Humor amerykański (Barszczewski, 1905)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Humor amerykański |
Pochodzenie | Obrazki amerykańskie |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1905 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Nigdzie chyba krasomówstwo nie stoi na tak wysokim stopniu rozwoju, jak w Stanach Zjednoczonych.
Zjawisko to jest całkiem proste. W kraju, gdzie zwycięstwo stronnictw politycznych zależy bardzo od argumentów słownych, gdzie wymowa, barwność stylu, a przedewszystkiem humor więcej znaczą, niż tomy rozpraw uczonych — wprawianie się od lat najmłodszych do przemawiania z trybuny jest koniecznością.
Już w szkołach początkowych nauczyciele zwracają baczną uwagę na wymowę ucznia, starają się rozwinąć w dzieciach śmiałość do występów publicznych, do szermierki na słowa, w szkołach zaś wyższych zawody krasomówcze są na porządku dziennym.
Nauka ta opłaca się dobrze. William Jennings Bryan, dwukrotny kandydat na urząd prezydenta Stanów, zawdzięczał popularność słynnej mowie w izbie posłów, w sprawie waluty podwójnej. Niedawno zmarły senator Marek Hanna, wódz obozu republikańskiego, senator Beveridge, najmłodszy z senatorów Stanów Zjednoczonych, liczący bowiem zaledwie lat 37, prezydenci Cleveland, Mac Kinley i Roosevelt — nie mówiąc już o innych — nigdyby tak wybitnych stanowisk nie zajmowali, gdyby nie byli dobrymi mówcami.
Być krasomówcą w Stanach Zjednoczonych — to znaczy mieć byt zapewniony.
Słynny agnostyk amerykański, Robert Ingersoll, miał kilkanaście tysięcy dolarów rocznego dochodu z mów swoich. Gdzie tylko zapowiedział mowę, tam napewno zapełnił największą choćby salę przedstawicielami najrozmaitszych przekonań religijnych, żądnymi usłyszenia nie sarkatycznych jego wycieczek przeciwko Pismu św., lecz mowy barwnej, skrzącej dowcipem.
Kaznodzieja Dwight Moody, założyciel towarzystwa misyjnego w Chicago, zebrał przez mowy swe po całych Stanach, przeszło miljon dolarów na cele towarzystwa; tak porywał wymową, że nieraz słuchacze, uniesieni zapałem, czynili wobec tłumów wyznanie wiary, spowiadali się z grzechów.
Nie trzeba atoli sądzić, że mówił zawsze poważnie, z namaszczeniem i patosem. Przeciwnie, i jego mowa skrzyła się dowcipem, humorem...
Specjalność swego rodzaju stanowią w Stanach mowy toastowe. Specjalistą w tym kierunku, znanym na całym kontynencie północno-amerykańskim, jest senator Chauncey Depew.
Niedawno senator ten oraz inny mówca wybitny, jenerał Horacy Porter, ambasador Stanów w Paryżu, jechali razem z Nowego Jorku do Liverpoolu.
Przed wylądowaniem pasażerowie 1-ej klasy urządzili, jak to jest w zwyczaju, koncert, połączony z mowami i deklamacjami, na rzecz wdów i sierot po marynarzach.
Pierwszy przemówił jen. Porter. Mowę jego przyjęto oklaskami.
Przyszła kolej na senatora Depew.
— Ladies and gentlemen — zaczął — jestem w wielkim kłopocie. Przygotowałem był śliczną mowę, ale oto, ku największemu zdziwieniu memu, mowa ta słowo w słowo odbiła się dopiero co o uszy moje. Doprawdy, nie chcę zbyt głęboko wnikać w przyczyny dziwnego tego zjawiska. Powiem tylko, że jenerał i ja zajmujemy jedną kajutę i choć nie twierdzę, że jenerał wykradł mi szkic mowy, to jednak...
Nie mógł mówić dalej, bo słuchacze-amerykanie pokładali się ze śmiechu. Pewien za to anglik odezwał się głosem grobowym:
— Nie widzę powodu do śmiechu. Postępek jenerała nie jest dżentelmeński!
Słowa te, ku zdziwieniu anglika, powiększyły jeszcze bardziej wybuchy śmiechu amerykanów.
