Ania z Avonlea/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Avonlea |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsteinowa |
Tytuł orygin. | Anne of Avonlea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego listopadowego popołudnia, wracając ze szkoły do domu Ścieżką Brzóz, Ania znowu poczuła radość, płynącą ze świadomości, że życie jest piękne. Przeżyła dziś miły dzień — w jej małem królestwie wszystko odbyło się jak najpomyślniej. Arystokratyczne imię Saint-Claira Donnella nie dało powodu do żadnej bójki między nim a kolegami. Priscilla Rogerson z buzią spuchniętą od bólu zęba nie miała ochoty kokietować swoich sąsiadów. Basi Shaw zdarzyło się tylko jedno nieszczęście — rozlała kubek wody na podłogę; Antoś Pay zaś wcale do szkoły nie przyszedł.
— Jaki miły był ten listopad — mówiła Ania, która dotąd nie zatraciła swego dziecięcego zwyczaju monologowania. — Wogóle bywa on taki nieprzyjemny, jakgdyby rok nagle spostrzegł, że się starzeje i nie pozostaje mu nic innego, jak tylko martwić się i płakać nad tem. Obecny rok zestarzał się z wdziękiem, niby poważna matrona, która wie, że jest piękną nawet w siwych włosach i ze zmarszczkami. Mieliśmy cudne dni i rozkoszne zmierzchy. Ostatnie dwa tygodnie minęły bardzo spokojnie, bo nawet Tadzio sprawował się prawie dobrze. Wydaje mi się, że zaszła w nim zmiana na lepsze... Jak cichym jest las w tej chwili; żadnych odgłosów, prócz wietrzyka w wierzchołkach drzew. Zupełnie uderzenia fal o daleki brzeg morski. Drogie moje lasy, piękne drzewa, jakże was kocham!
Ania stanęła i, objąwszy młodą brzózkę, przytuliła się do jej białego pnia. Nagle na zakręcie ścieżki ukazała się Diana, ujrzała tę romantyczną pozę i wybuchnęła śmiechem.
— Aniu, widzę, że ty udajesz tylko dorosłą osobę. W samotności zachowujesz się zupełnie jak mała dziewczynka.
— Ależ nie można odrazu przestać być małą dziewczynką — zawołała Ania wesoło, — małą byłam przez lat czternaście, a dorosłą jestem zaledwie od lat trzech. W lesie zawsze czuję się dzieckiem. Powrót ze szkoły do domu i pół godziny przed zaśnięciem, to prawie jedyne chwile, jakie mogę poświęcić marzeniom. Mam przecież tyle zajęcia ze szkołą, własną nauką i wychowaniem bliźniąt! Zato co wieczór w moim pokoiku na poddaszu przeżywam cudowne przygody. Zawsze widzę siebie w roli kogoś wielkiego, zasłużonego, sławnego... Bywam znakomitą prymadonną, samarytanką lub królową. Ostatniej nocy byłam królową. Rozkosznie jest wyobrażać to sobie. Ma się wszystkie radości, związane z tem stanowiskiem; stron ujemnych się nie odczuwa, bo każdej chwili można rozstać się z rolą, czego w rzeczywistem życiu uczynić niepodobna. W lesie zwykłam wyobrażać sobie zupełnie inne rzeczy. Jestem nimfą leśną lub małym elfem, kryjącym się pod zwiędłem listowiem. Ta biała brzózka, którą obejmowałam, jest moją siostrą, chociaż ona jest drzewem, a ja dziewczyną. Ale to jedyna różnica między nami... Dokąd idziesz, Diano?
— Do Dicksonów. Przyrzekłam Albercie pomóc skrajać suknię. Czy nie mogłabyś wstąpić tam wieczorem, aby pójść potem do mnie?
— Mogę, bo przecież Alfred pojechał do miasta — odpowiedziała Ania z niewinną miną.
Diana zarumieniła się, ale nie była obrażona. Poszły dalej.
Pomimo szczerego zamiaru odwiedzenia Dicksonów, Ania nie uczyniła tego. Stan rzeczy na Zielonem Wzgórzu wybił jej z głowy wszelką myśl o rozrywce. W dziedzińcu spotkała Marylę, błędnym wzrokiem wodzącą dokoła.
— Aniu, Tola zginęła!
— Tola! Zginęła! — Ania spojrzała na Tadzia „jeżdżącego“ na furtce i dostrzegła figlarne błyski w jego oczach. — Tadziu, czy nie wiesz, gdzie ona jest?
