Anioł Pitoux/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
ANIOŁ PITOUX
POWIEŚĆ
TOM I
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, ZŁOTA 7/9
|
Na granicy Pikardji i Soissonnais, na tej części terytorjum narodowego, które pod nazwą Isle de Françe, stanowiło stare dziedzictwo królów naszych, w pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterets i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.
Villers-Cotterets słynie z tego, iż ujrzał w niem światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, pisał „Listy do Emilji o mitologji“ chciwie przez płeć piękną owej epoki rozrywane.
Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterechset mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od Leferté Milou, w którem urodził się Racine, a o osiem mil od Chateau-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedji Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterechset mieszkańców.
Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.
Pałacyk ma także sławę swoją, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d‘Estampes, i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego, stał pustką prawie, a nareszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité“, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.
Co do dwóch tysięcy czterechset mieszkańców składali się oni:
1) Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-a terre w miasteczku.
2) Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody, podążających z parasolami w ręku, na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!“, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że bez nadzwyczajnego zmęczenia, aż tak daleką drogę odbyły.
3) Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele puszczających się na wycieczki — z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali — oraz
4) Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać leżaniny na opał.
Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterets (Villerii-ad-Cotiam-Retix), miało nieszczęście być miastem na tyle ważnem w historji, iżby się archeologowie niem zajmowali, wiadomemby było na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto, się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, zdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy — obok skromnego kościółka, położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.
W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek o jakim mowa, nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze norą żebraczą — był już pustym prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park — jak i te, co na na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały bardziej jeszcze posępny obraz miejscowości — w jednem końcu której znajdował się mały domek, zasługujący na to, aby mu słów kilka poświęcić.
Miał on przedewszystkiem tę szczególność, że mu widać było tylko plecy.
Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku, były najpoważniejszą jego częścią.
Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze się msza święta odprawiała, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendja — jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, drugie dla przechodzących do seminarjum w Soissons.
Oba stypendja płacił dom Orleanów, pierwsze nosiło nazwę syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądliwości rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najprzerozmaitszemi ćwiczeniami czwartkowemi.
Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę, ciągnącą od wschodu ku wschodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, spicząstą dachówką pokrytej, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę, pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup oddzielonych, dalejże zabawiać się w piłkę i gry inne.
Jednocześnie z temi malcami, odzianemi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w majtki dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy, mający stać się dumą rodziców swoich.
Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe majtki, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych, i mniej pilnowanych.
Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami“, ale karność zmuszała ich pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.
Oprócz malców „pauprów“ i chłopców „przyszłości“, była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków“.
Ci, nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabawy, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze w kozie wysiadywali.
Gdy ich koledzy i towarzysze, podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.
Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków“ schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami, niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:
— A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się gdzie pieprz rośnie: vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale tybyś cierpliwość samego Boga wyczerpał!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do djabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, bylem ja cię tylko nie oglądał.
— Kochany panie Fortier!... odpowiedział głosik cienki, płaczący, przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm i za kilka solicyzmów, jak je pan nazywasz?...
— Trzy barbaryzmy i siedem solicyzmów. Ośle jeden!... i to w zadaniu złożonem z dwudziestu pięciu wierszy!... wrzasnął pedagog rozzłoszczony.
— Czwartek, to dzień dla mnie nieszczęśliwy — odparł pokornie głosik cienki, ale gdybym jutro dobrze napisał, czyby mi pan zechciał przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...
— Trzy lata powtarzasz mi to samo próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendjum wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitoux, toć to ten Angelus Pitovius asinus est!...
Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitoux, którego pan Portier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem powieści niniejszej.
— O, mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... wołał zrozpaczony uczeń.
— Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... ryknął oburzony ojciec Fortier. Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade!...
— Panie — błagał nieszczęśliwy Pitoux, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem — proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.
— Co! — wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany prośbą tą ostatnią — filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...
— Ojcze Fortier — odpowiedział na to uczeń — byłeś tak zawsze łaskaw na mnie, nie opuszczajże mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...
— Jakto?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?
— Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...
— Nigdy a nigdy!...
— Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie, niż dla Sebastjana Gilberta, mego brata mlecznego, który w roku zeszłym starał się o stypendjum paryskie.
— A to idjotyczne doprawdy!... — powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku, (Pitoux starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) — a to rzetelnie idjotyczne, powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i z pogardą na swego ucznia spoglądając. Oto nagroda za moje lekcje djalektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens.
Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka — dla głupiego jak ty bizona, wcale względów nie będą mieli.
— No... i Sebastjan, jest przytem synem pana Honorjusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux — dodał płaczliwie uczeń.
Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitoux.
— To już mniej głupio powiedziane — mruknął po chwili milczenia... Jestto jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczem dowodniej nie uzasadnione. Species non autem corpus.
— O! gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... — powtórzył Anioł Pitoux, którym, jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne na nauczycielu wrażenie.
— Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszna to cytata, powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier grzeszna, ale z tem wszystkiem trafna. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...
— Mieszkaniec Arkadji, rozumie się — odpowiedział Anioł Pitoux, prostując się z dumą.
— No więc?...
— Jakto, no więc?...
— Arkadja, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus był synonimem stultus.
— Nie chciałem tego tak zrozumieć — odparł Pitoux — nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony, może się zniżać aż do satyry...
Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwaga na ucznia.
— Na honor!... — zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem — są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupim, niż jest w rzeczywistości.
— Więc, panie profesorze — zawołał Pitoux, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze — przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...
— Dobrze... przystaję... — powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitoux, który wobec widocznie pokojowej demonstracji, pozostał na swojem miejscu.
— Dzięki ci, dzięki, panie!.. — zawołał.
— Zaczekajno!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę...ale pod jednym warunkiem...
Pitoux spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce papy Fortier, czekał, co tam nowego posłyszy.
— Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...
— Po łacinie?... — zapytał strwożony uczeń...
— Tak... po łacinie... — odpowiedział nauczyciel.
Pitoux westchnął.
Podczas chwilowej pauzy, wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitoux.
Westchnął zatem znowu — i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.
Quid virtus, quid religio?... — rzucił mu papa Fortier.
Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitoux, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.
Stał jak słup i nic nie odpowiadał.
Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.
Pitoux zrozumiał, że trzeba jest przerwać ciszę.
— Nescio — rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.
— Nie wiesz, co znaczy cnota!... huknął papa Fortier, dusząc się ze złości, nie wiesz co znaczy religja?... hę?...
— Wiem po francusku — odpowiedział Anioł — ale nie wiem po łacinie.
— Zatem marsz do Arkadji!... Wszystko skończone z nami, nygusie!...
Pitoux tak był przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, że nie zrobił żadnego usiłowania, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę z za pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku — pałasz z pochwy wydobywa.
— Cóż się zatem ze mną stanie?... — jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie, co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarjum?...
— A co mnie to obchodzić może, co się stanie z tobą asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, obchodzić może?...
Papa Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał nie wiedząc o tem.
— Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już proboszczem jestem.
— Dowie się zatem, że jesteś trutniem, nie zdolnym nawet na zakrystjana.
— Na Boga, ojcze Fortier.
— Mówię ci, ruszaj sobie „limina linguae“.
— A no, to pójdę — rzekł Pitoux, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę — dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.
— Możesz — odrzekł Fortier — zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkiem co się tylko w niej znajduje.
Pitoux poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszem piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.
Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku.
Anioł Pitoux zgarbił się do samej ziemi prawie.
Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitoux stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.
Ludwik Anioł Pitoux, zaczął osiemnasty rok życia. Był to chłopiec szczupły, wysoki, o rumianych policzkach, jasnych blond włosach i niebieskich oczach. Na ustach igrał mu uśmiech młodości, a z poza grubych warg, przezierały ładne ale duże zęby. Ręce miał szerokie, nogi wygięte pałąkowato, a kolana tak sterczące, że zawsze spodnie dziurawiły. Na wielkich stopach buty miał ze skóry wołowej, zrudziałe ze starości; na grzbiecie łachman jakiś ordynarny. Oto tak się przedstawiał nazewnątrz były uczeń pana Fortier.
Potrzeba uzupełnić jego obraz krótką wzmianką o stronie moralnej.
Anioł Pitoux osierociał bardzo wcześnie. Ojciec odumarł go niemowlęciem, matka, gdy zaczynał dwunasty rok życia. Matka pieściła jedynaka nadzwyczajnie i pozwalała mu na wszystko, rozwinął się więc fizycznie, ale nie rozwinął moralnie. Urodzony w prześlicznej wiosce Haramont, położonej o milę od miasta, pośród ogromnych lasów, stawiał w nich pierwsze kroki, i bojował z zamieszkałemi w nich zwierzętami. Mając lat dziesięć, był już świetnym ptasznikiem i zręcznym myśliwym, a jedno i drugie zdobył bez pracy, bez mozołów, zdobył instynktem, jakim natura obdarza ludzi, pośród gąszczów leśnych zamieszkałych. Znał dokładnie wszystkie legowiska zajęcy i królików, wiedział o wszystkich gniazdach ptasich bez wyjątku. Dzięki silnym ramionom i wygiętym nogom, pozwalającym mu obejmować pnie, nawet najgrubsze, wdrapywał się po gniazda, choćby najwyżej umieszczone z taką zwinnością i pewnością, że wzbudzał podziw we wszystkich towarzyszach. Naśladował też głosy ptaków tak wybornie, że stadami przylatywały do niego. Łowy na błotach, były czemś tak łatwem dla Pitoux, że nie zajmowałby się niemi wcale, gdyby nie spory dochód, jaki mu przynosiły. Nikt, tak jak on, nie umiał nakryć bagniska paprocią, nikt nie umiał zastawić dokładniej gałązek z lepem, nikt nie miał tak zręcznej ręki, ani tak bystrego oka, nikt nie potrafił takiego jak on przyrządzić lepu.
Nic też dziwnego, że w Haramont, w pośród wieśniaków, czerpiących z przyrody większą połowę dochodów, i mających instynktowną do cywilizacji nienawiść, zażywał Pitoux wielkiego uznania, dzięki czemu, matce jego, ani żartem na myśl nie przyszło, iż syn jej po fałszywej idzie drodze, iż wychowanie choćby najkosztowniejsze, mogło być lepszem kiedykolwiek.
Gdy jednak poczciwa kobieta, powalona została na łoże boleści, gdy poczuła, że śmierć jej zagląda w oczy, zaczęła myśleć nad tem, że należałoby opiekę jakąś zapewnić sierocie.
Przypomniała sobie, że przed dziesięciu laty, pewien młody człowiek, który nocą do drzwi jej zapukał i który oddał jej na wychowanie niemowlę, z dość okrągłą na wydatki sumką, powiedział był, iż większy dla maleństwa fundusz, złożył u notarjusza w Villers-Cotterets.
O tajemniczym tym człowieku z początku nie wiedziała nic więcej nad to, że się Gilbert nazywał.
