Ein deutsches Mägdlein mag von Bechern nippen,
Die fader Maitrank füllt; seit meine Lenze
Von dannen flogen, ist, was ich kredenze,
Kein Honigseim für jungfräuliche Lippen. Dranmor. »Requiem«.
Uwaga. Obok działaczy, dążących w ucieleśnianiu ideału społecznego do tych tylko przeobrażeń, które leżą na drodze rozwoju politycznego, istniał i u nas przed niedawnym jeszcze czasem, a może i dzisiaj nie wymarł zupełnie typ »światoburców« - utopistów. — Szlachetne porywy tego rodzaju głosicieli nowych porządków, podsycane gorącą krwią młodzieńczą, pragnęły niejednokrotnie wprowadzić praktycznie w czyn pojęcia, w których idealistyczne teorye Rousseau’a o uszczęśliwieniu się ludzkości przez »powrót na łono natury«, przeważną grały rolę. Teorye te, odnoszące się głównie (dodawać tego nie potrzeba), do stosunków seksualnych i rodzinnych, usiłowano z mniejszą lub większą ścisłością uzasadnić aparatem naukowym, zaczerpniętym z dziedziny wiedzy przyrodniczej. Że w walce przy urzeczywistnianiu tych teoryi apostołowie ci ulegali, nad tem rozwodzić się byłoby zbytecznem: szczęśliwymi mogli się nazwać, jeżeli, straciwszy wśród nadludzkich zapasów wiarę w możność nadania ideałom swym kształtów pochwytnych, nie utracili wiary w zasadniczą (z ich punktu widzenia) ideałów tych słuszność; szczęśliwszymi, jeżeli z winy ich zasad nie ucierpieli inni, dający posłuch nowej ewangelii, a najmniej do przejęcia się nią podatni. »Bohaterem« niniejszego poematu jest jeden z moich dawnych znajomych. Był to człowiek, posiadający wszelkie warunki, ażeby stać się nadzwyczaj dodatnim w społeczeństwie czynnikiem. Nieszczęśliwa miłość, pojęta odpowiednio do jego przekonań, którym nie chciał zadać kłamu w swem życiu, doprowadziwszy go nieomal do zbrodni, [62]rozbudziła w człowieku, rwącym się do czynu z zapałem apostolskim, pesymizm, w którego zimnych objęciach stał się jednostką zupełnie bierną. Smutny ten fakt tem smutniejsze wywołał wrażenie, że nieszczęśliwemu pozostała świadomość winy, wynikającej z utraty wiary w dawne ideały, a zabrakło mu już siły, ażeby się z »grzechu« tego otrząsnąć. Walka, naszkicowana w poemacie niniejszym, należy zapewne, mimo wszystko, do kategoryi przebojów, nie pozbawionych znamion szlachetnych, i z tej też przyczyny — pobłażliwy na słabości ludzkie czytelnik wybaczy mi zarozumiałość — zastosowałem do siebie w nagłówku Sofoklesowe słowa
Μάντις εἰμ᾽ ἐσϑλῶν ἀγώνων.
Z innych względów niech mnie wytłumaczy przytoczony powyżej cytat z wspaniałego »Requiem« Dranmora.
I. ....... Tak! tak! próżne żale Próżne, powiadam... Kochałem: mój Boże, Nie ma stworzenia tu na tym kawale Twojego świata wielkiego, a może I tam u góry, gdzie rój planet złoty, Jak kule z ognia, płonie w twym przestworze, Nie ma zapewne żyjącej istoty,
By w sobie nie uczuła miłosnej tęsknoty.
II. Nic więc dziwnego, że przyszła godzina, W której się miłość zbudziła i we mnie. Ha! może to wam dziwnem być zaczyna Że ja kochałem całkiem nadaremnie? Źlem się wyraził: że przez moją miłość Dusza się w straszną pogrążyła ciemnię, Żem z wielką myślą utracił zażyłość,
Żem padł, jak owe jabłko, pożarte przez zgniłość.
III. Raczcie to tylko rozważyć w swej głowie, A i stąd drogą wnet wyjdziecie krótką; Wszak to wam dzisiaj każdy z ludzi powie, Że czar pożądań nie równa się skutkom; I to wam powie, w jak wielkim są błędzie Ci, co mniemają, że miłość w bielutką Stroi nas suknię, jak pierze łabędzie,
I stawia nas w aniołów uskrzydlonych rzędzie.
