Sky-scrapers
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sky-scrapers |
Pochodzenie | Obrazki amerykańskie |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1905 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
The-sky — niebiosa, to scrape — drapać, sky-scrapers — drapacze niebios. Tak nazywają amerykanie domy olbrzymie, dwudziesto i trzydziestopiętrowe, coraz częściej wyrastające w miastach amerykańskich i zadziwiające rozmiarami nas, europejczyków.
Budowanie olbrzymów takich w miastach naszych, gdzie biura, składy, sklepy, redakcje, banki, urzędy rozrzucone są po wszystkich dzielnicach i najbogatsi ludzie zajmują pałace lub mieszkają w środku miasta — byłoby bezcelowem.
W miastach amerykańskich dzieje się inaczej. Każde z nich podzielić można na trzy koła koncetryczne. Koło najmniejsze, wewnętrzne, to serce miasta, pulsujące życiem gorączkowem, to city, skupiające redakcje, władze, biura prywatne, składy i sklepy znaczniejsze. Przestrzeń pomiędzy tem kołem najmniejszem, a otaczającem je większem, wypełniają wszelkiego rodzaju zakłady przemysłowe i fabryki, otoczone dzielnicami ludowemi, gdzie robotnik fabryczny, subjekt handlowy, urzędnik i drobny kupiec lub przemysłowiec pracują i mieszkają. Przestrzeń wreszcie pomiędzy tem drugiem kołem a granicami miasta, największą i najpiękniej utrzymaną, zajmują zwykle parki, bulwary, pałace i domki mieszkalne. Domki, a nie domy, bo marzeniem każdego amerykanina jest dojście do własnego home, własnego ogniska domowego, którego byłby panem niepodzielnym. Dąży więc do posiadania własnego domku, wystarczającego dla jego rodziny, do własnego yardu (podwórka) z tyłu domu, do własnego lawn (trawnika) od ulicy, na który mógłby letnią porą wystawić fotel bujający lub zawiesić pomiędzy drzewami hamak i zażywać odpoczynku zasłużonego po denerwującej pracy w fabryce, biurze lub na giełdzie. To dążenie, ten zwyczaj amerykanów mieszkania zdala od gwaru, na świeżem powietrzu, jest przyczyną tak szalonego rozwoju środków komunikacji w miastach amerykańskich, często bowiem owe dzielnice domków prywatnych leżą o trzy, cztery a nawet pięć mil angielskich od środka miasta.
O ile jednak amerykanin nie żałuje czasu, gdy mu chodzi o to, aby po pracy odpocząć na łonie rodziny we własnem home i nieraz trawi dwa razy dziennie po godzinie i więcej w wagonie kolejowym albo tramwaju elektrycznym, jadąc do pracy i wracając od niej; o tyle za to, gdy raz się do pracy zabierze, pragnie mieć wszystko pod ręką, chce, by nie było mu z biura daleko tam, gdzie ma co kupić, sprzedać lub interes jaki załatwić. Time is money — powiada — to też na niewielkiej stosunkowo przestrzeni skupia się cały przemysł i handel miasta.
Wiadomo, jak przemysł ten i handel rozwinął się olbrzymio ostatniemi czasy, nie dziw przeto, że w owych kołach wewnętrznych, w owych cities miast amerykańskich, brak miejsca coraz bardziej, i że ceny gruntów podniosły się tak wysoko, iż zwykły dom europejski cztero- lub pięciopiętrowy nie może się już opłacać. To wywołało potrzebę owych sky-scrapers dwudziesto- i trzydziestopiętrowych.
Jeden okazał się praktycznym, wybudowano więc drugi, trzeci i dziesiąty. Ulice zamieniły się na głębokie wąwozy, przepełnione w godzinach biurowych taką ciżbą śpieszących we wszystkich kierunkach ludzi, wozów i tramwajów, o jakiej w Europie nie mamy pojęcia.
Ciekawy jest sposób, w jaki te olbrzymy powstają; zadziwiającą — szybkość ich budowy.
Kupiono oto gmach w środku miasta, budowany na modłę dawniejszą. Gmach taki, jak np. Central Music Hall w Chicago, cały z granitu, zawierający pierwszorzędną salę koncertową na 2,000 miejsc, ale nie opłacający się już w samym środku miasta. Gmach ten byłby bezwątpienia ozdobą jakiegokolwiek miasta europejskiego, w Ameryce jednak na takie drobnostki się nie zważa. Zjawia się więc legjon burzycieli z oskardami i młotami, pracują dzień i noc na zmiany i w przeciągu miesiąca na miejscu, gdzie stał gmach wielki, pozostał tylko dół.