Ale przed trzema laty, znowu go raz widziała. Miał wtedy około dwudziestu siedmiu lat, postawę cokolwiek sztywną, zdanie stanowcze i zimne obejście. Cała jednak ta powłoka lodowa stopniała zaraz, gdy mu tylko dziecię jego pokazała. Chłopczyna ładny był, zdrów i uśmiechnięty, ojciec więc uściskał serdecznie rękę poczciwej kobiety, i wyrzekł do niej te tylko słowa:
— Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie.
Potem wziął dziecko, zapytał o drogę do Ermenonville, zaszedł z synem na grób Jana-Jakóba-Rousseau‘a — i powrócił do Villets-Cotterets.
Że miejscowość była zdrowa, a notarjusz nie mógł się dość nawychwalać szkoły ojca Fortier'a, Gilbert pozostawił swego malca u tego człowieka, zwłaszcza, że mu się powierzchowność jego niezmiernie podobała, wyglądał bowiem na filozofa, a filozofja w owej epoce, cieszyła się wielkiem wzięciem nawet pośród duchowieństwa.
Załatwiwszy sprawę z dzieckiem, wyjechał do Paryża, ale adres ojcu Fortier pozostawił.
Matka Pitoux wiedziała dobrze o tem wszystkiem a słowa: „Możecie liczyć na mnie w każdej potrzebie“ przyszły jej na myśl w chwili niebezpieczeństwa.
To widocznie miłosierdzie boskie przywiodło jej tę okoliczność na pamięć.
Dobroczynna to widać Opatrzność, czuwała nad tem, aby biedny Pitoux nie został opuszczony na świecie.
Kazała poprosić do siebie księdza plebana, bo sama pisać nie umiała i tegoż jeszcze dnia list został wyprawiony na ręce pana Fortier, a ten zaadresował go i wrzucił zaraz w skrzynkę pocztową.
Wielki też czas był na to, bo nazajutrz biedna kobieta już ducha wyzionęła.
Pitoux był za młody, aby odczuć ogrom nieszczęścia, jakie nań spadło.
Popłakał trochę, nie dlatego, aby znaczenie śmierci rozumiał, ale dlatego tylko, że widział matkę zimną, bladą, zmienioną, że czuł instynktownie, iż mu jej zabrakło na zawsze, iż dom osierocony opustoszeje zupełnie. Co będzie dalej, co się stanie z nim jutro, tego nie rozumiał i wcale nie myślał o tem. Gdy odprowadził ciało na cmentarz, gdy trumnę ziemią przysypano, zasiadł na ukochanej mogile i ruszyć się z niej nie chciał, a na wszelkie przekładania sąsiadów odpowiadał, że nigdy się z matką nie rozstawał i nigdy jej nie opuści.
Przesiedział tak na grobie resztę dnia i noc całą.
Zastał go na nim nazajutrz zacno doktór, bo doktorem był ów przyszły opiekun Pitoux, który rozumiejąc całą doniosłość obietnicy, jaką kiedyś uczynił, przybył w niespełna czterdzieści osiem godzin po odebraniu listu, aby świętemu obowiązkowi zadość uczynić.
Anioł Pitoux, młodziutkim był chłopczyną gdy pierwszy raz ujrzał doktora.
Ale wrażenia w młodości otrzymane, nie zacierają się nigdy. Zresztą słyszał przecie tyle razy o tym człowieku w domu. On to oddał jego matce ową maleńką dziecinę, jemu zawdzięczała ona swój dobrobyt, jego Gilbertem nazywała, jego imię z uwielbieniem zawsze wymawiała. A kiedy zjawił się u nich po raz drugi, już jako doktór skończony, kiedy kazał matce liczyć zawsze na siebie, to matka tak była szczęśliwa i tak mu była za to wdzięczna, że biedny chłopiec czuł się także do wdzięczności obowiązanym — i lubo nie wiedział co mówi, wybąkał jednak kilka słów, że nigdy nie zapomni o tej łasce, o jakiej mu matka tak często powtarzała.
Skoro tylko spostrzegł doktora wchodzącego przez bramę cmentarną i podążającego w jego stronę, poznał go zaraz, powstał i poszedł naprzeciw niego, przeczuł bowiem, że człowiekowi, który przybywał na wezwanie nieboszczki, nie mógł tak jak innym odpowiedzieć: „nie, nie pójdę“.
Gdy Gilbert wziął go za rękę, aby wyprowadzić z cmentarza, sierota nie stawił żadnego oporu, odwrócił tylko głowę gdzie znajdowała się mogiła matki, i z cicha zapłakał.
Elegancki kabrjolet czekał u wrót cmentarnych, doktór wsadził doń malca i — pozostawiwszy dom na opiece boskiej i ludzi poczciwych, pojechał do miasta, gdzie zatrzymał się w oberży „Dauphin“, najporządniejszej w Villers-Cotterets.
Potem posłała zaraz po krawca, który stawił się w tej chwili z gotowemi ubraniami.
Wybrał jedno z nich dla Pitoux i udał się z nim do dzielnicy, o której jużeśmy wspominali, do dzielnicy Pleux. W miarę jak się tam zbliżali, Pitoux zwalniał kroku, widocznie bowiem prowadzono go do jego ciotki Anieli. Tę ciotkę i zarazem matkę chrzestną, co mu tak poetyczne imię Anioła wybrała; widywał bardzo rzadko, ale zachował o niej straszne wspomnienie.
Bo rzeczywiście ciotka Aniela, nie miała nic w sobie, coby pociągało dziecko, tak jak Pitoux pieszczone przez matkę.
Ciotka Aniela była panną, a liczyła około lat sześćdziesięciu.
Źle zrozumiana pobożność, wyrugowała z jej serca wszystkie słodkie a nawet ludzkie uczucia. Była to dewotka w gorszeni znaczeniu tego wyrazu, złośliwa i chciwa do najwyższego stopnia.
Nie z samej tylko żyła jałmużny; sprzedawała nadto len, który przędła na kołowrotku, i zajmowała się wynajmowaniem krzeseł w kościele, na co miała pozwolenie kapituły. Małe sumki oszczędzane zmieniała na „ludwiki“ i lokowała je niewidzialnie w poduszkach starego fotelu, na którym wysiadywała.
Pieniądze te przepadały dla świata i nie miały ujrzeć jasności dziennych za życia starej panny.
Doktór Gilbert podążał do mieszkania tej osoby, prowadząc ze sobą Pitoux.
Panna Róża Aniela Pitoux — była w tej chwili w usposobieniu różowem.
Podczas gdy w kościele w Haramont odprawiano modły przy zwłokach jej bratowej, w kościele w Villers-Cotterets udzielano licznych chrztów i ślubów, dzięki czemu, panna Róża Aniela zebrała za krzesła okrągłe sześć liwrów.
Zmieniwszy sousy na sztukę trzyfrankową i dodawszy ją do poprzednio zebranego już grosza miała znowu ludwika.
Ten „ludwik“ nowy powędrował dopiero co do swych braci fotelowych, a dzień takiego zjednoczenia, był zawsze wielkiem świętem dla cioci Anieli.
I oto akurat, gdy po otwarciu drzwi — zamykanych zawsze na czas podobnej operacji, defilowała dookoła cennego sprzętu, aby się przekonać, iż pozory zewnętrzne nie zdradzały wartości wewnętrznej — wszedł doktór z Pitoux.
Scena wstępna mogłaby być uznana za scenę wzruszającą, gdyby nie to, że Gilbert zanadto był dobrym spostrzegaczem; — dla niego była to komedja jedynie.
Ujrzawszy siostrzeńca, stara panna zaczęła rozwodzić o swej bratowej, którą niby serdecznie kochała, a nawet zaczęła udawać, że łzy ociera.
Doktór, który ze swej strony zbadać chciał do głębi dewotkę przed powzięciem jakiego postanowienia, zaczął mówić o świętych obowiązkach ciotek względem siostrzeńców.
Ale dostrzegł, że w miarę, jak teorje swoje rozwijał, twarz starej panny przybierała wyraz wielkiej chciwości.
Lewą ręką podparła brodę, na palcach zaś prawej obrachowywała w myśli dochód z wynajmu krzeseł; wypadek zrządził, że ukończyła rachunki równocześnie z monologiem doktora, tak, iż mogła mu wnet odpowiedzieć. Odpowiedziała też, iż pomimo wielkiej miłości, jaką czuła dla siostry, pomimo współczucia, jakie w niej wzbudzał siostrzeniec, skromne dochody nie pozwalają ani myśleć o tem, aby jako ciotka i matka chrzestna — zajęła się sierotą ubogim.
Doktór spodziewał się odmowy i nie zdziwił się nią wcale; wyznawca nowych idei, pomimo, że wyszedł dopiero pierwszy tom pracy Lavater‘a, zastosował już jego zasadę badania fizjognomji, do chudych i żółtych policzków panny Anieli.
Badanie to doprowadziło go do przekonania, że małe, świecące oczki starej panny, długi jej nos i wąskie wargi, były uosobieniem chciwości, egoizmu i hypokryzji.
Odmowna odpowiedź panny Róży Anieli Pitoux, jak już powiedzieliśmy powyżej, nie wzbudziła w nim najmniejszego zdziwienia.
Chciał jednak, jako obserwator, przekonać się w jakim stopniu w starej dewotce panują trzy szkaradne wady.
— Ale — powiedział, Anioł Pitoux jest biednym sierotą, jest synem brata pani, nie możesz pani zatem zostawić go na łasce losu.
— Ba! a czy pan wiesz, panie Gilbert — odpowiedziała ciotka, że najskromniej licząc, ten chłopiec kosztowałby mnie sześć sous dziennie, gdyż zjadać musi przynajmniej funt chleba na dzień.
Pitoux skrzywił się, zwykle zjadał on półtora funta na samo tylko śniadanie.
— A gdzie mydło na pranie bielizny, którą, jak przypominam sobie, szkaradnie brudzi?
— A pfe!... — rzekł doktór — a pfe, panno Anielo, pani, osoba tak pobożna, taka miłosierna, obliczasz tak skrupulatnie, gdy chodzi o siostrzeńca i chrześniaka.
— Nie liczę wcale wydatku na naprawę jego ubiorów, wybuchnęła dewotka, która przypomniała sobie, że jej siostra Magdalena ciągle prawie przyszywała nowe do bluzy wyłogi, i nowe łaty do spodni Anioła Pitoux.
— Odmawia pani zatem przytułku u siebie siostrzeńcowi, odpycha pani sierotę od progów swego domu; zmusza go pani żebrać na progach obcych domów?...
Panna Aniela zrozumiała, jakiby wstręt poczuli dla niej wszyscy, gdyby jej siostrzeniec naprawdę był zmuszonym do takiej ostateczności.
— Nie — rzekła — nie odmawiam, podejmuję się zająć biednem dzieckiem.
— A!... — wykrzyknął doktór, uradowany, że znalazł jakieś lepsze uczucie w sercu, które miał za zupełnie wygasłe.
