„Maestro“
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | „Maestro“ |
Pochodzenie | Opętana przez djabła |
Wydawca | Towarzystwo Księgarzy Polskich na Kresach |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Społeczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. S. |
Tytuł orygin. | О том, как профессор Леопарди ставил мне голос |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
...Tak, moi panowie, wykształcić głos prawidłowo — to nie w kij dmuchał, nie kot zapłakał, i nie karaluch... zresztą już nie pamiętam, co tam zrobił ten karaluch... Doświadczyłem tego na sobie, daję wam słowo i brzuchem i plecami i gardłem...
Do tej brzydkiej sprawy zachęcili mnie — czy dacie wiarę — moi bliscy znajomi, u których na dość licznych familijnych zebrańkach, niekiedy ot, tak sobie zaśpiewałem! „Hej koledzy“, „Nie kuś mnie, nie kuś, dziewczyno“, „O podły świecie“ i tym podobne aryjki. Otóż poczęli oni wmawiać we mnie bezustanku: masz głos, masz głos i masz głos. Zważ tylko — mówili — teraz wszędzie odkrywają głosy. Ot, był sobie np. zwyczajny adwokacina, lub gryzipiórek biurowy, albo piekarz czy też krawiec lub nauczyciel kaligrafji, aż tu, ni stąd ni zowąd odkryto w nim głos i teraz tysiące zgarnia i sławę ma wszechświatową! Główne zaś, głos tylko trzeba na czas wykształcić prawidłowo. Idź do profesora Leopardi’ego: ten ci głos cudnie wyszkoli.... Pierwszy maestro..
I oto — czy dacie wiarę — poszedłem. Wchodzę. Przyjmuje mnie sam pan profesor we własnej osobie. Taki, wiecie państwo, tęgi jegomość. Włoch, podstarzały, wysoki, na głowie grzywa, na nosie złote binokle, bródka hiszpanka... Pogawędziłem z nim o tem i o owem, między innemi także o tem, że sztuka śpiewu — jest to wielka sztuka, bo wykształcić głos prawidłowo, to nie w kij dmuchał i nie pomidory marynował i tak dalej; że najważniejszem w tej sztuce jest: cierpliwość i spokój.
Poczem maestro pyta:
— A zatem zaczniemy?
— Zaczniemy, panie profesorze.
— Ti gotowe?
— Naturalnie! odpowiadam z wielką pewnością siebie.
— Zupełnie gotowe?
— Oczywiście.
— Sprobujemy na poczotik diafragma. W góre głowe!
Nie zdążyłem nawet mrugnąć okiem, aż tu jak nie huknie mnie kułakiem w podbródek. Aż mi się coś w żołądku oderwało...
Rozdziawiam gębę — ani rusz nie mogę odetchnąć. Zginam się wpół, siadam na ziemi. Cały pokój wraz zemną płynie po jakiemś zielonem morzu, a w oczach kręcą się z niesłychaną szybkością koła ogniste,.. Profesor podnosi mnie z ziemi, łagodnie klepie po ramieniu i podaje szklankę z wodą:
— Niicz to, mon ami, niicz, niicz. O — widacz, że zupełnie zdrowi diafragma! Inni mój uczeni leży na podłoga, jak kadawer. — Teraz otwórz trochi gęba. Taak... jeszcze trochi... O — o! Ti czteri zęba precz! Precz, zupełne precz! język poderznąć. Podniebienie poderznąć! Mali język trochi — czyk!
Poczem nagłym ruchem pociągnął mnie za sobą ku pianinu.
— Teraz sprobujemi głos! Śpiewaj to: a-a-a-a-a-a-a-a.
Śpiewam ma się rozumieć: a-a-a-a-a-a-a-a.
— Nie tak, nie tak! Twoja głos śpiewa, jak byk! Kanta jeszcze jeden raz.
Przyznam się, że wcale się nie gniewałem na niego za to, iż mnie traktował per ty. Zawczasu bowiem słyszałem, że maestro wszystkim swoim ukochanym uczniom mówi: ty. A jeżeli mówi: pan, to daje do zrozumienia, że: z głosu twego będą nici..
— Śpiewaj jeszcze raz.
Śpiewam.
— O dyabolo! Ti nie jest ani pies, ani bies, ani kot! Trzymaj ton na diafragma. Śpiewaj tak, jakby ti brzucho boli!
Śpiewam — Nie tak! Nie tak! „Posługacz, daj jeden ręcznik“.
Przychodzi posługacz, jakieś wyschłe, nieogolone indywiduum, przypominające stróża z muzeum anatomicznego; na twarzy maluje się posępność i rozpaczliwa stanowczość. Okręcono około mych biódr ręcznik, a wtedy maestro bierze za jeden koniec ręcznika, posługacz za drugi i oba opierają się nogami o moje biodra, każdy ciągnąc do siebie.