— Nie, nie wiem — odparł Tadzio śmiało — nie widziałem jej od obiadu, dalibóg.
— Nie było mnie w domu od pierwszej — objaśniała Maryla. — Tomasz Linde zachorował nagle, i Małgorzata prosiła, abym natychmiast przyszła. Gdy wychodziłam, Tola usypiała lalkę w kuchni a Tadzio bawił się w piasku przed domem. Wróciłam przed niespełna półgodziną — Toli ani śladu. Tadzio twierdzi, że od chwili mego wyjścia nie widział jej wcale.
— Bo też nie widziałem — zapewnił Tadzio stanowczo.
— Musi być gdzieś w pobliżu — uspokajała Ania — nie odważyłaby się oddalić sama jedna. Jest przecież taka nieśmiała. Może usnęła w którymś z pokojów?
Maryla zaprzeczyła ruchem głowy.
— Przeszukałam cały dom. Ale może jest gdzie w zabudowaniach?
Rozpoczęto skrzętne poszukiwania. Zrozpaczone kobiety przetrząsały każdy kąt domu, podwórza i budynków gospodarskich. Ania przebiegła sad i Las Duchów, nawołując głośno Tolę. Maryla ze świecą zajrzała do piwnicy. Tadzio towarzyszył im obu na zmianę i okazywał dużo pomysłowości we wskazywaniu miejsc, gdzie, według niego, Tola mogłaby się znajdować. Wreszcie powrócili znowu w podwórze.
— Strasznie dziwna sprawa — westchnęła Maryla.
— Gdzież ten dzieciak się podział? — pytała Ania zrozpaczona.
— A może wpadła do studni? — poddał Tadzio wesoło.
Ania i Maryla spojrzały na siebie ze zgrozą. Myśl ta towarzyszyła każdej z nich przez cały czas, ale żadna nie odważyła się jej wypowiedzieć głośno.
— Kto wie, może? — szepnęła Maryla.
Ania, blada i drżąca, podeszła do studni i przechyliła się, żeby zajrzeć. Wiadro wisiało na swojem miejscu, hen, w głębi migotało pasmo światła na powierzchni. Studnia Cutbertów była najgłębsza w Avonlea. Jeśliby Tola... ale Ania nie mogła dokończyć tej myśli. Wstrząsnęła się i odwróciła szybko.
— Biegnij do pana Harrisona — mówiła Maryla, łamiąc ręce.
— Pan Harrison i Janek Carter są dziś w mieście, pójdę do pana Barrego.
Po chwili wróciła z nim. Niósł zwój liny z przytwierdzonem do niej narzędziem, przypominającem grabie.
Maryla i Ania, zdrętwiałe z przerażenia, śledziły ruchy pana Barrego, sondującego studnię. Tadzio zaś, okrakiem na furtce, przyglądał się całej grupie z minką, pełną zadowolenia.
Wreszcie pan Barry potrząsnął głową z uczuciem widocznej ulgi.
— Niema tam jej na pewno. Ciekawa rzecz, gdzie też być może? Chodźno tu, młodzieńcze! Czy doprawdy nie masz pojęcia, gdzie się twoja siostra podziała?
— Mówiłem już dziesięć razy, że nie — odparł Tadzio, udając obrażonego — może jaki włóczęga przyszedł i skradł ją.
— Co za bzdury! — rzekła Maryla ostro — pewność, że Tola się nie utopiła, uspokoiła ją nieco. — Czy nie przypuszczasz, Aniu, że mogła zabłądzić, idąc do pana Harrisona? Od czasu, gdy tam była z tobą, bezustannie wspominała papugę.
— Wątpię, czy Tola odważyłaby się sama na taką wycieczkę. Ale pobiegnę się przekonać.
Ktoby w tej chwili zwrócił uwagę na Tadzia, niewątpliwie zauważyłby wyraźną zmianę w jego twarzyczce. Cichutko ześlizgnął się z furtki, i wiele tylko miał sił w swych tłustych nóżkach, popędził w kierunku stodoły. Ania w niezbyt optymistycznym nastroju śpieszyła przez pola ku domowi pana Harrisona. Dom był zamknięty, żaluzje spuszczone i ani śladu żywej duszy wokoło. Stanęła na ganku, głośno wołając Tolę. W kuchni rozległ się wrzaskliwy głos Imbirka, który zaklął z nagłą gwałtownością. Ale pomiędzy jego wykrzykami Ania usłyszała żałosny płacz, dochodzący z małego budynku, służącego panu Harrisonowi za skład narzędzi. Skoczyła ku drzwiom, odryglowała je, i porwała w ramiona drobną zalaną łzami istotkę, skuloną na przewróconej beczułce od gwoździ.
