<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł L'amore desperato
Podtytuł Z zapisków przyjaciela
Pochodzenie Dzieła poetyckie Tom 5
cykl Miłość
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 5
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
1
L'AMORE DESPERATO
(Z ZAPISKÓW PRZYJACIELA)

Chè tanto dà nel Sol, quanto nel rezzo
Questa scherana micidiale e latra.
Dante. »Vita Nuova«. Canz. XI.

Jo vegno a te, come a persona pia,
Piangendo Morte...
Dante. »Vita Nuova«. Canz. III.

O jakaś ty piękna, przyjaciółko moja,
O jakaś ty piękna!...
Salomona »Pieśń nad pieśniami«.

Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Nie długo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie,
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...
Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdy o mnie biednej pomyślisz inaczej,
Wówczas niech Bóg cię chroni od rozpaczy...
Violetta. Akt III.

Uwaga. W papierach jednego z moich przyjaciół, nieszczęśliwych, bo z takimi przeważnie łączył mnie dziwny fatalizm życia, znalazłem szereg urywkowych zapisków, odnoszących się do jego stosunku z jakąś kobietą. Zapiski te połączyłem w całość i wydaję niniejszem na widok publiczny.
Nie ulega wątpliwości, że psychiczna organizacya ich autora należała do rzędu nienormalnych. Same już cytaty z Danta, a więcej jeszcze sentymentalne strofy z Violetty, położone na pierwszej stronicy manuskryptu, są tego najlepszym dowodem. Zdaje się, że miał on nawet świadomość swego stanu, porównując się z głośnym obłąkańcem włoskim Lazzarettim, któremu Lombroso w dziele »Geniusz i obłąkanie« obszerny poświęcił rozdział. Czyż zresztą, przynajmniej z punktu widzenia modnych dziś teoryi takich myślicieli, jak przytoczony co dopiero uczony włoski i jego zwolennicy — nie jest chorobliwym objawem przelewania uczuć w tak kunsztowną i w tak przeżytą formę poetycką, jak kanzona, lub przemawianie dziś, na schyłku dziewiętnastego wieku, językiem biblii? Co więcej! nawet użycie rytmu i rymu dla wyspowiadania się z bolu i tem samem dla sprawienia sobie ulgi, nie jest zapewne wynikiem umysłu zdrowego. A cóż mówić o formalnem pieszczeniu się Przyrodą, odskakującem nieraz od właściwej treści ze szkodą techniki poematu?! Ale mniejsza o to: daleko znamienitszym dowodem mego twierdzenia jest cała ideowa, że tak się wyrażę, treść poematu, odzwierciedlająca duszę nieszczęśliwego, przynajmniej w pewnych jej fazach. Chęć mnie zdejmuje szczegółowszego zastanowienia się nad tem, musiałbym jednak zbyt wiele poruszyć momentów, dlatego pozostawiam wolne pole uwadze czytelnika. Skończyłbym tutaj, gdyby nie obowiązek wytłumaczenia się z jednego jeszcze powodu. Dlaczego — tak się może ten i ów zapyta —, jeżeli zapiski posiadają znamiona chorobliwe, nie pozostały na zawsze w ukryciu?
Na pytanie powyższe tę tylko mogę dać odpowiedź: Sądziłem, że wzbudzi pewien interes obraz newrozy, której podlega dziś większa część umysłów wybitniejszych, postawionych na przełomie dwóch epok, zmuszonych oddychać ciężką atmosferą kończącego się wieku, wychowanych w szkole najsprzeczniejszych wyobrażeń filozoficznych i społecznych, począwszy od idealizmu, przeradzającego się niejednokrotnie w wizye mistyczne, a skończywszy na najskrajniejszym materyaliźmie, gdzie deterministyczne poddawanie się losowi i panującym porządkom współzawodniczy z prometeuszowymi porywy, dążącymi do przeobrażenia duchowego jednostek i tem samem do »wyrwania bryły świata z dotychczasowych jej posad«, do nadania jej kształtów, pełnych »boskiej harmonii« i postawienia jej na fundamentach nowych, o jakich marzy zarówno »poetyczny utopista«, jak i zimny, ale kochający cnotę i pragnący szczęścia ludzkości, z więzów brutalnego samolubstwa wyzwolony myśliciel.
Z tych przyczyn, pomimo arcyromantycznego tytułu, poemat jest, zdaje mi się, nowożytny i dlatego też, sądzę, ma pewną racyę bytu.

Co się stało z autorem zapisków, nie wiem, straciłem go z oczu przed laty kilku i pomimo starań, nie mogłem dowiedzieć się o nim nic stanowczego. Przypuszczam, że, jak wielu innych, jemu podobnych, zmuszony jest po burzliwej, niewesołej młodości, w jakim zapadłym kącie pchać nędzną taczkę żywota.



Bądź pozdrowiona!
Chociaż przelałaś do mojego łona
Ach! tyle kropel goryczy,
Że najlotniejsza myśl nawet nie zliczy,
Ile chwil ciężkich sprawiły mej duszy,
Bądź pozdrowiona!...
Dzisiaj już żadna łza ciebie nie wzruszy:
Na licu skona,
Przez twe błękitne niewidziana oczy,
Gdy ciemną strugą się stoczy
Z pod mej znużonej powieki,
Z tego źródliska,
Z którego tryska
Żalu, tęsknoty i rozpaczy strumień...

