Wszytko sie dziwnie plecie Na tym tu biednym świecie,
A ktoby chciał rozumem wszytkiego dochodzić.
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić. Jan Kochanowski. »Pieśni«. (11. 5).
I.
Był pewien człowiek, co, »jak Dant za życia« — W dniach swej młodości — przeszedł przez palące
»Katusze piekła«. Ze swego ukrycia, Gdzie nigdy złote nie zajrzało słońce,
Jakowyś demon pędził do rozbicia Łódź jego duszy poprzez fale wrzące
Namiętnych szałów i dążeń, niezwykłych
Dla jestestw słabych i, jak atom, nikłych.
II.
Podniosłe cele, co, jak gwiazdy, płoną Na horyzoncie ludzkich usiłowań
I nieśmiertelnej zasługi koroną Skronie tych wieńczą, którzy, mimo knowań
Szatańskich, czyste zachowali łono, Zdolne do rajskich złud i rozkoszowań,
W dziwne w nim duch ów łączył amalgama
Z tem, co jest nizkie i brudne, jak plama.
III.
Pycha i ludzi pogarda i żądze Zakosztowania trującego płynu,
Gnuśność, co złote zamyka wrzeciądze Owej świątyni, w której ołtarz czynu
Pnie się gotycki, oto, jak pieniądze Zdrajcy Judasza, będącego z gminu
Sług Mamonowych, chciały na Golgotę
Oddać w nim człeka zbawiającą cnotę.
IV.
Chciały na zawsze — tak! bez zmartwychwstania Jasnej nadziei przybić w nim do krzyża
Ową pokorę, łagodną, jak łania, A która przecież śmiertelnika zbliża
Ku sferom bóstwa i giąć się zabrania Przed pysznym światem; pańskiego żołnierza
Zapał, co nigdy w drodze się nie trudzi,
Chciały w nim zabić wraz z miłością ludzi.
V.
Nie było chwili, by się w jego duszy, Od lat najmłodszych wychowanej w znoju,
Te dwie potęgi, jak w pustynnej głuszy Dwie tygrysice, nie rwały do boju,
Co najsilniejsze wnętrza w niwecz kruszy Ostrzem wysiłku, obuchem rozstroju —
Nie było chwili, aby w tej rozterce
Spoczęło walką potargane serce.
VI.
Daremnie pragnął ukojeń; zmęczony W tej twardej drodze, jak Orestes, biczem
Krwawych Erynyj smagany, obrony Szukał w źródlisku wiedzy tajemniczem,
Popod gwiaździste chodził nieboskłony, Na ziemię padał z spłakanem obliczem
I pod razami tych siekących batów
Usta przyciskał do traw i do kwiatów.
VII.
Lecz blaski słońca i gwiazdy i zorze, Świty poranne i tęczowe wstęgi
I ziół zapachy i rosy, co w morze Srebrne się łączą, i uczone księgi
Nie potrafiły na spokoju łoże Rzucić szalonej demonów potęgi,
Ormuzdowego nie miały zaklęcia,
By w pył rozproszyć wrogie przedsięwzięcia.
VIII.
Daną mu była przez łaskawe bogi Zdolność, nad wszystkie ponętniejsza skarby,
Że mógł żywota nagie, ostre głogi Przemieniać w róże Poezyi i farby
Zlewać cudnemi pył ten, co się nogi Naszej uczepia; umiał wtłaczać w karby
Kunsztownych zwrotek, pełnych wzniosłej treści,
Nadmiar szarpiącej mu duszę boleści.
IX.
Więc też i teraz, gdy mu wnętrze toczy Walka pierwiastków, złożonych w naturze
Wszystkiego człeka, jął błagalne oczy, Jak zwierz, prowadzon na rzeźniczym sznurze,
Zwracać w tę stronę, gdzie pośród przezroczy Stref wymarzonych, w królewskiej purpurze,
Jako latarnia wśród morskiej przystani,
Świeci ta wielka, ta królewska Pani.
X.