IV. Nie! jej początek nie rodzi się w niebie, Lecz ma swe gniazdo tu, w tem grzesznem ciele; Cóż więc dziwnego, jeśli człeka grzebie W przepaściach zbrodni?!... Naiwni minstrele, Płaksy-rzezańce i mdlejące grona Bezkrwistych dziewic w liliowe ziele Wieńczą jej skronie dokoła, a ona
Od żarów wskroś występnych, choć skrytych, czerwona.
V. Patrzcie! tak, patrzcie! co ze mnie zrobiła! Cień tylko został z dawnego człowieka! Jej demoniczna, bezlitosna siła, Niby orkanem rozburzona rzeka, Zerwała brzegi mej skalanej duszy; Wina, odemnie tak przedtem daleka, Dziś, jak zwierz dziki w niedostępnej głuszy,
We wnętrzu mojem ryczy, zrywa się i puszy...
VI. Tak, precz odemnie myśl odbiegła wielka! Co? śmiech wam z piersi wychodzi na usta? Nie zawsze celem była mi butelka I w gronie trutniów pijanych ta pusta I poszarpana gawęda... Jam dawniej Sądził, że dusza, jak biblijna chusta[1], Na sobie wielką ową myśl ujawni,
Że stanę się jak ongi bohaterzy sławni...
VII. Wiecie, co chciałem? Ni mniej ani więcej, Jak tylko zmienić te świata porządki! Mózg mi się palił od ognia goręcej, Ażeby wszystko zdruzgotać na szczątki,
Gruz dawnych świątyń porzucić pod nogi I dawnych wierzeń pochować w nim wątki; Z uroku dawne poobdzierać bogi
I stanąć na ich grzbiecie, jak mąż złotorogi.
VIII. I jako mąż ten, Mojżesz, ów wybraniec, Inne ludowi chciałem dać ustawy, Zakończyć grzeszny wokół cielców taniec, Przekleństwa piorun rzuciwszy nań krwawy: Zdrój chciałem żywy wydostać z opoki, Mannę sprowadzić, ziemię zmienić w spławy Mleka i w miodu soczyste potoki —
O tak! tak krąg tej myśli mojej był szeroki.
IX. Od czegom pragnął — tak mnie się pytacie — Rozpocząć wielkie odrodzenie bytu, By zajaśniała ziemia w majestacie Szczęścia dla wszystkich? by nie było zgrzytu W symfonii życia?... Od jądra wszechrzeczy — Tak! od miłości! od tego zachwytu Wieszczów natchnionych! od tej słodkiej cieczy,
Co — mówią —, niby cudem, ludzkie rany leczy...
X. Pragnąłem zedrzeć tę maskę obłudy, W którą ascetów schorzałe pojęcia, Lub moralistów kuglarskie prysiudy Twarz niebiańskiego skrywają dziecięcia. Tak! do widomej pragnąłem zasady, Czystej, jak przedmiot, godny wniebowzięcia, Podnieść pierwiastek bez śmiertelnej wady,
Pierwiastek, co wytwarza jestestw miryady.
XI. Koń się nie skazi, ani pies, ni trzoda Wieprzów, spełniając wszechpotężne prawo,
Jakie swym tworom naznacza Przyroda, Aby utrzymać byt świata; z obawą, By się nie zbrukać, tylko człowiek dłonie Wznosi po owoc, który dolę krwawą Zgotował jego praszczurom... W koronie
I źródle wszego życia żar nieczysty płonie...
XII. Tak nauczają!... Tak jest! mówię szczerze... A przecież ongi wierzyłem inaczej! Gdym wzrok w Milońskiej zatapiał Wenerze, Kiedy się dusza jej nagością raczy, Myśl wtedy wielka zawitała w głowie, Żar niecąc w sercu. I chciałem ślimaczy Żywot przemienić w twardy bój i w mrowie
Tych ludzi hasło-m rzucił: »Bądźcie jak bogowie!«
XIII. Tak! jak bogowie, nadzy w swojem czuciu I w swem myśleniu... I gdy orle skrzydła Rwały mnie w górę, wszelkiemu zepsuciu Jąłem urągać... I w swoje prawidła Świat ten ująłem — cały świat dokoła... A co mnie w zdradne uwikłało sidła, Żem dziś strącony? Miłość!... Że u czoła
Mam piętno strasznej hańby, winna miłość zgoła!...