— Ach, Tolu, Tolu! Jakiego strachu nam napędziłaś! Skądżeś się tu wzięła?
— Przyszliśmy z Tadziem do Imbirka — szlochała Tola — ale nie mogliśmy się do niego dostać, więc tylko Tadzio walił we drzwi, żeby go rozdrażnić. Później przyprowadził mnie tutaj, sam uciekł, a drzwi zatrzasnął. Nie mogłam się wydostać. Płakałam i płakałam. Bałam się okropnie, zmarzłam, jeść mi się chciało. Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz, Aniu!
— Tadzio? — Ania nie wierzyła własnym uszom.
Z ciężkiem sercem prowadziła Tolę do domu. Przykrość, spowodowana sprawowaniem Tadzia, zagłuszyła radość z odnalezienia dziewczynki zdrowej i całej. Pomysł zamknięcia Toli mógł być wybaczony, ale te kłamstwa, bezczelne kłamstwa, opowiadane z zimną krwią! Na ten wstrętny postępek nie wolno jej było zamykać oczu. Gotowa była usiąść i płakać, niczem małe dziecko. Przywiązała się do Tadzia serdecznie — jak bardzo, nie wiedziała o tem dotąd — i strasznie ją zabolało odkrycie, że kłamał z najzupełniejszą świadomością.
Maryla słuchała opowiadania Ani w milczeniu, nie wróżącem nic dobrego Tadziowi. Pan Barry roześmiał się i poradził, by za takie zbytki zdrowo obić smarkacza. Po odejściu sąsiada Ania utuliła zziębniętą, szlochającą Tolę, dała jej kolację i zaniosła do łóżka. Zeszła do kuchni w chwili, gdy Maryla, wzburzona, wchodziła, prowadząc, a raczej popychając przed sobą opierającego się, pokrytego pajęczyną Tadzia, którego właśnie była odnalazła w najciemniejszym kącie stajni.
Odsunąwszy malca od siebie, Maryla zasiadła u okna, Ania — zirytowana — przy drugiem, mały winowajca zaś stanął pomiędzy niemi. Maryla, patrząca na obróconego do niej plecami Tadzia, widziała postać potulnego, wystraszonego dziecka. Ale buzia jego, zwrócona ku Ani, miała inny wyraz. W jego zawstydzonych oczach igrał błysk koleżeńskiej poufałości, jakgdyby wiedział, że choć postąpił źle i musi ponieść karę, później, do spółki z nim, Ania uśmieje się z tej całej awantury.
Ale szare oczy Ani nie odpowiedziały mu uśmiechem, jak zwykle bywało, gdy chodziło o urwisowskie sprawki.
— Jak mogłeś tak postąpić, Tadziu? — zapytała smutnie.
Tadzio kręcił się niespokojnie.
— Zrobiłem to dla żartu. Przecież tak długo było cicho. Zachciało mi się napędzić dorosłym trochę strachu. I udało się!
Pomimo wyrzutów sumienia Tadzio uśmiechnął się, przypominając sobie psotę.
— Ale powiedziałeś kłamstwo, Tadziu — rzekła Ania, gniewniej niż kiedykolwiek.
Tadzio zdumiał.
— Kłamstwo? Myślisz chyba łgarstwo?
— Myślę coś, co nie jest prawdą.
— Pewnie, że zełgałem. Gdybym nie zełgał, nie byłybyście się przestraszyły. Musiałem zełgać.
U Ani następowała reakcja po strachu i przejściach dnia. Krnąbrna postawa Tadzia przepełniła czarę. Dwie wielkie łzy zabłysły w jej oczach.
— Jak mogłeś to zrobić, Tadziu — spytała znowu ze drżeniem w głosie — czy nie wiedziałeś, jak to strasznie brzydko?
Tadzio był przerażony: Ania płakała — on był przyczyną tego płaczu... Fala szczerego żalu zalała jego małe gorące serduszko. Przypadł ku niej, wdrapał się jej na kolana i, otoczywszy ramionkami szyję, wybuchnął płaczem.
— Nie wiedziałem, że to źle mówić łgarstwa — szlochał. — U Sprottów wszystkie dzieci łgały, a potem zaklinały się, że mówiły prawdę. Jaś Irving na pewno nigdy nie mówi łgarstw, a ja przecież staram się być tak grzecznym jak on. Boję się, że od dziś nie będziesz mnie już kochała. Czemu mi nie powiedziałaś, że to brzydko łgać? Strasznie się martwię, że przeze mnie płaczesz i nigdy już nie powiem łgarstwa.
