Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Ks. Zygmunt Golian

<<< Dane tekstu >>>
Autor  Teofil Matuszewski
Tytuł Ks. Zygmunt Golian
Pochodzenie Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX
Wydawca Marya Chełmońska
Data wyd. 1901
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Ks. Zygmunt Golian.
* 1824 † 1885.
separator poziomy
B

Był to mąż niezwykłej miary i dla tego mówiąc o nim, należy rozważać go jako człowieka, kapłana, kaznodzieję, wreszcie jako profesora i literata.

Urodził się w Krakowie 2 maja 1824 roku, z rodziców niezamożnych, ale zacnych i religijnych, Ojciec jego Paweł Nałęcz Golian był z zawodu chirurgiem, a matka Kunegunda z Próchnickich była osobą wielkiego serca i wogóle wyższego nastroju duchowego. Do jedenastego roku życia chował się młody Zygmunt w domu rodzicielskim z dwoma starszymi braćmi, z ktÓrych jeden służył wojskowo w armii austryackiej, drugi nś był inżynierem, ale przerzucał się na rozmaite pola zajęć, skąd zapewne poszły mylne pogłoski, jakoby Golian był za młodu żołnierzem, urzędnikiem i aktorem. Miłość dla rodzeństwa zachował zawsze żywą, chętnie i często do każdego z nich pisywał, troskliwie dowiadując się o najmniejsze szczeg6ły ich powodzenia, wspierał radą i kieszenią wedle ich potrzeb i swojej możności. Słowem był dla nich kochającym i wylanym bratem. Wyjątkowa jednak miłość łączyła go z matką, w której widział ideał dobroci i uosobionej cnoty. Wszystkie listy jego nacechowane są tem uczuciem głębokiej miłości synowskiej, pragnieniem uchylenia smutku z jej czoła i sprawienia przyjemości we wszystkiem. Tak było za młodu, tak i później, kiedy był księdzem, aż do jej śmierci, po której niepocieszony zostawał przez czas długi i tak się często wyrażał: „Zamarł mi świat cały ze śmiercią matki.“
Czy z braku rozwoju umysłowego, czy też z braku chęci, z początku niedostateczne a nawet bardzo słabe, czynił postępy w nauce. Zniechęcony tem ojciec postanowił oddać go do rzemiosła bez wiedzy matki, która bawiła wówczas u brata na prowincyi. Młody więc Zygmuntek terminował u złotnika Westfalewicza, zawołanego pijaka i awanturnika, skutkiem czego chwile tam spędzone przedstawiały się później księdzu Zygmuntowi „jako obraz istnego piekła.“
Wszakże cięższem nad to było rozwianie pierwszych marzeń i pragnień. Od młodych bowiem lat żywił on w sobie żądzę zostania kapłanem. Ale nie zaraz miało to nastąpić. Nadjechała wprawdzie matka z wujem do Krakowa i zobaczywszy swego faworyta w tak opłakanym stanie, odebrała go z terminu, a wuj, otrzymawszy solenne przyrzeczenie pilności, zobowiązał się wziąć na siebie koszt dalszego jego wykształcenia; ale z narady wypadło, że oddano go na razie do szkoły technicznej, do której przez lat trzy uczęszczał, a w 1841-m r. przeszedł do gimnazyum, gdzie po złożeniu egzaminu przyjęty został do klasy trzeciej; cztery następne aż do filozofii ukończył chlubnie w 1845-m roku. Z ławki szkolnej wprost udał się do seminaryum na studya teologiczne i jako alumn znajduje się od 1846-go r. w spisie duchowieństwa dyecezyi kielecko-krakowskiej; — czasu więc na jego rzekome karyery: wojskową, cywilną i aktorską, absolutnie niema. Jeszcze, jako kleryk, zaczął on w czasie wakacyj występować na ambonie po wiejskich parafiach. Pierwszem atoli większem wystąpieniem «przed wyższą nieco publiką» były dwa kazania w Murawicy i mowa żałobna na pogrzebie obywatela Jadowskiego, którą koniecznie chciano drukować, ale młody mówca nie pozwolił na to.
Święcenie wyższe odebrał w grudniu 1849 r. z rąk ks. biskupa Łętowskiego, który proroczo odezwał się o młodym lewicie: «Ten księżyk będzie kiedyś ozdobą duchowieństwa polskiego.» Pierwszą posadą jego w Krakowie był wikaryat u św. Floryana na Kleparzu. Ledwo się pokazał na ambonie, odrazu wypłynął wśród duchowieństwa, jako niezwykły talent krasomówczy. Uderzał świeżością pomysłów, przybranych w styl barwny i poetyczny, młodzieńczym zapałem i duchem prawdziwej pobożności, którym był całe, życie wskroś przejęty. Wkrótce jednak udał się z przyjacielem swym ks. Popielem, dzisiejszym arcybiskupem warszawskim do Lowanium, gdzie oddał się cały pracy naukowej.