XIV. I tak upadłem... Widzicie, jak nizko! Myśl wielka zmarła, a tylko co nocy Wraca jej upiór na moje łożysko I gniewem strzela, jak kulami z procy; Na pierś się rzuca, palce, jak postronki, Naokół szyi, z niesłychanej mocy Dusząc, okręca; ubezwładnia członki,
Że są, jak z drzew odcięte, suche, martwe płonki...
XV. Bo trzeba wiedzieć, że myśl to nie tylko Jakaś abstrakcya, jakieś coś bez ciała, I że się kończy na zawsze z tą chwilką, Gdy jej w człowieku zbrodnia cios zadała. Nie! ona żyje, jak homunkuł jaki, Tu, w całem wnętrzu; tym rumieńcem pała, Tem okiem świeci, kreśli szczytne znaki
Tą ręką, temi stopy wielkie mierzy szlaki.
XVI. A kiedy człowiek zmieni w grób się dla niej, Wówczas jej upiór, błądząc za kresami Swych form dawniejszych, powraca z otchłani Nieokreślonych światów, aby z nami Czynić rachunek — mścicielem powraca, Sumienie człeka krwią wyrzutów plami I tak męczarnią morderstwo odpłaca
I tłum nieszczęsnych nowym nieszczęsnym wzbogaca.
XVII. Co noc go widzę — zaledwie przymrużę Zmęczone oczy... Łachman ma podarty Na zgiętych plecach; w twarzy jamy duże, Jak bramy piekieł, poprzez które czarty Prowadzą duszę na wieczyste męki. W jamach tych ogień, we dwa kłęby zwarty, Wraz się w tysiączne rozpryskuje pęki
I rośnie w miarę tego, jak rosną me jęki...
XVIII. Naprzód, do łóżka zbliżywszy się cicho, Prawie na palcach, śmiechem mnie przywita, Niemym, dwuznacznym, jak uliczne licho; Tak mnie połechce, jak grzeszna kobieta; Jak nałożnica po twarzy popieści, Potem, ach! potem zębami zazgrzyta,
Niby grzechotnik, kośćmi zaszeleści
I dusi, że snać skórę zostawi bez treści.
XIX. I urągania, niby garście żwiru, Sypie mi w oczy i wyszydza moją Nicość dzisiejszą i grozi, że miru Już tu nie znajdę; że mi się podwoją Ta moja hańba i ten ból — widzicie —, Którego żadną nie odtrącę zbroją, Jeżeli będę wlókł dalej to życie,
Jeżeli sam nie skończę, jawnie albo skrycie.
XX. Tak, tak — powiadam, ten upiór mi każe, Bym w waszych oczach skręcił tę chuścinę, Zrobił pętlicę i, zmyliwszy straże Wiernych przyjaciół, w samotną godzinę Ot! tak do studni — albo tam! w izdebce, Na tem okienku!... Że odrazu zginę, Niby jak mucha, lub dziecię w kolebce,
Lub szczenię — tak to widmo do wnętrza mi szepce...
XXI. Z tych butów szydzi i z tego surduta — Że jest wytarty? że na łokciach dziury Nieomal świecą?... Nie! nie! inna nuta Tych naigrawań, co mi brzmią, jak chóry Wrogich demonów... Owóż tem mi w oczy Miecie ten upiór, jak burza ponury, Że tak być miało, iż mój grzbiet otoczy
Płaszcz — mówię — apostolski ... O! tak, płaszcz proroczy...
XXII. I że mnie ścigać będą miliony Tych, których zbawić mogłem swoją wolą; I że mnie przeklnie zamiar niespełniony; Że moją duszę, jak węże, okolą
Wszystkie te zbrodnie, które przyszłość spłodzi, Ten grunt, podatny występkom i bolom Przez to, żem, tonąc w miłosnej powodzi,
Nie zasiał na nich ziaren, z których szczęście wschodzi.
XXIII. Bo ja wam mówię — słuchajcie! że człowiek Jeden jedyny — tak się często dzieje — Może od razu, niby drgnięciem powiek, Swą wielką myślą przemienić koleje Całego świata... We mnie myśl ta była I już, już miałem otworzyć wierzeje Nowego gmachu, gdy wtem zła mnie siła,
Jak piórko, od tych bramic jasnych odtrąciła.
XXIV. Jak się to stało?... O nielitościwi! Ostatnie byście wnętrzności wydarli... Macie je, macie!... Człowiek tak się żywi Ścierwem swych braci, jako zwierz... Zaparli Pyszni się ludzie z wilkiem pokrewieństwa, A są od niego krwawsi... Trutnie, karli! Od najmniejszego najmniejsi maleństwa!