Rzeki,
Gdy demon burzy ponury,
Z ciężarnych urodzon mgławic,
Strojny u czoła wężami błyskawic,
Grom niosąc w dłoni,
Wypadnie w dzikiej pogoni
Z chmury
I rwącem skrzydłem o głębie ich trąci
I fale zmąci,
Czerpią otuchę z rozkosznych rozumień,
Że tam u szczytu,
Z wnętrza Prabytu

Promienna jasność wystrzeli
I z ich topieli,
Podobnej teraz do spienionej lawy,
Uczyni taflę przejrzystą i gładką...

I te świeżemi porośnięte trawy
Wzgórza nadbrzeżne, uwieńczone wieńcem
Srebrnych topoli;
I owe brzozy, pełne melancholii;
I owo niebo, gwiazdami, jak siatką
Złotą, zasnute;
I owa zorza, rumieńcem
Lśniąca wstydliwym, gdy z nocnego łoża
Powstaje, naga i hoża —
Dziewicza zorza,
Czysta,
Ognista,
Jak hymn z natchnionej wyrzucony piersi,
Do której wichry nie dotarły lute;
I owo słońce,
Kiedy swe gońce,
Blaski promienne, posyła na ziemię,
Każąc, by ludzie byli tutaj szczersi
I promienniejsi w duszy, w której drzemie
Zmrok nienawiści —
Wszystko, co nakształt czarodziejskich liści
Wiąże się w wielką girlandę stworzenia,
Będzie, przepełne rozkosznego drżenia,
W tym zdroju
Rzek rozchmurzonych kąpało
Niewinne ciało...
Tylko ma dusza nie znajdzie spokoju!
Tylko w jej toni wiecznie wichrzyć będzie
Zły duch orkanu, co zniszczył i ciebie...

Mogiła grzebie
Dzisiaj twe kształty; krawędzie

Dołu czarnego, co cię w wnętrzu mieści,
Bujnem zarosły już zielskiem,
O ty symbolu bezcześci!
Ucieleśnienie upadku!
Wyrazie grzechu,
Coś przyszedł z ciałem anielskiem
Na świat, a miałeś w oddechu
Straszną zarazę dla świata!
Ty, kwiatku —
Ty, który, będąc pełen barwnej pychy
I wonne dla mnie rozwarłszy kielichy,
Strułeś na zawsze młode moje lata —
Albowiem jadem były twe haszysze:
Czemu w tę wieczną nie zapadł się ciszę,
W tę noc głęboką,
Razem z śmiertelną powłoką
I ten duch-robak, co stoczył tak wcześnie
Te twoje usta różowe,
Tak rozpalone, gdy we śnie
Anioły marzeń tuliły twą głowę
W swych ramion sploty;
Gdym ja, niebiańskiej zbywszy się tęsknoty,
Przed majestatem skażonej miłości
Klękał, całunek chłonąc za całunkiem
I, upojony tym nieszczęsnym trunkiem,
Na twojej piersi zasypiał przybiałej?!
Dlaczego duch ten pośród żywych gości —
Przy moim boku — i sprawia, że cały
Drżę i upadam i ginę
W tę prześladowań godzinę,
Kiedy on duszę mą szarpie
Jako piekielne te harpie?!...
Dlaczego, z grzechu poczęta,
Nademną jeszcze władnie twa potęga?
O bądź przeklęta!
Że jeszcze stamtąd ręka twoja sięga
Do mojej duszy, co jak kwiat jest zmięta,

O bądź przeklęta!
Przeklęte niechaj będą te urocze chwile,
Co pierwsze mnie ku twoim popchnęły ramionom,
Co duszę mą spaliły, jak skrzydła motyle,
Gdy w ogniu jarej świecy bezpowrotnie spłoną!
Przeklęte niechaj będzie to ucho, co dało
Porwać się słów twych muzyce!
To ciało,
Które do twego przylgnęło w płomiennej
Słodkich całunków rozkoszy;
To lice, które przy twojem żarem się oblało,
Niechaj na wieki! na wieki
Będzie przeklęte!
Szatan daleki
Tego wspomnienia, co dziś osłonięte
Zmrokiem boleści,
Niechaj mi spokój wypłoszy,
Kiedy łagodny i senny,
W zmierzchu godzinie,
W której wiatr cicho szeleści,
A miesiąc srebrny zjawia się na niebie,
Spłynie
Na oczy, co raz pierwszy zobaczyły ciebie!

O wieżo z kości słoniowej,
Lecz w której miejsca nie ma dla ołtarzy!
O Dawidowy
Tumie wspaniały, gdzie się ogień jarzy,
Ale nie ogień świętych całopaleń!
O gwiazdo morska, co nad głębinami,
Gdzie ludzki statek dzikie fale chłoszczą,
Lśnisz z niedostępnych oddaleń!
Odblask twój mami
Portem zbawienia, a wiedzie w sam środek
Bezdennej głębi, gdzie goszczą
Siły piekielne, co, okrętu przodek
W żelazne ująwszy dłonie,

Sztorcem ściągają go w tonie,
Ażeby zginął, jak ongi, z niebiańskiej
Strącony góry, chór duchów skrzydlaty
Przepadł w czeluściach Zatraty!
O niebieska bramo,
Z pereł wzniesiona i szczerego złota,
Ale nie na to, aby przez nią cnota
Swe tryumfalne święciła pochody!
Zbrodnia rozpusty, która serce wrzody
Rozjątrzonymi toczy,
Bramą tą kroczy!
O czyste dusze kalająca plamo!
O fałszu, z kłamstwa szatańskiej
Mocy poczęty,
Bądźże przeklęty!...