Z wielkim zasobem wiedzy wrócił stamtąd do Krakowa i tu został wikaryuszem przy parafii Wszystkich Świętych, a przytem kaznodzieją katedralnym. Ale niedługo tym razem, bo zaledwo kilka miesięcy zachwycał Kraków swoją wymową, gdyż w jesieni 1852 r. wyruszył do Rzymu kosztem hr. Anastazyi Sołtykowej, która udzieliła mu już przedtem funduszu na kształcenie się w Lowanium. Po złożeniu trzech egzaminów z teologii cum summo aplausu z wieńcem doktorskim i tytułem Apostolici Missionarii, powrócił do kraju, aby zdobytych skarbów wiedzy «użyć na nabycie królestwa Chrystusowego i sobie, i bliźnim.»
Pole do działania otwarło mu się szerokie, jako spowiednikowi i kaznodziei na zamku. Najpierw, jak to było wogóle w zwyczaju w Galicyi, czytywał swe kazania, atoli później pierwszy z księży krakowskich dał przykład wygłaszania kazań z pamięci. Coraz szerzej rozchodziła się sława młodego kaznodziei i coraz liczniejsze jednała mu koło zwolenników i wielbicieli. Wszystkie domy arystokratyczne zapraszały go na swe salony, uważając sobie za zaszczyt, jeśli się gdzie pojawić raczył, ale ks. Golian bywał tam tylko, gdzie musiał, albo gdzie go zniewalały obowiązki wdzięczności.
Ale to życie w wielkim świecie nużyło go i dla tego wśród największego powodzenia postanowił usunąć się od świata i wstąpić do zakonu, jakoż 7-go marca 1858 r. przywdział habit dominikański w Krakowie, ale już po roku, przekonawszy się, że życie zakonne nie odpowiada jego powołaniu i usposobieniu, przywdział na siebie napowrót «czarną sukienkę» i powrócił na dawną posadę spowiednika i kaznodziei na Wawelu. Tu z ambony wygłaszał szereg mów, mających za zadanie obronę Papiestwa w chwili dążenia do zjednoczenia Włoch; przy tem w r. 1860 i 1861-m wydał w tymże celu cały szereg broszur, gruntownie opracowanych, a mianowicie: Słowo o prawdziwem zjednoczeniu, Nieprzyjaciele sprawy papieskiej w Polsce, Baczność katolicy, Rozbiór broszury: Papież i Polska, Kilka słów o doczesnej władzy Papieża i t. d.
W sierpniu ł 862-go r. otrzymał od Felińskiego, arcybiskupa warszawskiego, wezwanie i zaproszenie na profesora Akademii duchownej w Warszawie. Wszystkich znakomitszych wówczas księży w Polsce starano się pozyskać dla tej akademii i w istocie zgromadzono zastęp profesorów dzielnych pod rektoratem ks. Wincentego Popiela.
W połowie października t. r. ks. Golian opuścił Kraków i objął w pierwszym roku wykład dogmatyki ogólnej, do której w rok potem dołączył dogmatykę specyalną, i obie te katedry piastował aż do zwinięcia akademii w r. 1867-m. Jakim zaś był profesorem i jakie stanowisko względem kleryków zajmował, niech nam opowie jeden z jego uczniów.
«Jako profesor ks. Zygmunt, jak dziś mogę wykład jego ocenić, był dla nas wogóle za podniosły, gdyż z wykładu jego, lubo bardzo wiele korzystało kilka zdolniejszych jednostek, reszta nie osiągnęła odpowiednich owoców. Był to bowiem wykład w całem znaczeniu tego słowa akademicki do którego kandydaci, przybywający zazwyczaj z nieskończonych kursów seminaryjskich, nie byli odpowiednio przygotowani, ale profesor umiał w nas rozbudzać zamiłowanie swego przedmiotu i wysoko postawić ideał wiedzy, do którego garnęliśmy się z całym zapałem młodych umysłów.» Podnosił też niezmiernie wysoko tak w swoich prelekcyach, jak i w prywatnych z alumnami rozmowach dostojeństwo i władzę biskupów, a znużonych choć uważnych zresztą (przynajmniej w pewnej liczbie) słuchaczów swoich ożywiał jakąś naukową anegdotą, zastosowaną do traktowanego przedmiotu. Nieraz też czynił pewne wycieczki w stronę wykładów filozoficznych ówczesnej szkoły Głównej, zawsze z gruntowną znajomością przedmiotu i wrodzonym sobie dowcipem i werwą.