— Tak — ciągnęła dalej stara panna — wezmę go, zarekomenduję O. O. Augustjanom z Bourg-Fontaine jako braciszka — posługacza.
Doktór był filozofem, a znaną jest wartość tego wyrazu: „filozof“, w owym czasie.
W tejże chwili postanowił on wyrwać księżom Augustjanom neofitę i to z taką chciwością, z jaką Ojcowie radziby z pewnością wyrwać filozofom każdego adepta.
— Nie... nie!... — zaczął zagłębiając rękę w wielkiej kieszeni — ponieważ jesteś pani, kochana panno Anielo, w tak trudnem położeniu, że musiałabyś z powodu braku funduszów, oddać siostrzeńca obcym, poszukam zatem kogo innego, któryby zajął się losem biednego sieroty, za sumę, jaką na ten cel przeznaczam. Sam opieki przyjąć nie mogę, bo muszę wracać do Ameryki. Przed wyjazdem umieszczę siostrzeńca u jakiego rzemieślnika na naukę. Pitoux sam wybierze sobie rzemiosło, do jakiego ma powołanie. Podczas mojej nieobecności wyrośnie, a po moim powrocie będzie już uzdolnionym w fachu, i wtedy zobaczę, co można będzie zrobić dla mego. — No dalej, moje dziecko, pożegnaj ciotkę — powiedział doktór i chodźmy.
Jeszcze Gilbert nie dokończył, gdy Pitoux podbiegł do starej panny z wyciągniętemi ramionami, bo bardzo mu się spieszyło pocałować ją, pod warunkiem, że będzie to pocałunek ostatni, że będzie on znakiem rozstania się z nią na zawsze.
Ale oświadczenie doktora „za sumę jaką na ten cel przeznaczam“, jego ruch ręką w stronę kieszeni, w której prawdopodobnie musiało się sporo znajdować grosza, rozgrzały chciwość dewotki.
— A!... — zawołała — a czy pan wie, kochany panie Gilbert, o jednej jeszcze rzeczy?...
— O czem?... — spytał doktór.
— Ależ o tem, Boże kochany, że nikt nie może bardziej ode mnie kochać tego biednego dziecka!...
I powiedziawszy to, panna Róża Aniela roztworzyła ramiona i chwyciła Pitoux w objęcia a jednocześnie złożyła na obu jego policzkach po kwaśnym pocałunku, po których biedny chłopiec zadrżał od stóp do głowy.
— O bezwarunkowo — odrzekł doktór — wiem o tem dobrze, i dlatego też tylko przyprowadziłem go najpierw do pani, jako naturalnej jego opiekunki. Ale to, co mi pani powiedziała, przekonało mnie, że pomimo dobrych chęci, niemożliwym jest dla pani coś zrobić dla Anioła!... Widzę dobrze, żeś pani za uboga na to, aby nieść pomoc biedniejszym.
— Ah! drogi panie Gilbert, czyż nie ma Boga w niebie, czyż nie żywi on wszystkich stworzeń swoich?...
— Święta to prawda — odparł Gilbert — Bóg daje pożywienie ptakom, ale nie umieszcza sierot u rzemieślników. Małego Pitoux, widzi pani, trzeba nauczyć rzemiosła, to dla pani, przy jej szczupłych dochodach, byłoby poprostu nad siły...
— Gdybyś pan jednak dał tę sumkę, panie doktorze?...
— Jaką sumkę?...
— Tę, o której pan wspomniał dopiero, sumkę, którą pan ma w kieszeni, dodała stara, wskazując palcem kieszeń garnituru doktora.
— Dałbym ją z pewnością, droga panno Anielo, ale uprzedzam, że pod jednym tylko warunkiem.
— Pod jakim?...
— Że dziecko zdobędzie sobie jakieś stanowisko.
— Ależ zdobędzie, zdobędzie... przysięgam na mój honor, na honor Anieli Pitoux — rzekła stara dewotka, trzymając ciągle oczy skierowane na kieszeń doktora.
— Przyrzeka mi to pani?...
— Przyrzekam.
— Uroczyście?...
— Ależ kochany panie Gilbert, klnę się panu na Boga.
I panna Aniela wzniosła w górę wychudłą rękę.
— A zatem — rzekł doktór, wydobywając wypchany woreczek, gotów jestem, jak pani widzi, dać pieniądze, tylko jaką dasz mi rękojmię za dziecko?
— Przysięgam panu, panie Gilbert, przysięgam na ten krzyż Chrystusowy.
— Nie przysięgajmy za dużo, kochana pani, ale lepiej napiszmy i podpiszmy to co ułożymy.
— Podpiszę, panie Gilbert, podpiszę.
— U notarjusza?...
— A jakże.
— No to chodźmy do papy Niquet.
Notarjusz Niquet, którego z powodu dawnej z nim znajomości, tak przyjacielsko nazywaj doktór Gilbert, był najpoważniejszym notarjuszem w okolicy.
Panna Aniela, znała go dobrze, nie protestowała więc przeciw wyborowi doktora i udała się z nim zaraz do kancelarji rejentalnej, gdzie spisano akt, na mocy którego Róża Aniela Pitoux, podejmowała się wyszukania dla Ludwika Anioła Pitoux, jakiegoś stosownego zajęcia — za co dostawała zaraz sumę dwieście liwrów.
Umowa zawartą została na lat pięć, doktór złożył więc u notarjusza osiemset liwrów, bo dwieście uiścił z góry.
Nazajutrz, uregulowawszy niektóre interesa i rachunki z kimś, do którego później powrócimy, opuścił Villers-Cotterets.
Widzieliśmy już poprzednio, jak mało miał Anioł Pitoux ochoty do dłuższego u dobrej ciotki Anieli pobytu. Biedne dziecko, obdarzone instynktem doskonałym, przeczuwało ile ten pobyt wróży mu zmartwień, niepokojów i wstrętu.
Nie zaraz po wyjeździe doktora Gilberta, oddała go ciotka do rzemiosła, nie to jednak było powodem złego usposobienia Pitoux, dla swej opiekunki.
Notarjusz uczynił jej raz nawet w tym względzie delikatne przypomnienie, ale panna Aniela odpowiedziała, że Anioł jest jeszcze za młody, a szczególniej za delikatny, aby zmuszać go do robót, przechodzących może jego siły fizyczne.
Notarjusz uznał w tem dobre serce panny Anieli i odłożył naukę do przyszłego roku.
Chłopiec kończył dopiero rok dwunasty, nie było więc nic jeszcze tak pilnego.
Zainstalowawszy się już u ciotki, która nad tem tylko przemyśliwała, jakąby z sieroty wyciągnąć korzyść, Pitoux zaczął znów pośród lasów wieść w Villers-Cotterets, takie samo życie, jakie w Haramont prowadził.
Wycieczki topograficzne wskazały mu, że na drodze do Dampleux, Compiegne i do Vivieres, znajdowały się najlepsze błota, że kanton Bruyere-au-Loup, był najbogatszy w zwierzynę.
Zdobywszy powyższe wskazówki, wziął się Pitoux do dzieła.
Najbardziej potrzebne mu rzeczy nie potrzebowały żadnych nakładów, bo były to: lep i gałązki z lepem.
Lep przyrządza! z kory ostrokrzewu, utłuczonej w moździerzu i rozcieńczonej wodą; co do gałązek, te były przecież na brzozach.
Przygotował sobie tysiące tych gałązek, duży garnek lepu w najlepszym gatunku i pewnego pięknego poranku, wziąwszy u piekarza, na rachunek ciotki, cztero-funtowy bochenek chleba, wyruszył o wschodzie słońca, i po całodziennej nieobecności, powrócił dopiero wieczorem.
Nie powziął podobnego postanowienia, bez zastanowienia się nad jego skutkami.
Przeczuwał dobrze burzę.
Nie był Sokratesem, ale znał tak dobrze charakter ciotki Anieli, jak sławny nauczyciel Alcybiadesa, usposobienie żony swej Ksantypy. I nie mylił się wcale w swoich przewidywaniach; ale liczył na to, że zażegna burzę, skoro pokaże dewotce owoce trudów swoich. Nie przewidywał tylko tego, gdzie piorun weń uderzy.
Uderzył go, gdy tylko wchodził.
Panna Aniela umieściła się za drzwiami i tu czekała na powrót siostrzeńca, a gdy ten postawił tylko nogę na progu, dostał takiego w kark kułaka, że bez żadnych innych objaśnień, poznał wybornie odrazu — kościstą rękę starej panny.
Miał Pitoux kark bardzo twardy, pomimo jednak, że zaledwie poczuł szturchańca, udał, dla udobruchania ciotki, rozsierdzonej bardziej jeszcze bólem palców, jakiego się uderzeniem nabawiła, udał, że został tak silnie pchniętym, iż upadł aż na drugim końcu pokoju.
Gdy jednak zauważył, że ciotunia porwawszy kądziel, zmierzała w jego stronę, wyciągnął śpiesznie z kieszeni talizman, sądząc, iż sobie nim okupi przebaczenie. Talizmanem tym, były dwa tuziny ptaków, tuzin maszek i sześć drozdów.
Panna Aniela zrobiła wielkie oczy, gderała jeszcze dla formy, ale wzięła owoc łowów siostrzeńca i zbliżyła się z nim do lampy:
— Co to takiego? — zapytała.
— Ptaki, jak widzisz, kochana cioteczko Anielo — odpowiedział Pitoux.
— A zdatne to jedzenia? — podchwyciła żywo stara panna, która jako dewotka, była naturalnie strasznie łakomą.
— Czy zdatne do jedzenia! — powtórzył Pitoux. — Pewno, że zdatne, toćto maszki i drozdy przecież.
— A gdzieżeś je ukradł?...
— Nie ukradłem, ale poprostu złapałem.
— Na bagnie.
— Co to jest bagno?
Pitoux spojrzał, mocno zdziwiony, na ciotkę. Nie mógł wierzyć, aby mogło być na świecie tak głupie stworzenie, któreby nie wiedziało — co to bagno.
— Co to bagno? — powtórzył. — No bagno, to jest bagno.
— Tak, ale ja nie wiem, co to takiego.
Ponieważ Pitoux bardzo był względny na wszelkie nieświadomości, objaśnił zatem:.
— Bagno, jest to błoto w lesie, dokoła którego obsadza się gałązki z lepem; gdy ptaki pić przychodzą, na to się łapią i kwita.
— Na co się łapią?
— Na lep.
— Aha! rzekła ciotka Aniela — teraz to rozumiem, ale skądżeś wziął pieniędzy na to?
— Pieniędzy? — zawołał zdziwiony Pitoux, że go posądzano o posiadanie mamony — pieniędzy ciotko Anielo?
— Tak.
— Nikt mi nie dawał żadnych pieniędzy...
— Za co żeś kupił lepu?
— Sam go zrobiłem.
— A gałązki?
— Także sam zrobiłem...
— A zatem te ptaki...
— Co takiego, te ptaki?
— Nic cię nie kosztują?