Oparty o ramię Ani malec nie przestawał szlochać. Ania, W radosnem zrozumieniu duszy dziecka, przycisnęła je mocniej do serca i spojrzała ponad jego kędzierzawą główką ku Maryli.
— Marylo, on nie wiedział, że nie należy kłamać; przebaczymy mu tym razem, jeżeli przyrzeknie, że to się więcej nie powtórzy.
— Nigdy już tego nie zrobię, teraz, gdy wiem, że to brzydko — zapewniał Tadzio wśród łkań — jeśli mnie kiedy złapiesz na łgarstwie, Aniu, możesz — tu zastanowił się nad wyborem odpowiedniej kary — możesz mnie żywcem obedrzeć ze skóry.
— Nie mów „łgarstwo“, Tadziu, mówi się „nieprawda“ — zwróciła uwagę nauczycielka.
— Dlaczego? — indagował Tadzio, rozsiadłszy się wygodniej na kolanach swej opiekunki i podnosząc ku niej zalane łzami, pytające oczęta. — Dlaczego „łgarstwo“ ma być gorsze niż „nieprawda“, powiedz mi? Łgarstwo — to nawet krótsze słowo.
— Ale ordynarne. Mali chłopcy nie powinni wyrażać się ordynarnie.
— Strasznie dużo jest takich rzeczy, których mali chłopcy nie powinni robić. Nigdy nie myślałem, że jest tego tyle. Szkoda, że brzydko jest mówić łgar... kłamstwa, bo to bardzo wygodnie. Ale nie będę tego mówił więcej. Tylko powiedzcie, jaką karę dostanę za to, co dziś zrobiłem?
Ania prosząco spojrzała na Marylę.
— Nie chciałabym zbyt surowo postąpić z dzieckiem — odpowiedziała cicho Maryla. — Nikt mu widocznie nie powiedział, że źle jest kłamać, a dzieci Sprottów były demoralizującem towarzystwem. Biedna Marja była zbyt cierpiącą, żeby zająć się jego wychowaniem, a trudno wymagać, aby sześcioletnie dziecko odczuwało instynktem co złe, a co dobre. Musimy zgodzić się na to, że mały nie ma żadnych dobrych zasad, i zacząć wychowanie od początku. Jednak dzisiejszy figiel nie może mu ujść bezkarnie. Nie widzę innej kary, jak zapakować go do łóżka bez kolacji, ale stosowałyśmy to już zbyt często. Może ty co wymyślisz, Aniu? Masz przecież taką bujną wyobraźnię.
— Ale kary to wstrętna rzecz, a ja lubię wyobrażać sobie tylko miłe sytuacje — rzekła Ania, pieszcząc Tadzia. — Poco wyobrażać sobie przykrości, jeśli i tak jest ich tyle w życiu?
Ostatecznie, Tadzio, jak zwykle, powędrował do łóżka z nakazem, by pozostał w niem do następnego południa. Widocznie rozmyślania nie pozwoliły mu zasnąć, bo gdy po godzinie Ania weszła do swego pokoju, zawołał ją cichutko. Zastała go siedzącego w łóżeczku z główką wspartą na rączkach.
— Aniu — spytał uroczystym tonem. — Czy nikt nie powinien mówić łgar... kłamstw? Powiedz mi?
— Nikt, oczywiście.
— Ani dorośli?
— Rozumie się.
— W takim razie — rzekł Tadzio stanowczo, — Maryla jest kłamczuch. I jest gorsza ode mnie, bo ja nie wiedziałem, że to brzydko, a ona wie!
— Tadziu, Maryla nie kłamie nigdy — zawołała Ania z oburzeniem.
— Właśnie, że skłamała. We wtorek powiedziała mi, że jeśli codzień wieczorem nie zmówię pacierza, zdarzy mi się coś okropnego. A ja, żeby się przekonać, co też się stanie, już od tygodnia nie mówię pacierza... I nic się nie stało — zakończył tonem rozczarowania.
Ania omal nie wybuchnęła szalonym śmiechem. Opanowała się jednak, chcąc wobec malca uratować powagę Maryli.
— Jakto, Tadziu — rzekła z naciskiem — przecież zdarzyło ci się coś strasznego dziś właśnie.
Tadzio spojrzał na nią powątpiewająco.