Biedak nie rozumiał stanowczo humoru amerykańskiego.
Ten sam jenerał Porter, przedstawiając wybitnego dziennikarza francusko-irlandzkiego, Maksa O’Reila, na pewnem zebraniu, do którego O’Reil miał przemawiać poraz pierwszy, tak się o nim wyraził:
— Panie i panowie! Upraszam o pobłażliwość dla pana, który za chwilę przemówi, przemawiać bowiem będzie w języku ani swoim, ani waszym. A przytem nie posiada talentu amerykańskiego mówienia przez nos, nie używając gardła.
Niema miasta w Stanach, któreby nie posiadało choć kilku tak zwanych „gridiron clubs” (klubów rusztowych), których celem wspólne uczty, zabarwione toastami komicznemi.
Na jednej z uczt takich klubu rusztowego w Filadelfji obecny był słynny z wymowy senator Jones.
Gdy zapalono cygara i napełniono szklanki, prezes klubu przedstawił go członkom temi słowy:
— Panowie, mam zaszczyt wznieść pierwszy toast tego wieczoru za zdrowie czcigodnego senatora Jonesa, który siedzi oto tu, po prawej stronie. Proszę jednocześnie, abyście panowie, uzbroiwszy się w uprzejmość i odwagę, wysłuchali bez szemrania mowy jego. Sprawicie mu tem wielką przyjemność, oraz dacie sposobność przemawiania wobec licznego audytorjum, wiemy bowiem wszyscy, że gdy czcigodny senator podnosi się w senacie, aby głos zabrać, fotele senatorów opróżniają się natychmiast, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Śmiech ogólny powitał te słowa; ale senator odciął się z miejsca.
— Panowie! zaczął z naciskiem — przepraszam, że od wyrazu: panowie, zaczynam, ale do zwrotu tego nie przywiązuję wagi. Używam go poprostu z przyzwyczajenia bez względu na to, do kogo przemawiam!
Goście zanoszą się od śmiechu.
Zaproszony przez prezesa, zabiera głos miljoner, którego córka wyszła za mąż za księcia angielskiego.
— Obcuję, moi panowie — zaczyna — wiele z arystokracją najwyższą (ironiczne okrzyki: oho!), ale nie jestem z tego dumny. Najlepszy tego dowód, że oto widzicie mnie między sobą. Czasem dobrze jest utonąć w tłumie pospolitaków!
I znów śmiech przerywa mówcy.
Inny mówca mówi tak cicho, że go wcale nie słychać.
— Głośniej! — odzywają się głosy.
Mówca mówi dalej tym samym głosem.
— Głośniej! — żądają uczestnicy biesiady.
— Moi panowie, — odzywa się wreszcie najspokojniej — rozmiar mojego głosu zastosowany jest do rozmiaru waszej inteligiencji!
Żadnego z obecnych nie obraził ten wybryk humoru. Witają go oklaskami.
U nas wyrzuconoby mówcę za drzwi. Amerykanie bawią się inaczej.
Dziecinni a zarazem rubaszni, przypominają częstokroć jeszcze nieokiełznane natury najbliższych przodków swoich, którym zbyt ciasno, duszno i spokojnie było w starej Europie. Nie dziw wobec tego, że ten rodzaj humoru, który Niemcy nazywają Galgenhumor, znajduje szerokie zastosowanie w humorystyce amerykańskiej.
W jednym z dzienników chicagoskich znajduję żart następujący:
Pewien dżentleman ogłosił w dziennikach, że za nadesłaniem dolara wyjawi zupełnie pewny sposób zdobycia wysokiego stanowiska. Zgłosiło się wielu reflektantów i wszyscy otrzymali odpowiedź jednobrzmiącą:
— Powieś się pan jaknajwyżej.
Przed laty kilkunastu dziennikarz amerykański M. Quodd, zaczął pisywać w dzienniku Detroit Free Press feljetony humorystyczne pod postacią wyciągów z tygodnika Arizona Kicker, wydawanego rzekomo w Giveadam Gulch, terytorjum Arizony.