Ale, o! zgrozo! w źrenicach Królowej Przygasł ten promień, co ongi wykrzesza —
Bywało — żar mu ze serca; lodowy Smętek, jakiego nie zaznała rzesza
Chodzących dołem, zwarł jej usta; z głowy, Zamiast warkoczy, tłum się wężów zwiesza,
Złączon na szyi w skamieniałe guzy,
Jak u mitycznej, straszliwej Meduzy.
XI.
Błagał, zaklinał, wił się, jak gadzina, U stóp jej martwej postaci — daremnie!
W piersi z marmuru życie się nie wszczyna, Zbielałe oko nie zmienia się w ciemnie
Źródeł głębokich... Nadzieja jedyna, W bolącej duszy żywiona tajemnie,
Że w niej, w Poezyi, zbawcze znajdzie leki,
Razem z jej okiem zgasła snać na wieki...
XII.
Nie! Być nie może! Jeszcze raz się rzuci, Jako Pigmalion na jej kształty z głazu,
Ognia się jeszcze w tem łonie docuci! Wszak niepodobna, aby tak, od razu,
Miało żywotnej pozbawić się chuci, Skutkiem Szatanów skrytego rozkazu,
To, co młodzieńczą duszę wczoraj jeszcze
W silne wprawiało i rozkoszne dreszcze.
XIII.
I, jak Pigmalion, ale z rozpustnika Pożądliwością, zrodzoną z rozpaczy,
W objęcia swoje zimny głaz zamyka, Drogę do piersi spiekłą śliną znaczy,
Pomiędzy wargi przeciska języka Koniec spalony; wzorem owych graczy,
Partnerów kartą bijących fałszywą,
Coraz się bardziej pali nad — nieżywą.
XIV.
Patrzcie! zwyciężył! zwyciężył! zwyciężył!... Jak elektryczną poruszony siłą,
Kształt się umarłej do góry wyprężył I wzniósł źrenicę, niezwykle opiłą
Blaskiem — fosforu: stopniał lód, co zwężył Usta, rozkwitłe pełnią róż, przemiłą
Woń wydających, i z pod zębów cieśni
Znów, jak z pod skały, trysnął strumień pieśni.
XV.
Lecz to nie były te cudowne zwrotki, Duchem łagodnej harmonii przejęte,
Co goi rany; to nie zdrój był słodki, Jasny i świeży, co zioła pomięte
Podnosi znowu ku niebu i wiotki Krzak zmienia w dębu konary niezgięte
I ziarna z twardej wydobywa ziemi,
By się pokryła kłosy złocistemi.
XVI.
Nie! antytezą była pieśń ta nowa Wszelakiej pełni i wszelkiego życia:
Zawiędła w rdzeni, zwątpieniem niezdrowa, Tłumi nadzieję już u jej spowicia,
Wiarę tam spycha, gdzie przepaść grobowa, A znak miłości, który od rozbicia
Ochrania wszechświat, w nienawiść przemienia,
Świeżych wciąż ofiar żądną i zniszczenia.
XVII.
Złudą i czczością zowie te uczucia I te z uczucia zrodzone rozumy,
Które z sobkowskiej martwoty, z zepsucia Gniazd pokalanych wyrywają tłumy,
By, mimo głazów, mimo cierniów kłucia, Pędziły przed się, wsłuchane w poszumy
Prawdy, ukrytej w wszechświata atomach,
Stawiać gmach cnoty na występku złomach.
XVIII.
I w tych zbrodniczych rozpoznawszy zgrzytach Echo swej duszy, przeklnie dawne bóstwo,
Że wieść go jęło nie po gwiezdnych szczytach, Lecz po przepaściach, gdzie się gadów mnóstwo
Czołga obleśnych, co nigdy w błękitach Głów nie skąpały, co swoje ubóstwo
I swą pełzliwość kryją przed obliczem
Niebios, słonecznym oświeconych zniczem.
XIX.
