Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Zielonego Wzgórza Część I-sza |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsztajnowa |
Tytuł orygin. | Anne of Green Gables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I-sza Cała powieść |
Indeks stron |
Dzień był już jasny, kiedy Ania zbudziła się i, siadłszy na łóżku, ze zdumieniem spojrzała na okno, przez które płynął strumień wesołych promieni słonecznych, a poza niemi coś niezmiernie lekkiego a białego powiewało ku błękitnemu niebu.
Przez chwilę nie pamiętała, gdzie się znajduje. Ogarnęło ją uczucie niewymownej radości, lecz prawie natychmiast zjawiło się straszne przypomnienie, i... radość zamarła. Była na Zielonem Wzgórzu, a musi z niego wyjechać i wrócić tam, skąd przybyła. Nie chcieli jej tu zatrzymać, dlatego, że nie była chłopcem!
Lecz był to poranek i wszakże tu, przed jej oknem, stała cudna kwitnąca wiśnia. Jednym skokiem dziewczyna znalazła się poza łóżkiem. Pchnęła okno, które zaskrzypiało leniwie i ciężko, jakby już dawno nie otwierane, co też było istotnie.
Ania uklękła i spoglądała w ten jasny czerwcowy poranek oczami pełnemi zachwytu. Ach, czyż to nie było piękne? Czyż to nie było urocze miejsce? Gdybyż mogła tu pozostać! Postara się wyobrazić to sobie! Tutaj oto jest szerokie pole dla jej wyobraźni!
Ogromna wiśnia rosła tuż blisko, aż gałęzie jej dotykały domu; a kwiaty osypały drzewo tak obficie, że zakryły całkiem liście. Po obu stronach dworku roztaczały się sady, jeden pełen jabłoni, drugi drzew wiśniowych, osypanych kwieciem. Trawniki były żółte od lwich paszczęk. Dalej w ogrodzie krzaki uginały się pod olbrzymiemi kiściami fioletowo-liljowych bzów. Świeży wietrzyk poranny podnosił upajającą woń ich ku oknu pokoiku Ani.
Poza ogrodami, hen ku dolinie, ciągnęły się zielone łąki, pokryte soczystą koniczyną. Tam właśnie toczył się strumyk i rosły młode brzózki. Ich smukłe, białe pnie wznosiły się ponad bogate podszycie puszystych paproci, mchów i traw rozmaitego rodzaju. Dalej ciągnęło się wzgórze, przystrojone ciemną zielenią sosen i jodeł. Poprzez niewielką szczelinę wśród drzew zerkało ku Ani okno facjatki owego szarego domku, który była widziała po drugiej stronie „Jeziora lśniących wód“.
Nieco dalej na lewo znajdowały się stajnia, spichrz i inne zabudowania gospodarskie, a z drugiej strony, poza zielonemi łąkami można było widzieć lśniące, szafirowe morze.
Ania, spojrzeniem pełnem uwielbienia piękna, wchłaniała chciwie wspaniały krajobraz. Biedne dziecko widziało w swem życiu tak mało pięknych widoków! A to, co ujrzała w tej chwili, przechodziło jej najbujniejsze nawet marzenia!
Klęczała, zapomniawszy o całym świecie, zapatrzona tylko w owe cuda wokoło siebie, gdy nagle uczuła czyjąś dłoń na swem ramieniu. Weszła Maryla, niezauważona przez małą marzycielkę.
— Czas, abyś już była ubrana — rzekła krótko.
Maryla nie wiedziała jak przemawiać do tego dziecka, a z powodu tej nieświadomości, która jej ciężyła, pomimo woli bywała szorstką.
Ania zerwała się z głębokiem westchnieniem.
— Ach! czyż to nie cudowne! — rzekła, ręką wskazując jasny świat poza oknem.
— Owszem, drzewo jest bardzo duże — odpowiedziała Maryla — i ślicznie kwitnie. Lecz owocu daje mało, przytem jest on drobny i robaczywy.
— Ach, ja nie mówię specjalnie o tem drzewie, pomimo że w tej chwili kwitnie wspaniale. Mam na myśli wszystko, ogród i sad, i strumyk, i las, cały ten wielki świat... Czy się pani nie wydaje, że właśnie w taki poranek kochamy cały świat? Słyszę aż tutaj śmiech strumyka. Może pani zauważyła, że strumienie są zawsze wesołe? Śmieją się zawsze! Nieraz zimową porą słyszałam, jak śmiały się pod lodem. Cieszę się bardzo, że w pobliżu Zielonego Wzgórza jest strumień. Pani myśli zapewne, że powinnoby mi to być obojętne wobec tego, iż tu nie zostanę? Ale tak nie jest... Jeśli nawet nigdy już nie zobaczę tego strumyka, zachowam o nim przyjemne wspomnienie. Dziś nie jestem pogrążona w otchłani rozpaczy, o nie... Nigdy rano tam nie bywam... Czyż to nie cudnie, że bywają poranki? Właśnie wyobrażałam sobie, że to jednak mnie oczekiwaliście i że ja tu zostanę na zawsze, na zawsze... Najgorsze jednak z tych wyobrażanych rzeczy jest to, że przychodzi chwila w której trzeba przerwać marzenie, a wtedy wszystko pryska...