Wkrótce sława feljetonów tych rozniosła się po całych Stanach Zjednoczonych, a nawet przekroczyła ich granice. I stało się to, czego możliwości autor zapewne wcale nie przypuszczał, mianowicie, niektórzy dziennikarze europejscy, nie znający stosunków amerykańskich, wzięli feljetony owe na serjo i zaczęli cytować wyjątki z nich na dowód brutalności stosunków w dzikich terytorjach Dalekiego Zachodu, aczkolwiek Arizona Kicker z Giveadam Gulchu, to tylko wytwór wyobraźni autora, zawdzięczający popularność doskonałemu odzwierciadleniu amerykańskiego humoru szubienicznego.
Już same nazwy tygodnika i miejscowości są komiczne, pierwsza bowiem znaczy dosłownie: Wierzgacz arizoński, druga jest przeróbką pospolitego wyrażenia to give a damn, które w wolnym przekładzie równa się naszemu: kpić sobie z kogo lub czego.
Oto garść urywków z owego — Kickera:
„Z przyjemnością donosimy, że stary Silas Davis, polujący na niedźwiedzie w naszej okolicy, postrzelił się w prawe udo i poleży zapewne parę tygodni w łóżku. Stary Davis upolował już wiele niedźwiedzi i zasługuje z tego powodu na pochwałę, poza tem jednak jest to najpodlejsza istota pod słońcem. Narobił nam więcej kłopotu, niż wszyscy nasi prenumeratorzy razem wzięci. Ilekroć przybył do miasta, tylekroć wprawiał się w strzelanie z rewolweru do okien naszej redakcji, a kilkakrotnie nawet usiłował zastrzelić burmistrza, t. j. nas, skutkiem czego postrzelił kilku ludzi. Usiłowaliśmy ułagodzić go, dawaliśmy mu łapówkę, groziliśmy, ale napróżno. Teraz Opatrzność ukarała Davisa za krzywdę naszą. Spodziewamy się, że po przeleżeniu paru miesięcy w budzie, stary łotr przyjdzie do rozumu”.
„Zanim pewien dżentleman, który przybył tutaj w cylindrze na głowie pocztą w poniedziałek wieczorem, zdążył wysiąść z karetki — już przestrzelono mu cylinder 17 razy. Dżentleman ów jednak nie obraził się o takie głupstwo. Wogóle turyści, znający się na żartach naszych obywateli, mogą spędzić u nas czas bardzo przyjemnie”.
„Nie życzymy sobie krzywdy redaktora Pine Hill Journala, sądzimy wszakże, iż winien nam jest wyjaśnienie. Trzy tygodnie temu oświadczył, że utrze nam nos, gdziekolwiek nas spotka. Pojechaliśmy tedy do Pine Hill ubiegłej soboty, aby mu dać sposobność; w chwili jednak, gdy osoba nasza wchodziła frontowemi drzwiami do jego redakcji, uciekł tylnemi, i widzieliśmy, jak czmychał zakrętami w stronę lasu. Napróżno czekaliśmy na powrót jego 6 godzin, radzibyśmy przeto wiedzieć, dlaczego nam nosa nie utarł?”
„Pan Shayne, zacny i szanowany nasz aptekarz, wyraża głęboki żal z powodu omyłki, jakiej padł ofiarą, używszy do lekarstwa morfiny zamiast chininy, co spowodowało śmierć pewnego woźnicy nazwiskiem Williams. Omyłka ta była całkiem naturalną, albowiem czcigodny aptekarz zajęty był w owym czasie przygotowywaniem kilku lekarstw jednocześnie. Wobec tego sądzimy, że niema nad czem rozwodzić się dłużej i przechodzimy do porządku dziennego. Przy sposobności atoli zwracamy uwagę szanownych czytelników na nowe ogłoszenie p. Shayna w numerze niniejszym.”
„Dowiadujemy się z Wyomingu, że zlynczowano tam obywatela naszego miasta, p. J. B. Tinkhama. Ciekawiśmy, po co aż do Wyomingu pojechał. Wszak mógł być równie dobrze zlynczowany w mieście swem rodzinnem”.
„Pan John Scott donosi nam, że dwa tygodnie temu strzelał z rewolweru do psa, ale chybił, kula odbiła się o sęk w płocie i rozdarła skórę na głowie strzelającego. Od tego czasu p. Scott niema wcale łupieżu i może pić wiele chce whisky bez bólu głowy. Zwracamy uwagę naszych czytelników na to ważne odkrycie, aczkolwiek słyszeliśmy już poprzednio, że silne uderzenie kolbą rewolweru w głowę wywiera ten sam skutek”.
