„Quo vadis” w Ameryce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Barszczewski
Tytuł „Quo vadis” w Ameryce
Pochodzenie Obrazki amerykańskie
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1905
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
QUO VADIS” W AMERYCE.

W 1896 r. w całych Stanach Zjednoczonych brzmiało imię: „Trilby” — tytuł powieści zmarłego niedawno angielskiego powieściopisarza i karykaturzysty londyńskiego Punch’a, Jerzego Du Mauriera, któremu przy schyłku życia jedna ta powieść dała sławę i majątek.
„Trilby” zachwyciła publiczność amerykańską nadzwyczajną oryginalnością stylu, łączącego powagę angielską z francuską lekkością; tematem wyzyskującym á la Verne, odkrycia i teorje naukowe (w tym wypadku: hypnotyzm), i wreszcie nową postacią w literaturze angielskiej: dziewczęcia angielskiego, upadłego, wskutek otoczenia, na bruku paryskim, a jednak zachowującego w sercu czystość, wrażliwość i tkliwość lepszej klasy dziewcząt angielskich.
Ten kontrast przyczynił się najbardziej do popularności „Trilby” w Ameryce. Bo amerykanie, choć szorstcy i często brutalni nawet w obejściu, w rzeczy samej są czuli na niedolę. Ulubionem dla nich np. przedstawieniem teatralnem jest czuły, wysoce romantyczny melodramat, w którym, po długich walkach choćby na pięści (nieraz w takich melodramatach występują bokserzy), cnotliwy bohater lub bohaterka zwyciężają, albo też pod wpływem fatum win dawniej popełnionych, umierają otoczeni aureolą męczeństwa.
To też i „Poor Trilby” (biedna Trilby) miała szalone powodzenie; ale powodzenie to, oparte na wrażeniu, jakie sprawia np. czułemu sercu widok pięknego, delikatnego kwiatu rzuconego do kałuży, nie mogło być długotrwałe, bo przecież tyle rzeczy stokroć ważniejszych istnieje na świecie.
Sława więc „Trilby” minęła. Miejsce jej zajęło „Quo Vadis”.
Rozgłos tej powieści nie był tak raptowny, jak „Trilby”, ale właśnie ten rozgłos, wolny z początku, a dopiero później wzrastający, jak lawina — zapewnił dziełu Sienkiewicza żywot długotrwały.
Bo „Quo Vadis”, przedstawiające w potężnych zarysach pierwsze chwile chrześcijaństwa; w niezrównany sposób przeciwstawiające brutalności poganizmu słodycz nowej wiary; przesiąkłe tak duchem czasu, jakgdyby pisał je uczeń Rybaka, a nie człowiek nowoczesny, któremu od dzieciństwa wpajano zasady danego Kościoła, uważającego wszystkie inne za herezję; malujące zwycięstwo chrześcijaństwa, jako wynik psychologicznego stanu ówczesnego społeczeństwa; wreszcie tak pełne wiary, jak ci prozelici, których dzieje opowiada; Quo Vadis — powtarzam — musiało wywrzeć wrażenie silne, głębokie na społeczeństwie, u którego Biblja jest niezbędnym sprzętem domowym, a które jednocześnie pogrążone jest — jak żadne inne — w zażartej walce o pieniądz.
Dla takiego społeczeństwa „Trilby” była sentymentalną i ciekawą zabawką. „Quo Vadis” zaś nietylko potężnym środkiem oderwania myśli od gniotącej ciągle troski o „business’ie”, ale, co główniejsza, bodźcem do ożywienia ducha wiary.
Ten ostatni czynnik zniewala nas do zwrócenia uwagi na inny rys charakterystyczny amerykańskiego społeczeństwa — rys, który stał się podstawą szalonego powodzenia Sienkiewicza.
Amerykanie wogóle są bardzo religijni, bez względu na to, do jakiego obozu należą; walka jednak zacięta o dolara, troski codzienne — odciągają ich od spraw religijnych, ale nie do tyla, aby mieli zrywać z wiarą, która jest w nich głęboko zakorzeniona. Czują jej potrzebę; to też, aby wynagrodzić zaniedbywanie obrzędów religijnych, ujawniają, gdzie mogą, swoją łączność z Kościołem.
Tak więc Ojciec św. otrzymuje od katolików amerykańskich największe ofiary; tak więc, żaden ksiądz lub zakonnica, chodzący po kweście, nie odejdą od prawego amerykanina z próżnemi rękami; tak więc kościoły wszelkich sekt i wyznań są tu liczniejsze, niż gdziekolwiek na świecie; tak więc amerykańskim misjom protestanckim we wszystkich częściach świata nie brak nigdy funduszów; seminarja, szkoły i szpitale wyznaniowe są zawsze dobrze zaopatrzone. Gdy zaś duchowny jaki, znany z wymowy i uczuć szczerze religijnych, jak np. słynny pastor Moody, puści się na wędrówkę, aby urządzić w miastach posiedzenia ożywcze (revival meetings), to największe sale teatralne, jak np. „Auditorium” w Chicago, nie mogą pomieścić tych, którzy się tam cisną, by pod wpływem wymowy takiego „ewangelisty” podsycić w sobie ogień wiary, ożywić uczucia religijne.