— Oprócz fatygi nachylania się po nich...
— Często można chodzić na te bagna?
— Codzień chociażby.
— No to dobrze.
— Można, ale nie trzeba...
— Nie trzeba... czego?
— Chodzić tam codziennie.
— Z jakiej przyczyny?
— Bo to rujnuje.
— Rujnuje? kogo rujnuje?...
— Bagno. Rozumie ciotka przecie, że ptaki, które się już raz złapało...
— To co?
— To już się tam nie znajdują.
— Prawda — powiedziała ciotka.
Po raz pierwszy dopiero, jak był u niej, przyznawała mu ciotka rację, to też Pitoux został zachwycony.
— Ale — powiedział — w tych dniach, w których nie chodzi się na bagniska, można się udać gdzieindziej. W dnie, w które nie łapie się ptaków, można złapać co innego.
— Co takiego?
— Króliki.
— Króliki?
— Mięso się z nich zjada, a skórki sprzedaje. Każda skórka warta jest dwa sous.
Ciotka Aniela spojrzała z zachwytem na siostrzeńca; nigdy nie sądziła, ażeby tak był oszczędny.
Teraz dopiero ukazał się jej Pitoux w świetle właściwem.
— Czy jabym sprzedawała te skórki?...
— Pewno — odpowiedział Pitoux; moja matka zawsze je sprzedawała.
Dziecku ani na myśl nie przyszło, że mógłby żądać czego więcej za produkcje jakich dostarczały jego łowy, nad część swoją przy jedzeniu.
— Kiedyż pójdziesz łapać króliki? — zapytała panna Aniela.
— Jak będę miał sidła.
— Zrób je sobie!
Pitoux wstrząsnął głową.
— Przecież sam sobie zrobiłeś lep i gałązki.
— Lep i gałązki, to prawda; ale drutu robić nie umiem Potrzeba mi drutu mosiężnego; ten kupuje się już gotowy u kupca.
— A ileż na to potrzeba?
— O! za cztery sous — odrzekł Pitoux, mógłbym zrobić dwa tuziny.
— A mając dwa tuziny, ile możesz złapać królików?
— To zależy; cztery, pięć, sześć może, a zresztą te same sidła mogą służyć na kilka razy, jeżeli ich leśniczy nie znajdzie...
— Masz pięć sous — odrzekła ciotka Aniela — idź kup drutu u pana Dambrun, i jutro wybierz się na króliki.
— Jutro pójdę sidła zastawić — powiedział Pitoux — ale dopiero pojutrze zobaczę, czy się co złapało.
— Dobrze, niech i tak będzie.
Drut mosiężny był tańszy w mieście, niż w osadzie, bo mieszkańcy z Haramont nabywali go w Villers-Cotterets.
Za cztery sous dostał Pitoux dwadzieścia pięć kawałków, pozostałe sous zwrócił ciotce. Ta rzetelność wzruszyła starą pannę. Przez chwilę miała już zamiar podarować siostrzeńcowi pieniądz, z którego nie zrobił użytku, ale na nieszczęście była to moneta spłaszczona młotkiem, tak, iż mogła za dwa sous uchodzić.
Nie chcąc pozbywać się sztuki, mogącej przynieść sto procent, schowała ją do kieszeni Pitoux zauważył te ruchy, ale sobie wcale z nich sprawy nie zdawał.
Ani mu nigdy w myśli nie powstało, iżby ciotka mogła mu sous ofiarować.
Zabrał się do urządzania sideł.
Nazajutrz, zażądał worka od panny Anieli.
— Na co? — zapytała stara panna.
— Potrzebny mi — odparł zawsze tajemniczy Pitoux.
Panna Aniela dostarczyła żądany worek i włożyła weń zapas chleba i sera na śniadanie dla siostrzeńca i obiad, poczem Pitoux wyszedł zaraz w stronę Bruyere-aux-Loup.
Ciotka Aniela tymczasem oskubała maszki, przeznaczone dla siebie na śniadanie i obiad, potem dwa drozdy zaniosła ojcu Fortier, cztery pozostałe sprzedała oberżyście z Boule-d‘Or, który zapłacił po trzy sous za sztukę i obiecał po tej samej cenie brać wszystkie, jakie mu będzie przynosiła.
Pani Róża-Aniela powróciła do domu rozpromieniona.
Błogosławieństwo niebios zstąpiło w dom jej razem z Pitoux.
— A! — rzekła, zajadając maszki tłuste, jak ortolany, a delikatne jak figojadki — wielka to prawda, że dobry uczynek nigdy nie przechodzi bez nagrody.
Wieczorem Anioł powrócił; a miał na plecach worek porządnie wypchany.
Tym razem ciotka Aniela nie oczekiwała go za drzwiami, ale na progu, nie przywitała kułakiem, lecz grymasem, przypominającym cokolwiek uśmiech.
— Jestem! — zawołał Pitoux, wchodząc do pokoju z miną zdradzającą zadowolone sumienie, że się dzień spędziło pożytecznie.
— Jesteś i to z dobrym workiem — rzekła ciotka Aniela.
— A tak... — potwierdził Pitoux.
— Cóż masz w tym worku? — spytała stara panna, wyciągając pożądliwie rękę.
— Buczynę — odpowiedział Pitoux.
— Buczynę?...
— Rozumiesz przecie moja ciotko, że gdyby ojciec La Jeunesse, stróż z Bruyere-aux-Loups, widział mnie kręcącego się w jego dzielnicy bez worka, zapytałby mnie napewno: Czego ty tu chcesz, mały włóczęgo? Nie dodaję nawet, że zacząłby mnie napewno o coś podejrzewać. Tymczasem, gdyby chciał wiedzieć co tam robię, mając worek, odpowiedziałbym mu, że przyszedłem po buczynę, a to nie jest przecie wzbronione?
— A więc! Skoro to nie jest wzbronionem, toby ci nic nie powiedział.
— Nie miałby żadnej dobrej racji.
— A więc... zamiast zastawiać sidła, zbierałeś przez cały dzień buczynę, próżniaku! — wrzasnęła ciotka Aniela, której zdawało się, że już przepadły króliki.
— Przeciwnie, rozstawiałem sidła, zbierając buczynę, tak, iż La Jeunesse widział mnie ciągle przy robocie.
— I nic nie powiedział?
— Owszem, kazał się pokłonić ciotce. Dzielny to człowiek, ten ojciec La Jeunesse?
— Ale cóż króliki? — zapytała znowu ciotka Aniela, której nic od tej myśli oderwać nie było w stanie.
— Króliki? Księżyc wschodzi o północy, o pierwszej więc pójdę zobaczyć, czy się złapały.
— Gdzie?
— Do lasu?
— Jakto, o pierwszej w nocy pójdziesz do lasu?
— A jakże.
— Nie boisz się?
— Czegóż miałbym się bać do licha?...
Ciotkę Anielę zachwyciła odwaga Pitoux, tak, jak zdziwiła ją jego przebiegłość.
Pitoux, dziecko natury, nie znał żadnego z tych niebezpieczeństw urojonych, jakich boją się dzieci miasta.
Po północy wysunął się i poszedł wzdłuż muru cmentarnego.
Niewinne dziecko, które nigdy niczem nie obraziło świadomie ani Boga, ani ludzi, nie więcej bało się umarłych, niż żywych.
Pitoux obawiał się w tej chwili jednej tylko osoby, obawiał się ojca La Jeunesse; to też przezornie okrążył dom jego.
Zobaczywszy, że drzwi i okna pozamykane i pogaszone światła, Pitoux upewnił się, że stróż nie był na służbie. I zaczął udawać tak dobrze szczekanie psa, że Rouflot, legawiec ojca La Jeunesse, oszukany świetnem naśladownictwem, odpowiedział mu pełnym głosem, wietrząc wokoło drzwi.
Od tej chwili Pitoux zupełnie był spokojnym.
Skoro Rouflot był w domu, ojciec La Jeunesse musiał się także tam znajdować.
Ojciec La Jeunesse i Rouflot — tak byli nierozłączeni, iż gdy się ujrzało jednego, można było być pewnym, że drugi wnet się ukaże.
Pitoux zupełnie uspokojony, skierował się ku Bruyere-aux-Loups.
Sidła zrobiły co należało; dwa króliki złapały się i zadusiły.
Pitoux włożył je w kieszeń swego na wyrost ubrania, i powrócił do ciotki.
Stara panna leżała już w łóżku, ale chciwość zasnąć jej nie pozwalała; jak Pierrette w bajce Lafontaine‘a, tak i ona obrachowywała zyski, jakie mieć może ze sprzedaży po cztery skóry królicze tygodniowo; te rachunki tak ją właśnie rozmarzyły, że oka zmrużyć nie była w stanie. Posłyszawszy, że Pitoux wrócił, wstrząsnęła się nerwowo i zapytała, co przyniósł?
— Jedną parę! ciotko Anielo, ale to nie moja wina; króliki ojca La Jeunesse są widocznie bardzo sprytne.
Ta jedna para przeszła jednak oczekiwania ciotki Anieli.
Trzęsąc się z radości, wzięła biedne zwierzątka, obejrzała ich skóry i wyniosła do spiżarni, która nigdy nie przechowywała takich zapasów, a i do chwili, gdy Pitoux przyszła myśl szczęśliwa.
Potem słodkim głosem namówiła chłopca ażeby się położył, co zmęczone dziecko zaraz zrobiło, nie dopominając się o wieczerzę i rosnąc znowu z tego powodu w opinji ciotki.
We dwa dni, Pitoux przedsięwziął nową wyprawę i złowił aż trzy króliki.
Dwa z nich zostały zaniesione do oberży, pod Boule-d‘Or, trzeci na probostwo..
Ciotka bardzo dbała o ojca Fortier, a ten przez wdzięczność polecał ją pobożnym duszom parafji.
Rzeczy szły dalej w tym samym porządku przez trzy, czy cztery miesiące.
Ciotka Aniela była zachwycona, Pitoux uważał, ze ma żywot dosyć znośny.
Rzeczywiście nie miał tylko dawanej miłości macierzyńskiej, ale zresztą było mu w Villers-Cotterets — prawie takie samo jak w Haramont.
Okoliczność atoli pewna, której jednak można się było spodziewać, „stłukła naczynie z mlekiem“ ciotce Anieli, a siostrzeńcowi przeszkodziła w wycieczkach.
Nadszedł oto list od doktora Gilberta z New-Yorku.
Filozof-podróżnik, po przybyciu do Ameryki, nie zapomniał o dziecku, którem się postanowił opiekować i napisał do papy Niquet z zapytaniem, czy polecenia jego zostały wypełnione; jeżeli nie, to żądał przypomnienia pannie Pitoux umowy, a w razie jej oporu natychmiastowego zerwania kontraktu.
Położenie stało się groźne. Notarjusz rozumiał odpowiedzialność swoją, udał się zatem z listem doktora do ciotki Anieli Pitoux, i postanowił działać energicznie.