Nie! nie! niech słowo to na ustach skona!
Bądź pozdrowiona!
Ty potępiona
I umęczona
Własnemi winy i winy mojemi
Na tej tu ziemi,
Bądź pozdrowiona!
Chociaż przelałaś do mojego łona
Ach! tyle kropel goryczy,
Że najlotniejsza nawet myśl nie zliczy,
Ile sprawiły mej duszy
Ciężkich katuszy,
Że jest jak rzeka zwichrzona:
Ty potępiona
I umęczona
Własnemi winy i winy mojemi
Na tej tu ziemi,
Bądź pozdrowiona!





Niechaj, jak dawni czynili śpiewacy,
Ujmę boleści rozkłębione tony
W kunsztowne zwrotki kanzony;
Niech dźwięki rytmu i rymu podźwięki,
Śród artystycznej związywane pracy
Nakształt barwistej korony,
Kroplą zroszonej
Cichej rozwagi, przytłumią te męki,
Co pod dotknięciem niewidzialnej ręki
Wiją się w sercu, jak w gnieździe te węże;
Niechaj się zmienią w oręże
I niech odpędzą Erynyj szeregi,
Które, obsiadłszy dziś brzegi
Źródła mej duszy, patrząc w jego toń,
W jego pochmurne, sfałdowane ściegi,
Śmieją się doń
Rykiem piekielnym, bo pomiędzy wały
Wrzącymi swoje krwawe oblicza ujrzały...

Wielcy tej ziemi, gdy żal im na karku
Siądzie i żądło zapuści, jak osa,
Umieją kupić Erosa,
Albo do Bacha po zbawczą iść radę...
I w tego życia haniebnym jarmarku,
Gdzie, przeklinając niebiosa,
Ta Nędza bosa
Kroplami potu zlewa lica blade,
Lukullusową sprawiają biesiadę,
Znalazłszy towar, co duszę uraczy,
Co ją wyzwoli z rozpaczy!...

A ci ostatni na ziemi nędzarze,
Gdy krwią nabiegną im twarze
W wysiłku z bolem, zwracają swój krok
Do brudnych tawern, gdzie z pijaństwem w parze
Rozpycha tłok
Naga Rozpusta, tańcząca kankana,
Karczemnych mgłą wyziewów, miast ambry, owiana.

Komuż dziękować, że moja istota
Ani do tamtych ni tych nie należy?
Jak ongi kanzonierzy,
Mógłbym się chełpić przed zdumionym tłumem,
Że wokół siebie rzucam garście złota,
Ale dziś fałsz tak się szerzy,
Że nikt nie wierzy,
Aby się z ludzkim godziło rozumem,
Zwać to metalem, co jest tylko szumem
Dźwięcznych akordów... Wszak prawda w tem całka,
Że ani chleba kawałka,
Ni łyżki strawy pieśń dzisiaj nie warta!
A jednak taka uparta
We mnie natura, że dumna jest stąd,
Iż moja dusza to poezyi karta!
Przebaczcie błąd,
Gdy z pod ogólnych karbów się wyłamię,
Szukając ulg nie w dole, lecz tam! w górnym chramie!

Z Jubalowego jestem pokolenia
I Tubalkain ma czciciela we mnie...
Minionych wieków ciemnie,
Pieśnią Miriamy drżące i Debory,
Rytmy Homera i safijskie pienia,
Co ongi dźwięczały we mnie,
Czyliż daremnie
Mają dziś przebrzmieć obok duszy chorej?
Czyż, zapatrzony w dawnych skaldów wzory,
Cały wsłuchany w bohaterskie nuty,

Co, jak miecz z stali ukuty,
Umiały przelać krew dumnego wroga,
Miałbym zapomnieć — na Boga!
Iże ból własny to nie żaden ból?
Czyż wszczęta w wnętrzu miłosna pożoga
Ma być, jak król,
Co moc nad światem dzierży niepodzielną?
O nie! o nie! ja siłę przełamię piekielną!

Fryzy, zdobiące szczyty partenonów,
I akantowe kolumn kapitele
Jakież sprawiają wesele
Rannemu sercu! Nagi kształt Wenery,
Nawet Laokon, choć na widok skonów
Swych dzieci z bolu się ściele,
Niby to ziele,
Zdeptane nogą, czyż rozkoszy szczerej
Nie wzbudzą w piersi, rzuconej na żery
Sępów, posytnej szukających treści
W Prometejowej boleści?...
A te mądrości pożółkniałe księgi,
Gdzie wyraz swojej potęgi,
Która jest krewną bóstwu, zamknął człek?
Te papyrusy, gdzie gad miał swe lęgi
Przez wieków wiek,
Czyż, wydobyte dziś z zapomnień pleśni,
Nie wyrwą duszy z cierpień tych ponurej cieśni?

A te zagadnień bezdenne źródliska,
Ciemne, jak Stygu tajemnicze fale?!
Przebrzmiały wszystkie twe żale,
Gdyś raz się w wód tych zanurzył błękicie —
Taka z nich siła zapomnienia tryska!
Idź! spiesz się! gruntuj wytrwale:
Są tam opale,
Przy których ogniu rozpoznasz niezbicie
Bytów początek i koniec; czem życie

I czem jest śmierci nieuchronna władza:
Ha! Rzeczy skryte głąb zdradza:
Może się dowiesz gdzieś na dnie tej rzeki,
Że już ten czas niedaleki,
W którym nad śmiercią weźmie człowiek moc
I że nad bóstwem zawładnie na wieki,
Jak nad dniem noc!
I czem są — mówcie — wobec tego rany
Z nieszczęsnych rąk kobiety, tej bez czci, skalanej?