— Śpiewaj! — krzyczy maestro. — Wyższy ton, niższy ton, niższy. Trzymaj diafragma.
Krew mi uderza do głowy, czuję, że ponsowieję, potem staję się sinym; oczy mi wyłażą na wierzch, wreszcie poczynam krztusić się, jak topielec.
— O — o — o!.. Wiedziałem, że ti tak będzie... Tenore — digrazia. Teraz spróbujemy swobodni ton. Wisuń język!
Rzeczywiście ulegam mu. Profesor tym samym ręcznikiem okręca mocno mój język i wyciąga go na zewnątrz, aż do zetknięcia się z górnym guzikiem surduta.
— Śpiewaj: E-e-e-e-e-e-e-e..
Śpiewam, kaszlę, krztuszę się, dławię się, ale śpiewam, śpiewam.
— Teraz rozszerzymy nieco szczęki. Otwórz gęba...
Otwieram. Maestro chwyta ręką, niby kleszczami, moją dolną szczękę i dalejże machać nią z góry na dół, jakby pompował wodę.
Śpiewaj: Be-be-be-be-be-be-be-be...
Teraz każe mi uklęknąć na podłodze i odzywa się:
Wypróbujemy oddech... Bierz ta nota. O, tata! Bierz i trzymaj prosto, jak jeden lokomotiwa: u-u-u-u-u-u-u...
— U-u-u-u-u...
A gdy to się udało, kładzie mi na piersi jedną wielką książkę, na nią drugą, trzecią, czwartą, piątą, szóstą...
— Bierz: u-u-u-u-u,, Poczem — czy dacie wiarę — na tę wielką kupę książek znosi kuferki, pudła, poduszki z otomany i nadomiar złego usadawia się na tem wszystkiem, sam w swej profesorskiej osobie.
Nie mogę wytrzymać i proszę o litość.
Profesor, jak się zdaje, jest zemnie zadowolony, ponieważ co chwila pociera radośnie ręce.
— Teraz ostatnia próba. Oto wiedeńskie krzesła. Wleź pod krzesła i siedź tam
— Ależ panie profesorze! To niepodobna...
— Milcz! jeżeli ti będziesz mogła śpiewać, siedząc pod krzesełka, ti będziesz mogła śpiewać w każdej innej position.
Wiem, że niewielu mi uwierzy, ale klnę się na wszystkie bogi greckie i rzymskie, żem postanowił i zdołał wleźć pod zwyczajne krzesło wiedeńskie i usiadłem tam, zwinąwszy się niemal w kłębek, a profesor siadł na krześle i huknął:
— Śpiewaj!
— Ale co mam śpiewać, maestro!
Co chcesz.. Co tylko chcesz: arję, duet, kwartet... Śpiewaj dotąd, aż przestane palić moja cigareta.
To mówiąc, zapala, moi państwo, olbrzymie cygaro austrjackie, ja zaś zaczynam śpiewać, siedząc w takiej pozycji, jak poroniony kawaler w muzealnym słoiku ze spirytusem. Śpiewam cały pierwszy akt z „Fausta“ epitalamę z Nerona prolog z „Pałaców“, kwartet z „Torreadora“, Gwiazdę wieczorną z „Tanhaeusera“... ten wciąż pali. Wreszcie braknie mi głosu.
Z gardła wyrywa się syczenie, niby z syfona wody sodowej. A ten wciąż pali... Wtedy, zniecierpliwiony, odzywam się nieśmiało: Nie mogę więcej, maestro...
Maestro wstaje, podnosi krzesełko, i... daje mi takiego kopsa poniżej fraka, że lecę jak piłka po posadzce, dopóki nie uderzam głową o ścianę. Podnoszę się wreszcie na nogi i zdumiony bełkoczę tylko jedno słowo:
— Profesorze...
— Aha — profesorze... Djabli was pobierz, kiedy profesorowi nie dajecie spokoju. Ja przecie jestem profesor nie waszego głupiego śpiewu, ale profesor gimnastiki, atletiki, boksa, pływania i fechtowania! Moja tilko familia jest taka sama, jak tego głupiego waszego profesora. To jest moje nieszczęście. Przez ta głupia szarlatana, do mnie każda dzień od rana do wieczora przyłażą różne głupie śpiewaki, jak ti, i ja postanowiła choć raz nauczić taki idiota. Ti może mnie skarżyć do sądu, ti może zemną pojedynkować na armaty, albo na francuska boksa na palki, rapiri, a dżiudżitsu.
A teraz — precz za drzwi!
Cóż miałem robić?
Ruszyłem ramionami i wyszedłem.