Nie było żadnego punktu wyjścia. Wszystkie opowiadania o wątłym stanie zdrowia Pitoux, zostały wniwecz obrócone.
Pitoux był wysokim i szczupłym, ale drzewa w lesie także były wysokie i szczupłe, co im jednak nie przeszkadzało cieszyć się zdrowiem doskonałem.
Panna Aniela prosiła o tydzień zwłoki, aby mogła wybrać stosowne jakie dla siostrzeńca zajęcie.
Pitoux tak samo był smutny jak ciotka.
Zajęcie, jakiem się dotąd trudnił, wydawało mu się doskonałe, nie pragnął żadnego innego.
Przez cały ten tydzień nie było mowy ani o bagnach, ani o zwierzynie; zresztą była to zima, a w zimie ptaki mogą pić wszędzie, bo wszędzie mają dosyć śniegu.
Pitoux nie śmiał zastawiać sideł. Śnieg zdradza ślady stóp, a wielkie jego stopy dałyby możność ojcu La Jeunesse dowiedzenia się w przeciągu dwudziestu czterech godzin, gdzie ukrywa się złodziej tępiący mu zwierzynę.
Przez ten tydzień, starej pannie odrosły pazurki.
Pitoux odnalazł w niej znowu dawną ciotkę Anielę, która go zawsze tak wielkiego nabawiała strachu, a która chwilowo, z powodu dobrych interesów, jakie robiła, głaskała sierotę aksamitnemi łapkami.
W miarę, jak zbliżał się termin fatalny, humor dewotki stawał się coraz bardziej zgryźliwym.
Z tego powodu Pitoux piątego już dnia zażądał, aby mu obrano koniecznie fach jakikolwiek.
I podał nagle wzburzonej głowie dewotki myśl, która jej wracała od sześciu dni zmącony spokój.
Była to myśl poproszenia ojca Fortier o przyjęcie Pitoux do swej szkoły, bezpłatnie, i o postaranie się dla niego o stypendjum seminaryjskie imienia Jego Wysokości księcia orleańskiego.
Byłaby to nauka, któraby nic nie kosztowała panią Anielę. a pan Fortier, nie licząc już drozdów, kosów i królików, miał przecież pewne obowiązki dla siostrzeńca kobiety, która się zajmowała wynajmem krzeseł w kościele jego zarządowi powierzonym. Anioł Pitoux, obok korzyści, jakie już przynosił ciotuni w chwili obecnej, mógłby się stać wtedy dojniejszą jeszcze dla niej krówką. Nadzieje nie zawiodły starej panny. Proboszcz Fortier, przyjął chłopca bez żadnego wynagrodzenia.
Dzielny to był człowiek ten proboszcz i zupełnie bezinteresowny, wiedzę swoję rozdawał chętnie biednym umysłowo, groszem swoim dzielił się chętnie z biednymi materjalnie; ale był nieubłagalny pod jednym względem: solecyzmy go złościły, barbaryzmy doprowadzały do wściekłości.
Na tym punkcie nie umiał panować nad sobą, nie znał w tym razie ani przyjaciół, ani nieprzyjaciół, ani ubogich, ani bogatych, ani uczniów płacących, ani niepłacących; karał każdego z nich, kto na to zasłużył, a że rękę miał ciężką, razy zadawał bolesne.
Rodzice wiedzieli dobrze o tej słabości pana Fortier i wiedzieli, że gdy synów swoich u niego umieścili, trzeba im było zdać się zupełnie na niego, bo na wszelkie skargi odpowiadał proboszcz zdaniem, które kazał wyrżnąć na linji swojej i na rączce od dyscypliny:
„Kto bardzo kocha, ten bije mocno“.
Za staraniem otóż pani Róży Anieli Pitoux, Anioł Pitoux został przyjęty w poczet uczniów ojca Fortier.
Stara panna bardzo była z tego dumna, siostrzeniec mniej zadowolenia okazywał, przepadała bowiem swoboda i niezależność, z których korzystał dotąd.
Ciotka zawiadomiła pana Niquet, że nietylko uczyniła zadość obowiązkowi, ale więcej daleko zrobiła.
Doktór żądał tylko, aby Pitoux miał jakieś stosowne zajęcie, ciotka zapewniała mu wyższą edukację. I gdzież miał tę edykację pobierać? W tejże samej szkole, w której Sebastjan Gilbert płacił za swą naukę i wychowanie po pięćdziesiąt liwrów.
Anioł Pitoux uczył się i wychowywał darmo; no, ale z tem nie było potrzeby przechwalać się przed doktorem Gilbertem, zresztą znają wszyscy bezstronność i bezinteresowność ojca Fortier. Starał się on naśladować boskiego mistrza swojego, który otwierając ramiona mówił: „Pozwólcie dzieciom iść do mnie“.
Tylko, że ojcowskie ręce Fortiera nie były tak łaskawe — w jednej nosił on zawsze początkowe zasady łaciny, w drugiej pęk rózeg, nie pocieszał też płaczących dzieci, ale przywoływał je przed siebie przestraszone, a odprawiał na miejsce zbeczane.
Anioł Pitoux wszedł pierwszy raz do klasy z pudłem pod pachą, z rogowym kałamarzem w ręku i kilkoma piórami za uchem.
Pudło przeznaczone było na kajety i książki. Kałamarz był podarkiem od kupca korzennego, pióra zdobyła w wigilję panna Aniela od pana Niquet.
Anioł Pitoux powitany został przez kolegów, jak zwykle bywa u dzieci, a trafia się często i u starszych, to jest wyśmianiem.
Cała klasa wysilała się na to, aby go wyszydzić.
Dwóch uczniów z powodu jego jasnych blond włosów, a dwóch drugich i powodu jego kolan, o których jużeśmy wspominali, dostało się do kozy.
Ci dwaj ostatni utrzymywali, że nogi Pitoux podobne są do lin studziennych, na których porobiono węzły.
Porównanie to obiegło stół dokoła, zyskało ogólne uznanie i wesołość chłopców, ale obraziło ojca Fortier.
Wychodząc też na południe, to jest po czterech godzinach lekcji, Pitoux lubo przez cały ten czas nie powiedział ani słowa, miał już w klasie sześciu nieprzyjaciół zdeklarowanych.
Wrogowie ci jego ślubowali przy piecu, bo ten w klasie zastępuje ołtarz ojczyzny, że dwaj z nich powyrywają mu jego żółte włosy, dwaj drudzy podobijają niebieskie porcelanowe oczy, dwaj ostatni wyprostują sterczące kolana.
Pitoux nie wiedział nic zgoła o tych układach.
Wychodząc — zapytał jednego z sąsiadów, dlaczego sześciu kolegów zostawało, gdy wszyscy się wynosili?
Sąsiad spojrzał się nań z ukosa; nazwał lizusem i oddalił się, nie chcąc wcale zawiązywać dłuższej rozmowy.
Pitoux, nie mógł sobie zdać z tego sprawy jakim sposobem, nie wyrzekłszy ani jednego słowa podczas lekcji, został lizusem. Ale, że nasłuchał się w klasie — to od uczniów, to od ojca Fortier tyle niezrozumiałych rzeczy, więc i oskarżenie to zaliczył do liczby tych rzeczy, za wzniosłych dla jego rozumu.
W domu, ciotka Aniela zapytała go, czego się nauczył.
Odpowiedział, że się nauczył milczenia.
Odpowiedź godną była Pitagorejczyka, tylko że ten ostatni byłby ją dał na migi.
Po południu powrócił nowy uczeń do klasy bez wstrętu.
Lekcja poranna poświęcona była krytyce powierzchowności jego, lekcje popołudniowe przeznaczył ojciec Fortier na zbadanie zdolności jego umysłowych.
Po egzaminie, ojciec Fortier przyszedł do przekonania, że Pitoux miał wielkie zacięcie na to aby zostać Robinsonem Kruzoe, ale że bardzo słaba jest nadzieja, iżby został Fontenellem lub Boussuet'em.
Podczas całego egzaminu, bardziej niż lekcja poranna uciążliwego dla przyszłego seminarzysty, uczniowie ukarani z jego przyczyny, wygrażali mu się pięściami.
We wszystkich krajach, zarówno cywilizowanych, jak dzikich, znak ten uważany jest za groźbę; to też Pitoux miał się na ostrożności.
Nie pomylił się wcale: skoro tylko wyszli z obrębu domu szkolnego, sześciu tych, co siedzieli w kozie oświadczyli, że mają z nim do załatwienia rachunek za te dwie godziny.
Pitoux, zrozumiał, że idzie o pojedynek na pięści. Jakkolwiek nie studjował szóstego tomu Eneidy, w którym mowa jest o tem, jak młody Darjusz i stary Entelliusz uprawiali ten sport ku wielkiej uciesze Trojan — znał przecież dobrze ten rodzaj rozrywki, bo nie była ona wcale obca mieszkańcom jego wioski rodzinnej.
Oświadczył więc, że gotów jest stanąć do walki z tym, któryby chciał z nim zacząć, że gotów stawić czoło wszystkim — jednemu za drugim.
Oświadczenie to sprawiło wrażenie, zjednało odrazu nowicjuszowi pewien szacunek.
Podał swoje warunki i zostały przyjęte. Plac walki otoczyło koło ciekawych, zapaśnicy, jeden zdjąwszy ubranie, a drugi kamizelkę, zbliżyli się ku sobie.
Mówiliśmy już o rękach Pitoux. Te ręce, nieprzyjemne na wejrzenie, mniej jeszcze były przyjemne w dotknięciu.
Pomimo, że boksowanie nie było jeszcze w użyciu we Francji, że Pitoux nie posiadał żadnych nawet elementarnych o tej sztuce wiadomości, natarł tak silnie na przeciwnika i tak go poczęstował w oko, iż w jednej chwili otoczyło się ono kołem sinem, tak geometrycznie zakreślonem, iż żaden matematyk nie potrafiłby go lepiej, nawet za pomocą cyrkla oznaczyć.
Wystąpił drugi. Pitoux zmęczony był pierwszą walką, ale zato nowy pojedynkowicz był o wiele słabszy od pierwszego.
To też rozprawa była daleko krótsza.
Ten drugi dostał tak silnie pięścią w nos, że mu z niego krew dwoma strumieniami pociekła.
Trzeci wróg postradał zęba, a był najmniej poturbowany.
Inni dali za wygraną i nie stawali wcale do walki.
Pitoux przeszedłszy pośród tłumu, który się przed nim rozstępował z szacunkiem należnym zwycięzcy, powrócił do domu ciotki.
Nazajutrz trzej uczniowie, jeden z podbitem okiem, drugi z czerwonym nosem, trzeci ze spuchniętemi wargami, byli troskliwie przez ojca Fortier badani, ale żaden nie pisnął ani słowa, żaden się z niczem nie wygadał, i dopiero w kilka dni, pobocznie, od jednego ze świadków kłótni, dowiedział się proboszcz, że to Pitoux tak poznaczył swych kolegów.