A to Przyrody obnażone piękno,
Co skier słonecznych wita nas uśmiechem
I ziół wiosennych oddechem,
Czyż nie uśmierzy boleści poziomej?
Niech przed Naturą myśli moje klękną,
Niech z bożych gońców pospiechem
Lecą za echem
Tych hymnów wielkich, co biją, jak gromy,
Albo tak huczą, jak morze o złomy
Skał pożłobionych, albo tak szeleszczą,
Jako te wiatry, gdy pieszczą
Rozmiłowane w ich poszumach sosny...
O, niech za dźwiękiem wiosny,
Wybawion z ziemskich łańcuchów, mój duch
W jeden się pean zamieni radosny!
Niech wszystek słuch
Wytęży w stronę, gdzie wabi Przyroda,
Wieczyście nieskalana i wieczyście młoda.

Rozradowany, jak ów wyzwoleniec,
Na zaobłoczone niech się wzniesie szczyty,
Gdzie każda z gwiazd swe zenity
I swój ma przestwór, dla którego miary
Nie znaleźć w mózgu człowieka, a wieniec
Z gwiazd milionów uwity!
W tej ziemi skryty
Niech wniknie skarbiec i pozna jej czary!

Łon wulkanicznych tajemne pożary
Niechaj zeń spłuczą to powszednie błoto;
Jak drogi metal niech oto
W tym świętym ogniu z żużli się oczyści...
Jako ci z legend ogniści,
Rozanieleni duchowie z swych ran
Pletli dla bóstwa, niby z krwawych liści,
Mistyczny wian,
Tak niechaj duch mój, w milionów światy
Zapatrzon, z rąk Przyrody otrzyma stygmaty...

O niechaj idzie na łąki i pola,
Niech się przypatrzy, jak się ziarno rodzi
Z nasiennych pyłków powodzi,
Które wiatr z kłosków przenosi na kłoski,
By się spełniła niewidzialna wola!
Kiedy to serce się wrzodzi,
Gdy się, jak złodziej,
Chyłkiem do wnętrza wciska Szatan troski,
Niech duch się spieszy podziwiać ten boski
Wymiar Przyrody, co dłońmi możnemi
Przeznacza atomek ziemi
Lub jedną kroplę, jako brylant lśniącą,
Na władztwo bytów tysiącom...
O niechaj idzie! Ogarnie go dziw,
I nad boleścią zawładnie piekącą,
I będzie żyw,
I będzie takie wydzwaniał harmonie,
Jak rzeki, co swe źródła mają w opok łonie...

Jak ta kanzona, nie wypadnie z granic,
Życia-artysty zakreślonych palcem...
I już nie żadnym służalcem,
Lecz panem będzie tej nizkiej boleści,
Która mu serce potargała na nic,
Duszę na równi z padalcem
Stawiła...





Rwiesz się kanzono? W twej treści
Nie ma więc dla mnie cudownego słowa,
Co na trąd duszy leki w sobie chowa?
A więc na zawsze mam być, jako człowiek,
Któremu cieką z pod zmęczonych powiek
Łzy na żywota potarganą kartę
Za tem, co płaczu i żalu nie warte?
Chciałem być blaskiem, co skry w pomrok rzuca
I martwe byty do życia ocuca,
A oto jestem dziś cieniem nad cienie!
Ze wszystkich stworzeń najlichsze stworzenie
Więcej ma w sobie jaśniejącej mocy,
Niżeli duch mój, podobien do nocy,
W której przed chwilą szalał orkan dziki,
Co, pogasiwszy złotych gwiazd promyki,
Obłoków czarne pozostawiał szmaty,
Jako z legendy ów potwór skrzydlaty:
Zerwał się z ziemi, strzepnął się u góry
I świat zasypał ciężarnemi pióry,
A z nich tej samej zrodziły się doby
Pomór straszliwy i inne choroby,
Nawiedzające i ciało i duszę; —
Powodzie, grady, bezlitosne susze,
Czerwie, co drzewa najwybrańsze niszczą,
I te sporysze, któremi się pryszczą
Kłosy, jak raną, z owych piór powstały...
Chciałem być surmą wiosenną, co cały

Tłum podeptanych ziół do walki budzi
Przeciwko zimie, a oto się trudzi
Daremnie pierś ma, by okrzyk bojowy
Wyrzucić z siebie nad zgnębionych głowy!
Głos w niej zamiera i, jak siła mściwa,
Jeszcze pierś moją, zamierając, zrywa,
Jeszcze ją truje, ażeby z jej czary
Nigdy ożywcze nie trysły nektary...
I czem jest człowiek? Świecą, którą gaszą
Lada powiewy: nędzne ćmy, co straszą
Dzieci, do izby wleciawszy wieczorem,
Umieją blask jej swojem skrzydłem skorem
Zamienić w ciemność... Niestety! niestety!
I czem jest człowiek? jakież ma zalety?
Brzmieniem organu, co huczy tak długo,
Dopóki w niego dmiesz powietrza strugą,
A gdy się spruje przypadkiem szew miecha,
Tak się urywa i ginie bez echa...
I czem jest człowiek? kwiatem, co świeżemi
Płonieje barwy, dopóki ze ziemi
Pył się nie wzniesie i na kwiat nie spadnie...
Nie ma swej woli: siła nad nim władnie,
Która nie z jego wypłynęła łona,
Lecz z gry przypadków swawolnych zrodzona.
Tylko, że nieraz ta swawola losów
Woła o pomstę do głuchych niebiosów,
Tak jest nikczemna, ach! i tak jest krwawa
Ta z wolą człeka słabego zabawa!
Nie ma ratunku! z zaklętego koła
Żadne zaklęcie wybawić nie zdoła,
Chyba śmierć tylko, ten posłannik boży,
Gdy swój całunek na wargi położy...

