strasznej gadziny, uciekł do lasu. Ja, szczerze mówiąc, byłem w takich potach, jak gdybym z łaźni wyszedł. Powróciwszy do domu, wypiłem pięć szklanek herbaty z arakiem i położyłem się w łóżko. To mnie ocaliło, gdyż żeby nie arak, byłbym, jak zapisał, dostał żółtaczki z przerażenia. Nazajutrz poszedłem w to samo miejsce; woda się jeszcze kłębiła. Słusznie mówią, że gady mają twarde życie... To kłębienie się wody obserwowałem jeszcze na drugi i trzeci dzień, oczywiście było ono coraz mniejsze, bo gad tracił siły i życie, konał powoli.
— Trzeba było szukać trupa i wzbogacić nim jakie muzeum...
— Naturalnie, żem szukał, ale nie znalazłem. Prawdopodobnie przez wody podziemne uniesiony został do jeziora i tam go raki zjadły.
— Dziwna rzecz — zauważył ktoś ze słuchających — że w swoich tak licznych przygodach, pan Ksawery nie spotkał jeszcze nigdy na błotach krokodyla...
— Dotychczas nie miałem takiego zdarzenia — odrzekł najspokojniej — ale nie zarzekam się. Są w naturze osobliwości niesłychane. Raz naprzykład, nad brzegiem jeziora, z pod samych prawie stóp, wyrwał mi się żółw tak wielki jak balia, a przynajmniej jak dobry szaflik. Piramidalne zwierzę! Co za siły trzeba, żeby dźwigać na sobie taki kawał skorupy!
— I cóż się z nim stało?
— Legendy można o tem opowiadać, historye pisać, na marmurze ryć. Strzeliłem do niego, prosta rzecz; bo cóż może zrobić myśliwy, zobaczywszy zwierzynę? Mierzyłem w łeb, ale żółw nie był głupi, w mgnieniu oka łeb schował, a śrut z naboju odbił się od twardej skorupy, jak od muru. Widząc to, chciałem bestyę złapać rękami, ale tak był mokry i obślizgły od błota, że nie mogłem. Pies, ten sam Mylord, którego znacie i którego słusznie mi zazdrościcie, próbował mi pomódz, ale trudno wymagać od wyżła, żeby aportował balię. Nie jego siła na taki ciężar. Pobiegłem do domu po ludzi; zanim jednak powróciłem, żółw zdążył uciec do jeziora. A szkoda! Już uplanowałem był sobie, że zaproszę kochanych sąsiadów na pyszną zupę żółwiową. Mówią znawcy, że jest to smakołyk pierwszej klasy, delikates o jakim marzą najwybredniejsi gastronomowie.
— Jaka to szkoda, że kochany radca ma w swoim majątku, to nieszczęsne jezioro.
— Dlaczego szkoda? Przepraszam, wcale nie szkoda! Jezioro przynosi nie zły dochód, o czem mógłby dużo powiedzieć, dobrze wam znany Josek Piernik, który to jezioro dzierżawi i między nami mówiąc, już za trzy lata z góry zapłacił.
— Nie o dochody idzie, drogi radco!
— A o cóż?
— Wielki wąż przepadł w jeziorze, kolosalny żółw również w jego głębiach się ukrył. Takie dwa rzadkie, niezwyczajne okazy!!
— A, pod tym względem naturalnie; ale trudno, jeziora w kieszeń nie schowam, a intencye wasze doskonale rozumiem.
— Jakto?
— Nie wierzycie, że ja naprawdę do tego węża strzelałem.
— Węże takie w naszym kraju nie przebywają.
— Co wy tam wiecie, moi panowie, natura ma swoje tajemnice i swoje kaprysy.
— Że też podczas polowania na bagnach i nad jeziorem, nie spotkałeś pan nigdy krokodyla, panie Ksawery!
— Drugi raz mnie o to pytacie, ale i taka rzecz stać się może. Wiatr roznosi daleko nasiona, mógłby też przynieść i jajko krokodyla. Powtarzam, że przyroda ma swoje kaprysy.
Najbogatszym i najmilszym tematem do opowiadania dla pana Ksawerego były polowania na dziki. Opowiadań tych słuchać często musiał i pachciarz i kupcy zbożowi, którzy zaglądali nieraz do „hafciarza”, ażeby delikatnie mu przypomnieć, że termin dostawy sprzedanego zboża już dawno upłynął; że z tego powodu wyniknęły wielkie straty, że termin zastosowany był ściśle do przewidywanej zwyżki cen — i że, ponieważ po zwyżce nastąpiła raptowna zniżka, przeto zboże, które jeszcze przed dwoma miesiącami miało wartość zboża, obecnie znaczy tyle co sieczka, albo jeszcze mniej.
Takich interesantów przyjmował zwykle pan Ksawery w osobnym pokoju, w którym, przy progu, leżała ogromna, wyprawna skóra z dzika.