— Najlepiej byłoby, gdybyś się ubrała i zeszła, zamiast siedzieć tu i marzyć — zauważyła Maryla, gdy udało jej się wtrącić słówko. — Śniadanie czeka. Umyj się i uczesz porządnie! Okno zostaw otwarte i wyłóż pościel do wietrzenia. Pośpiesz się, proszę.
Ania potrafiła się widocznie śpieszyć, gdyż po dziesięciu minutach była już na dole, świeżo umyta, z włosami splecionemi, starannie ubrana, zadowolona, że posłusznie spełniła rozkazy Maryli. Aby być sprawiedliwym; należy dodać, że jednak zapomniała wyłożyć pościel do wietrzenia.
— Dziś jestem porządnie głodna — rzekła, siadając na krześle, wskazanem jej przez Marylę. — Tak się cieszę, że dziś słoneczny ranek. Chociaż lubię też dżdżyste poranki. Każdy poranek jest piękny, prawda? Nigdy nie wiemy, co nas spotka w ciągu dnia. Mamy więc tyle pola dla wyobraźni. Cieszę się jednak, że deszcz nie pada, bo łatwiej jest znieść zmartwienie w słoneczny dzionek. A dziś mam wielką troskę do dźwigania... Łatwo jest czytać o czyjemś nieszczęściu i wyobrażać sobie, że mybyśmy potrafili znieść je po bohatersku, lecz kiedy się ono na nas istotnie wali, to nie łatwo, prawda?
— Zmiłuj się, przestań paplać — rzekła Maryla. — Stanowczo, dziewczynka nie powinna tak dużo mówić.
Po tej uwadze Ania zamilkła uporczywie, aż milczenie jej, jako wymuszone, irytowało Marylę. I Mateusz nic nie mówił, co było zresztą stałym jego zwyczajem, — śniadanie więc minęło w zupełnej ciszy.
Powoli Ania wpadała w coraz większą zadumę, jadła machinalnie, a oczy jej utkwione były nieruchomo w obłoki, płynące za oknem. Marylę raziło to coraz więcej. Doznawała niemiłego uczucia, że podczas gdy to dziwne dziecko siedziało przy stole, duszyczka jego biegała w dalekich przestworzach na skrzydłach fantazji. Któż zgodziłby się mieć stale obok siebie taką istotę?
Ale — dziw nad dziwy! — Mateusz pragnąłby ją zatrzymać. Maryla czuła, że pragnie on tego zarówno silnie dziś rano, jak pragnął wczoraj wieczorem i że nadal będzie sobie tego życzył, Taka była natura Mateusza. Potrafił wbić sobie coś do głowy, trzymać się tego z zacięciem i trwać w upartem milczeniu, które mówiło więcej, niż gdyby powtarzał swoje zdanie od rana do nocy.
Po śniadaniu Ania ocknęła się z zadumy i spytała, czyby nie mogła zmyć naczynia.
— Czy umiesz porządnie i czysto zmywać? — spytała nieufnie Maryla.
— O-o! tak. Chociaż lepiej potrafię dzieci niańczyć. Mam doświadczenie pod tym względem. Szkoda, że tu niema maleństw, którychbym mogła doglądać.
— Ja nie żałuję tego. Ty jedna sprawiłaś nam już zbyt wiele kłopotu. Nie mam pojęcia, co począć z tobą. Mateusz jest istotnie dziwak, śmieszny dziwak!
— Mnie wydaje się on bardzo miłym — zauważyła Ania z wyrzutem. — Nie twierdził wcale, że ja dużo mówię. Przeciwnie, zdawało mi się, że jest temu rad. Zaledwiem go zobaczyła, uczułam, że to będzie dusza powinowata.
— Jesteście oboje dziwacy, jeśli to nazywasz powinowatą duszą — sarknęła Maryla. — Owszem, możesz zmyć naczynia. Nie żałuj gorącej wody i wytrzyj dokładnie. Mam dziś rano zajęcia po uszy, gdyż popołudniu jadę do Białych Piasków pomówić z panią Spencer. Pojedziesz ze mną, tam postanowimy, co z tobą zrobić. Gdy skończysz zmywać, pójdziesz na górę sprzątnąć swój pokoik.
Ania zmyła i wytarła starannie szklanki i talerze, co nie uszło bystrego oka Maryli. Mniej zręcznie potrafiła zasłać łóżko; nie przywykła bowiem do układania wielkich poduszek. Wreszcie doprowadziła łóżko do porządku. Maryla, chcąc jej się pozbyć, kazała jej pójść i na własną rękę znaleźć sobie jakąś rozrywkę.
Ania wybiegła uśmiechnięta, z błyszczącemi oczami. Lecz już na progu zatrzymała się, nagle cofnęła i, powracając, usiadła przy stole. Wyraz zachwytu znikł zupełnie z jej twarzyczki.