Humoryści amerykańscy lubują się wogóle w hyperbolach, paradoksach, krańcowych zestawieniach i nieprawdopodobieństwach, a żarty i uwagi humorystyczne wygłaszają z taką powagą i pozornem namaszczeniem, że nieraz w pierwszej chwili wziąć je można za dobrą monetę. Dopiero po pewnym czasie spostrzegamy żart — see the joke, jak wyrażają się amerykanie — i wybuchamy tym większym śmiechem, im dłuższą była przedtem chwila zastanowienia.
Typowym przedstawicielem takiego humoru, a raczej może komizmu, jest zmarły w 1867 r. Karol Farrar Browne, piszący pod pseudonimem Artemusa Warda i znany szeroko nietylko w Ameryce lecz i Anglji. Niestety, wszystkie niemal humoreski jego i żarty oparte na właściwościach języka angielskiego, na jego homonimach oraz na tworzeniu zabawnych skażeń językowych i nowotworów, posiadają tę właściwość, że nie nadają się do tłumaczenia.
O mormonach np. Ward mówi:
Their religion is singular, but their wives are plural. (Religia ich jest pojedyńczą (szczególną) ale zato żony ich są mnogie).
Pominąwszy klasyków amerykańskich, jak Holmes, Lovell, Hawthorne, pani Beecher Stove, obfitujących w przebłyski humoru prawdziwego — zwłaszcza Holmes jest pod tym względem niewyczerpany — oraz pisarzy późniejszych, jak zmarły niedawno Bret Harte, Franciszek R. Stockton, Eugenjusz Field, Jakob Whitcomb Riley, Hamlin Garland, Edward Eggleston i inni, zatrzymajmy się chwilę przy Samuelu Clemensie, znanym powszechnie pod pseudonimem Marka Twaina.
Niejednokrotnie komików literackich, wywijających zabawne koziołki słowami i rozśmieszających do łez, bierzemy za jedno z humorystami, aczkolwiek pomiędzy satyrą, dowcipem, a humorem tak wielka istnieje różnica. Marek Twain jest prawdziwym humorystą. Dorównywa niemal Dickensowi, mniej jednak jest sentymentalny od powieściopisarza angielskiego. Choćbyśmy nawet usunęli z utworów Twaina wszystkie zwroty komiczne, to jeszcze pozostanie w nich humor szczery, głęboki, tryskający z każdego zdania, każdej myśli.
Ma to jednak i złe strony. Tak bowiem przywykliśmy dopatrywać się humoru w każdem zdaniu Clemensa, że nawet wówczas, gdy pisze poważnie, bo i poważnym być umie, nie wierzymy mu już i w najpoważniejszych ustępach szukamy nici humorystycznej. Humor zabił powagę. Nic chyba na tem ani świat, ani literatura amerykańska nie stracą. Twain pozostanie dla całego świata Twainem — humorystą niezrównanym.
Typ to amerykanina. Czem nie był? I chłopcem drukarskim, i poszukiwaczem złota, i sternikiem na rzece Mississippi, i redaktorem, i wydawcą, i zawodowym prelegentem, a zawsze szedł przez życie śmiało, z uśmiechem na ustach.
Znany bogacz i filantrop amerykański, Andrzej Carnegie, tak się wyraża o życiu w jednej z mów swoich do robotników (The Common Interest of Labour and Capital):
„Nie należy brać życia zbyt poważnie. Nic niema lepszego nad szczery śmiech. Powodzenie moje w życiu przypisuję najbardziej temu, że — jak często powiadają wspólnicy moi — kłopoty spływają ze mnie, jak woda z kaczki”.
Taka filozofja życiowa jest objawem powszechnym śród amerykanów. Jej zawdzięczają oni siłę, wytrwałość w pokonywaniu przeciwności losu. Hołduje jej także Marek Twain. Straciwszy w 60-ym roku życia majątek doszczętnie, z lekkiem sercem zabrał się do zarabiania na życie odczytami.
W jednym z najlepszych utworów swoich, p. t. „Pudd’nhead Wilson” pisze:
„Zmarszczki na twarzy człowieka powinny być niczem więcej, jak tylko śladami śmiechu”.