Wiadomo, że dla porządnego starozakonnego kupca nie jest rzeczą miłą stąpanie po skórze zwierza nieczystego, dzikiego i czarnego — więc interesanci, albo zatrzymali się na progu, albo też przeskakiwali przez niemiły przedmiot, co panu Ksaweremu sprawiało wielką uciechę. Nie domyślał się zapewne, że za nieprzyjemność i skakanie płacił, gdyż mu dopisywano pewne quantum w rachunkach.
Bardzo słusznie, kto chce się bawić, niech ponosi koszta zabawy!
Gdy kupiec znalazł się na środku pokoju, pan Ksawery podawał mu krzesło, częstował cygarem lub herbatą i zamiast mówić o interesach, bawił go opowiadaniem o swoich przygodach myśliwskich.
Kupiec słuchał, wzdrygał się, spluwał i wyrażał zdumienie, że człowiek porządny, stateczny obywatel, chce narażać swe życie, w walce z takiem paskudnem stworzeniem!
— Żebym ja wiedział, że w nim jest bryła złota, to jeszcze nie ryzykowałbym swojej osoby.
— A widzisz! Ja to robię dla przyjemności. Psy trzymają, a ten oto kordelas...
— Niech wielmożny pan da pokój! Niech pan położy tego kordeljasa na swoje miejsce, ja patrzeć na taki interes nie mogę.
— A ja nadewszystko lubię.
— Niech się pan z tem nie chwali i niech pan tego nie robi...
— Ciekawym dlaczego?
— Pan sobie całkiem kredyt zepsuje! Kto zechce wchodzić w interes z tak ryzykownym obywatelem?!
— Jednak dotychczas wschodzicie.
— Dużo się robi przez delikatność, przez grzeczność, przez chęć dogodzenia w potrzebie; ale to może się skończyć. Każdy człowiek lubi pewność i boi się o swoje pieniądze.
— Procent bierzecie ogromny!
— A widzi pan; panu się zdaje, że to sam procent, a to nie. Procent jest zwyczajny, ale trzeba do niego dodać wynagrodzenie za ryzyko, za ten kordeljas, którym pan tak wojuje na różne dzikie zwierzęta.
I rzeczywiście doliczali mu grubo: za kordelas, za dziczą skórę, za gromadę psów włóczących się po dziedzińcu, psów, które częstokroć godzinami całemi trzymały porządnego kupca w oblężeniu i nie pozwalały mu zsiąść z biedki, za przestrach, za nieakuratność w terminach, za to, że nie umiał dobrze arytmetyki, że nieustannie potrzebował pieniędzy.
To też biedny pan Ksawery był ciągle w opałach, ale nie brał tego do serca i tak się do swoich kłopotów przyzwyczaił, że gdyby go kto z nich nagle wyswobodził, to natychmiast postarałby się o nowe troski.
Taka już natura lekka i nieopatrzna.
Żydom opowiadał cuda o spodziewanych sukcesyach; o niesłychanie bogatej ciotce w Warszawie, o stryjaszku bezdzietnym mającym dobra na Bukowinie, a drugim — posiadającym kopalnie srebra w Ameryce.
Opowiadając od lat wielu o tych krewnych, sam nareszcie w istnienie ich uwierzył i nieraz, kiedy go kłopoty ciężej przygniotły, kiedy jaki fatalny termin nad nim zawisnął, wyrywał mu się z piersi okrzyk szczery, nie obliczony na efekt:
— Kiedyż nareszcie ta ciotka?!.. Czy do końca świata żyć będzie?!
Zdaje się, że i pewne przygody myśliwskie, te zwłaszcza, o których częściej opowiadał, aczkolwiek zmyślone i będące tylko wytworem fantazyi, utrwaliły się w jego pamięci tak silnie, jakby istotnie niegdyś widziane obrazy, i mówiąc o nich, przekonanym był, że prawdę mówi. Przytaczał daty, wymieniał miejscowości, powtarzał szczegóły z największą drobiazgowością.
A jakież to były przygody osobliwe — ile razy życie jego wisiało na włosku!
Raz ledwo uciekł przed stadem goniących go wilków i tylko dzielności wierzchowca zawdzięczał ocalenie; wierzchowca, który był zwyczajnym, wypracowanym koniem fornalskim, wartości co najwyżej trzydziestu rubli.
Innym razem, przepędził całą noc w konarach sosny, której pień zażarte bestye prawie do połowy przegryzły, to znowuż znakomitym swoim kordelasem zabił wściekłego wilka, który na niego się rzucał.
A z dzikami!