«A cóż dopiero mam powiedzieć o ks. Zygmuncie w stosunkach jego z uczniami po za obrębem auli akademickiej, kiedy był dla nas jakby tylko serdecznym i przyjacielskim kolegą. Jak miłe chwile przepędzaliśmy w jego maleńkiej ciupce przy Żytniej ulicy, gdzie jak nas czterech do sześciu weszło, to się ruszyć nie można było, a, że był tylko jeden stołek, więc siadało się na „Summie“ świętego Tomasza, albo na ogromnych foliałach.»
Co zaś do kaznodziejstwa, stało się wprost przeciwnie, jak sobie wystawiał. Bawiąc w Ostendzie, pisał: «może się nawet na ambonie nie pokażę.» Tymczasem bieg wypadków, ruch gorączkowy umysłów, jaki panował wówczas w Warszawie, nie pozwalały mu zasklepić się w książkach i wertowaniu ulubionych foliałów, zwłaszcza, że wyższa władza duchowna wzywała go, aby wpływał na uspokojenie ludności. Rozpoczął tedy cały szereg kazań przeciwko ówczesnym prądom, nurtującym społeczeństwo polskie.
Była to jedna z najpiękniejszych epok jego kaznodziejstwa. Mówił nietylko gorąco, ale z natchnieniem, niekiedy nawet tak namiętnie, że raczej oburzał, a nie poruszał. Ale «czasy były gorące, więc gorący człowiek nie mógł się zimno odzywać.» Spieszono tłumnie na jego kazania, które niekiedy miały swój skutek, bo mówił cudownie, porywająco, ale gniewano się, bo powstawał przeciw prądowi, któremu powszechnie ulegano. Najświetniejszem atoli jego wystąpieniem, cechującem odwagę tego wielkiego serca i nie oglądanie się na skutki działania, które wskazała wola Boża przez władzę duchowną, było zagajenie sesyj quasi synodalnych, które się odbyły z rozkazu ks. arcybiskupa w kościele na Woli.
Kiedy minął opłakany rok 1863, już nie draźnić, ale koić rany i łzy ocierać potrzeba było. I ks. Zygmunt zmienił swój ostry i gwałtowny sposób; dał mu wtedy Bóg, jak pisze w liście do K. D., «dziwny lep słodyczy» i młodzież, która go przedtem znieść nie mogła, «od owych chwil oddała się skinieniom mego serca i poczęła mię kochać miłością, jakiej przedtem nigdy, od nikogo nie doznałem.»
W r. 1867 zwinięto Akademię duchowną, ks. Zygmunt atoli pozostał jeszcze w Warszawie, aż wreszcie z końcem r. 1869-go wyjechał do Krakowa, gdzie nanowo wziął się do orki Bożej na ambonie i w konfesyonale. Ówczesny administrator dyecezyi ks. biskup Gałecki, ceniąc jego przymioty i zasługi, zlecił mu zarząd parafii świętego Floryana. Były to czasy Soboru, czasy sporów o nieomylność papieską. Prawowierny zawsze Kraków chylił się ku Dolingerianizmowi, na wszechnicy krakowskiej zbierano podpisy na adres dla odstępcy. Szerokie pole otwarło się dla ks. Zygmunta, co duszą i sercem był przywiązany do Stolicy apostolskiej. Z całym arsenałem bogatej wiedzy i ognistej jak lawa wymowy wystąpił w obronie głowy Kościoła.
Zasługi ks. Goliana na stanowisku administratora u św. Floryana pięknie ocenił hr. L. Dębicki w «Czasie:» „Choć sam ubogi i nie rozporządzał dochodami parafii, zabrał się do oczyszczania wnętrza kościoła... ale najbardziej zespolił się z ludnością Kleparza... Przedmieście to było siedzibą domów zepsucia i szynkowni. Ks. Golian rozpojonych robotników i proletaryat kleparski umoralnił kilkoletniem duszpasterstwem. Jak zawsze lud chwytał skwapliwie jego nauki, choć tak górne, Ks. Golian obniżył skalę swych kazań, a ich moc na tem nie straciła. Nie zapomnimy nigdy szeregu nauk przez cały maj z rana i po obiedzie z wykładem historyi kościoła u św. Floryana. Było to arcydzieło jasności, która nie zawsze cechowała Jego wymowę.»