Człek wielki da wam dzieje swojego męczeństwa...
XXV. Kiedym ją poznał, miała lat — ja nie wiem — Może szesnaście, lub też osiemnaście — Wiek, w którym dziewka staje się zarzewiem... Przy innych była jak róża przy chwaście, Albo piwonia śród traw gorejąca... Cała — płomienne czyniła napaście Na zmysły człeka, niecąc w nich bez końca
Rozkoszny żar, jak ogień lipcowego słońca...
XXVI. Bywałem często w ich domu; jej matka Nieraz mnie nawet zwała swoim synem,
Jakkowiek wielka z niej »arystokratka«, A tacy ludzie gardzą prostym gminem... Prawda, co do niej to mawiała zawsze, Że darzy wstrętu uczuciem jedynem Chłopstwo, od gadu ziemnego plugawsze,
Dla innych juścić było jej oko łaskawsze...
XXVII. A więc i dla mnie, bo — mówiąc ab ovo — Nie urodziłem się pod żadnym płotem, W żadnych pokrzywach, pod bylicą płową, Pośród łopianu... O nie! mnie łomotem Jędrnych konarów nie głuszył wiatr dziki Pierwszego płaczu, ani jarem złotem Nie popieściły słoneczne promyki,
Ni muszki mi brzęczały, ni polne koniki...
XXVIII. Tak sielankowy nie był mój początek... Pałac, prawdziwy pałac w wielkiem mieście, O białych murach i pełen dziesiątek Świetlanych okien, przytułku niewieście, Niby mej matce, udzielił... Co chcecie! Zawsze jest lepiej, niźli w drzew szeleście I marnych trawek, wydać na świat dziecię
W szpitalnym, pośród pańskich wygód, gabinecie.
XXIX. I byli wszyscy świadkami momentu, W którym się na świat nowy prorok zjawił; Siwy profesor, zziajany do szczętu, »Fakt demonstrował«, szczęście błogosławił, Że wszystko poszło niesłychanie gładko; Rój młodych uczniów wzrok i uszy pławił, Schylon badawczo nad proroka matką I wsłuchan w słowa mistrza, »ciekawe, jak rzadko«.
XXX. Tylko mój ojciec nie przybył — dlaczego? Wiecie, mój ojciec wielkim był artystą — Tragikiem pono... Niech go bogi strzegą! Jam go nie widział przenigdy... Ognistą Musiał mieć duszę, kiedy tak zapłonął Ku mojej matce, co — prała chórzystom Lichą bieliznę... Wiatr po nim powionął,
Bez śladu znikł, dziś pewnie ducha już wyzionął.
XXXI. Lecz mniejsza o to! Świat pójdzie swą drogą, Tak samo pójdzie me opowiadanie: »Arystokratka« nie kopnęła nogą Dziecka miłości, któremu posłanie W niewłasnej izbie zgotowały losy... »Trudno« — mawiała — »rzucać pomstę na nie: Z nieba spadają jak niebieskie rosy,
Lub grady, które z żniwa dają czcze pokłosy«.
XXXII. Zresztą, trza wiedzieć, że ich państwo całe Było, jak kożuch bez wełny, jak futro, Zżarte przez mole, do szczętu zleniałe, Ja zaś przed sobą wielkie miałem jutro I byłem dla nich tą cudowną gąbką, Którą swym licznym wrogom wargi utrą, Co, dzikim żbikom równi nie gołąbkom,
Rzucają ich niedolę na pastwę swym ząbkom...
XXXIII. To jest w ten sposób myślała nie ona, Moja wybrana, lecz jej rodzicielka... Ma Beatrycze, ku mnie rozpalona, Była tak czysta, jak ranna kropelka, Kiedy na gwoździk rumiany upadnie; Jasna jej miłość i, jak morze, wielka,
Głębin tych w sobie nie skrywała zdradnie,
Gdzie potwór samolubstwa niepodzielnie władnie.
XXXIV. Nie! W moje sieci wikłał ją ten boży Duch, co przenikał wówczas moje serce: Owo proroctwo o złocistej zorzy, Mającej spłynąć na ziemi kobierce, Bujnie rozkwitłej pod mej myśli wiewem; Skra moich oczu znajdowała w skierce Jej ócz swą siostrę... Byłem dla niej drzewem
Z legendy, gdzie liść każdy drży czarownym śpiewem.
