Anioł Pitoux/Tom II/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX
KOBIETY SIĘ MIESZAJĄ

W Wersalu dwór heroicznie znajdował się wobec ludu.
W Paryżu organizowano kawalerję ludową przeciwko dworowi.
Kawalerzyści błądzili po ulicach w łachmanach, z ręką na rękojeści pałasza lub na kolbie pistoletu, o pustych kieszeniach i żołądkach.
Kiedy w Wersalu pili zawiele, w Paryżu jedli, niestety, za mało.
Zawiele było wina w Wersalu.
Zamało było mąki w Paryżu.
Dziwna zapamiętałość; ciemne zaślepienie polityków. Robić kontr-rewolucję i wyzywać do bitwy zgłodniałych.
Historja w charakterze filozofa materjalistycznego, wie, że nigdy lud tak zapadłe się nie bije, jak kiedy nie ma co jeść.
Łatwo jednak było dostarczyć chleba ludowi, a wtedy chleb wersalski — nie wydałby mu się był tak gorzki.
Ale mąka nie przybywała. Z Corbeil tak daleko jest do Wersalu. Któżby przy królu i królowej chciał myśleć o Corbeil jakiemś?
Nieszczęściem, wskutek tego zapomnienia dworu, głód — widmo z trudnością usypiające, a budzące się bardzo łatwo, głód blady i niespokojny — ukazał się na ulicach Paryża. Zaczął bladą twarz swoją ukazywać przed szybami bogaczów i urzędników. Zaczął się przysłuchiwać na rogach ulic.
Mężczyźni pamiętają tyle krwi kosztujące zaburzenia, pamiętają Bastylję, pamiętają Foulona, Berthiera i Flesella, boją się, aby ich znowu nie nazwano zabójcami i czekają.
Ale kobiety, bolejące nad dziećmi, kobiety plączące nad dziećmi, które wołają: „chleba“! nad mężami ponurymi, którzy wyszedłszy rano, wracają wieczorem jeszcze smutniejsi i pochmurniejsi, i wreszcie nad sobą, kobiety chcą się mścić, chcą także służyć ojczyźnie.
Czyż wreszcie nie kobiety spowodowały pierwszy października w Wersalu? One też wywołają piąty października w Paryżu.
Gilbert i Billot byli w Palais-Royal, w kawiarni Foy.
Z kawiarni Foy wychodziły wszystkie projekta. Nagle drzwi zakładu się otwierają i ukazuje się w nich kobieta jakby szalona. Oskarża ona kokardy białe i czarne, które z Wersalu przeszły do Paryża, ogłasza niebezpieczeństwo publiczne.
Czy czytelnicy pamiętają co Charny powiedział niegdyś królowej?...
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — wtedy będzie źle dopiero, gdy się kobiety wmieszają!
Gilbert był tego samego zdania.
To też gdy spostrzegł mieszające się kobiety, wymówił tylko te dwa słowa do Billota:
— Do ratusza!
Po rozmowie z Gilbertem wskutek której Pitoux wrócił z małym Sebastjanem do Villers-Cotterets, Billot ślepo słuchał Gilberta, bo pojął, że jeżeli on jest siłą, Gilbert jest rozumem.
Wybiegli z kawiarni, przelecieli przez ogród Palais-Royal, przeszli dziedziniec Fontaines, i dotarli do ulicy Saint-Honoré.
W pobliżu Targowiska spotkali młodą dziewczynę, wychodzącą z ulicy Bourdonnais i bijącą w bęben.
Gilbert przystanął zdziwiony.
— Co to jest? — zapytał Billota.
— A co ma być! panie doktorze — odparł Billot. — Piękna ta dziewczyna bębni wcale nieźle.
— Zapewne zgubiła co — rzekł jakiś jegomość.
— Bardzo jest blada — zauważył Billot.
— Spytaj, o co jej chodzi!... — rzekł Gilbert.

— Hej! piękna dziewczyno! — zawołał Billot — czemu tak bębnisz?

Wziął go na ręce i podniósł
— Jeść mi się chce! — odparła piękna dziewczyna głosem drżącym i wycieńczonym.

I poszła dalej, bijąc w bęben.
Gilbert zrozumiał.
— O! o! to zaczyna być strasznem — powiedział.
I spojrzał uważniej na kobiety, podążające za dziewczyną.
Wszystkie były wynędzniałe, chwiejące się, zrozpaczone.
Niektóre od trzydziestu godzin nic nie jadły.
Wydawały okrzyki, tem groźniejsze, że słabe i z głodnych ust wychodzące:
— Do Wersalu! do Wersalu.