O Śmierci, bolejących jestestw zbawicielko!
Schorzałej wyobraźni przytępione dłuto
Nie rzeźbi cię w porfirze, ani w ametyście,
Na wzór antycznych kamei,

Pięknej wieczyście
I uśmiechniętej promieniem nadziei,
Lecz twarz nadaje ci lutą,
Gdzie zamiast wargi różowej, zroszonej
Wonnego miodu kropelką,
Lśni zimna i cuchnąca martwość żółtej kości!
A zamiast oczu, wabiących błękitem
Żródlisk najczystszych w życiodajne strony
Wieczności,
Dwie puste jamy,
Jak dwie piekielne bramy,
Szyderstwem, nakształt gadu, w ich cieniu ukrytem,
Od ciebie odstraszają — patrzaj! duszę wszelką,
O Śmierci, bolejących bytów zbawicielko!...

Ze sfer, gdzie myśli ludzkiej opadają skrzydła
Na widok zmian przedziwnych, gdy to, co dziś pada
Przeżyte do mogiły, jutro z brzaskiem zorzy,
Na mocy prawidła,
Którego rozum nie zbada,
Powstaje w nowych kształtach, młodością promiennych;
Ze sfer, gdzie żywot wieczny, ten pierwiastek boży,
Dany jest wszystkim bytom,
Począwszy od amfibij i ziół nizkopiennych,
Od nikłych infuzoryj, co wody kropelką
Pomiędzy sobą w częściach dzielą się tysiącznych,
A ukończywszy na człeku,
Który od wieku do wieku,
Śród trudów, z jego życiem nigdy nierozłącznych,
Z swych myśli i swych uczuć przędzie złotolitą
Tkań, przez eony ciemności szarpaną:
Ze sfer, gdzie jasne rano
Czeka po nocy zmroku
Walczącą duszę wszelką,
Spłyń ku mnie w światła potoku,
O Śmierci, bolejących bytów zbawicielko...


O Śmierci, ty Madonno, pędzlem Rafaela
Rzucona w poetycznym zachwycie na płótno,
W spokoju ócz niebiańskich kryjąca serdeczny,
Łagodny uśmiech wesela,
A w ustach, tak zamkniętych, jak pękówka róży,
Mieszcząca urok, przedwiecznej
Pełen boskości,
Którego troska ani wiek nie zburzy —
Nie! ty Wenero, którą mistrz z Werony
W figowym gaju podpatrzył i potem,
Słonecznem oblaną złotem,
Czarem okrutną,
Potomkom w nieśmiertelnym przekazał obrazie,
Że dziś w ekstazie,
Z przepełnionemi łony
Podziwem i pragnieniem, stają skamieniali:
Do wymarzonych włości
Zabierz mnie dzisiaj, gdzie się duch nie żali,
Gdzie rozkosz sączy kropla za kropelką —
O Śmierci, bolejących bytów zbawicielko!...

W objęciach twoich ramion, toczonych z marmuru,
Na piersi stokroć bielszej ponad alabastry,
Objąwszy biodra twoje, krąglejsze nad linie,
Któremi zataczają skrzące gwiazd szeregi
Elipsoidalne biegi
W wieczornej godzinie,
Wśród chóru
Harmonii sfer —
Z źrenicą zapatrzoną w twoich źrenic astry,
Z ustami, chłonącemi z twoich ust kielicha
Rozkoszny żer,
Nakształt tej pszczoły,
Co z kwiatów czerpie woniejące miody —
Niechaj się cały rozpłynę w wszechbycie!...
Niechaj to życie,
Co dziś się w jednej skupiło postaci

Bolu i nędzy,
Zatraci
Dotychczasowe znamiona!
Niech się przemienię u twojego łona,
O ty przecicha
I uśmiechnięta czarodziejko boża,
W tysiączne kształty: w powietrze,
W ogień i krople błękitnawej wody:
Niech wniknę w wszystkie żywioły,
W wszystkie jestestwa, co w wszechżycia przędzy
Różnobarwnemi są nićmi: w owady,
Co się z ziemnego wychylają łoża,
By w jednej chwili zagubić swe ślady;
W poziomą trawkę, w ślepy kwiat paproci,
W jaskier, co łąki nam złoci!...
A jeśli znajdę, o Śmierci, przed tobą
Łaskę, to w lilie zmień mnie, nad śnieg bledsze,
W róże czerwieńsze od krwi!
Tylko po końcu tych smutnych dni,
Okrytych czarną żałobą,
Niechaj najmniejszą nie wniknę kropelką
W byt ludzki, o złamanych jestestw zbawicielko!...
 
Przeklinam świat, bo w jego przepaścistej cieni,
Gdzie patrzaj! szatan Pychy z Rozpustą się miota,
Wśród kazirodczych uścisków
Rodzą się płody, co z błysków
Słonecznych nic w swej duszy nie mają bezbożnej...
Przeklinam świat, tak trwożny,
Gdy posmutniała zbliża się doń Cnota,
A taką czelność mający w swem oku,
Takie promienie odwagi,
Gdy doń w pospiesznym kroku
Biegnie Występek nagi;
Kiedy go chwyta w swój szalony taniec
I w rozburzonej piersi skrę rozżega,
Co nie miłością jest, lecz tchem lubieżnym,

Warzącym wszystkie uczucia,
Gdy wystrzelają nad kraniec
Zepsucia,
I hamującym tę myśl, gdy wybiega
Z poziomych gnieździsk i ginie
W złotej krainie —
W niebios przestworze bezbrzeżnym...
Przeklinam go ostatnią krwią i łzy kropelką
Ostatnią, zrozpaczonych bytów zbawicielko!...