XXXV. Drżała naprzemian, naprzemian rumieńce Twarz jej zlewały, gdym jej myśl roztoczył, Jako się ludzie przemienili w jeńce Nizkiej obłudy, odkąd krok ich zboczył Z dróg, które bytom nakreśla Przyroda; I że się przez to kres szczęścia odroczył, Że szczęście ludziom rękę wówczas poda,
Gdy staną się w swych czynach przejrzyści, jak woda.
XXXVI. Że to nastąpi, gdy ród ludzki wszystek, Idąc za głosem Natury, precz rzuci Ze siebie sztucznie przykrojony listek. Bo nie to w człeku chęć nieczystą cuci, Co jest otwarte, ale to, co gaza Zdradna osłania, płodzi rój złych chuci; Że grzech stąd płynie i wszelaka zmaza,
Szerząca się po świecie, jak trądu zaraza.
XXXVII. Że taką gazą jest mądrość człowieka. Gdy nagą miłość stawia między zbrodnie I kształt ludzkiego uczucia obleka W płat, z którym może aniołom wygodnie,
Lecz nie nam, ze krwi i kości stworzeniom; Że trzeba inne zaświecić pochodnie — Niech przy ich blasku ludzie się nie lenią,
Poznawać, że są ludźmi, miłość z prawdą żenią...
XXXVIII. Onego czasu helleńscy mędrcowie Tę prawdę duchem pochwycili szczytnym: Z wód nieskalanych, rumiana, jak zdrowie, Z wzrokiem, jak niebo wiosenne, błękitnym, Rodzi się naga, czysta Afrodyta, Symbol miłości, który był uchwytnym Dla ludzkich źrenic, bogini, spowita
W ludzkiego urok ciała; jako kwiat — kobiéta!
XXXIX. I pokąd Venus dzierżyła swe berło, Naokół bioder nieodziana szmatem, Póty i miłość równała się z perłą, Jak tonie czystą; w jej źródle, bogatem W promień niebiański, nie znalazłeś brudu: Zbrodnia rozpusty owładnęła światem Z chwilą, gdy zastęp śmiertelnego ludu
W Izydy tajemnicach począł szukać cudu.
XL. Tak! tak! pamiętam; gdym jej mówił o tem Na naszych długich przechadzkach, śród woni Lipin rozkwitłych i pod słońca złotem; Śród łąk, gdzie owad w rozkosznej pogoni Wzlatywał z kwiatka na kwiatek; śród kłosów Żyta, na pulchnej szumiącego błoni; Śród dźwięków pieśni, pod sklepem niebiosów,
Rozbrzmiałych słodką nutą przetysiącznych głosów;
XLI. Gdym jej tłumaczył, że te drzew konary Ze pniem się wiążą przez miłość; że zioła
Stroją się w koron mnogobarwne czary Ręką miłości, co wian u ich czoła Tchem swym spłodziła i na nowych przyjście Koron wciąż nowy rzuca blask dokoła; Że zapłodnione przez nią kłosów kiście
Wydadzą jutro ziarno, sypiące rzęsiście;
XLII. Że dla kobiety najwznioślejszą chwałą, Którą nam surmą jerychońską głosić I wielbić hymnem chaldejskim przystało, Jest: zostać matką, w łonie swojem nosić Przyszłych pokoleń żyjące ogniwa; I że tem chryzmem, którem trzeba zrosić Zawiązki bytów, winna być ta żywa
Krynica, co nie z ustaw, lecz z uczuć wypływa;
XLIII. Gdy moje słowa mieszały się z echem Boru ciemnego; gdy majestatycznie On mi wtórował i świeżym oddechem, Wonią żywicy, sypał ustawicznie, Niby kadzidłem, na cześć Wszechmacierzy, Co śród swych płodów, rozsianych przelicznie Po łanach świata, (świat u stóp jej leży)
Królowej samowładnej złote berło dzierży:
XLIV. Wówczas śród drogi moja Beatrycze Nieraz stawała i, jako lilie, Niebieskie oczy topiąc w me oblicze, Swą ręką białą objęła mą szyję I na me usta, drżące od tej świętej Skry, co się w głębi naszej duszy kryje, Kładła całunek — niemy, niepojęty
W rozkoszy swej, z uczucia serdecznego wszczęty.