Ojciec Fortier odpowiedzialny był przed rodzicami zarówno za stan umysłowy, jak i za stan fizyczny powierzonych mu dzieci.
Ojcowie poszkodowanych wystąpili do niego ze skargą. Potrzeba było dać im satysfakcję. Pitoux trzy dni z rzędu kozę odsiadywał.
Pierwszego dnia pokutował za oko, drugiego, za nos, trzeciego za ząb.
Koza nasunęła świetną myśl pannie Anieli. Oto za każdym razem, gdy ojciec Fortier zatrzyma Anioła w kozie, nie będzie mu dawać obiadu. To postanowienie miało na celu jedynie dobro chłopca, nie można było pozwalać, aby sobie nic z kary nie robił.
Pitoux odsiadywał kozę przez trzy dni zrzędu i zadawalał się przez ten czas śniadaniem i wieczerzą.
Że się, „zadawalał“ może nie właściwieśmy powiedzieli, bo Pitoux nie był bynajmniej zachwycony tą przymusową djetą, ale trudno, z powodu ubóstwa języka trzeba się tem określeniem „zadawalać“.
Ponieważ poddał się karze a nie zdradził, że działał tylko odpornie, że bronił się jedynie od napaści, pozyskał sobie ostatecznie ogólny szacunek. Prawdopodobnie, pomogły mu i te trzy uderzenia jakie zadał przeciwnikom.
Odtąd stanowisko Pitoux w szkole takie było jak i wszystkich innych uczniów, z tą tylko różnicą, że gdy tamci jako tako radzili sobie z lekcjami, on zawsze za nie siadywał w kozie i to daleko dłużej, niż towarzysze.
W tem miejscu trzeba wspomnieć o czemś, co w naturze jego leżało, a co było właściwością jego wychowania pierwotnego — a raczej tego, że żadnego wychowania nie otrzymał. Był to pociąg do zoologji.
Słynne pudło, które ciotka Aniela mianem kasetki ochrzciła, dzięki swojej obszerności i rozmaitym wewnątrz przegródkom, stało się rodzajem arki Noego, zawierającej po parze najrozmaitszych stworzeń — pełzających i fruwających.
Były tam jaszczurki i żmije, mrówkojady i chrabąszcze, były żaby i okazy inne. Chłopak tem więcej cenił te stworzenia im więcej kar na niego ściągały.
Podczas spacerów tygodniowych wzbogacał zawsze te swoje zbiory.
Teraz pragnął koniecznie posiąść salamandrę, które w Villers-Cotterets bardzo były rozpowszechnione z powodu, iż były herbem Franciszka I.
Złapał ich wkrótce kilka.
Jedno go tylko mocno zadziwiało, a że nie był w stanie zdać sobie z tego sprawy, uznał, że było to coś, co wiedzę jego przewyższało. Nie umiał cobie oto wytłumaczyć dlaczego zwykle w wodzie znajdował te płazy?
Poeci utrzymywali przecie, że żyją one w ogniu. Okoliczność ta źle usposobiła Pitoux dla poetów.
Gdy już miał salamandrę — oddął się poszukiwaniom kameleona, ale tym razem starania były daremne. Zabiegów — skutek pożądany nie wieńczył.
Pitoux uznał, że kameleon albo nie istniał wcale, albo też nie istniał a przynajmniej nie żył w tym kraju.
Ody doszedł do tego wniosku, zaniechał poszukiwań kameleona.
Inną przyczyną, zatrzymującą Pitoux w kozie były przeklęte solecyzmy i barbaryzmy, rozsiane wśród jego ćwiczeń, niby chwasty wśród zboża.
Co do niedziel i czwartków, to jest dni wolnych od nauk, spędzał je na bagnach, na łapaniu ptaków i zwierzyny, że jednak rósł ciągle, że był już pięć stóp i cztery cale wysoki a lat miał szesnaście, zdarzyło się pewne coś, które odciągało cokolwiek Pitoux od ulubionych jego zatrudnień.
Na drodze do Bruyere-aux-Loups leży osada Pisseleu, bodaj czy nie ta sama nawet, od której wzięła nazwisko piękna Anna d‘Weilly, kochanka Franciszka I.
Była w tej osadzie zagroda ojca Billota, a na progu tej zagrody zawsze wypadkowo, ale za każdym razem, ilekroć tylko przechodził Pitoux, wystawała śliczna dziewczyna, mogąca mieć lat siedemnaście do osiemnastu, świeża, żywa wesoła, imieniem Katarzyny na chrzcie świętym nazwana, najczęściej atoli po nazwisku ojca krótko „Billot“ nazywana.
Pitoux najpierw zaczął się jej kłaniać nieśmiało, potem pomału odważał się na uśmiech przy ukłonie, a jednego dnia ukłoniwszy się i uśmiechnąwszy, przystanął i zdobył się na powiedzenie:
— Dzień dobry, panno Katarzyno!
Uważał to za straszną śmiałość.
Katarzyna była bardzo dobra dziewczyna, odpowiedziała więc chłopcu, jak staremu znajomemu, boć rzeczywiście znała go dobrze, skoro od lat dwóch widywała, jak koło nich przechodził przynajmniej raz na tydzień.
Tylko, że Katarzyna widywała Pitoux, a Pitoux nie widywał Katarzyny. Bo Pitoux miał wtedy tylko lat czternaście, a Katarzyna już szesnaście.
Teraz to co innego zaczęła cenić jego talent.
Pitoux robił jej prezenta z najpiękniejszych ptaków i najtłuściejszych królików.
Wynikło z tego, że Katarzyna zaczęła prawić Pitoux grzeczności, on zaś, który je słyszał tak rzadko, poddał się urokowi tej nowości, i zamiast chodzić jak dawniej do Bruyere-aux-Loups, zatrzymywał się w połowie drogi, a zamiast jak dawniej spędzać dzień na zbieraniu buczyny i zastawianiu sideł, krążył około chaty ojca Billot, aby bodaj na jednę chwilkę zobaczyć Katarzynę.
Wskutek tego dochody ze skór króliczych znacznie upadły, drozdów i kosów prawie wcale nie bywało.
Ciotka Aniela bardzo się uskarżała na to.
Pitoux odpowiadał, że króliki stały się bardzo niedowierzające, że ptaki zmiarkowały podstęp — i w zagłębieniach liści lub pniach drzewnych zaspakajały pragnienie.
Jedno tylko wobec tego sprytu królików i ptaków, pocieszało kochaną ciotkę Anielę, mianowicie to, że siostrzeniec otrzyma stypendjum, wstąpi do seminarjum i po trzech latach zostanie proboszczem.
Najwyższe zaś i odwieczne pragnienie panny Anieli było: zostać gospodynią u księdza.
Jak tylko Pitoux się wyświęci, pragnienie to zostanie ziszczonem, boć Pitoux, nie będzie mógł nie wziąć ciotki do siebie po tem wszystkiem co dla niego zrobiła.
To tylko niepokoiło biedną starą pannę, że gdy ojcu Fortier o tych swoich marzeniach mówiła, odpowiadał jej spuszczając głowę:
— Kochana panno Pitoux, jeźli siostrzeniec twój pragnie zostać księdzem, to niechajże mniej się poświęca historji naturalnej, a więcej, daleko więcej de viris illustribus, albo Selecta e profanis scriptoribus.
— Co to znaczy?... — pytała panna Aniela.
— To, że robi za wiele barbaryzmów i solecyzmów — odpowiadał ojciec Fortier.
Szczegóły podane powyżej, konieczne były dla najdomyślniejszych nawet czytelników. Pozwolą im one lepiej zrozumieć całą grozę położenia w jakiem znalazł się Pitoux, bardzo a bardzo zamyślony, osłupiały prawie.
Ale po pewnym czasie rozjaśniło mu się w łepetynie i wykrzyknął kilka słów, zdradzających o czem tak dumał głęboko.
— Jezus, Marja!... moja ciotka!...
— Rzeczywiście, co powie panna Aniela na to zniweczenie wszystkich jej nadziei?
Anioł jednak zamiary swej ciotki odgadywał tylko o tyle, o ile sprytne psy odgadują myśli panów po wyrazie twarzy. Instynkt, cennym jest przewodnikiem i nigdy nie myli.
Wykrzyknik, który wyrwał się Aniołowi Pitoux, pomimo jego woli, był tylko zrozumieniem niezadowolenia starej panny, po otrzymaniu niepomyślnej wiadomości.
Tym razem wielkość tego niezadowolenia dochodziła do rozmiarów dotąd niebywałych i skutki więc musiały być niebywałe.
Oto pod jak strasznem wrażeniem przyszedł Pitoux do Pleux.
Prawie cały kwadrans stracił na drogę, a jednak odległość nie była większa nad trzysta kroków.
W tej chwili zegar miejski wybił godzinę pierwszą. Anioł Pitoux zauważył teraz dopiero, że rozmowa z ojcem Fortier i powolność z jaką szedł, opóźniły go o całą godzinę, że od pól godziny było już u ciotki Anieli po obiedzie.
Jak już mówiliśmy o tem — niedawanie chłopcu obiadów miało być zbawiennym hamulcem na jego opieszałość i swawolę, a przedewszystkiem w dobry czy zły rok, pozwalało oszczędzić na sierocie z jakie sześćdziesiąt obiadów.
Tym razem jednak nie skromny obiadek ciotki niepokoił spóźnionego ucznia. Pomimo, że śniadanie nie było sute, nie czuł, że ma pusty żołądek, bo miał za wielkie zmartwienie.
Największą karą dla wypędzonego ucznia jest pobyt w pobliżu szkoły, rekreacja z której z musu korzystać trzeba, to, że trzeba patrzeć, jak koledzy przechodzą obok codziennie podążając z książkami do zajęć.
Szkoła poprzednio nienawidzona, teraz staje się upragniona.
Z tego powodu właśnie Pitoux, w miarę jak się zbliżał do domu ciotki, pobyt w niej wydawał się okropnym.
Z tego powodu także, Pitoux po raz pierwszy w życiu, wyobrażał sobie, że szkoła jest rajem ziemskim, że z tego raju ojciec Fortier, anioł egzaminator, wygnał go przed chwilą dyscypliną niby mieczem ognistym.
Pomimo, że szedł tak powoli, iż co dziesięć kroków urządzał przystanki coraz dłuższe w miarę przybliżania się, musiał przecie dojść raz do strasznego domu.
Stanął też nareszcie na progu, trąc machinalnie rękę o szew ubrania.
— O!...jestem bardzo chory, ciotko Anielo — rzekł, aby przeszkodzić wszelkim żartom i wyrzutom, a może, aby litość wzbudzić.
— Wiem... wiem.... powiedziała panna Aniela, znam ja dobrze tę chorobę, możnaby ją zaraz uleczyć, gdyby tylko cofnąć zegar o półtorej godziny.
— Ależ!... Boże drogi — odpowiedział gorzko Pitoux — nie chce mi się wcale jeść.
Ciotka Aniela zdziwiła się i prawie zaniepokoiła.