I znowu zmilknie, znów w bryłę kamienną Zmieni się jego Królowa na skutek
Klnącej Rozpaczy... Samotny, w bezdenną Zatopion boleść, pójdzie, jak wyrzutek,
Zdala od swoich milczeć, ducha w senną Sieć upowijać; tylko czasem smutek,
Co wśród apatyi nagle się odzywa,
Na ludzką nędzę jęk mu wydobywa.
XX.
Na ludzką nędzę, nie tę, co łachmanem Okrywa plecy od zimna czerwone,
Nie tę, co wrzeszczy: circenses et panem! I pożądliwem patrzy okiem w stronę,
Gdzie przy biesiedzie tulą w sen, nad ranem, Syci Lukulle głowy, uwieńczone
W pomięte róże, i nie tę, co z głodu
W krwi dla stóp nagich poszukuje brodu.
XXI.
Na ludzką nędzę, tę, co, w ziół rozkwicie Wielbiąc barw tęczę, nie umie robaka
Dojrzeć, jak korzeń podgryza im skrycie I szkarłat — króla zmienia w szmat — żebraka;
Na ludzką nędzę, tę, co w gładkiej płycie Jasnych metali, lśniących niby jaka
Powierzchnia wody, rdzy nie widzi zębów,
Ani też próchna wśród komórek dębów.
XXII.
Na ludzką nędzę, tę, której się zdaje, Że człowiekowi, gdy ulata myślą
Tam, ku niebiosom, w te ogniste kraje, Gdzie gwiazd miliony swe orbity kreślą,
Gdzie słońce gaśnie i gdzie słońce wstaje, Jakoweś siły spraw poznanie przyślą
I że się z jego połączy żywotem
Szczęście, w poznaniu lśniące prawdy złotem.
XXIII.
Czasem zaszydzi z tych, co chcą napoju Zaczerpnąć z myśli krynicy głębokiej,
I tych, co, zawsze gotowi do boju, Jako rycerze, zwracają swe kroki
Tam, gdzie czyn spłasza anioły spokoju; I tych wyszydza, co, wiedząc, że zwłoki
Nie cierpią lata, jak motyle, skrzętnie
Z życia spijają miód w pospiesznem tętnie.
XXIV.
A potem mocą strasznej konsekwencyi Do tego dojdzie myśli rezultatu,
Który ma w sobie trującej esencyi Ilość dostatnią, by ludzkiemu światu
Stawić ideał gnuśnej impotencyi, I że brat świadczy dobrodziejstwo bratu
Gdy niepewnemu ostrą poda brzytwę,
Potem sam życia zakończy gonitwę.
XXV.
Bo człek jest na to, by — umarł; że prosta Rzecz to i zgoła dociekań nie warta:
Jakkolwiek ludzie, gdy ich życie chłosta, Drżą, zamiast lekko puścić je do czarta!
Jakkolwiek Manfred, Faust, Juan, Akosta I najzwyklejszy śmiertelnik (uparta
Taka w nas dusza) dziwnym chcą sposobem
Mieć z życia rozkosz, co nie trąci — grobem.
XXVI.
I sam też nieraz w samotnych godzinach, W których izdebkę zamieniał na celę,
Kiedy tak dumał o nędzy przyczynach, Wyganiającej ze świata wesele,
Blizkim był winy, która w ludzkich winach Stoi na przedzie: w swej duszy popiele
Czując, że świętych skier już nie rozżegnie,
Chciał pójść śladami, którymi Śmierć biegnie.
XXVII.
Ale we wnętrzu jestestw, z losów woli Zrodzonych na to, ażeby do końca
Na scenie świata w oznaczonej roli Wytrwać, ukryty mieści się obrońca
Prawa natury, władzca ludzkiej doli: Elementarny pęd życia, jak słońca
Blask, który na to rodzi się co rano,
By zioła rosły, lub by je — deptano!
XXVIII.
Wtedy to poszedł między przyjacioły, Między lekarze i między znachory:
Spojrzeniem, ruchem na los nie wesoły Chciał z nich wydobyć lekarstwo, na zmory
Ucisk gwałtowny, co, jako jemioły Kwiat pasożytny, wciskała się w pory
Jego jestestwa, ssąc najlepsze soki
I powstrzymując wszystkie żywsze kroki.