Stąd jego humor niewyczerpany, naturalny.
„Miasto Salt Lake - opowiada w „Roughing It” — było miastem zdrowem, nieniezmiernie zdrowem. Mieszkańcy jego twierdzili, że istniał w niem jeden tylko lekarz, ale i tego aresztowano i pociągano do odpowiedzialności co tydzień na zasadzie prawa o włóczęgach, ponieważ nie miał widocznych środków utrzymania.”
W jednej z dykteryjek opisuje, jak przygnębiająco działał zawsze na jego umysł zegar z kukułką. Nienawidził poprostu głosu tego ptaka mechanicznego, wyskakującego z pudełka i kukającego godziny. Pewnego razu, będąc w Lucernie, ujrzał zegar taki u zegarmistrza i powziął myśl zemszczenia się na jednym z wrogów swoich w Ameryce.
„Zawsze miałem chęć — pisze — wyrządzenia mu niemiłej niespodzianki, złamania nogi, naprzykład. W Lucernie wszakże przyszło mi na myśl, że mogę zaszkodzić mu jeszcze dotkliwiej, mianowicie ogłupić go. Zemsta trwalsza i słodsza. Kupiłem tedy dla niego zegar z kukułką. Niosąc sprawunek do domu, pomyślałem o drugim wrogu moim, pewnym krytyku literackim; zastanowiwszy się atoli głębiej, postanowiłem nie kupować dla niego zegara z kukułką. Boć jemu przecież zegar taki nie mógłby już zaszkodzić.”
Ironja taka ujawnia się często w aforyzmach Twaina:
„Uczciwość prowadzi najdalej — powiada przysłowie — a jednak przy zachowaniu pozorów uczciwości zajść można sześć razy dalej”.
„O anglikach wspomina już Pismo św., powiada bowiem: Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię”.
Nie chodzi mi w szkicu tym pobieżnym o portret drobiazgowy wielkiego humorysty amerykańskiego, odsyłam przeto czytelników do utworów Twaina, których kilka posiadamy w przekładzie polskim, sam zaś przechodzę do amerykańskich pism humorystycznych.
Gdybym należał do komitetu sędziów konkursu międzynarodowego pism takich, to przyznałbym pismom amerykańskim miejsce w pierwszym ich szeregu.
Nie wiele stosunkowo pism tych istnieje, każdy bowiem dziennik amerykański posiada mniej lub więcej obszerny dział humorystyczny; ale te, które byt sobie wyrobiły, nie ustępują bezwarunkowo tak pod względem treści, jak i wykonania technicznego najlepszym tego rodzaju wydawnictwom europejskim, a nawet przewyższają wiele z nich pod względem rysunków i — obyczajności.
Dzięki rozpowszechnionemu w prasie amerykańskiej zwyczajowi ilustrowania nawet mniej ważnych zdarzeń na czasie, oraz hojnego wynagradzania dobrych rysowników — wyrobił się tam cały zastęp istnych mistrzów ołówka i piórka. Rysunki takiego Harrisona Fishera, F. A. Nankivella, Greeninga, G. Dicksa, Campbella Phillipsa, D. Gibsona, O’Neila Lathama, F. Allana Gilberta, Jerzego Gibbsa, Ehrharta i innych — to nieraz małe arcydzieła w swoim rodzaju. Dość wziąć do ręki Judge’a, Pucka, Life, Truth lub którykolwiek z lepszych tygodników amerykańskich, by przyznać słuszność twierdzeniu powyższemu.
Śród całej tej plejady rysowników wyróżnia się D. Gibson oryginalnością w odtwarzaniu zwłaszcza postaci kobiecych. Stworzył typ własny amerykanki, tak wspaniały kształtami, wyrazem i rysami twarzy, że jeżeli prawdą jest zdanie Oskara Wildego, iż artyści wytwarzają typy ludzi swych epok — to dzięki Gibsonowi Stany Zjednoczone posiadać będą jeden z najpiękniejszych typów kobiety spółczesnej. Ma się rozumieć, artysta tak oryginalny znalazł wielu naśladowców — między innymi O. Cushinga z New York Heralda i Crosky’ego z Life — żaden z nich jednak nie dorównywa mistrzowi.