Choroba niepokoi zarówno matki jak i macochy, dobre matki z powodu niebezpieczeństwa, na jakie naraża dziecko, macochy, z powodu kosztów, na jakie mogą być narażone.
— A więc, cóż ci jest?... powiedz zapytała stara panna.
Posłyszawszy te słowa, lubo wypowiedziane bez czułości, Anioł Pitoux zalał się łzami.
— Ol... kochana ciotko!... spotkało mnie wielkie nieszczęście, zawołał.
— Co za nieszczęście?... zapytała stara panna.
— Ksiądz proboszcz wypędził mnie — wykrzyknął Anioł Pitoux, łkając.
— Wypędził?... — powtórzyła, jakby niedobrze zrozumiawszy, panna Aniela.
— Tak, moja ciotko!...
— Skąd cię wypędził?...
— Ze szkoły.
Łkania Pitoux wzmogły się.
— Ze szkoły?...
— Tak, ciotko!...
— A więc przepadły egzamina, konkursy, stypendjum, seminarjum?...
Płacz Pitoux zmienił się w wycie.
Panna Aniela spojrzała przenikliwie, jakby chciała wyczytać w głębi serca chłopaka, przyczynę klęski.
— Założyłabym się, żeś znów opuszczał lekcje, żeś znów krążył koło chaty ojca Billota. Pfe!... przyszły proboszcz...
Anioł wstrząsnął głową na znak przeczenia.
— Kłamiesz!... zawołała stara panna, której złość wzmagała się w miarę tego, jak się upewniała, że położenie naprawdę jest groźne. Kłamiesz!... W niedzielę znowu widziano cię w alei z Billotówną.
Właściwie panna Aniela kłamała w tej chwili, ale dewotki przekonane są, że mogą kłamać z tej racji, iż: „wolno jest uprawiać fałsz, gdy ma posłużyć do wykrycia prawdy“.
— Nie widziano mnie w alei — odpowiedział Anioł — nie prawda, nie widziano mnie tam, bo spacerowaliśmy w okolicy oranżerji.
— A!... nieszczęsny!... a widzisz, że byłeś z nią!...
— Ależ moja ciotko — rzekł czerwieniąc się Anioł — nie o pannę Billot tu chodzi.
— Nazywaj ją sobie panną, rozpustniku, nazywaj... Zawiadomię zaraz o tem spowiednika tej bezwstydnej dziewczyny.
— Ależ moja ciotko, przysięgam ci, że panna Billot, nie jest wcale bezwstydną dziewczyną.
— A!... bronisz jej, gdy sam potrzebujesz obrony. Dobrze, dobrze, rozumiecie się zatem. Coraz lepiej idzie... Do czego to nie dochodzi mój Boże!... szesnastoletnie dzieci!..
— Moja ciotko, wcale nie jestem w żadnem porozumieniu z Katarzyną, zawsze mnie owszem wypędza!...
— A, widzisz, że się zdradzasz, nazywasz ją po prostu Katarzyną. Rozumiem... wypędza cię hipokrytka... wtedy jak na nią patrzą.
— Masz tobie — powiedział Pitoux, jakby naraz objaśniony — to prawda, nigdy o tem nie pomyślałem.
— A widzisz!... — rzekła stara panna, korzystając z naiwnego wykrzyknika siostrzeńca, aby go przekonać, że jest w zmowie z Billotówną, no zostaw mnie to wszystko — dodała — ja to naprawię. Ojciec Fortier jest spowiednikiem bezwstydnicy, poproszę go, aby cię wsadził do kozy o chlebie i wodzie na dwa tygodnie, a co do panny Katarzyny, jeżeli jej potrzebny klasztor, aby ostygła w zapałach miłosnych, to ją poślemy do Saint-Remy.
Stara panna wypowiedziała ostatnie zdanie z taką powagą i przekonaniem, że Pitoux zadrżał cały.
— Moja ciotko — rzekł składając ręce — przysięgam ci, że się mylisz, jeżeli sądzisz, że panna Billot jest przyczyną mego nieszczęścia.
— Nieczystość jest matką wszelkich występków!... przerwała sentencjonalnie ciotka Aniela.
— Moja ciotko — powtarzam ci, że ksiądz proboszcz, nie wypędził mnie dlatego, żem jest nieczysty; wypędził mnie za to, że zrobiłem w ćwiczeniach kilka barbaryzmów i solecyzmów, i dlatego, że, jak utrzymuje, niema możności, abym otrzymał stypendjum do seminarjum.
— Nie ma możności — powiedziałeś?... A więc nie dostaniesz stypendjum, nie będziesz proboszczem, nie będę u ciebie ochmistrzynią?...
— Niestety, nie będziesz nią, moja ciotko!...
— A cóż się z tobą stanie?... — zapytała przerażona stara panna.
— Czy ja wiem. Tu Pitoux wzniósł oczy w górę i dodał — stanie się, co się Opatrzności podoba.
— Opatrzności?... Aha, wiem co to znaczy — zawołała panna Aniela — widocznie nabili ci głowę nowemi ideami, nowemi zasadami filozofji.
— Nie, nie... moja ciotko, nie można przejść na filozofję, dopóki się nie było na retoryce, a ja do niej nigdy dojść nie mogłem.
— Żartuj sobie, żartuj. Ja wcale nie o tej mówię filozofji. Mówię o tych mędrkach nieszczęsnych — o filozofji pana Monet, o filozofji pana Jana Jakóba, o filozofji pana Diderot‘a, który napisał „Zakonnice“.
Panna Aniela przeżegnała się trzykrotnie.
— „Zakonnice“ — zapytał Pitoux — co to jest moja ciotko?...
— Czytałeś to nieszczęsny?...
— Nie — przysięgam ci moja ciotko.
— Dlaczego więc nie chcesz kościoła?...
— Jakto nie chcę, moja ciotko, mylisz się właściwie to mnie kościół nie chciał.
— Ależ to wąż doprawdy z tego dziecka. Zbija wszystko co ja mówię.
— Nic nie zbijam, moja ciotko, tylko ci odpowiadam.
— Zgubiony, zgubiony!... zawołała panna Aniela, padając na fotel z oznakami wielkiego przygnębienia.
To, zgubiony!... nie znaczyło nic innego jak: — ja jestem zgubiona......
Niebezpieczeństwo było wielkie. Ciotka Aniela powzięła więc natychmiast postanowienie: zerwała się, jak gdyby podniesiona przez sprężynę i pobiegła do ojca Fortier, aby go poprosić o objaśnienie, a nadewszystko, aby go przebłagać.
Pitoux przeprowadził ją wzrokiem aż do progu, następnie, kiedy już znikła, wyjrzał za nią i zobaczył, że z niebywałą chyżością podążała w stronę Soissons. Nie wątpił o zamiarach panny Anieli, przekonany był, że udawała się do nauczyciela.
Miał więc przynajmniej kwadrans zapewnionego spokoju.
Pomyślał, że potrzeba jest zużytkować ten czas, zesłany mu przez Opatrzność.
Pozbierał resztki z obiadu ciotki, nakarmił jaszczurki, złapał kilka much dla żab i mrówek; następnie otworzył dzieżę i szafę, i zajął się nakarmieniem samego siebie, bo wraz z samotnością powrócił mu apetyt.
Potem powrócił na próg, aby nie być zaskoczonym przez niespodziany powrót ciotki.
Panna Aniela nazywała się drugą matką Anioła.
— Podczas gdy wystawał na czatach, piękna młoda dziewczyna ukazała się w uliczce, prowadzącej przez Pleux ku Saissons i Ormet.
Siedziała na grzbiecie konia, obładowanego dwoma koszykami: jeden z nich napełniony był kurczętami, drugi gołębiami. Była to Katarzyna. Spostrzegłszy Pitoux‘a na progu domu ciotki Anieli, zatrzymała się.
Chłopak zaczerwienił się po same uszy i otworzywszy usta, patrzył, a raczej zachwycał się, bo panna Billot była dla niego ideałem piękna ludzkiego.
Katarzyna ukłoniła się Aniołowi i pojechała w swoją drogę.
Pitoux odpowiedział ukłonem na ukłon, trzęsąc się z radości.
Krótka ta scena trwała jednakże dosyć długo, aby biedny uczeń zapatrzony w piękną dzieweczkę, nie spostrzegł ciotki, powracającej od ojca Fortiera — i dał się chwycić za rękę pobladłej ze złości.
Zbudzony z rozkosznego marzenia dotknięciem panny Anieli, obrócił się, spojrzał w twarz ciotki, a później na swoją rękę, zbrojną w kawał chleba grubo posmarowany świeżem masłem i nałożony serem.
Dewotka wydała okrzyk oburzenia, a Pitoux przestrachu. Stara panna podniosła wychudłą rękę, Anioł zwiesił głowę; Aniela porwała za drąg od szczotki; Pitoux upuścił chleb i drapnął, nie powiedziawszy ani słowa.
Dwa serca, serce ciotki i siostrzeńca, doskonale się odrazu zrozumiały — pojęły że wszystko pomiędzy niemi skończone.
Panna Aniela weszła do pokoju i zamknęła drzwi za sobą na dwa spusty.
Pitoux, na którym skrzypnięcie klucza zrobiło wrażenie dalszego ciągu burzy, podwoił szybkość biegu.
Pitoux uciekał jakby go wszyscy djabli z piekła pędzili i w jednej chwili był już za miastem.
Skręcając około cmentarza, o mało nie wpadł na konia.
— O Boże! — odezwał się słodki, dobrze mu znany głosik — gdzie pan tak biegnie, panie Anioł? O mało, że mi się koń nie rozbiegał z przestrachu, jakiegoś go pan nabawił.
— A, panno Katarzyno, — zawołał Pitoux, odpowiadając na myśl własną, nie zaś na zapytanie młodej dziewczyny. — A! panno Katarzyno, co za nieszczęście, mój Boże, co za nieszczęście!
— Jezus, Marja! przestraszasz mnie pan — powiedziała dziewczyna, zatrzymując się na środku drogi. — Cóż to się stało, panie Anioł?
— To się stało, panno Katarzyno, — odpowiedział Pitoux, jakby odsłaniając tajemnicę wielkiej niesprawiedliwości — stało się, że już księdzem nie zostanę.
Zamiast atoli okazania mu współczucia, panna Billot parsknęła śmiechem.
— Nie zostaniesz pan księdzem? — spytała.
— Nie, odpowiedział przestraszony Pitoux — jest to, jak się zdaje, niepodobieństwem.
— Zostaniesz pan zatem żołnierzem — rzekła Katarzyna.
— Żołnierzem?
— Rozumie się. Byłoby wierutnem głupstwem, rozpaczać z powodu tak małej rzeczy. Myślałam doprawdy, że masz mnie pan zawiadomić o nagłej śmierci swojej ciotki.
— Baaa... — powiedział z uczuciem Pitoux — dla mnie prawie to na jedno wychodzi, bo zostałem wypędzony.
