Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.

Historja Ani.

— Wie pani — mówiła Ania z ufnością — mam zamiar cieszyć się tą przejażdżką. Wiem z doświadczenia, że prawie zawsze można być zadowolonym, o ile się tego naprawdę pragnie. Tylko należy pragnąć szczerze. Więc jadąc, nie będę myślała ani o Domu Sierot, ani o tem, że tam wrócę. Będę myślała jedynie o przejażdżce. O, niechże pani spojrzy, oto zakwitła już dzika różyczka! Czy nie cudna? Czy pani nie uważa, że przyjemnie jest być różą? Gdyby też róże mogły mówić! Jestem pewna, że opowiadałyby najmilsze rzeczy. A czy barwa czerwona nie jest najpiękniejsza w świecie? Lubię ją nadewszystko, lecz nie mogę jej używać. Osoby rude nie powinny przecież ubierać się czerwono... nawet w wyobraźni. Czy pani przypadkiem nie słyszała o tem, że ktoś w dzieciństwie miał rude włosy, które zmieniły barwę, gdy dorósł?
— Nie, nie mogę sobie tego przypomnieć — odpowiedziała surowo Maryla. — Co się zaś ciebie tyczy, nie przypuszczam, aby taka zmiana była możliwa.
Ania westchnęła.
— Znowu jedna nadzieja pogrzebana... Życie moje jest prawdziwym cmentarzem nadziei. Przeczytałam kiedyś to zdanie w jednej z książek i odtąd pocieszam się niem, ile razy doznaję jakiegoś rozczarowania.
— Chciałabym wiedzieć, co stanowi tę pociechę? — rzekła Maryla.
— To, że wyrazy te brzmią romantycznie i elegancko, jak gdybym była bohaterką jakiejś powieści. Szalenie lubię wszystko, co romantyczne, a cmentarz pogrzebanych nadziei jest chyba czemś najbardziej romantycznem... Prawie że rada jestem, iż go posiadam. Czy będziemy jechały przez „Jezioro lśniących wód?“
— Nie, przejeżdżamy przez staw Barrych, bo zapewne o nim mówisz. Pojedziemy wybrzeżem morskiem.
— Wybrzeże morskie! ślicznie brzmi — rzekła Ania zamyślona. — Ciekawam, czy jest równie piękne, jak się zowie. Gdy pani powiedziała „wybrzeże morskie“, widziałam w myśli taki prześliczny obraz! Białe Piaski to także ładna nazwa! Ale nie taka ładna jak Avonlea. Avonlea brzmi cudnie, zupełnie jak muzyka! Jak daleko do Białych Piasków?
— Pięć mil. Wobec tego, że będziesz zapewne bezustannie mówiła, mów przynajmniej do rzeczy i opowiedz mi wszystko, co wiesz o sobie.
— O, to, co wiem o sobie, nie jest naprawdę godne opowiadania. Lecz gdyby mi pani pozwoliła opowiedzieć to wszystko, co zmyślam o sobie i co sobie wyobrażam, bezwątpienia zajęłoby to panią daleko więcej.
— Dziękuję bardzo! Żadnych bajek z wyobraźni! Trzymaj się samych faktów. Zacznij od początku. Gdzie się urodziłaś i ile masz lat?
— W marcu skończyłam jedenaście — rzekła Ania z westchnieniem, pełnem rezygnacji. — Na świat przyszłam w Bolingbroke, w Nowej Szkocji. Ojciec mój nazywał się Walter Shirley i był nauczycielem w Wyższej Szkole. Matka nazywała się Berta. Czy Berta i Walter to nie ładne imiona? Ja się tak bardzo cieszę, że rodzice moi mieli piękne imiona. Przecież to byłoby okropne, gdyby mój ojciec nazywał się... powiedzmy naprzykład, Jedeniak?
— Sądzę, że to wszystko jedno, jak się kto zowie. Chodzi jedynie o to, jaki ma charakter — wtrąciła Maryla, uważając za odpowiednie wystąpić z morałem.
