Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Co Maryla postanowiła.

Jednak niezadługo tam przybyły. Pani Spencer mieszkała w dużym żółtym domu, tuż pod Białemi Piaskami. Ucieszona niespodziewanemi odwiedzinami, z radością wybiegła na ganek.
— Drodzy, kochani ludzie! — zawołała. — Wcale się dziś was nie spodziewałam, ale jestem serdecznie rada. Wszak wyprzęgniemy klacz, Marylo? Jakże ty się miewasz, Aniu?
— Dziękuję, mam się dobrze — odrzekła Ania bez śladu uśmiechu.
Jakiś cień smutku padł na jej twarzyczkę.
— Zatrzymamy się na chwilę, więc klacz wypocznie — dodała Maryla. — Ale przyrzekłam Mateuszowi powrócić wcześnie. Widzi pani, zaszło tu jakieś nieporozumienie, i właśnie przyjechałam, aby rzecz wyjaśnić. Pisaliśmy do brata pani, aby w naszem imieniu zechciał panią prosić o przywiezienie nam chłopca z Domu Sierot. Zwróciliśmy mu uwagę, że chodzi nam o chłopca lat dziesięciu lub jedenastu...
— Czy być może, Marylo? — przerwała pani Spencer, zdumiona. — Wszakże Robert przysłał mi córeczkę swoją Nancy, z wiadomością, że pragniecie wziąć dziewczynkę... czyż nie, Florciu? — zwróciła się z zapytaniem do wchodzącej właśnie na schody córki.
— Ależ tak, bez wątpienia — potwierdziła Florcia stanowczo.
— Bardzo mi przykro — rzekła pani Spencer — że się tak stało, ale nie z mojej winy. Starałam się to załatwić jak najlepiej i byłam pewna, że postąpiłam wedle życzenia pani. Nancy jest nieznośny wiatrogłów. Ileż razy gniewałam się na nią za jej roztrzepanie.
— Coprawda, myśmy zawinili — rzekła Maryla z rezygnacją. — Należało osobiście to załatwić, a nie polecać ważnej sprawy posłom. Trudno, zaszła pomyłka i obecnie należy jedynie pomyśleć o sprostowaniu jej. Czy możemy odesłać małą do przytułku? Sądzę, że ją przyjmą, prawda?
— Przypuszczam — rzekła pani Spencer w zamyśleniu. — Ale może nie trzeba jej będzie wcale odsyłać. Wczoraj była u mnie pani Piotrowa Blewett[1] i bardzo żałowała że nie prosiła mnie o przywiezienie dla niej dziewczynki do pomocy w domu. Pani Blewett ma, jak wiadomo, liczną rodzinę i trudno jej niezmiernie utrzymać służącą. Ania będzie dla niej bardzo odpowiednim nabytkiem. Uważam to naprawdę za zrządzenie Opatrzności.
Maryla nie robiła teraz wrażenia osoby wierzącej, że Opatrzność wtrąciła się do tej sprawy. Wprawdzie była to znakomita sposobność pozbycia się zbytecznej sieroty, a jednak w tej chwili nie czuła najmniejszej wdzięczności dla tego losu.
Panią Piotrowa Blewett znała jedynie z powierzchowności, jako osobę chudą, kościstą i brzydką. Ale mówiono o niej, że jest „strasznie wymagającą gospodynią i wyzyskiwaczką“. Dziewczęta, porzucające służbę u niej, opowiadały niestworzone rzeczy o jej szyderskim tonie i wybuchach gniewu, jak również o dokuczliwości jej złych i krnąbrnych dzieci. Maryla poczuła jakby wyrzut sumienia na myśl wydania Ani na łaskę takich ludzi.
— Dobrze — rzekła obojętnie — wstąpię do niej i pomówię w tej sprawie.
— Ale czyż to nie pani Blewett we własnej osobie idzie aleją? — zawołała pani Spencer, wprowadzając gości z przedpokoju do bawialni, gdzie wionął na nich taki chłód, jak gdyby powietrze w przejściu przez ciemno-zielone, szczelnie zasunięte żaluzje straciło całe swe ciepło.
— Co za szczęśliwy traf! Możemy odrazu załatwić sprawę. Niechże pani siada na fotelu, panno Cutbert! A ty, Aniu, siądź na taburecie, tylko nie skub pokrowca? Dajcie mi wasze kapelusze. Florciu, pójdź, nastaw herbatę. Dobry wieczór, pani Blewett! Właśnie mówiłyśmy o życzeniu pani; jak to dobrze, że pani nadchodzi. Pozwolę sobie zaznajomić panie. Pani Blewett, panna Cutbert. Przepraszam was na chwilę! Zapomniałam powiedzieć Florci, by wyjęła rogaliki z pieca.