XXIX.
Jak owo dziecko-niemowlę, co matce Boleść lub przestrach wyraża z pomocą
Nieokreślonych krzyków, lub jak w klatce Człowiek, któremu szał posępną nocą
Duszę ogarnął, lub jak zwierz, w zasadce Czujący naraz, że mu się szamocą
Stopy, tak on się wobec nich zachowa,
Lecz wyraźnego nie wyrzeknie słowa.
XXX.
Czasami maskę przybiera bajazza, Śmieje się, ciało w dziwne łamie skręty,
Jakby mu żadna nie tknęła zaraza Duszy nieszczęsnej, jakby bój w nim wszczęty
Oddał zwycięstwo w ręce Oromaza, Symbolu światła, lub jakby go w pięty
Kastratów podłe łaskotało plemię
Wśród lepkich hurys, w rozkosznym haremie.
XXXI.
Lecz przyjaciele oko mieli baczne, Pozór spostrzegli w tem co on podawał
Za jasną prawdę; widzieli opaczne Linie, przy których prostości obstawał,
I na godziny, wesołością znaczne, Rzekli: to wielki post, a nie karnawał.
A jeśli gody, to szaleńca gody,
Co ma kałuże za kryniczne wody.
XXXII.
I nad tym bytem, co się w walce łamie, Jako z liściwia odarta łodyga
Pod biczem wiatru; nad bytem, co znamię Widocznych cierpień na swych barkach dźwiga,
A każdym ruchem, każdym rysem kłamie, Zdjęta litością wiernych druhów liga,
Z słów mu życzliwych taką radę splecie:
»Niech się zakocha! Zbawienie w kobiecie...«
XXXIII.
Jakto, gdy urok wiedzy niezbadany, Który Hypatyom wlewał zdroje męstwa,
Że te krwawiące z rąk wsteczników rany Nie mogły odnieść nad nimi zwycięstwa,
A Galileom, zakutym w kajdany, Wyrywał tryumf, a nie krzyk przekleństwa —
Gdy dziś ten urok stał mu się przedmiotem
Szyderstw, kobieta ma-ż być prawdy złotem?
XXXIV.
Jakto? Przyroda, ta wspaniała, wielka, Codziennie nowe tworząca obrazy,
Ona, co sprawia, że jedna kropelka Cały świat kryje, ta matka ekstazy
Niewysłowionej, piewców rodzicielka, Atomy pyłków zmieniająca w głazy,
Mniejszą-ż by miała siłę w swym ogromie,
Niż jest w kobiecie, w tym jednym — atomie?
XXXV.
Jakto? więc dobro, ten pierwiastek boży, Wlany nam w duszę przez Stwórcę wszechrzeczy,
Przez władcę tego, co pod blaskiem zorzy, Co pod osłoną promienistej pieczy
Słońca się rodzi, nowe byty tworzy, Że się z podziwu wikła rozum człeczy,
Samo ze siebie złego nie zwycięża,
A ma zwyciężyć — służebnica węża?!
XXXVI.
Jakto? nad wszystko, co duch czysty spłodził I co się stało dążeniem szermierzy,
Hasłem pokoleń, które szatan wodził Po ciemnych jarach, a które na świeży
Pragną wyjść przestwór, gdzie się dzień narodził, Gdzie nagość szczęścia w całej pełni leży,
Ma-ż być silniejszym ów symbol słabości,
Kobieta, wytwór Adamowej kości?!
XXXVII.
Ona co z raju wygnała człowieka, Pierworodnego grzechu praprzyczyna,
To Martwe Morze, przed którem ucieka Ptak, by nie przyszła nań śmierci godzina,
Ona, gdy dusza w rozpacz się obleka, Gdy ją do ziemi bez litości zgina
Ten zła i dobra straszny pojedynek,
Ma-ż jej zgotować raj i wypoczynek?!
XXXVIII.