— Ha, nie wiem — odrzekła Ania w zamyśleniu. — Coprawda, czytałam kiedyś, że jeśliby nawet róża miała inne imię, pachniałaby równie rozkosznie, ale trudno mi w to uwierzyć. Sądzę, że nie byłaby tak wspaniała, gdyby się nazywała pokrzywą lub kapustą. Pewnie, że mój ojciec byłby równie miłym człowiekiem, gdyby się nazywał Jedeniak... ale byłoby mu z tem ciężko. Matka moja była także nauczycielką w Wyższej Szkole, ale kiedy wyszła za mąż za mego ojca, rzuciła posadę, rozumie się. Przecież mąż potrafi sam dać utrzymanie... Pani Tomas zwykła była mówić, że była to para smarkaczy, w dodatku biednych, jak myszy kościelne. Zamieszkali w maleńkim żółtym domku w Bolingbroke. Nigdy nie widziałam tego domku lecz wyobrażałam go sobie po tysiąc razy. Wokoło okna wił się niewątpliwie groszek pachnący, ganeczek otoczony był bzem, a konwalijki rosły na trawniku. W oknach były firanki muślinowe, bo firanki muślinowe nadają domowi pewien ton. Urodziłam się właśnie w tym domku. Pani Tomas mówiła, że byłam najszkaradniejszem dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziała. Sama skóra i kości, no i oczy! Ale podobno matka moja twierdziła, że byłam piękna. Myślę, że chyba matka umie lepiej osądzić, niż biedna posługaczka, co przychodzi do szorowania, czy nie? W każdym razie zadowolona jestem, żem się matce podobała. Byłoby mi bardzo ciężko, gdybym wiedziała, że doznała rozczarowania z mego powodu, bo wkrótce potem umarła nieboraczka. W trzy miesiące po mojem urodzeniu umarła na gorączkę. Jakże żałuję, że nie żyła przynajmniej tak długo, bym mogła wołać na nią „mamo“... Jak to musi być miło mówić „mamo“. Ojciec umarł w cztery dni po niej, także na gorączkę. Odtąd nie miałam już rodziców i, jak pani Tomas opowiadała, nie wiedziano, co ze mną począć. Widzi pani, już wtedy nikt mnie nie chciał. Takie widocznie było moje przeznaczenie...
Rodzice moi przybyli z bardzo daleka i było ogólnie wiadomem, że nie mieli na miejscu żadnych krewnych. Wreszcie pani Tomas powiedziała, że mnie weźmie, chociaż była uboga i miała męża pijaka. Karmiła mnie flaszką. Czy pani nie wie, od czego to zależy, że ludzie karmieni flaszką mają być lepsi od innych? Bo ilekroć uczyniłam coś złego, pani Tomas mówiła tonem wyrzutu, że nie rozumie jak mogę być tak niegodziwa, skoro zadała sobie tyle pracy, karmiąc mnie flaszką.
Państwo Tomas przeprowadzili się z Bolingbroke do Merysville. Pozostawałam u nich do ósmego roku życia. Pomagałam piastować dzieci, a było ich czworo, młodszych ode mnie. Niech mi pani wierzy, że to była praca nielada... Aż tu razu jednego pan Tomas wpadł pod koła pociągu i został zabity. Matka jego ofiarowała się, że przyjmie pod swój dach wdowę z dziećmi, ale mnie wziąć nie chciała. Znowu zostałam bez dachu, a pani Tomas nie miała pojęcia, co ze mną zrobić.
Wtedy to zjawiła się niejaka pani Hamond, mieszkająca dalej, nad rzeką, a widząc, że umiem zajmować się małemi dziećmi, postanowiła zabrać mnie do siebie. Odtąd więc zamieszkałam w małej chatce pośród gęstego, ciemnego lasu. Była tam straszna pustka. Jestem pewna, że nie wyżyłabym tam nigdy, gdybym nie posiadała swej wyobraźni. Pan Hamond pracował w niewielkim tartaku, a pani Hamond miała ośmioro dzieci. Trzy razy z rzędu miała bliźnięta. Kocham bardzo dzieci, ale bliźnięta trzy razy z kolei... to już za wiele. Powiedziałam to pani Hamond bardzo stanowczo, kiedy ostatnia para przyszła na świat. Tak strasznie bolały mnie ręce od tego wiecznego bujania tych dzieci...
W tym lesie nad rzeką mieszkałam całe dwa lata, aż wreszcie pan Hamond umarł, a pani zwinęła gospodarstwo. Dzieci swe rozdała krewnym, sama zaś powróciła do Stanów Zjednoczonych. Mnie nikt nie chciał wziąć, więc odesłano mnie do Domu Sierot w Hopetown. Ale i w przytułku nie chcieli mnie przyjąć. Odpowiedzieli, że mają przepełnienie. Jednakże musieli, bo gdzież miałam się podziać? Spędziłam tam cztery miesiące do dnia przybycia pani Spencer.
Westchnieniem, jakby ulgi, Ania zakończyła swe opowiadanie. Widocznie nieprzyjemnie było jej wspominać swe losy w świecie, który jej nigdy nie pragnął.
— Czy chodziłaś kiedy do szkoły? — spytała Maryla, kierując klacz nad brzeg morza.