I pani Spencer wybiegła, podniósłszy przedtem zielone żaluzje. Ania siedziała milcząca i nieruchoma, z rękami złożonemi na kolanach, wpatrzona w panią Blewett.
Czyż naprawdę oddadzą ją do tej kobiety o kościstej twarzy i surowych oczach? Czuła, że łzy uwięzły jej w gardle, a oczy zaszły mgłą, ze strachem pomyślała, że nie potrafi powstrzymać się od płaczu.
Właśnie powróciła pani Spencer, zgrzana, lecz rozpromieniona, gotowa podjąć się rozstrzygnięcia każdej trudnej sprawy fizycznej lub umysłowej.
— Zaszło tu nieporozumienie co do tej dziewczynki — rzekła do pani Blewett. — Byłam pewna, że państwo Cutbert życzą sobie wziąć dziewczynkę na wychowanie. Tak mi powiedziano. Tymczasem oni prosili o przysłanie chłopca. Wobec tego, jeśli pani nie zmieniła od wczoraj zamiaru, dziewczynka ta byłaby dla niej, sądzę, bardzo odpowiednim nabytkiem.
Pani Blewett zmierzyła Anię spojrzeniem od stóp do głowy.
— Ile masz lat i jak się nazywasz? — spytała.
— Ania Shirley — odpowiedziało przerażone dziecko. — Mam lat jedenaście.
— Hm, nie wyglądasz na tyle. Ale jesteś pewnie zwinna. Mojem zdaniem, zwinni ludzie to najlepsi robotnicy. Jeśli cię wezmę, musisz się porządnie sprawować — być pilną, pracowitą, prędką i posłuszną. Mam nadzieję, że będziesz uczciwie spełniała swe obowiązki... A więc wezmę panno Cutbert. Pani się jej pozbędzie. Mój maleńki jest taki rozkapryszony, że brak mi już cierpliwości. Jeżeli pani sobie życzy, mogę ją natychmiast zabrać do siebie.
Maryla spojrzała na Anię i serce jej ścisnął jakiś dziwny ból na widok bladej twarzyczki, napiętnowanej wyrazem niemej rozpaczy, — rozpaczy małego, niewinnego stworzenia, widzącego się znowu w klatce bez sposobu wyjścia. Poczuła, że jeśli nie uczyni zadość błagalnej prośbie, zawartej w tem spojrzeniu, będzie ją ono prześladowało aż do śmierci. Przytem, nie lubiła pani Blewett. Oddać wrażliwe dziecko na niewolnicę tej kobiecie! Nie mogła wziąć na siebie odpowiedzialności za czyn podobny.
— Nie wiem jeszcze... — rzekła powoli. — Nie twierdzę, że nie chcemy jej bezwarunkowo zatrzymać. A nawet muszę przyznać, że brat mój życzy sobie, by została u nas. Właściwie przyjechałam tutaj, aby się dowiedzieć, w jaki sposób nieporozumienie to powstało... Teraz zdaje mi się, że najlepiej uczynię, gdy, powróciwszy do domu, raz jeszcze rozmówię się z Mateuszem. Nie mogę teraz postanowić nic ostatecznego bez jego zezwolenia. W razie jednak, gdy postanowimy jej nie zatrzymać, przywiozę ją lub odeślę do pani jutro wieczorem. Jeśli tego nie uczynię, znaczy, że pozostanie u nas. Czy pani się na to zgadza, pani Blewett?
— Muszę się zgodzić — odpowiedziała opryskliwie zapytana.
Podczas gdy Maryla to mówiła, zdawało się, że słońce znowu zajaśniało na twarzyczce Ani. Przedewszystkiem zgasł na niej wyraz rozpaczy, potem zakwitł lekki promień nadziei, a oczy zalśniły jak dwie gwiazdy poranne. Dziewczynka była jak przeistoczona, a kiedy po chwili tamte panie wyszły poszukać jakiegoś przepisu gospodarskiego, po który pani Blewett przybyła, Ania rozpromieniona przypadła do kolan Maryli.
— Ach, panno Cutbert, czy pani naprawdę powiedziała, że zatrzymacie mnie na Zielonem Wzgórzu? — szeptała bez tchu, jakgdyby ta cudna możliwość mogła się rozwiać od dźwięku głośnej mowy. — Czy pani naprawdę tak powiedziała? Czy może tylko jest to igraszką mojej wyobraźni?