Taki znów O’Neil Latham znakomicie odtwarza typy irlandzkie, Dicksa zajmuje świat zwierzęcy; Greening pobudza do śmiechu charakterystycznemi postaciami handlarzy żydowskich, Fisher niezrównany jest w scenach z życia na Dalekim Zachodzie.
Irlandczyk, niemiec, murzyn, geszefciarz żydowski, niezgrabny farmer, dziki cowboy (pastuch) z Dalekiego Zachodu, to ulubione postacie humorystów amerykańskich, ze względu na komiczne właściwości językowe ich gwary oraz kontrasty w sposobie myślenia. Pozatem niewyczerpaną kopalnię humoru stanowią jeszcze pary zakochane, no i — comme de raison — kobiety wogóle.
Znana jest powszechnie swoboda, jaką cieszy się płeć piękna za oceanem. Panna bywa bez opieki rodzicielskiej na zabawach i widowiskach w towarzystwie narzeczonego lub nawet tylko dobrego znajomego, przyjmuje w domu swoich gości płci obojga, spędza z nimi wieczory, a rodzicom nie przyjdzie nawet na myśl czuwać nad temi zebraniami, nad postępkami córki. Uważana jest za człowieka, posiadającego rozum i wolną wolę, odpowiedzialnego za uczynki swoje.
Łatwo pojąć, co za obszerne pole do dowcipów i żartów stosunek taki otwiera; myliłby się wszakże ten, ktoby sądził, że dowcipy to tak grube, nizkie i brudne, jak dowcipy, naprzykład, francuskich pism humorystycznych.
Szacunek dla kobiety jest w Stanach Zjednoczonych zbyt zakorzeniony, aby dowcipy takie były tam możliwe. Objaw to może atawistyczny, pozostałość owych czasów, gdy śród pierwszych osadników, purytanów, kobieta była rzadkością, pracownicą niezmiernie poszukiwaną i potrzebną, bądź co bądź wszakże fakt pozostanie faktem, że amerykanie szanują nawet w kobiecie z gminu kobiecość jej daleko więcej od europejczyków. Nie są atoli świętoszkami. Lubią drwić i żartować na temat szeleszczących spódniczek, kosztownych kapeluszów lub wspaniałych, sztucznych włosów, a czynią to subtelnie, posiadają bowiem niezwykle rozwinięty dar obserwacji.
Pornografji nie znajdzie czytelnik w amerykańskich pismach humorystycznych. Gdyby które z nich podało choć jeden z rysunków lub żartów pornograficznych takich, jakie są chlebem powszednim pism francuskich, a nawet niejednego z naszych, to nietylko straciłoby czytelników, ale straciłoby również debit pocztowy, redaktor zaś jego znalazłby się prędko za kratą więzienną.
Cenzurą, która bardzo skrupulatnie czuwa nad obyczajnością, zwłaszcza co do pornografji, w pismach, jest poczta. Zarząd jej ma prawo nietylko odmówić pismu pornograficznemu debitu, ale nawet pociągnąć je do odpowiedzialności sądowej. Podczas pobytu mego w Chicago, w 1895 czy 96 roku, redaktor jednego z tamtejszych dzienników angielskich skazany został na 3 lata domu karnego za umieszczanie ogłoszeń, podających adresy domów schadzek, a w parę lat później pewien dziennikarz polski, założywszy polskie pismo humorystyczne, w rodzaju krakowskiego „Bociana”, dostał się pod sąd i z trudem wywinął się od kary poważniejszej. Nie zapominajmy przytem, że owa cenzura pocztowa powstała na zasadzie uchwały parlamentu, nie jest przeto samowolnym czynem zarządu pocztowego.
Te same prawa dotyczą pornograficznych kart pocztowych. Więcej jeszcze. Na kartach takich i w listach nie wolno pisać wyrażeń obelżywych. Wystarcza list taki przesłać ze skargą do urzędu pocztowego w Waszyngtonie, aby autor obelg był pociągnięty do odpowiedzialności sądowej za nadużywanie poczty.
Ale wracajmy do humoru.