XLV. A gdym jej wspomniał, że nawet śród tłumów Myśl o dniu nowym swe odblaski ciska, Że szumi nakształt nieuchwytnych szumów Drzew, co wyrosły nad brzegiem urwiska; Że matka moja, ta kobieta z gminu, Nieraz mnie, dziecku, szeptała, jak blizka Jest już godzina potężnego czynu,
Co zmieni świat — godzina szczęścia i wawrzynu;
XLVI. Jak się ruszają gdzieś uczeni ludzie, Jak nawet ojciec, który był tragikiem I filozofem i wszelkiej obłudzie Wytaczał walkę, o wszystkiem językiem Prawił natchnionym, że przyjdzie niebawem Dzień, gdzie nikt ostrem nie zrani przytykiem Matki za — miłość; i że wszystkiem prawem
Dla świata będzie serce, choć dziś tak jest krwawem:
XLVII. Gdym jej to wspomniał, wnet szepnęła ku mnie, Że pragnie matce ucałować ręce; A na me słowa, jako matka w trumnie Legła już dawno po przebytej męce, Z ócz jej, widziałem, czysta łza pociekła I usta zmilkły, jakby niemowlęce — O ja wam mówię, gdyby tylko rzekła,
W tej chwili byłbym za nią poszedł i do piekła!
XLVIII. I ona za mną — tak! I ona, wierzcie, Byłaby za mną poszła do ciemności Hadu... I poszła!... poszła! Ha! rozgrzeszcie Wy ją z tej winy, co wśród naszych kości, Rozgrzanych ogniem pożądań, od razu Rodzi się w pełnym rynsztunku, z miłości
Rodzi się — ludzkiej, nakształt tego płazu, Co z słońca wiosennego powstaje rozkazu.
XLIX. I głów ta wina ma tysiąc, jak owy Płód, wylęgnięty w starogreckiej baśni... W nas zaś zabrakło mocy Heraklowej, By wyjść zwycięsko z tej krwiożerczej waśni, Która się wszczęła z rozpędem żywiołów, A tak gwałtownie, że — lampę zagaśnij, Albo źrenice wykłuj z ocznych dołów,
To blask nie szybciej w zmroku przemieni się ołów.
L. Ramię tej winy, żelaziste ramię, Precz odepchnęło postać zbawicielki — Chłodnej rozwagi, która jedna łamie Zastęp złych duchów i ich zakus wszelki... Tak! nad rozwagą, która w wnętrzu mieści Wszystką rozterkę kojące kropelki, Silniejszy grzech był, urodzony z treści
Uczucia, gdy je ciało dotykiem zbezcześci.
LI. Moja Beatryks, ona, co rozwarte Miała te usta, kiedym z głębi swojej Rozwijał przed nią nowej wiary kartę, Naraz idei spełnionej się boi: Blada, snać martwa, jak małżonka Lota, Stanie przedemną, swe serce rozkroi, W którem się boleść, wstyd i skrucha miota,
I jęknie: »twa nauka to grzech! grzech! nie cnota!...«
LII. »Tak! grzech!« powiada, »albowiem nie czuje Odwagi w sobie, aby we świat rzucić Jasne spojrzenie... Wstyd się za nią snuje, Widzi to dziś już, gdzie tylko obrócić
Pragnie swe kroki... Wszyscy wokół ludzie Nie poprzestaną jej żywota kłócić Głośno lub cicho, hołdując obłudzie,
Tem słowem, co w ulicznym zrodziło się brudzie.
LIII. »I świat ma słuszność, gdyż w powszechnym głosie Drży echo boże... Tak ją nauczono Wierzyć i w martwym upadną pokosie Ci, którym inna myśl wypełni łono... Tak! dawną wiarę, ongi przez me słowo, Przez moje zdradne pokusy stłumioną, Dziś wstyd w jej wnętrzu rozbudził na nowo,
Zapóźno, aby tego nie opłacić głową...
LIV. »Nie ma ratunku!... Świat ma swoje śluby, Które Bóg nadał, aby z pierworodnej Oczyścić winy — miłość i od zguby Uchronić człeka; Szatan, jak zwierz głodny, Krąży, by zepchnąć go w przepaść bezprawia... Ślub nie ma władzy po czynie, a zgodny Głos ludu między publiczne nas stawia:
Choć pójdziem do ołtarza, dawny wstyd się wznawia...«
LV. Tak więc, widzicie, od razu straciła Moja Beatryks poczucie zadania, Od razu nizka owładła nią siła, Co na wyżyny ludziom wejść zabrania, Na te wyżyny, z których człowiek wzgardę Rzuca na przesąd i, chcąc panowania Światła, ku niebu wznosi czoło twarde,
By chmury niem rozedrzeć, swą ciemnością harde...