— Sądzę, że dobrze byłoby, abyś się nauczyła trzymać na wodzy swą imaginację — rzekła Maryla sucho. — Wtedy potrafiłabyś rozróżnić rzeczywistość od przewidzeń, ręczę za to. Tak, właśnie tak powiedziałam. Ale niema w tem jeszcze nic pewnego i być może, iż ostatecznie pani Blewett cię zabierze. Z pewnością jesteś jej bardziej potrzebna, niż mnie.
— W takim razie wolałabym powrócić do Domu Sierot — wybuchnęła Ania. — Wszakże ona wygląda zupełnie jak... jak jaszczurka.
Maryla powstrzymała się od uśmiechu, uważając, że Anię należy złajać za podobną uwagę.
— Mała dziewczynka powinnaby się wstydzić wyrażać w ten sposób o starszej i obcej osobie — rzekła surowo. — Wracaj na swoje miejsce, zachowuj się spokojnie i trzymaj język na wodzy, jak dobrze wychowana dziewczynka.
— Postaram się o to i będę robiła wszystko, co mi pani każe. Tylko zatrzymajcie mnie! — prosiła Ania, wracając posłusznie na miejsce.
Gdy tegoż wieczoru powróciły do domu, Mateusz spotkał je na gościńcu. Maryla już zdala spostrzegła brata, chodzącego tam i z powrotem, i odgadła pobudki jego niepokoju. Przygotowana była na wyraz zadowolenia, jaki wyczytała w jego twarzy, gdy zobaczył, że powraca z Anią. Ale nie mówiła z nim o tej sprawie, dopóki nie znaleźli się sam na sam w podwórzu, przy dojeniu krów. Wtedy opowiedziała mu w krótkich wyrazach historję dzieciństwa Ani i wynik swej rozmowy z panią Spencer.
— Nie powierzyłbym nawet ulubionego psa tej babie Blewett — rzekł Mateusz z niezwykłą zaciętością.
— I ja jej nie lubię — przyznała Maryla — lecz mamy do wyboru: albo oddać Anię do niej, albo zatrzymać ją u nas. Jeśli więc ty, Mateuszu, pragniesz, by została, zgodzę się ostatecznie na to. Tak wiele zastanawiałam się nad tem, że wreszcie przywykłam do tej myśli. Wydaje mi się to w pewnym stopniu obowiązkiem... Nigdy nie wychowywałam dziecka, a z dziewczynką trudniejsza sprawa. Być może, iż popełnię niejeden błąd... Postaram się wszakże postępować słusznie... A więc co do mnie, zgadzam się, by została.
Ponura twarz Mateusza rozjaśniła się.
— Wiedziałem, że tak postąpisz, Marylo — rzekł. — Jest to takie miłe stworzenie...
— Lepiej byłoby, gdyby posiadała więcej praktycznego rozumu — odpowiedziała Maryla. — Postaram się, by go nabyła. Tylko pamiętaj, Mateuszu, nie wtrącać się do mojej metody postępowania. Wprawdzie stara panna nie umie może idealnie wychowywać dziecka, sądzę jednak, że potrafi to lepiej, niż stary kawaler. Najsłuszniej więc będzie, jeśli mnie zostawisz tę troskę. Gdybym nie potrafiła dać sobie rady, ty mi pomożesz.
— Ależ, rozumie się, Marylo, że będziesz postępowała, jak zechcesz — uspokajał Mateusz siostrę. — Tylko bądź dla niej dobrą i łagodną, nie psując jej bynajmniej... Wydaje mi się, że ona należy do tych istot, z któremi można wszystko przeprowadzić, o ile postępuje się z miłością.
Maryla sarknęła, aby wyrazić pogardę dla metody wychowania Mateusza i weszła do śpiżarni.
— Nie powiem jej dziś wieczór, że zostanie u nas — myślała, zajęta rozlewaniem mleka do dzieżek. — Biedna jej mózgownica pracowałaby tak żywo, że nie byłaby w stanie zasnąć. Tak, Marylo, dobrześ się urządziła! Czyś przypuszczała kiedykolwiek, że doczekasz się dnia, w którym weźmiesz dziecko na wychowanie? Wistocie zadziwiające! Lecz daleko dziwniejsze jest, że przyszło to do głowy Mateuszowi, tak bardzo nielubiącemu dziewczynek... Jakkolwiek się stało, podjęliśmy się trudnego zadania i Bóg wie, jaki będzie koniec przedsięwzięcia.








  1. Bliuet.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.