Specjalne warunki rozwoju wielkich miast amerykańskich, wytworzyły w nich odrębne typy mieszkańców. Szczególniej kobiety miast wschodu i zachodu Stanów Zjednoczonych różnią się wielce. Chicagowianka jest zamiłowaną w zbytkach, prędką, przedsiębiorczą i pochopną do rozwodu. Bostonka — poważną, uczoną, miłośniczką muzyki. Filadelfijka — sensatką, ubierającą się niezgrabnie, pozującą na kwakierkę. Nowojarczanka najbardziej przypomina Europę, aczkolwiek razi europejczyka śmiałem, zimnem spojrzeniem. W mieszkance San Francisco znać wpływ rasy hiszpańskiej i t. d. Wszystkie te cechy umieją wyzyskać humoryści amerykańscy. Zwłaszcza panie z Chicago, Bostonu i Filadelfji padają ich ofiarą.
Dwie panie jadą w niedzielę rano samochodem.
Pani z Chicago. Nie.chciałabym, aby mój pastor, wielebny Rodgers, ujrzał mnie teraz na samochodzie zamiast w kościele.
Jej sąsiadka. Dlaczego nazywasz go swoim pastorem.
Pani z Chicago. Bo, widzisz, on zwykle ślub mi daje.
Gość z prowincji. Ależ, moja kochana, jak możesz znieść taki krzyk dziecka! Krzyczy już od godziny.
Pani z Bostonu. Podręcznik wychowywania dzieci wskazuje, że krzyk tego rodzaju jest naukowo uzasadniony, hygieniczny, rozszerzający płuca i wzmacniający tkanki. Niech więc dziecko krzyczy.
Odpalony konkurent. Ja nie będę mógł żyć bez pani!
Panna z Nowego Yorku. Łatwo temu zaradzić. Poproszę ojca, by dał panu posadę w swem biurze.
Ona. — Gdy jestem smutna, czytam poezje.
On. — W takim razie dla zaspokojenia głodu wystarczyłaby książka kucharska.
Ona. — Czasem zdaje mi się, że życie moje jest jednem, niespełnionem życzeniem.
On. — Czy podałaś w dzienniku ogłoszenie, że poszukujesz posady?
— A więc chcesz pan poślubić córkę moją. Jakiż jest pański stan majątkowy.
— Dziękuję. Jaknajlepszy, jeżeli otrzymam stanowisko, o które staram się właśnie.
— Jakież to stanowisko?
— Zięcia ojca córki szanownego pana.
Ona. — Jeżeli dodasz dwa do dwóch, to co z tego wyniknie?
On. — Cztery.
Ona. — Nie, bo jeżeli dodasz dwie wargi do drugich dwóch, to będzie jeden tylko całus.
Ona. — Cóż, prosiłeś ojca mego o pozwolenie?
On. — Tak, przez telefon. Odpowiedział, że nie wie z kim mówi, ale to wszystko jedno.
W Stanach Zjednoczonych przebywa do dwóch miljonów wychodźców polskich lub ich potomków, pomimo to jednak mało zajmują się nimi humoryści amerykańscy, polacy bowiem biorą tylko nieznaczny udział w życiu społecznem w Ameryce i stanowią z bardzo małemi wyjątkami, szarą, bezbarwną masę roboczą.
Już miałem zakończyć szkic niniejszy, gdy przypomniało mi się zdarzenie z życia Polaków w Ameryce, nie mające, coprawda, związku z humorem amerykańskim, nie mniej wszakże mimowoli humorystyczne.
W języku angielskim wyraz pole oznacza polaka, biegun i słup.
Otóż, pewien Polak w Chicago, nie tęgi znawca języka angielskiego, ujrzawszy w jednym z angielskich dzienników chicagoskich artykuł zatytułowany wykrzyknikiem: Down with the poles! — wyobraził sobie, że wezwanie to wojownicze znaczy: Precz z Polakami! — uznał przeto za stosowne zaprotestować na najbliższem posiedzeniu towarzystwa, do którego należał, przeciwko takiemu poniewieraniu narodowości polskiej. Z trudnością zaledwie zdołano mu wytłomaczyć, że nie chodzi tu o wyrzucenie Polaków z Chicago, lecz o usunięcie słupów telefonicznych i telegraficznych, szpecących ulice chicagoskie, tytuł bowiem artykułu: Down with the poles! znaczył w danym razie: Precz ze słupami!