LVI. A ja?... Przenigdy nie zapomnę chwili, W której się grzech mój narodził śmiertelny —
Rozbrat z mą myślą... Wszyscy, jacy byli Syci żywota, tej jego bezczelnej Zbrodnią, lub bólem pooranej twarzy; Ci, co ginęli od trucizny zielnej, Albo od jadów zwierzęcych, lub wrażej
Potęgi metalicznej, która na śmierć parzy —
LVII. Wszyscy ci biedni i nędzni, co w ziemi Niepoświęconej znaleźli wytchnienie, W grobie samotnym, zarosłym marnemi Trawy, przeklętym, w niepamięci cienie Na wieki wieków rzuconym z prostaczej Tłumów pogardy: czyż większe cierpienie Czuli nademnie, gdy ona rozpaczy
Okrzykiem »jestem matką!« boleść swą zaznaczy?!...
LVIII. Nie!... Ja wam mówię: odbiegły mnie zmysły! Jakby pod wpływem szatańskiej hypnozy, Od razu wszystkie marzenia me prysły, A na ich miejscu stanął obraz grozy: W mej myśli wielkiej, w apostolstwie mojem Ujrzałem zbrodnię wśród wszetecznej pozy, Rozpustę w pląsach z bezwstydnym Opojem,
Nierządnic i pijanic otoczoną rojem...
LIX. I zaciążyła nademną przewaga Względów, którymi walczy tłum... I w uszach Biły mi gromy, jaka hańba naga Moją Beatryks w swych objęć katuszach Będzie trzymała na zawsze; że wszyscy, Co pozór cnoty mają w swoich duszach A są, jak węże i jaszczurki, ślizcy,
Plwać będą i do nizin spychać, sami nizcy.
LX. I uwierzyłem w krwawy wyrzut matki, Żem nie prorokiem, ale kusicielem; Że jestem z gminu, a z gminu odpadki Tylko wyjść mogą; że trującem zielem My, dzieci gminu, wijem się, zepsuci W jądrach serc naszych, sycący weselem I szczęściem innych swe poziome chuci —
Że trujem, w swym oddechu, jak dżuma, zatruci.
LXI. Że się wślizgnąłem chyłkiem do ich domu, Jak pies skomlący z zimna, by za ciepło I za kęs chleba zgotować im sromu Straszną biesiadę, która krew zakrzepłą Rozburzyć może, albo ściąć wzburzoną; Że jej źrenica była wskroś oślepłą, Gdy nie dostrzegła od razu, iż stroną
Odemnie czart nie chodzi, lecz wnikł w moje łono.
LXII. Że w każdym dźwięku mego słowa drżało Ohydne kłamstwo; kłamstwem wszystkie mary O mej przyszłości, co się nigdy w ciało Oblec nie mogła, bo warunki wiary W nią były kłamstwem... W każdym moim ruchu Fałsz się kołysał, a największej kary Ten fałsz jest godzien w mych fałszów łańcuchu,
Przez który zamieszkałem w Beatryczy duchu...
LXIII. Trzeba mnie było odegnać od progu, Bo hańbą jest już dla dobrej rodziny, Jeśli nędzarze, powstali z barłogu, Wśród niej są gośćmi, płody ludzkiej winy, Wytwory grzesznych pożądań... Cóż na to Rzec, gdy je człowiek weźmie za swe syny!
Trzeba mieć duszę w bezczelność bogatą,
By znieść wyrzuty zacnych — ze czci swojej stratą!...«
LXIV. Tak! ja wam mówię, byłem w takim stanie, Że mi się zdało, jako gmach się wali, Płonąc, nademną: tu pada wiązanie Na grzbiet mój wątły, gniecie go i pali, Tam gruz się sypie na głowę rozpiekły, A tu w płomieni groźnej, ciężkiej fali Wzrok utraciłem, tu już śmierć orzekły
Zarzewia, co mi w gardło gęstą lawą ściekły...
LXV. I jąłem wierzyć w prawidła ascety, Męża, co, żywot straciwszy na puszczy, Przestał już ludzkiej doznawać podniety, Jaką się kala ciało grzesznej tłuszczy — Męża, co głosi, że miłość tak długo (Świętych wam księga tę prawdę wyłuszczy) Boskich promieni rozlewa się strugą,
Dopóki nie zostanie materyi sługą.