— Pewnie myślisz pójście spać bez kolacji — rzekł pogardliwie, — ale to nie jest straszne. Przecież, że tego nie lubię, lecz od czasu, gdy tu jestem, tyle razy mi się to już zdarzyło, że się przyzwyczaiłem. A wy nic na tem nie oszczędzacie, bo jem dwa razy więcej na śniadanie.
— Nie mam na myśli twego chodzenia spać bez kolacji, ale to, że skłamałeś dzisiaj. A widzisz, Tadziu, skłamać jest dla dziecka najgorszą rzeczą, jaka mu się może przytrafić... prawie najgorszą. A więc Maryla powiedziała ci prawdę.
— Ale ja myślałem, że to będzie jakiś wypadek — protestował Tadzio.
— Maryla nie odpowiada za to, coś ty myślał. Nietylko wypadki, ale i brzydkie postępki bywają straszne!
— A jednak to było okropnie zabawne, kiedyście z Marylą zaglądały do studni — odparł niepoprawny Tadzio.
Ania zachowywała powagę w czasie całej rozmowy, lecz z chwilą, gdy się znalazła na dole w bawialni, padła na kanapę, śmiejąc się, aż ją boki rozbolały.
— Mogłabyś mi też powiedzieć, co cię tak ubawiło — rzekła Maryla z pewną urazą. — Ja niewiele miałam dziś powodu do śmiechu.
— Ale uśmiejesz się, gdy ci to opowiem — zapewniła Ania. I naprawdę, Maryla śmiała się serdecznie, co dowodziło niezbicie, jak bardzo się zmieniła od czasu zaadoptowania Ani. Ale po chwili ciężko westchnęła.
— Być może, że nie należało mu tego mówić, chociaż słyszałam kiedyś, jak nasz pastor w ten sposób przemawiał do dziecka. Tadzio wyprowadził mnie jednak z równowagi owego wieczoru, gdyś była na koncercie w Carmody a ja sama układałam go do snu. Wyobraź sobie, dowodził, że nie warto mówić pacierza, dopóki jest dzieckiem, bo Pan Bóg na dzieci i tak nie zwraca uwagi. Aniu, doprawdy nie wiem, co my poczniemy z tym malcem? Pierwszy raz w życiu widzę taki okaz — ręce mi opadają.
— O, nie mów tego, Marylo. Przypomnij sobie, jaką ja byłam, gdyście mnie przygarnęli.
— Ty nigdy nie byłaś złą... nigdy. Przekonywam się o tem teraz, gdy mam do czynienia z prawdziwie złem dzieckiem. Chociaż nieraz zawiniłaś, pobudki twoich czynów były zawsze dobre. Tadzio zaś ma niedobry charakter.
— Nie wierzę, żeby tak było. To tylko figle. U nas jest zbyt spokojnie. Chłopiec nie ma rówieśników, brak mu zajęcia. Towarzystwo cichej, grzecznej Toli nie może mu wystarczyć. Czyby nie było dobrze posłać naszą parkę do szkoły?
— O nie — rzekła Maryla stanowczo. — Mój ojciec zawsze mawiał, że nie powinno się zamykać dziecka w czterech ścianach szkoły, dopóki nie skończy lat siedmiu. Pan Allan jest tegoż zdania. Niechaj bliźnięta uczą się trochę w domu; ale do szkoły pójdą za rok dopiero.
— A więc spróbujemy wychowania domowego — zawołała Ania wesoło. — Mimo wszystkich swych wad Tadzio jest słodki bąk. Czy można go nie kochać? Wstyd mi się przyznać, ale, uczciwie mówiąc, kocham Tadzia więcej niż Tolę, mimo, że jej nie mam nic do zarzucenia.
— Coprawda, ze mną jest to samo — zwierzyła się Maryla, — a to niesłusznie, bo Tola jest najlepszem dzieckiem. Nie sprawia nam kłopotu — nie odczuwa się prawie jej obecności w domu.
— Tola jest zbyt dobra — rzekła Ania. — Zachowywałaby się równie dobrze, gdyby się nią nikt nie zajmował. Urodziła się już dobrze wychowaną, więc nas nie potrzebuje, a wydaje mi się — zakończyła Ania, stwierdzając życiową prawdę — że najbardziej kochamy tych, którzy nas potrzebują. Tadziowi jesteśmy potrzebne.
— O, jemu jest niejedno potrzebne — zgodziła się Maryla. — Małgorzata Linde powiedziałaby, że przedewszystkiem dobre lanie!