Kochałem dawniej ludzi
I żyć pragnąłem zawsze
Dla wszystkich nieszczęśliwych, którym rany, krwawsze
Od Chrystusowej boleści,
Zadają życia oszczepy,
Gwoździe i ciernie...
Dziś się nienawiść budzi:
Jej syk mi w uszy szeleści,
Ażebym, głuchy i ślepy
Na nędzę świata,
Deptał niewiernie
Własnego brata...
O tak! ta miłość przeczysta, co chciała
Przygarnąć wszystkich do serca, dziś na nic!...
Na nic? W nienawiść zmieniła się cała,
Ach! w tę nienawiść bez granic...
O, żyć już dłużej nie mogę!
Pokaż mi swoją drogę,
Zanim szlachetność wszelką
Utracę w dziwnym tym boju!
O ty spokoju!
Ciszy niebieska! szczęśliwości zdroju!
O Śmierci, padających jestestw zbawicielko...

Pokaż mi drogę i zamknij te wargi,
By z nich daremne nie sączyły skargi,
Abym nie rzucał na grób ten przekleństwa,

Gdzie śpi przyczyna mojego męczeństwa,
Mego upadku i mojej niemocy...
Poco żyć jeszcze, gdy duch jest sierocy?
A zawsze będzie osamotnion w tłumie
Duchów, swych braci, kto kochać nie umie.
Gdyż tylko »miłość zamienia step świata
W ogród rozkoszy i ludny«, gdzie brata
Człek widzi w bracie i przy jego boku
Żar czuje w piersi i pogodę w oku!...
A już nieszczęście nad sercem się słania,
Co utraciło zdolność miłowania...
A kto w nienawiść zmienił ogień święty,
Będzie potrzykroć przeklęty! przeklęty!...
Ona jest winna, że mnie ręka karze,
Jakiej najwięksi nie czuli zbrodniarze;
Że zapomniałem w tem życia pustkowiu
O serca zdrowiu i o duszy zdrowiu;
Że, utraciwszy świadomość swej woli,
Stałem się nakształt wyciągniętej roli,
Gdzie już miłości kwiat dziś nie wystrzela,
A tylko pną się jadowite ziela,
Co śród korzeni, śród łodyg i liści
Chowają soki zgubnej nienawiści...





O jak łagodny żar
Spływał z jesiennych nieb
Na ziemię, rodzicielkę owoców soczystych;
Jak ten lazurów sklep,
Co się o brzeg jej wsparł,
Tysiącem blasków drżał
Przepromienistych,
A wonnych, jak żywica, którą w sosny wlał
W rosach kroplistych
Skąpany Anioł przyrody...

Szumiał jaworów liść,
Ptak jeszcze w krzewach grał,
Schylonych nad obliczem rozszeptanej wody;
Ku słońcu uśmiech słał,
W czerwoną strojny kiść,
Rozkwitłych aster wian:
Pełen pogody,
Jakby nie miały zadać mu już ran
Zimowe lody,
Wszystek świat tonął w rozkoszy...

A przecież blask ten i ta woń rzeźwiąca
Były ostatniem świadectwem żywota...
Za chwilę klombów szmaragdowa zieleń
Miała się zmienić w czerwieniastą żółtość,
Nakształt rumieńców, płonących na twarzy

Pergaminowej suchotniczych bytów...
Ale jak człowiek, dotknięty zaniku
Straszną chorobą, nie przeczuwa końca,
Tak i świat wówczas, zdało się, nie wiedział,
Że duch zniszczenia, przyodziany w śnieżną
Płachtę zimową, zbliży się za chwilę
Od stron północnych i mroźny swój oddech,
W lód ścinający niebieskie jeziora,
Srebrzyste rzeki i stawy, ujęte
W ramiona grobli, usypanych z piasku
Glinkowatego, rozleje na drzewa,
Na traw kobierce i kwiatów korony...
I jam nie wiedział, że szczęście, którego
Pierwsze promienie zajaśniały dla mnie
W oczach błękitnych, gdyśmy razem, pomnisz,
Na owej ławce usiedli, w jaworów
Ciemnej alei — ach! i jam nie przeczuł,
Że miało zgasnąć tak prędko, że miało
Bezbronną stać się ofiarą nieczystych
Sił, czyhających na wesele człeka...
Miałem ze sobą wtedy księgę świętą,
Hymn Salomona, w którym już niejeden
Dzień kąpaliśmy wyobraźnię naszą...
I wśród uroków jesiennej przyrody
Jąłem ponownie czytać ci ustępy
Psalmu miłości, którą, jak powiada,
Scholastyk boży, pała Jezus Chrystus
Ku Kościołowi, swej Oblubienicy...
I ty mi rzekłaś: »O słuchaj! na zawsze
Zostanę twoją i służyć ci będę,
Jako Sulamit swojemu wybrańcy.
Z duszą otwartą, jak ów kielich lilii,
Chodziłam dotąd po ziemskim ogrodzie,
Szukając rosy ożywczej, lecz nigdzie
Niepokalanej nie dostrzegłam kropli.
Stałam, by jabłoń rozkwitła na słońcu
I plon niosąca, lecz dotąd nie było