LXVI. I ponurego mądrość filozofa, Którą gardziłem, świadom celów życia, Wiedząc, że człowiek to Dantejska strofa, Mająca w sobie początek spowicia Dalszych strof, naprzód płynących bez końca — Owóż ta mądrość, co pragnie ubicia Ludzkich pokoleń, zmieniła mnie w gońca
Swojego: tak! z jej wroga stał się jej obrońca...
LXVII. I pod jej wpływem jęła, niby z ziarna Demonicznego, myśl kiełkować we mnie, Jak piekło wrząca i jak piekło czarna — Myśl, którą słumićstłumić pragnąłem daremnie:
W jednej sekundzie ach! do tak potwornych Wzrosła rozmiarów, że mą duszę w ciemnię, Nakształt jesiennych pomroków wieczornych,
Zmieniła: by je przedrzeć zbrakło sił odpornych...
LXVIII. I, korzystając z rozpaczliwych wzruszeń, W jakie mnie swoją wprawiła boleścią Biedna Beatryks, poczęła w pokuszeń Wikłać mnie sidła: »Patrzaj! wszystką treścią Ludzkiego życia to nicość« — tak szepce, Wciąż mi do ucha z słodyczą niewieścią, Albo szczebiocąc, jak dziecię w kolebce,
Lub cedząc słowa mędrca, co zakony depce.
LXIX. »Siła Samsona to garść nędznych włosów... Kulka z ołowiu, kawał martwej stali, Kropla rozczynu dostarczy pokosów Ludzi, co oto po żywota fali Płyną z potęgą pancerniczej łodzi... Człowiek« — tak kusi mnie ów Szatan dalej — »Przynosi z sobą, gdy na świat przychodzi,
Tę słabość, z której śmierć się wraz z występkiem rodzi...«
LXX. Śmierć i występek!... Boże!... Boże!... Boże!... To dwie przyczyny niedoli człowieczej! Zgnieść je w zarodku kropla płynu może... Kropelka płynu spłucze zło wszechrzeczy — Śmierć i występek! W obrębie przestworu I czasu niebyt zawładnie — od cieczy, Którą sam człowiek spragniony pomoru,
Wycisnął z roślin bagnisk, albo z jagód boru...
LXXI. I tajemniczą, wnet zapędzon burzą, Naraz stanąłem we wnętrzu jej domu
I rzekłem do niej: »Ludzie zbrodni służą! Przyszedłem ciebie ratować od sromu, Zniszczyć choć jeden występku zaczątek — Tak! tak! występku!... Dotychczas nikomu Grzech nasz nieznany... Masz! pij!... Oto wrzątek,
Co, paląc, wsiąknie w zbrodnię, w jej najskrytszy kątek.
LXXII. Tak! kusicielem byłem... Tak! przyznaję:... Ale czas jeszcze!« »A ty, słuchaj, pani! — Rzekłem do matki — »zbrodnia pozostaje Zbrodnią, choć człowiek ma święcenie dla niej W swoich ustawach: małżeństwo, czy miłość To jeden grzech jest!... Tak! co duszę rani I co ją strąca na zbrodni pochyłość,
To ta łącząca ciała grzesznych żądz opiłość...«
LXXIII. I potem naraz owładła mną cisza; Jakaś ukryta chytrość truciciela, Podstęp złodzieja, jakiś spryt hołysza Opięły duszę moją nakształt ziela, Co się owija wokół pniów... Błagałem O przebaczenie, jako już wesela Nie znajdę odtąd w mojem życiu całem —
A potem... że są środki... znak tajemny dałem...
LXXIV. Lecz gdym z ócz matki, błyszczących niezdrowo, Poznał, że nie trza było mojej rady, Wówczas szał dziki porwał mnie na nowo. Z krzykiem: »zbrodniarki! trucicielki! gady!« Nóż pochwyciłem, aby ostrze jego Utopić w łonie tych kobiet... Sąsiady Na krzyk się zbiegli i mnie, szalonego,
Wynieśli... Ten, widzicie, ten był koniec złego...
LXXV. Tak! ten był koniec mej wielkiej miłości, Co mi zabiła wielką myśl... A one? W ich domu dzisiaj cześć i honor gości; Nikt o tem nie wie, że zbrodnią splamione... Beatryks moja — szczęśliwa, ma męża, Co prostą drogą zdobył sobie żonę, Drogą do — ślubu, tak, jak każą — księża:
Ich prawda zwyciężyła! tak! i wciąż... zwycięża...