Przez następnych siedem lat, t. j. od 1873 — 1880 roku, pracował przy kościele N. P. Maryi, zrazu jako koadjutor, później jako administrator. Obok tego był dyrektorem duchownym i spowiednikiem w zakładzie penitentek, spowiednikiem u p. p. prezentek, karmelitanek na Wesołej i felicyanek, miewał wykłady apologetyczne o «Objawieniu i religii chrześcijańskiej» w internacie nauczycielskim; lat kilka był katechetą w pensyonacie p. p. urszulanek. Na dwa zawody w tymże czasie, był zastępcą profesora w uniwersytecie Jagiellońskim: raz w r. 1870 wykładał przez rok jeden Nowy Testament, a w r. 1880 rozpoczął tłómaczyć filozofię św. Tomasza. Do prośby o udzielenie mu docentury na uniwersytecie Jagiellońskim ministeryum się nie przychyliło, ustąpił więc po dwóch latach z bezpłatnej posady, którą przyjął na samo wezwanie ks. biskupa a sprawował z zamiłowaniem, talentem i korzyścią. Jeszcze ks. biskup Gałecki, patrząc na jego prace i chcąc mu dać dowód swego uznania, kazał mu się podać na posadę proboszcza u Panny Maryi. Posłuchał ks. Golian, ale podanie zwrócił rząd z dodatkiem: ingrata persona. Po obsadzeniu probostwa N. Maryi Panny (1880 r. w grudniu) przez pół roku pozostawał na skromnem stanowisku kapelana penitentek, każąc jak zawsze po kościołach krakowskich, aż wreszcie za staraniem ks. biskupa Dunajewskiego dostała mu się pod koniec życia pierwsza i jedyna w jego życiu, stała posada proboszcza wielickiego. W książce pod tytułem Korespondencye ks. Goliana znajdujemy bardzo wiele szczegółów z jego pobytu w Wieliczce, własną jego ręką skreślonych a dotyczących jego osobistego wrażenia, warunków miejscowych, stanu kościoła i parafii i stosunku z księżmi wikaryuszami. Pasterstwo w Wieliczce atoli nie było dla niego miejscem odpoczynku, otium bene meritum, ale nowym posterunkiem pracy wytężonej.
Półczwarta roku jego pasterzowania zapisały się głęboko w pamięci wieliczan, którzy cnoty jego ceniąc, ofiarowali mu w rok po przybyciu obywatelstwo honorowe, a po śmierci jednogłośną uchwałą przyjęli do spłaty dług jego kilkotysięczny, zaciągnięty na kościół, który on odnowił i przerobił z gustem.
Padł wreszcie ks. Zygmunt, jak żołnierz na wyłomie, wśród pracy apostolskiej po trzech z górą latach wzorowego pasterzowania w Wieliczce dnia 21 lutego 1885 r. Jednakże tego człowieka nasze społeczeństwo ocenić nie umiało: przez 25 lat, bo od 1860 r., był on przedmiotem napaści, szkalowań, szyderstw po dziennikach i czasopismach. Zapoznawano jego prace, talent, poświęcenie i długoletnie zasługi, a nieliczne małostki egzagerowano, ściągając nań tylko nienawiść, Trafnie odezwał się o nim p. St. Tarnowski w «Przeglądzie polskim.» „Ks. Golian w usposobieniu nerwowy, w swojem pragnieniu dobrego namiętny, unosił się czasem swoją żarliwością i nie zawsze zachował tę miarę, której brak Szujski nazywał jednym z charakterystycznych braków polskiej natury. Z tego wynikło, że słowo jego bądź istotnie zbyt żywe, bądź źle zrozumiane, szkodziło mu u takich, którzy przekonania i dążności jego podzielali, lub w najgorszym razie, nie byli mu przeciwni. Szkodą to było znaczną, ale winą w mniejszym daleko stopniu jego, niżeli tych, którzy małych usterek dla wielkich cnót i zasług wybaczyć nie umieli.“ Wistocie był to człowiek wielkich cnót, głęboki asceta, dusza Bogu oddana i Boga szukająca we wszystkiem.
Najpiękniejszym atoli rysem jego charakteru to miłosierdzie dla ubogich, miłosierdzie ewangeliczne, o jakiem się tylko w żywotach świętych doczytać można. Wszystkiem się dzielił: pieniędzmi, ubraniem, pokarmem. W Warszawie, pobierając jako profesor Akademii duchownej 9000 złp. ówczesnych rocznej pensyi, tysiąc z nich tylko zostawiał dla siebie, a resztę oddawał na uczynki miłosierne.