Godziwej ręki, coby zerwać mogła
Ten zrumieniony mój owoc... O słuchaj!...
Hermon i Sanir, Amana i Liban
Czyż na swych szczytach, pachniących żywicą,
Widziały cedrę, wonniejszą odemnie?«
I wtedy z głową, oplecioną zwojem
Pukli czarniawych, przechodzących w kolor
Wieczornej zorzy, kiedy słońce krwawo
Zaszło po burzy, ale stokroć miększych
Od jedwabnistych włókien, z których ongi
Królewskie w Kedar przędzono namioty,
Lekko na mojej wypoczęłaś piersi...
I oczy twoje, na wpół przysłonięte
Zróżowionemi u dołu powieki,
Jakby kto rozlał atom karmazynu
Na alabaster, zwilżony kryształem
Rosy porannej, zwróciły się wtedy
Ku moim ustom, rozwartym nad tobą
Z niesłychanego podziwu... Wymowne
Były te oczy: w ich blaskach tak cichy,
A tak zdradliwy usiadł demon śmiechu,
Tak do niezwykłej wabiący rozkoszy,
Że mimowoli przeszedł dreszcz me kości...
Czułem, że płomień na twarz mi wystąpił
I że nie jestem panem swojej woli...
Chciałem się zerwać, młody i w Platona
Boskiej mądrości zakochan, wielbiący
Rdzeń seraficznych zachwytów świętego
Mistrza z Assyżu... Wtem dłoń twą uczułem:
Zdawało mi się, że na mojej ręce
Wypiecze stygmat, który bardziej pali
Od czerwonego żelaza... I w uszy
Wślizgnął się szept twój, jak żmija Edenu,
Co, odsłoniwszy nagość praczłowieka,
Śmierci Ablowej stała się przyczyną,
Duszy niewinnej, w dziecięcej pokorze
Szczytne ofiary składającej bóstwu —

I że morderca Kain, syn Adama,
Stał się tułaczem na ziemi, biegunem,
Który, na czole mając bratobójcy
Niestarte piętno, nie znalazł spokoju...
»Stój! stój!« szepnęłaś... »Taka filozofia
I takie władną prawidła w wszechświecie,
Że ponad wszystko jest miłość, nie we mgle
Sfer zaobłocznych zrodzona, lecz tutaj,
W naszych uściskach i w naszych całunkach...
Stój! stój! jeleniu, sunący z wniesioną
Głową po górach Beteru, twa łania
Dzisiaj przy tobie!... Z twych kwiatów ostatnich,
Z mchów, co skrywają korzenie jaworów,
Uścielmy gniazdo, zanim czas przeminie,
Zanim ta młodość, która gra nam we krwi
Pieśń nad pieśniami, zamilknie na zawsze...«
I usłuchałem... I wtedy raz pierwszy
Z duszy, w mistyczny zakowanej pancerz,
Hymn mi wytrysnął bluźnierczy, że niema
Potężniejszego bóstwa ponad ciało...
O nienawiści! ty lilio śród cierni!
Różo sarońska, zerwałem cię wówczas
Ręką, drgającą od żaru, którego
Żadne poezyi nie określi słowo...
O serce, zmazą ludzkich żądz nietknięte!
Ty jasny zdroju, błyszczący w Hezbonie
Tuż podle bram Batrabinu! Zmąciłem
Wówczas na zawsze tem zbrodniczem tchnieniem
Głąb twą lustrzaną, że stała się ciemną,
Jak noc sodomska... A jednak — szpikanard,
Szafran i kasya, galban i snop myrry —
Wszystkie kadzidła, jakie tylko rosną
W Raju, nad brzegiem świętych rzek: Eufratu
I Chydekelu, nad strumieniem Fuson
I nad Gihonu czystemi wodami,
Niczem są, niczem przy woni, co z ciała
Twego płynęła, gdym twe piersi krągłe

Tulił do warg mych na łożu, zasłanem
Purpurą wielkiej miłości... Hewilę,
Ziemię, gdzie złota rodzi się obfitość,
Gdzie jest onychyn, kamień drogocenny,
Stokroć ognistszy ponad ogień słońca,
Kiedy w południe zaśmieje się usty
Iskier pełnemi — wszystkie kosztowności,
Gdybym był władzcą Tyru i Sydonu,
Oddałbym, patrzaj! za jedną sekundę
Owej rozkoszy, która wnętrza mego
Gmach, zbudowany z prawd i pojęć, szczęście
Dających tłumom, zmieniła od podstaw...
Ach! niezapomnę przenigdy tej chwili,
Kiedy, zbudziwszy się ze snu, co ujął
Piękne twe kształty, z białego marmuru
Canowy dłutem rzeźbione subtelnem,
I odchylone zobaczywszy piersi,
Z okiem, wstydliwie odwróconem ku mnie,
Chciałaś ich czary przysłonić... Twą rękę
Schwyciłem wtedy i rzekłem: »Nie skrywaj
Wdzięku, co odtąd jest dla mnie busolą,
Pokazującą, jak i dokąd dążyć...
Nie ma już dla mnie tajemnic: Wieczystym
Połączyliśmy się już dzisiaj ślubem:
Chociaż jarzące nie płonęły świece
W ciemnym kościele, przystrojonym w kwiaty,
Chociaż nam organ nie brzmiał: Przybądź Duchu!
I łaskę swoją zlej na dwie istoty,
Które chcą razem iść na bój życiowy,
Chociaż nam kapłan od Pańskich ołtarzy
Z wnętrza wzajemnych nie wyciskał przysiąg,
Choć tłum ciekawych nie wytrzeszczał oczu
Na suknię białą z koronek uszytą,
Myśmy wieczystym związani już ślubem!...
I twoja dusza jest już moją duszą,
I twoje serce jest już mojem sercem,
I twoje ciało jest już mojem ciałem —