Po drodze łączyły się z niemi inne kobiety.
W tej chwili pędził powóz jakiś; dwie damy zeń wyjrzały i śmiać się zaczęły.
Orszak kobiecy przystanął. Kilkanaście kobiet rzuciło się do drzwiczek, wyciągnęły damy, i zabrały ze sobą Opór, trzy czy cztery potężne szturchańce złamały niebawem.
Za kobietami, postępował człowiek z rękami w kieszeniach.
Człowiek ten chudy i blady, o cienkiej i wysmukłej postawie, miał na sobie ubranie popielate, kamizelkę i spodnie czarne; na głowie kapelusz trójgraniasty wytarty, krzywo zasadzony na czoło.
Długa szpada obijała mu się o nogi chude ale sprężyste.
Szedł patrząc, słuchając, pożerając wszystko okiem przenikliwem, pod czarną brwią latającem.
— Ej! — rzekł Billot — tę figurę przy wszystkich zaburzeniach widziałem.
— To Maillard!... — rzekł Gilbert.
— A! to ten, co za mną poszedł po desce do Bastylji, zręczniejszy ode mnie, nie wpadł do rowu.
Maillard, zniknął za kobietami na zakręcie ulicy.
Billot miał ochotę pójść za jego przykładem, ale Gilbert pociągnął go do ratusza.
Wszystkie bandy manifestujące, zwracały się zawsze w tamtą stronę. Zamiast więc iść z biegiem rzeki, podążyli odrazu do jej ujścia.
Wiedziano o wszystkiem w ratuszu. Ale co to mogło obchodzić flegmatycznego Bailly i arystokratę Lafayetta, że sobie bębni jakaś kobieta.
Wyprzedzała karnawał i koniec.
Kiedy jednak poza tą kobietą, bijącą w bęben, ujrzano dwa czy trzy tysiące kobiet, kiedy po bokach tej grupy, zwiększającej się co chwila, stanęła znaczna liczba mężczyzn ponuro uśmiechniętych, a broń trzymających odpornie, kiedy pojęto, iż ci mężczyźni uśmiechają się ze zła, które uczynią kobiety, ze zła tem gorszego, że mu siła publiczna nie zapobiegnie, a siła prawna po fakcie go nie ukarze, zaczęto rozumieć całą ważność położenia.
Ci ludzie uśmiechali się, bo zło, którego oni uczynić nie śmieli, uczyni słabsza połowa rodzaju ludzkiego.
W pół godziny — dziesięć tysięcy kobiet zebrało się na palcu Greve.
Kobiety te widząc, że jest ich liczba dostateczna, ujęły się pod boki i rozmyślać zaczęły.
Nie było to rozmyślanie spokojne; radzącemi były po większej części kobiety z targowiska i nierządnice. Niektóre z nich były rojalistkami i zamiast wyrządzić coś złego królowi lub królowej, dałyby się zabić za nich. Słyszano odgłosy tej szczególniejszej rozprawy za rzeką, na cichych wieżach Notre-Dame. Widziała ona już tyle, a na jeszcze ciekawsze rzeczy patrzeć miała.
Rezultat narady był taki:
— Idźmy spalić ratusz z którego wychodzą szpargały o głód nas przyprawiające.
Rzeczywiście, sądzono wtedy w ratuszu sprawę piekarza, który chleb sprzedawał na fałszywą wagę.
Rozumie się, że im chleb droższy, tem korzystniejsze operacje tego rodzaju; ale im korzystniejsze, tem niebezpieczniejsze.
Zwyczajni operatorowie latarniowi, czekali pod latarnią na piekarza.
Straż ratuszowa, chciała ocalić nieszczęśliwego i używała wszystkich ku temu sił swoich. Ale spostrzeżono, że od niejakiego czasu, rezultat tych filantropijnych zabiegów nie bywał zadawalniający.
Kobiety rzuciły się na straż, przerwały ją, i wkroczyły do ratusza. I rabunek się rozpoczął.
Postanowiły wrzucić do Sekwany coby tylko znalazły, a palić na miejscu czegoby wynieść nie mogły.
Więc ludzi w wodę, a mury na ogień.
Było to wielkie zadanie.
Było wszystkiego potrosze w ratuszu.
Było trzystu wyborców.
Byli adjunkci.
Byli merowie.
— Zadługoby czasu trzeba, aby rzucać wszystkich tych ludzi do wody — woła jakaś kobieta, której było pilno widocznie.
— Zasługują na to!... — odpowiedziała inna.
— Ale czasu niema.