Świdry parowe wiercą dziury głębokie w resztkach fundamentów skamieniałych, burzyciele zakładają naboje dynamitowe i oto trzaskają resztki, wozy je zabierają, pozostała pustka.
Na pustce tej stanąć ma „drapacz niebios”, należy więc dać mu mocną podstawę.
Przedtem wbijano za pomocą bab parowych na całej przestrzeni, przeznaczonej pod budowę, pnie sosnowe. Obecnie sposobu tego zaniechano, kopane są natomiast studnie, sięgające aż do opoki. Studnie te wypełnia się następnie konkretem. Powstają takim sposobem w ziemi pilastry konkretowe, oparte na opoce. Na nich dopiero — właściwe fundamenty: płyty granitowe, połączone skoblami żelaznemi i cementem. W równych odstępach na fundamencie takim wyrastają słupy żelazne. U szczytu łączy się je poprzecznemi belkami żelaznemi.
Budowa postępuje coraz to wyżej i wyżej, powstaje klatka żelazna składnie i szybko, bo każda belka, oznaczona numerem odpowiednim, dźwignięta za pomocą wind parowych, dostaje się odrazu na swoje miejsce, bez przypasowywania lub namysłu siły roboczej.
Żeby dać pojęcie, jak szybko robota taka odbywa się w Ameryce, dość powiedzieć, że klatka najwyższego obecnie gmachu w Nowym Jorku, noszącego nazwę Park Row Building, wysokości 117 metrów, wykończona została zupełnie w przeciągu czterech miesięcy, choć użyto do niej słupów i belek żelaznych wagi ogólnej 13 miljonów kilogramów; gdy tymczasem żelazo, użyte do budowy wieży Eiffla, waży tylko 7 miljonów kilogramów. Spotrzebowano przytem 960,000 śrub i nitów, by całą tę masę utrzymać w całości.
Z ukończeniem klatki następuje robota mularska. Cegły nie używa się prawie. Gotowe płyty sztajngutowe i terrakotowe, poprzednio już dopasowane i ponumerowane, ustawiane są i łączone cementem tak szybko, że ściany pięter rosną w oczach zdumionego widza. Dziwi go też widok zabawny ścian zupełnie już wykończonych i zaopatrzonych w okna przypuśćmy na 15-em lub 20-em piętrze, gdy tymczasem pod niemi widnieje jeszcze przezroczysta klatka żelazna. Pochodzi to stąd, że klatka stanowi właściwy szkielet budowy, wszystko więc jedno, skąd rozpocznie się wypełnianie tego szkieletu ciałem. Które z pięter najprędzej gotowe jest zupełnie do przyjęcia płyt sztajngutu i terrakoty, od tego zaczyna się praca bez straty czasu. Najdłużej trwa praca na parterze i kilku pierwszych piętrach, budowanych dla trwałości i ozdoby z marmuru lub granitu, ozdobionych niejednokrotnie wspaniałemi kolumnami, posągami, płaskorzeźbami, majoliką i innemi upiększeniami architektonicznemi.
Największe z tych „drapaczy niebios” znajdują się w Chicago i Nowym Jorku. Prócz wspomnianego powyżej Park Row Building o 29-iu piętrach, Nowy Jork posiada jeszcze: gmach Towarzystwa ubezpieczeń Manhattan (nazwa wyspy, na której Nowy Jork stoi), Manhattan Building wysokości 105 metrów, Surety Building — 95 metrów, 21 pięter; Saint Paul Building — 102 metry, 25 pięter; American Tract Building — 88 metrów, 23 piętra; — hotel Astoria — 76 metrów, 16 pięter, 102 metry frontu. W Chicago istnieje najstarszy z tych gmachów, zbudowany w 1892-im r. przez stowarzyszenie masońskie, t. zw. Masonic Temple, wysokości 85 metrów, o 23 piętrach. Na dachu tego kolosu znajduje się teatr letni.
Kto zamieszkuje te olbrzymy, jaki jest rozkład mieszkań? — spytają czytelnicy.