Nie ma już dla mnie tajemnic, o niema!«
I założyłem twą rękę na szyję,
I, wpół cię z miękkiej podniósłszy murawy,
Włos rozpleciony, spływający ciemną,
Jako ten wieczór, co się zbliżył, falą,
Obsypywałem tysiącem całunków...
I odtąd mężem byliśmy i żoną...
Lecz wnet nasz związek dziwne wziął znamiona
Przestał spokojem być i używaniem
Wśród idyllicznych poszumów ogrodu,
Przy szmerze wody i blasku księżyca,
A stał się walką, albowiem, przemienion
W duszy i sercu, rozwinąłem sztandar,
Na którym krwawy widniał napis: ciało!
I z fanatyzmem Lazzarettich jąłem
Obalać dawny porządek, stawiając
Na miejscu świątnic o gotyckich oknach,
Wzniesionych z uczuć, strzelających w niebo,
Przybytek szczęścia, w którego podwoje
Wkraczały zmysły, nagie i z rumieńcem
Na świeżych licach... I rzekłem do ludzi:
»Skrzydła Ikarów, posklejane woskiem,
Rzućcie od siebie, a natomiast silną
Antejów stopę postawcie na ziemi...«
Ale potęgi dawnych bożyszcz, w sercu
Mojem zamkniętych, nie umiałem stłumić;
Z pod popieliska spalonej katedry
Jęły podnosić swe głowy, złorzecząc
Nowym idolom... I wszczął się bój straszny,
W którym me siły słabły coraz bardziej...
Próżno u ciebie szukałem pomocy;
Wilgnym całunkiem zamykałaś usta,
Kiedy, spieczone od wewnętrznej walki,
Jaką dwie siły prowadziły we mnie,
Szeptały: pomóż! niech ten bój się skończy!
Na łzy — wyznaję, żem płakał jak dziecko
Niedoświadczone, wątłe, nie mające

Hartu męskiego, albowiem w uściskach
Twojej miłości, zdradliwa Dalilo!
Znikały zwolna wszystkie jego ślady —
Na łzy, na prośby ty zawsze jedyną
Miałaś odpowiedź: »Takie we wszechświecie
Władną prawidła, że to, co urosło
Z ciała, dla ciała wojować powinno!
Patrz, aby ludzie, żyjący na ziemi,
Coraz to większy zdobywali skarbiec
Ziemskiego szczęścia...« I znowu wznosiłem
Głowę i znowu walczyłem w twe imię...
Lecz nieprzyjazne twym hasłom demony,
Mające we mnie dawne swe gnieździska,
Z coraz to większą rozpierały mocą
Głąb mojej duszy... Nie mogąc już dłużej
Znieść gigantycznej rozterki, złamany
I zrozpaczony, rzuciłem ci w oczy
Wyrzut, na który dziś jeszcze truchleję...
Nic nie odrzekłaś, raz tylko przy dźwiękach
Fortepianu usłyszałem słowa
Z ust twych płynące, które mi na zawsze
Zostały w uszach, słowa Violetty:
»Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Niedługo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie!
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...«
»Kłamiesz!« krzyknąłem, wpadłszy do pokoju,
»Pełna obłudy jesteś, tak jak jadu
Pełen jest blekot, który, patrzaj! rośnie
Pod twojem oknem... Zniszczyłaś na wieki
Duszę człowieka, co dziś gardzi tobą,
I dziś ponownie chcesz go w swoje sidła
Uwikłać sztuką nędznych sentymentów...«
I znowu byłaś milczącą, jak przedtem...
Podniosłaś tylko głowę, a z źrenicy

Gniew ci wytrysnął, by wnet w żal się zmienić,
Jak mi się zdało, obłudny.. Odszedłem
I unikałem odtąd twoich spojrzeń...
Stałaś się zimną... Zamknięta w pokoju,
Gdy towarzysza utraciłaś we mnie,
W dźwięki muzyki przelewałaś boleść,
Pośród akordów, wśród dziwnie starganych,
Smutnych melodyj powracając zawsze
Do tej przezemnie pohańbionej pieśni:
»Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Nie długo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie,
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...«
A gdy ostatni podźwięk w dali zginął,
Po kilku jękach, wyciśniętych strunom,
Do jęku wichrów podobnych, gdy w słotnej
Rozpocznie porze dąć wśród wierzb odartych,
Zabrzmiała znowu przejmująca strofa:
»Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdy o mnie biednej pomyślisz inaczéj,
Wtedy niech Bóg cię chroni od rozpaczy...«
I czas ten nadszedł... Spoczęłaś w mogile,
Którą dziś chwasty okrywają dzikie...
Znalazłaś spokój, a mnie, jak Kaina,
Ściga przekleństwo słowami twej pieśni:
»Szczęścia i bolu wnet mijają chwile...
Nie długo spocznę na wieki w mogile,
Nikt na mym grobie nie postawi krzyża,
Nie wzrośnie nad nim żadna lilia świéża,
Ze swej opieki nie puszczaj mnie, Panie!
Miej nad skruszonem sercem zlitowanie...«
Gdzie nogą stąpnę, tam twój duch jest przy mnie
I oczy swoje, w których gniewu blaski
W cichą się boleść zmieniają, zatapia,

Jako sztylety w me serce, a w duszy
Wciąż owe jęki sączy mi żałobne,
Niezapomniane słowa Violetty,
»Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdzie o mnie, biednej, pomyślisz inaczéj,
Wtedy niech Bóg cię chroni od rozpaczy...«
I czas ten nadszedł! o nadszedł! o nadszedł!
I lata trwa już ma rozpacz i końca
Cierpień nie widzę, widzę tylko ducha
Twego przy sobie, jak mi serce pali
Skrą swego wzroku, jak mi w uszy sączy
Przerażające słowa Violetty!
»Ach! czas nadejdzie, gdy w skruchy godzinie,
Strumień łez gorzkich z oczu ci popłynie,
Gdy o mnie, biednej .........«




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.