— Cóż się stało? — spytała Maryla.
— Nie mam odwagi wyjść — rzekła Ania tonem męczennika, wyrzekającego się rozkoszy ziemskich. — Jeśli tu nie pozostanę, pocóż mam pokochać Zielone Wzgórze? A przecież, gdy się teraz zapoznam z brzózkami, z sadem, z kwiatami i ze strumykiem, nie potrafię ich nie pokochać! Już i tak jest ciężko, pocóż ma być gorzej jeszcze? Tak bardzo pragnęłabym wyjść do ogrodu; zdaje mi się, że wszystko woła: Aniu, Aniu! chodźże do nas! Chciałybyśmy mieć towarzyszkę zabaw, Aniu, Aniu! Lecz lepiej będzie, gdy nie wyjdę. Pocóż kochać coś, z czem trzeba pożegnać się wkrótce! A trudno powstrzymać się od kochania, prawda? Dlatego to cieszyłam się tak bardzo, że będę tu mieszkała. Zdawało mi się, że znajdę u was tak wiele do pokochania i nic mi w tem nie przeszkodzi... Ale krótki sen minął! Obecnie jestem już prawie zrezygnowana, a lękam się, że gdy wyjdę, żal znowu mnie ogarnie i smutek wróci! Jak się nazywa ten kwiat w doniczce, na oknie?
— Jest to fuksja.
— O, nie o tę nazwę mi chodzi. Mam na myśli imię, któreście wy jej dali. Czy pani jej nie przezwała inaczej? Możebym ja mogła? Nazwałabym ją Jutrzenką! Pozwól mi pani nazywać ją tak, dopóki będę tutaj.
— Ależ, dobrze, jeśli ci to sprawia przyjemność. Powiedz jednak, czy ma sens nadawanie imion kwiatom?
— Owszem, ja lubię dawać pieszczotliwe nazwy wszystkiemu, nawet kwiatom. Uważam, że wtedy są więcej do ludzi zbliżone. Skąd wiemy, czy fuksji nie jest przykro, że nazywają ją tylko fuksją? Pani także nie chciałaby zawsze nazywać się tylko kobietą. Ja będę mówiła Jutrzenka. Tej wielkiej wiśni pod mojem oknem dałam już imię dziś rano. Nazwałam ją Królową śniegu, dlatego że jest biała. Prawda, że ona niezawsze stoi w kwiecie, ale można sobie wyobrazić, że zawsze; czy nie?
— Nigdy w życiu nie widziałam ani nie słyszałam nic podobnego — mruczała Maryla, schodząc do piwnicy po kartofle. — Ona jest naprawdę niezwykła, tak jak Mateusz mówi. Sama zaczynam się niepokoić, co jeszcze powie. Myślę, że wkrótce oczaruje i mnie, bo Mateusza niewątpliwie zaczarowała. Przypominam sobie spojrzenie, jakie mi rzucił, odchodząc. Wyrażało ono wszystko, co przemyślał ostatniej nocy. Wołałabym, żeby był taki, jak inni mężczyźni i wypowiadał otwarcie swe zdanie. Wtedy możnaby z nim pogadać i wyperswadować mu niejedno. Ale co zrobić z mężczyzną, który tylko patrzy?
Tymczasem Ania znowu pogrążyła się w zadumie, oparłszy twarzyczkę na dłoniach i utkwiwszy wzrok w obłokach. Maryla pozostawiła ją tak, dopóki nie zasiedli do obiadu.
— Czy będę mogła dostać po obiedzie kabrjolet i klacz, Mateuszu? — spytała brata.
Mateusz skinął głową potwierdzająco i smutnym wzrokiem spojrzał na Anię. Maryla pochwyciła to spojrzenie i rzekła sucho:
— Chcę pojechać do Białych Piasków, by załatwić tę sprawę. Zabiorę Anię, aby pani Spencer mogła natychmiast odesłać ją do Nowej Szkocji. Herbatę dla ciebie pozostawię na kominku. Powrócę do domu na czas dojenia.
Mateusz milczał i Maryla miała wrażenie, że napróżno traciła czas na tłumaczenie się. Niema nic bardziej irytującego nad mężczyznę, który nie odpowiada... z wyjątkiem kobiety nie odpowiadającej.
W godzinę potem Mateusz założył klacz do kabrjoletu i Maryla z Anią wsiadły natychmiast. Mateusz otworzył wrota przed niemi, a kiedy powoli wyjeżdżały, rzekł głośno niewiadomo do kogo:
— Mały Janek Buot był tutaj dziś rano. Powiedziałem mu, że umówię się z nim na lato.
Maryla nie odrzekła ani słowa, lecz tak mocno śmignęła biedną klacz, że ta, nieprzywykła do podobnego obchodzenia się z nią, ruszyła galopem. Ale Maryla raz jeszcze spojrzała poza siebie. Za furtką stał oparty o płot Mateusz, poważnym, lecz smutnym wzrokiem spoglądając za odjeżdżającemi.