Grzechem jej miłość i zgubą, spodleniem Ludzkiej natury, powiązaniem skrzydeł,
Gdy chcą nas unieść ponad ziemskim cieniem; Klatką i kojcem, okiem nowych sideł,
Które zastawia Belzebub, ze drżeniem Patrzący na to, jeżeli z wędzideł
Piekła duch ludzki wydostać się pragnie,
By nie utonąć w beznadziejnem bagnie...
XXXIX.
Śmiał się; lecz rada przyjaciół żywiołu Rozpętanego tajną miała siłę...
Jak człek, co, pośród jeziornego dołu Niechybną widząc dla siebie mogiłę,
Zielska się czepia, aby z niem pospołu Zginąć, tak on też od bolu opiłe
Serce w miłościach z niemym topił śmiechem,
Które — Rozpaczą były, albo — Grzechem...
XL.
I popadł cały w zdrętwienie; duch jego Stał się granicznym słupem między zbrodnią,
A między cnotą, między drogą złego, A drogą dobra, lecz stracił przewodnią
Świadomość dawną, co dobre, a czego Tykać nie wolno, bo jest złe... Był kłodnią,
Pniem wpół przeciętym, dłońmi zabójczemi,
Wraz z korzeniami, wyrwanym ze ziemi.
XLI.
Poprzestał walczyć, aby zwycięstw szalę Na stronę dobra przechylić... Źrenicą
Szklaną i zimną nie widział już wcale, Gdzie zmrok się kłębi, a gdzie blaski świécą;
Płynął bez wiosła, rzucony na fale, Jak kawał drzewa!... Podobien dziedzicom
Chorób, zrodzonych z rozpusty ojcowskiej,
Przestał już głoskę odróżniać od głoski.
XLII.
A oto naraz — użyczcie psałterzy, Wszystkie muzyczne dajcie instrumenta,
Harfę i cymbał, niechaj w nie uderzy, Miriam boska, tryumfem przejęta,
Gdy wróg pognębion u jej stopy leży; Niech z ust Dawida pieśń popłynie święta,
Bo oto naraz — o przedziwne dziwy! —
Odżył na nowo ten, co był nieżywy...
XLIII.
Bo oto naraz, jakby od zachodu — Od brzegów morskich, w sierpniową spiekotę
Spłynęły z wiatrem nikłe pyłki lodu I, niewidzialne dla oczu, ochotę
Wlały widoczną w żyły tych, co z głodu I ze zmęczenia upadli, robotę
Pozostawiwszy w pół niedokończoną,
Świeży prąd życia przebiegł jego łono...
XLIV.
Wśród jego pojęć, powikłanych, sprzecznych, Tęczowa naraz zabłysła harmonia,
Spójnia, złożona z promieni przedwiecznych, Którym jest obcą posępna agonia,
Spójnia, co węzłem sojuszów bezpiecznych Łączy nas z bóstwem, nieśmiertelne błonia
Otwierająca dla tłumów śmiertelnych,
Słabych w szermierzy zmieniająca dzielnych.
XLV.
Pierwiastek dobra wzrósł w nim do rozmiarów, Wypełniających całe jego wnętrze,
I swym ogromem i potęgą czarów Przygniótł, oślepił, coraz to gorętsze
Sypiąc skry w koło, siłę zła, że w parów, Z którego duszy zapędy najświętsze
Trudno już wiązać, stoczyła się, zgoła
Jak szatan, strącon oszczepem anioła.
XLVI.
Czystym się uczuł, bo obmyty chrzestem Nadziei, wiary i wielkiej miłości;
Z dumą zawołał: Oto znowu jestem! Oto duch boży znowu we mnie gości
I znów mnie wiedzie skrzydeł swych szelestem W środek gotyckiej świątyni ludzkości,
Bym na ołtarzu jej pragnień, jej bojów,
Składał ofiarę z własnych trosk i znojów.
XLVII.
Apokalipsy świat przed jego okiem Wnet się roztoczył, jasny, pełen cudów,
O jakich przedtem nie marzył, natłokiem Szałów zgnębiony: łańcuch, skuty z trudów,
Zmienił się w wieniec i kołem szerokiem Otoczył wszystkich; wśród najsłabszych ludów
Płynęła siły zbawiającej rzeka,
Co do potężnych czynów pcha człowieka.