— Niewiele. Uczęszczałam do niej ostatniego roku mego pobytu u pani Tomas. Kiedy mieszkałam nad rzeką, szkoła była tak oddalona, że w zimie droga do niej stawała się niemożliwą, w lecie zaś dzieci mają wakacje, pozostawała więc na naukę tylko jesień i wiosna. Ale w Domu Sierot, rozumie się, uczęszczałam do szkoły. Umiem płynnie czytać, umiem na pamięć wiele pięknych poezyj, np.: „Bitwa pod Hohenlinden", „Dziewica jeziora“. Ach, jak ja lubię takie poezje, od których dreszcz przejmuje człowieka. Muszę przyznać, że niektóre takie pieśni znajdowałam w piątej części Wypisów, ale ja uczyłam się z czwartej. Jednak starsze dziewczęta pożyczały mi jej do czytania.
— Czy te kobiety, pani Tomas i pani Hamond, były dobre dla ciebie? — spytała Maryla, patrząc ukradkiem na Anię.
— O-o-o! — zająkała się Ania. I twarzyczkę jej oblał nagle szkarłatny rumieniec. Widocznie była zakłopotana. — Z pewnością miały ten zamiar... chciały być możliwie dobre i sprawiedliwe. A jeśli ludzie chcą, to przecież nie można brać za złe, że nie zawsze im się to udaje. Przecież i one same miały ciężkie życie... Czyż to nie straszne, taki mąż, co bezustannie pije? Albo czyż nie trzeba świętej cierpliwości, żeby mieć bliźnięta trzy razy z kolei? Jednak jestem pewna, że chciały być dobre względem mnie.
Milcząc, dziewczynka zatonęła w podziwianiu wybrzeża; Maryla nie stawiała więcej pytań, w roztargnieniu trzymała lejce, podczas gdy rozmaite myśli krążyły po jej głowie.
Nagle ogarnęła ją litość dla tego dziecka. Jakież ubogie, pozbawione miłości miało ono życie... życie ciężkiej pracy, ubóstwa i sieroctwa! Bo Maryla była dość inteligentna, aby w opowiadaniu dziewczynki umieć odczytać pomiędzy wierszami i odgadnąć prawdę. Nic dziwnego, że myśl o domu, nadzieja uzyskania rodziny wprawiła ją w taki zachwyt. Szkoda wistocie, że trzeba ją było odesłać do przytułku. Gdyby tak Maryla, idąc za niewytłumaczonym pomysłem Mateusza, zatrzymała ją? Niewątpliwie życzył on sobie tego, a dziewczynka wydawała się wistocie miłem, serdecznem stworzeniem.
— Mówi za wiele — pomyślała Maryla — ale możnaby to z niej wykorzenić. A zresztą w tem, co mówi, niema nic głupiego, ani prostackiego. Ma w sobie nawet coś pańskiego. Widocznie rodzice jej byli ludzie szlachetnych uczuć.
Wybrzeże morskie stawało się dzikie i puste. Naprawo rosły wielkie jodły, których nie zdołały złamać lata walki z wichrami morskiemi. Nalewo wznosiły się czerwone skały, tak stromo zawieszone nad wodą, że koń, nieco mniej spokojny i pewny siebie, byłby niejednokrotnie wstrząsnął nerwami jadących. Tuż u stóp skały leżały całe stosy kamieni, wypolerowanych i spłókanych do czysta przez fale morskie, lub błyszczały małe piasczyste zatoczki, zasiane lśniącym żwirem, niby klejnotami oceanu. Dalej rozpościerało się morze, błyszczące i szafirowe, a ponad niem uwijały się mewy, których silne skrzydła ciskały srebrne błyskawice w promieniach słońca.
— Czy morze nie jest czemś wspaniałem? — spytała Ania, budząc się z długiego milczenia. — Razu jednego kiedy byłam w Marysville, pan Tomas wynajął wielki omnibus i pojechaliśmy do morza o kilka mil dalej. Spędziliśmy tam cały dzień. Cieszyłam się każdą chwilą owego dnia, pomimo że musiałam pilnować dzieci. Wspomnieniami owej wycieczki żyłam długo, długo... Ale to wybrzeże jest piękniejsze od wybrzeża Marysville. A czy mewy nie są cudne? Czy pani nie chciałaby być mewą? Ja chciałabym bardzo... gdybym nie była człowiekiem, rozumie się. Jakże musi być miło zbudzić się o czerwonym wschodzie słońca, żeglować dzień cały w błękitnych przestworzach ponad morzem. A wieczorem powrócić do swego domu. Do własnego gniazda! Ach, ja to sobie wyobrażam cudnie!... Cóż to za olbrzymi dom tam przed nami?
— Jest to hotel w Białych Piaskach. Należy on do niejakiego pana Kirk, ale sezon jeszcze się nie zaczął. Przybywa tu na lato niezmiernie wiele Amerykanów. Zachwycają się tem wybrzeżem.
— Lękałam się, czy to nie dom pani Spencer — rzekła Ania smutnie. — Nie tęsknię doń wcale. Gdy tam przybędę, wszystko się dla mnie skończy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.