Jedno nam jeszcze dorzucić wypada do rysu jego życia i działania, słówko o jego kaznodziejstwie. Gdyby go porównać z polskimi współczesnymi kaznodziejami — wszystkich przewyższa co do wiedzy, siły wymowy, a zwłaszcza co do płodności. Siła jego była przedewszystkiem w gruntownej znajomości Pisma św., Ojców Kościoła, teologii i wszechstronnem wykształceniu i oczytaniu. Porównywać ks. Goliana nie można do żadnego z naszych kaznodziei, on do żadnego niepodobny, żaden mu niedorówna. Naśladowało go niegdyś wielu, ale to zewnętrzne naśladownictwo było raczej niezręczne i śmieszne. Najwięcej podobieństwa zachodzi między nim, a św. Chryzostomem. Jeden i drugi mówca świetny, potężny, płodny, często za wysoki, zawsze podziwiany, ale nie zawsze dość pojęty, zrozumiany od słuchaczy.
W kaznodziejstwie ks. Goliana możnaby trzy różne epoki oznaczyć; pierwsza od wyświęcenia do 1860 roku, to okres jego młodzieńczy; dużo tu pięknych kwiatów nauki, teoryi, pełno tu polotu poetycznego i uczuć rzewnych, ale mówca nie posiada jeszcze dosyć praktyki, choć obraca się w świecie, ale za różowo patrząc na wszystko, nie spostrzega ciemnych stron, nie zna poprostu świata i nie dość świadom potrzeb życia, zachwyca i upaja wdziękiem młodzieńczego zapału, ale nie wstrząsa, nie leczy ran społeczeństwa.
Drugi okres jego kaznodziejstwa rozpoczyna się od roku 1860. Aktualność cechą jego. Nie było sprawy głośniejszej w kościele, kraju lub mieście, którejby nie powołał przed trybunał wiary i Kościoła. Stał się niejako sumieniem narodu, sumieniem, karcącem każdy wybryk i występek, stróżem czujnym, przewidującym i ostrzegającym o każdem niebezpieczeństwie. Choć sam niepoparty przez nikogo, wyśmiewany, czerniony i potępiony, dotrwał jednak na stanowisku Jeremiaszowem. W kazaniach jego ówczesnych przebija się ta nieustanna odwaga i zapał, przechodzący nieraz granice, a przytem wielka znajomość świata, serca, ujemnych stron i słabostek ludzkich, ale w sądach może nieraz było za mało pobłażliwości i wyrozumienia; jest w nim gorliwość apostoła, ale niekiedy może za porywcza. Forma jego kazań w tym czasie o wiele stała się doskonalszą pod względem krasomówczym, dowodzenie rzeczy bardziej ścisłe, porządek myśli wzorowy. Przytem głos jeszcze metaliczny, akcya żywa, styl jędrny i potoczysty — wszystko to sprawiało, że go słuchano z zachwytem, uznawano w nim mówcę, choć zasad jego nie podzielano. Jabym nazwał ten okres najwyższym rozwojem jego talentu.
Daty rozpoczęcia trzeciego okresu oznaczyć niepodobna. Przypada on na ostatnie lata jego pobytu w Krakowie i trwa przez przeciąg pasterstwa w Wieliczce. Zmiana w tem się ujawniła, że znikła ta surowość i bezwzględność, z jaką dotąd piętnował każdy krok, przeciwny wierze lub moralności w naszem społeczeństwie. Mniej było u niego polityki na ambonie, więcej nauki Chrystusowej, mniej sarkazmu, więcej uczucia głębokiego, wiele rozumu, ale więcej daleko serca.
To też ten okres ostatni przedstawia się jako prawdziwa dojrzałość jego serca, jako szczyt wykształcenia mówcy chrześcijańskiego. Dla ścisłości bibliograficznej dodajemy, że ks. Golian, oprócz prac wspomnianych w środku artykułu, redagował pismo «Tygodnik soborowy,» pismo, zawierające sprawozdania z posiedzeń soborowych. Pisywał do krakowskiego «Czasu» i do «Przeglądu katolickiego» wychodzącego w Warszawie. Napisał też studyum estetyczno-religijne pod tytułem Sztuka wobec Ewangelii. Przełożył na język polski kilka pieśni z «Boskiej Komedyi» i kilka dzieł o. Ventury. Obok tego pozostawił wiele innych jeszcze mniejszego znaczenia prac, które wylicza Estreicher (Bibliogr., t. II i zesz, dodat., 1873).

Ks. Teofil Matuszewski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Bieńkowski.