I nie gmin tam bywa, bo gmin w naszem tego słowa znaczeniu w Ameryce nie istnieje, ale ludzie inteligentni — tak mężczyźni, jak kobiety.
Ciekawy jest widok takiego zgromadzenia: Pod wpływem słów mówcy niektórzy ze słuchaczów klękają i modlą się, ukrywszy twarze w dłoniach, inni szlochają, inni, powstawszy w przerwach mowy z miejsc swoich, głośno czynią wyznanie wiary, a cały ten tłum, liczący często po kilka tysięcy głów, słucha wszystkiego w ogromnem skupieniu ducha.
„Quo Vadis” podziałało na czytelników amerykańskich mniej więcej w ten sam sposób, jak mowa „ewangelisty”, bo choć każda powieść, a tembardziej takie arcydzieło traci wiele w przekładzie, to jednak żaden przekład nie będzie w stanie osłabić do tyla wrażenia, jakie sprawia np. opis mąk chrześćjan w arenach cyrkowych, aby nie wstrząsnąć czytelnika, a tem bardziej czytelnika tak w gruncie religijnego, jak amerykański.
To samo było przyczyną powodzenia powieści L. Wallace’a: „Ben Hur”. Gdy jednak siedemset tysięcy egzemplarzy „Ben Hura” rozkupiono w przeciągu lat 17-tu (pierwsze wydanie ukazało się w r. 1880) to „Quo Vadis” — pomimo, iż jest tylko przekładem — rozeszło się w przeciągu dwóch lat niespełna już w czterystu tysiącach egzemplarzy! Jakiem więc byłoby powodzenie naszego genjalnego pisarza, gdyby rodzinnym jego językiem był angielski, gdyby amerykanie mogli do swych zachwytów dodać jeszcze jeden, mianowicie zachwyt nad tym wspaniałym językiem, działającym jak muzyka, językiem, dla którego można odczytywać bez końca dzieła Sienkiewicza i napawać się dźwiękiem ich mowy, tak samo jak słuchać bez końca mazurków Chopina, a za każdym razem zachwycać się niemi. U Chopina tony mówią po polsku, to też amerykanie nie rozumieją Chopina.
Dość porównać „Quo Vadis” z „Ben Hurem”, aby zrozumieć, dlaczego Sienkiewicz usunął na drugi plan Wallace’a w rodzinnym jego kraju.
W „Ben Hurze” punkt kulminacyjny powieści — wyścigi Messali z Ben Hurem — czyni wrażenie obrazu, w którym nagromadzono wiele szczegółów, ale któremu brak ducha, gdy tymczasem w walce dzikiego słowianina Ursusa z bykiem słyszymy niemal każdy oddech zwierzęcia i człowieka, odczuwamy pracę tego biednego mózgu i strasznych mięśni. Jedno wreszcie słowo rybaka: „Widziałem!” czyni większe wrażenie, ukrzepia bardziej w wierze, niż opis Męki Pańskiej w „Ben Hurze”.
Wallace opracował „Ben Hura” jak malarz średniego talentu, silący się z wielkim mozołem, aby wykończyć swój obraz jak można najbardziej, Sienkiewicz zaś rzeźbi potężnemi uderzeniami Michała Anioła, a jednocześnie jak Michał Anioł wykończa szczegóły anatomiczne swojego dzieła.
„Quo Vadis” rozeszło się już — jak wspomniałem — w 400,000 egzemplarzy, a pomimo to pojawiają się wciąż nowe wydania i tłómaczenia. Ten to wzgląd zdecydował firmę bostońską Little, Brown et C. do wysłania Sienkiewiczowi honorarjum autorskiego, oraz prośby o list poświadczający, że przekład Jeremjasza Curtina jest jedynym przekładem z upoważnienia autora. List ten firma bostońska otrzymała i przyłączyła w reprodukcji do ostatniego, popularnego wydania, a raczej do trzech wydań wypuszczonych w świat jednocześnie. (Jedno wielkiego formatu, zbytkowne, w trzech tomach, cena 6 dol.; drugie w jednym tomie, w oprawie płóciennej, z ilustracjami, cena 1 dol., i trzecie drobnym drukiem, broszurowane, po 20 centów za egzemplarz). W hojności wydawcy bostońskiego nie grała bynajmniej roli wspaniałomyślność!
Jako dowód niech służy to, że w Filadelfji ukazał się nakładem firmy Henry Altemus inny przekład tej powieści, opatrzony dosyć dobremi ilustracjami. Tytuł tego przekładu: „Quo Vadis. Translated by Dr. S. H. Binion and S. Malewsky, illustrated by M. de Lipman. Published by Henry Altemus. Philadelphia. Pa.” Drugie tłumaczenie przygotowano w Nowym Jorku, a na trzecie wreszcie zrobiła kontrakt firma wydawnicza Donahue et C-o w Chicago. O ile mi wiadomo, cena kontraktowa wynosi 350 dolarów. Wydanie to ma być gotowe w maju (1903 r) i kosztować — po 10 centów za egzemplarz!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Barszczewski.