Od godziny 8-ej rano do 5-ej lub 6-ej wieczorem wre w nich życie gorączkowe. W wielkiej hali, tworzącej przedsionek, kręci się tłum osób wchodzących i wychodzących. Co chwila rozlega się dźwięk drzwi od elewatorów. Jedne elewatory wznoszą się, zapełnione ludźmi, inne wysypują swój żywy ładunek do przedsionka. Na wszystkich piętrach biura, biura i biura adwokatów, lekarzy, przedstawicieli najrozmaitszych firm handlowych i przemysłowych, towarzystw asekuracyjnych, rysowników, malarzy, grawerów, jubilerów, wydawców, dentystów, ajencji sprzedaży gruntów, inżenierów, budowniczych, sędziów i Bóg wie kogo. W gmachu Masonie Temple w Chicago znajduje się biur takich, zawierających wszelkie specjalności ludzkie, przeszło tysiąc. Są jednak gmachy, w których gnieździ się przeważnie specjalność jedna, jak np. lekarze, dentyści lub adwokaci.
Po godzinie 6-ej wieczorem „drapacze niebios” martwieją. Pustka w nich i cisza głęboka. Czasem tylko echem odezwą się kroki dozorcy, zamiatającego kurytarze lub czuwającego nad bezpieczeństwem biur i gmachu, bo pomimo wszelkich usiłowań uczynienia olbrzymów tych ogniotrwałemi, pomimo użycia do ich budowy materjałów niepalnych, meble i boazerje w biurach, odrzwia, chodniki na korytarzach i t. p. nie wykluczają możliwości pożaru; to też każdy gmach posiada własne maszyny parowe, tłoczące wodę do najwyższych pięter; na każdem piętrze znajdują się hydranty i węże parciane; klatki elewatorów, znakomicie ułatwiające szerzenie się ognia, zmiana bowiem temperatury w jakiejkolwiek części gmachu wywołuje w nich silny ciąg powietrza, zaopatrzone są w klapy, przecinające w razie pożaru komunikację między piętrami, na zewnątrz zaś gmachu, z piętra do piętra prowadzą żelazne drabiny bezpieczeństwa.
Sutereny „drapacza niebios” to istna fabryka, bo oprócz maszyn, dostarczających wody na wszystkie piętra, znajdujemy tam motory dla elewatorów, instalacje elektryczne, maszyny do parowego ogrzewania gmachu, olbrzymie prasy hydrauliczne, które w razie najmniejszego osunięcia się lub skrzywienia kolosu zdolne są wyprostować go lub podźwignąć na czas potrzebny dla dokonania reparacji, wreszcie warsztaty, dokonywające wszelkiego rodzaju poprawek.
Tak przedstawiają się amerykańskie „drapacze niebios”.
Anglicy mają zamiar wprowadzić je u siebie, mianowicie w Londynie, gdzie gmach taki ma stanąć na nowej ulicy, łączącej Strand z Holbornem.
Ale i tam, jak w miastach amerykańskich, istnieje city. U nas tego niema, u nas więc sky-scrapers, podziwu godne ze względu na swoje rozmiary, szpecące jednak miasto, znoszące wszelką proporcję w budowlach, rażące oczy i zamieniające ulice w głębokie wąwozy, nie powstaną chyba nigdy, a przynajmniej nieprędko.
Zresztą „drapacz niebios” nie zgadza się z charakterem naszym. Myśl nasza płynie wolno, równo, ociężale. Szeroko rozkładamy się łokciami przy pracy, szeroko też rozsiadły się gmachy i biura nasze. Pracując myślemy o obiedzie, fotelu i pantoflach, to też home nasze musi być blizko biura. Nienawidzimy, gorączki, pośpiechu, skoków i przemian gwałtownych, to też festina lente jest zasadą naszą.
Amerykanin drwi z tego wszystkiego, drwi i z nas także. Jakaś olbrzymia śmiałość, potęga, pragnienie postawienia na swojem bije z czynów jego. Brutalny jest w pracy, jak ten „drapacz niebios”, urągający harmonji krajobrazu, wydzierający się ku obłokom, ponad szeregi, na tradycji europejskiej opartych gmachów trzy lub czteropiętrowych.
Sky-scrapers — to symbol amerykanina doby dzisiejszej. To potwór mistyczny, wyrosły z łona pracy zaciekłej, to synteza amerykanizmu: business before all!