XLVIII.
Z pieśnią na ustach — bo i ta, w młodzieńczej Krasie, grobowej uszła z nim zatracie,
Wonna, jak kwiat ten, który lipy wieńczy, Słodka, jak miód ten, co mieszka w tym kwiacie
Silna, jak napój, gdy ten miód rozcieńczy Grzybek fermentu, — poszedł, w majestacie
Potężnej woli, głosić bez wytchnienia
Naukę czynu, hasło odrodzenia.
XLIX.
Szedł z apostoła bożego pokorą, Lecz i z odwagą Pańskiego wysłańca,
Żadną nie wstrzyman przeciwieństw zaporą, Jak Dant, w sam środek piekielnego tańca,
Szedł krzepić ciało, wzmacniać duszę chorą, Rozpraszać zmroki blaskami kagańca,
Szedł pośród cierni, lodów, wrogiej zgrai,
A z nim szła razem wierna Ellenai.
L.
Tak! Ellenai!... Argument rozumu Żaden nie starczy, by przyczyny zbadać,
Dlaczego człowiek, który pośród tłumu Stworzeń, królewskiem umie berłem władać,
Nieraz zależny jest od tego szumu Wiatru, co powiał, Bóg wie skąd, że lada-ć,
Pyłek na drodze, lotny i bez treści,
Cały los jego w swojem łonie mieści.
LI.
Na śmierć był skazan... Szafot już gotowy Piął się ku niebu, ze skazańca sznurem
Kroczył ku niemu, nie podnosząc głowy, Albowiem stał się apatyi marmurem...
A oto jemu, co rzucał wężowy Jad na kobietę w zuchwalstwie ponurem,
Szaman — przypadek w ostatniej godzinie
Świętą w kobiecie przywiódł wybawczynię.
LII.
A była żywą inkarnacyą Ciszy, Co w jeden środek skupia władze ducha;
Uosobieniem Miłości, co słyszy Jęk najtajniejszy w wnętrzach ludzi; głucha
Na rozszalały prąd świata, haszyszy Jego nie żądna; cnej Pokory druha,
Wylaniem serca była, Poświęceniem
I dni, co idą, jasnem Zrozumieniem.
LIII.
Nie wiedząc wcale, w którą stronę zdąża Niby automat, nakręcony ręką
Losu, co ludzkie jestestwa okrąża, Stając się dla nich radością lub męką,
Co im zdejmuje juki lub obciąża Większym ciężarem, biegła nie z piosenką
K’niemu, lecz z smutkiem, nie po ziół kobiercu,
Lecz po krzemieniach, z tragedyą w sercu.
LIV.
Duch jej, jak jego, spragniony oparcia, Sfer szukający swym sferom pokrewnych,
Był jak w przestworach luźny dźwięk, zamarcia Blizki i wtedy dopiero wśród śpiewnych
Rozbrzmiewający melodyj, gdy z starcia Bytów niebieskich, blaskami ulewnych —
Z źródła wspólnego — drugi dźwięk zrodzony
Z nim się połączył wśród gwiaździstej strony.
LV.
O Ellenai! Ellenai! ten drugi Byt, co przez ciebie uniknął szafotu
I znowu wzniósł się na świetlane smugi, By tam słonego nie oszczędzał potu
Dla wielkiej myśli, aby tam, gdzie pługi Skrzętnych oraczy, mimo klątw, chichotu,
Prą w twardej glebie, nie był z nich ostatni,
Tak cię, jak pająk, nie puścił z swej matni.
LVI.
O Ellenai! uczuł on, że w wielkiej Duchów wędrówce, ongi, przed wiekami,
Nim pył w chaosie ziemią, a kropelki Nikłe morskiemi stały się falami,
Duch dobra, dan mu z woli Rodzicielki, Z rąk Praharmonii, władnącej bytami,
Lwią część swą zgubił, aby żyć, jak w grobie,
Pokąd jej dzisiaj nie odnalazł — w tobie!...