— Nikt na świecie — mówił — nie miał tyle przygód co ja! Nikt nie uśmiercił tylu ogromnych odyńców, bo macior i warchlaków nie liczę. Jednego dnia, poszedłem do lasu, policzyć ile sosen mógłbym sprzedać na razie, gdyż potrzebowałem trochę pieniędzy, a Icek właśnie sosny chciał kupić. Strzelby nie brałem, ale jakby tknięty przeczuciem, bo wierzcie mi, że bywają niekiedy przeczucia, zatknąłem za pas kordelas. Pieski moje, widząc, że wychodzę, powlokły się za mną. Zapuściłem się w las, liczę sosny, rozmyślam, kombinuję: ile pieniędzy za nie dostać mogę, w jaki sposób je porozdzielam, ile wypadnie na podatki, na służbę, na pilniejsze dłużki, ile żonie i córce na suknię, gdyż suszyły mi o to głowę od kilku tygodni. Ot zwyczajnie, jak człowiek w chwilowych tarapatach będący, do czasu, dopóki jaka spodziewana sukcesya nie spadnie i kresu wszelkim ambarasom nie położy. A więc tak sobie idę, rozmyślam, medytuję, aż tu naraz, może o dwieście, o trzysta kroków, robi się straszne piekło! Psy ruszyły dzika z legowiska i osadziły go zaraz. Moje psy! więc żartów z niemi nie ma. Nasiadły na niego... Biegnę, patrzę, kolosalny pojedynek! Jak wół, a przynajmniej jak dobra krowa! Tnie szelma tak, aż się serce kraje, rozpruł mi dwa najlepsze psy! Krew we mnie zakipiała, zapomniałem o niebezpieczeństwie, pędzę, wskakuję na bestyę jak na konia, jedną ręką chwytam za kark, drugą dobywam kordelas i powiadam: — czekaj łajdaku, ja ci za moje psy zapłacę!... Już mam mu wepchnąć ostrze pod łopatkę, w tem... staje się rzecz nadzwyczajna! Dzik przerażony moim napadem, widząc, że nie przelewki, zbiera ostatki sił, daje huncwot szczupaka, wyrywa się psom, i jak koń tabunowy, puszcza się wprost przed siebie, na oślep... Wobec takiego dyabelskiego skoku, upuszczam kordelas i zostaję na grzbiecie rozszalałego zwierza z gołemi rękami. Cóż robić? Ścisnąłem bestyę kolanami, trzymam się karku i pędzę.. Wiecie co, widziałem w mojem życiu dobre konie, bywałem na wyścigach, jeździłem kilkakrotnie koleją żelazną, ale tak wściekłego pędu nie znam. Wiatr szumiał mi w uszach, tchu złapać nie mogłem; czekałem tylko, kiedy bestya wpadnie na drzewo i zabije się wraz ze mną. Na szczęście, wypadł na linię i pędził w prostym kierunku. Widocznie ogromnie czuły na szenkle, bo im bardziej ściskałem go nogami, tem wścieklej wyrywał. Żem zaś ściskał, to nic dziwnego, w takiej sytuacyi! Przejechałem tak z pół mili w jednej minucie, psy zostały w tyle daleko. Moje psy! więc możecie sobie wyobrazić, jak sadził! Rozpacz mnie chwyta, dokąd mnie ta bestya zaniesie?! W tem z bocznej dróżki, na tę samą linię, wprost mnie, wypada drugi dzik, a na nim również taki kawalerzysta jak ja. Przyglądam się, a to Wojciech, gajowy mój. Znaliście go, ten co niedawno umarł, pędzi na dziku i drze się w niebogłosy:
— Panie, ratuj!
— Podaj mi rękę! — krzyknąłem.
I tak, kiedyśmy się mijali, uchwyciłem go za rękę. Dziki przerażone, może jeszcze bardziej niż my obaj, pomknęły każdy w swoją stronę... ja zaś z Wojciechem upadliśmy na śnieg, jak nieżywi. Szczęście, że śnieg był głęboki, bo inaczej połamalibyśmy kości w takim impetycznym upadku... Dziki znalazłem po kilku dniach nieżywe — i zabrałem je do domu, ażeby zachować skóry na pamiątkę. Akurat tak się zdarzyło, że był u mnie tego dnia weterynarz, gdyż dwa woły bardzo zasłabły; korzystając z okazyi zrobiliśmy sekcyę. I cóż się okazało: jeden dzik, zdaje się ten na którym ja jechałem, zdechł po prostu ze strachu, na pęknięcie serca, a drugi ze złości, na skutek wylewu krwi do mózgu. Sekcya zrobiona była przez specyalistę, więc nie ulega żadnej wątpliwości, że dobrze. I myśmy po tej jeździe kwękali: Wojciech przez trzy dni pił wódkę z pieprzem i smarował się okowitą z psiem sadłem, a ja posyłałem po doktora i ten przepisał mi proszki. Nie mówcie, że haftuję, bo to wszystko najszczersza prawda, zresztą przekonajcie się w aptece, tam przecież każda recepta zachowana jest i zapisana do księgi. W każdym czasie sprawdzić można.
Haftował pan Ksawery do końca życia, które zresztą długie nie było; ledwie pięćdziesiątki dosięgnął i, zaziębiwszy się na polowaniu, umarł wskutek zapalenia płuc.
Pozostawił do sobie pamięć „hafciarza”, niewyczerpanego w pomysłach i majątek w stanie opłakanym.
Wdali się w to sąsiedzi, wymogli pewne ustępstwa ze strony wierzycieli i dzięki tej interwencyi, ocalili tyle, że wdowa po panu Ksawerym mogła kupić nieduży domek w mieście, gdzie też się osiedliła wraz z córką.
Tradycya o „hafciarzu” żyje jeszcze w okolicy i odzywa się niekiedy, niby echo czasów, z których odtworzyćby można jeszcze kilka typów niknących.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.