— Więc spalmy wszystko!: — wtrącił głos inny — to będzie najkrócej.
Poszukano pochodni a ognia, a potem aby nie tracić czasu zajęto się powieszeniem Leferre‘a d‘Ormesson‘a.
Szczęściem, że człowiek jakiś w popielatem ubraniu — przeciął sznur i d‘Ormesson spadł z wysokości siedemnastu stóp, stłukł sobie nogę ale odszedł kulejąc pośród śmiechu meger.
Nie byłby uszedł tak spokojnie, gdyby nie to, że pochodnie były już zapalone, a podpalaczki z pochodniami w ręku zbliżały się do archiwów. W dziesięć minut wszystko było w ogniu.
Nagle człowiek w popielatem ubraniu rzuca się i wyrywa kobietom gorejące głownie; kobiety opierają się, mężczyzna je bije pochodniami i kiedy ogień zajmuje spódnice, on gasi zajmujące się papiery.
Kto jest ten człowiek, co stawia opór dziesięciu tysiącom szalonych stworzeń?...
Dlaczego pozawalają mu rządzić... Powieszono do połowy Leferre‘a, powieszą w całości tego człowieka.
Kiedy tak rozumuje, chór wściekły grozi mu śmiercią, do groźby czyn się przyłącza.
Kobiety otaczają go i zarzucają mu sznur na szyję.
Ale przybiega Billot. On ocali Maillarda, jak Maillard ocalił Leferre‘a.
Przeciska się do sznura, tnie go w najdrobniejsze kawałki nożem jak brzytwa ostrym, i woła:
— Nieszczęśliwe!... czy nie poznajecie jednego ze zdobywców Bastylji?... To ten, co po desce przeszedł po kapitulację, gdy ja gramoliłem się w rowie!... Nie poznajecie Maillarda?...
Na to imię znane i groźne, kobiety struchlały. Patrzą na siebie i ocierają czoła.
Praca była ciężka, i choć to w październiku, pot ciekł z pracownic.
— Zdobywca Bastylji!.. Maillard, woźny z Chatelet!... Niech żyje Maillard!...
Groźby zamieniają się w pieszczoty; całują Maillarda i krzyczą: Niech żyje Maillard!...
Maillard wymienia uściśnięcie ręki i spojrzenie z Billotem.
Uścisk ręki znaczy: Jesteśmy przyjaciółmi!...
Wzrok mówi: Ile razy będziesz w potrzebie możesz liczyć na mnie.
Maillard pozyskał nad kobietami wpływ tem większy, że ma im kilka grzechów do przebaczenia.
Maillard jest starym marynarzem, jest człowiekiem popularnym. Zna on dobrze to morze uliczne, które burzy się za najmniejszym powiewem, a uspakaja za jednem słowem.
Wie, jak trzeba mówić do tych fal ludzkich, gdy mówić pozwalają.
Teraz właśnie trzeba przemówić: cisza otacza Maillarda.
Maillard nie chce, aby paryżanki zniszczyły gminę, to jest jedyną władzę, która się niemi opiekuje; nie chce, ażeby zniszczyły księgi stanu cywilnego, które dowodzą, że ich dzieci nie są bękartami.
Słowa Maillarda, zgrzytające, szydercze, zrobiły niezwykłe wrażenie.
Nikt nie będzie zabity, nic nie ulegnie spaleniu.
Ale wszyscy pójdą do Wersalu.
Tam jest źródło złego, tam wyprawiają orgje pod bokiem głodnego Paryża. Wersal pochłania wszystko. Paryżowi brak zboża i mąki, bo mąka idzie prosto z Corbeil do Wersalu zamiast się zatrzymać w Paryżu.
Nie byłoby tego gdyby piekarz, piekarka i piekarczyk mieszkali w Paryżu.
Temi przydomkami nazywa lud swoich karmicieli: króla, królowę i delfina.
Pójdą do Wersalu.
Ponieważ kobiety mają strzelby, armaty, proch, ponieważ mają piki i kosy, więc mogą mieć także generała.
Dlaczegoby nie?... Gwardja narodowa ma przecie generała.
Lafayette jest dowódcą grenadjerów.
Maillard będzie generałem grenadjerek.
Lafayette dowodzi próżniakami, grenadjerami, którzy wyglądają na armję rezerwową, prawie nic nie robią, gdy tyle jest do roboty.
Maillaid dowodzić będzie armją czynną.
Maillard przyjmuje dowództwo.
Maillard zostaje generałem dowodzącym kobietami Paryża.
Kampanja nie będzie długą, ale stanowczą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.