— Przepraszam — odrzekła, śmiejąc się Billot — brak panu przyjemności opłakiwania pani Anieli.
I Katarzyna znowu zaczęła się śmiać w najlepsze, co oburzyło Pitoux.
— Czyż pani nie słyszała, że mnie wypędza? — zawołał zrozpaczony.
— Tem lepiej — rzekła dziewczyna.
— Szczęśliwa pani, panno Billot, że się tak śmiać jesteś wstanie, dowodzi to, że nieszczęścia bliźnich, nie robią na pani wrażenia.
— A któż to panu powiedział, żebym cię nie żałowała, gdybyś miał prawdziwe zmartwienie?...
— Żałowałaby mnie pani w takim razie?... Ale czyż pani nie wie, że ja nie posiadam żadnych środków do życia?
— Tem lepiej — rzekła dziewczyna.
— Tem lepiej?... — powtórzył, a przecież jeść potrzeba, ja zawsze jestem głodny.
— A czy nie chcesz pan pracować, panie Pitoux?
— Pracować, jak? Pan Fortier i ciotka Aniela, ciągle mi powtarzali, żem do niczego nie zdolny. Ach! gdyby byli mnie oddali do terminu, do jakiego rzemieślnika, zamiast kierować na księdza. Bezwarunkowo, panno Katarzyno — rzekł Pitoux, z ruchem pełnym rozpaczy — bezwarunkowo, jakieś przekleństwo ciąży nade mną.
— Niestety! — powiedziała ze współczuciem młoda dziewczyna, bo znała, tak dobrze jak wszyscy, smutną historję Pitoux — jest w tem, co mówisz trochę prawdy, kochany panie Aniele; ale... dlaczegóż nie próbujesz jednej rzeczy?
— Jakiej? — zapytał Pitoux, czepiając się, jak tonący brzytwy, tych słów panny Billot, jakiej rzeczy proszę pani?
— Masz pan opiekuna, jak mi się zdaje?
— Pana doktora Gilberta.
— Był pan kolegą jego syna, ponieważ był on z panem w szkole ojca Fortiera.
— I nieraz nawet osłoniłem go od kary...
— A zatem, dlaczegóż nie odniesiesz się do jego ojca? on pana napewno nie opuści.
— Ba, zgłosiłbym się do niego, ale nie wiem co się z nim stało. Może ojciec pani, poradziłby gdzie go szukać potrzeba.
— Wiem, że kazał sobie część należności dzierżawnej odsyłać do Ameryki, część zaś składać notarjuszowi w Paryżu.
— A! — rzekł wzdychając Pitoux — do Ameryki; to bardzo daleko, proszę pani.
— Pojechałbyś pan do Ameryki? — zawołała dziewczyna, przestraszona prawie tą myślą.
— Nie, panno Katarzyno!... Nigdy a nigdy. Gdybym miał jakąkolwiek możność utrzymania się we Francji, nie ruszyłbym się nigdzie.
— To dobrze!... — powiedziała panna Billot.
Pitoux, spuścił oczy. Młoda dziewczyna milczała.
Milczenie trwało chwil kilka.
Pitoux pogrążył się w myślach, któreby ojca Fortier‘a niezmiernie zdziwiły.
Te myśli z początku przykre, następnie się rozjaśniły, a następnie stały się jak błyskawice, niewyraźne choć błyszczące.
Katarzyna puściła się znów w drogę, a Pitoux szedł obok niej.
Młoda dziewczyna, tak samo jak Pitoux rozmarzona, leciuchno trzymała cugle, bo wcale się nie obawiała, aby poniósł ją jej wierzchowiec.
Gdy koń przystanął i Pitoux zatrzymał się bezwiednie.
Przybyli do zagrody.
— A! to ty, chłopcze! — zawołał człowiek dobrze zbudowany, stojący na brzegu sadzawki, w której poił konia.
— Tak, to ja panie Billot.
— Znowu nieszczęście dotknęło biedaka — rzekła młoda dziewczyna, zeskakując z konia i nie obawiając się wcale o to — czy wzniesiona spódnica nie zdradzi czasem koloru podwiązek — ciotka go wypędziła.
— A cóż zrobił tej bigotce? — zapytał dzierżawca.
— Zamało umiem po grecku — objaśnił Pitoux — a pochwalił się tylko smarkacz; powinien był bowiem powiedzieć — po łacinie.
— Nie dosyć umiesz po grecku? — powtórzył człowiek o szerokich ramionach, a na cóż ci to ten grecki?
— Abym mógł tłumaczyć Teokryta i czytać Illjadę.
— A do czegóż ci potrzebne tłumaczenie Teokryta i czytanie Illjady?
— Do zostania księdzem.
— Ba! — powiedział pan Billot, czy ja umiem po grecku? czy umiem po łacinie? czy umiem po francusku? czy umiem pisać? czy umiem czytać? — i czy to mi może przeszkadza siać, żąć i zwozić?
— Tak, ale pan, panie Billot, nie jesteś księdzem, lecz rolnikiem, „agricola“, jak mówi Wirgiliusz. O fortunatos nimium...
— A czy sądzisz, że rolnik nie jest tak dobry jak proboszcz, gdy posiada sześćdziesiąt mórg gruntu na słońcu i tysiąc ludwików w cieniu?
— Zawsze mi mówiono, że księdzu najlepiej jest na świecie — dodał z najmilszym uśmiechem, na jaki mógł się zdobyć Pitoux, ale ja nie zawsze, co prawda, słuchałem tego co mi mówiono.
— I miałeś rację, mój chłopcze. Ja, jak chcę, potrafię mówić wierszami. Zdaje mi się, że jest w tobie materjał na coś lepszego, niż na księdza; wielkie też to szczęście, żeś nie obrał sobie tego stanowiska, zwłaszcza w obecnej chwili. Jako dzierżawca, znam się na wartości czasu i powiadam ci, że teraz złe czasy na księży.
— Ba! — rzekł Pitoux.
— Będzie burza, zobaczysz, że będzie... mówił dzierżawca. Jesteś uczciwym chłopcem, jesteś wykształconym...
Pitoux ukłonił się, wielce ucieszony nazwą wykształconego, jaką po raz pierwszy w życiu usłyszał.
— Możesz i tak zatem dobrze zarabiać — ciągnął dalej dzierżawca.
Panna Billot, wypakowywała kurczęta i gołębie i przysłuchiwała się z uwagą rozmowie między Pitoux i jej ojcem.
— Mogę zarabiać? — rzekł Pitoux — wydaje mi się to bardzo trudnem.
— A cóż ty umiesz robić?
— Umiem zastawiać gałązki z lepem i sidła. Potrafię także wcale dobrze naśladować głos ptaków, wszak prawda, panno Katarzyno?
— O, co prawda, to prawda.
— No, to nie jest żadnem rzemiosłem, zauważył ojciec Billot.
— I ja jestem tego zdania — przysięgam panu!...
— Przysięgasz?... to dobry znak.
— Jakto, czy ja się przysiągłem?... przepraszam pana bardzo, panie Billot.
— Zupełnie niema za co — rzekł dzierżawca — to i mnie się czasem zdarza. No! ty... dodał zwracając się do konia, czy ty będziesz stał spokojnie, czego u djabła musisz się wiecznie kręcić?... A! — rzekł znów do Pitoux, czy nie jesteś leniwym?
— Nie wiem; dotąd uczyłem się tylko łaciny, greckiego i...
— I co?
— I zdaje mi się, żem się nie zabijał.
— Tem lepiej — rzekł Billot; to dowodzi, żeś nie jest jeszcze tak głupi, jak myślałem.
Pitoux, zrobił oczy ogromne; posłyszał zdanie, obalające wszystkie opinje o nim dotychczasowe.
— Pytam się, zaczął znowu Billot, czy nie jesteś leniwym? — Czy się nie męczysz łatwo?...
— O! co do zmęczenia, to wcale co innego, odpowiedział Pitoux; mogę zrobić dziesięć mil bez zmęczenia.
— Dobrze, i to już coś znaczy, oświadczył Billot, gdy się jeszcze trochę przetrenujesz, będziesz mógł wyjść na wyścigowca.
— Co?... — rzekł Pitoux, spoglądając na swoją szczupłą postać, kościste ramiona i nogi jak patyki. Zdaje mi się panie Billot, że ja i tak jestem dosyć chudym.
— Rzeczywiście, mój przyjacielu — powiedział, wybuchając śmiechem dzierżawca, jesteś skarbem prawdziwym.
Pitotix po pierwszy raz został tak wysoko ocenionym, to też dziwił się coraz bardziej.
— Słuchaj — powiedział dzierżawca, czy nie jesteś leniwy do roboty?
— Do jakiej roboty?
— Do roboty wogóle?
— Nie wiem; nigdy nie pracowałem.
Młoda dziewczyna zaczęła się śmiać, ale ojciec Billot rozpoczął teraz na serjo.
— Gałgany księża! — zawołał, wyciągając potężną pięść swoją w stronę miasta, jak to oni wychowują młodzież! Co zrobili z takiego jak ten chwata, w czem on może być użytecznym swojej braci?
— Prawda — potaknął Pitoux, wiem o tem doskonale, to tylko szczęście, że nie mam wcale braci.
— Pod wyrazem „bracia“ rozumiem wszystkich nas wogóle. Czyż byś przypadkiem utrzymywał, że nie wszyscy ludzie są sobie braćmi?
— O wiem; napisane to przecie w Ewangelji.
— I wszyscy są sobie równi — ciągnął dalej dzierżawca.
— O! co to, to nie, gdybym był równy ojcu Fortier, nie byłby mnie mógł tak często okładać dyscypliną; gdybym był równy mojej ciotce, nie byłaby mnie wypędziła.
— A ja ci mówię, że wszyscy ludzie są sobie równi i że niedługo dowiedziemy tego tyranom!
— „Tyrannis“! — rzekł Pitoux.
— I na dowód tego — rzekł znowu Billot, ja biorę cię do siebie.
— Bierzesz mnie pan do siebie, drogi panie Billot; czy pan tylko nie żartujesz sobie ze mnie?
— Nie. Ileż ci potrzeba na życie?
— Mniej więcej trzy funty chleba dziennie.
— A co do chleba?
— Trochę masła lub kawałek sera.
— Widzę — powiedział dzierżawca, widzę żeś wcale nie wymagający co do pożywienia, będziesz więc dobrze żywiony.
— Panie Pitoux — wtrąciła się Katarzyna, czy nie masz pan już żadnej prośby do mego ojca?
— Ja, panno Katarzyno?... nie!
— Pocóż więc przyszedłeś pan tutaj?
— Bo i pani tutaj zdążała.
— Ślicznie dziękuję za kompliment — powiedziała Katarzyna — ale go nie przyjmuję; przyszedłeś pan po to przecie, aby się dowiedzieć od mego ojca, o swoim opiekunie.
— A! prawda! — zawołał Pitoux, to dopiero, że ja zupełnie zapomniałem.
— Chcesz się dowiedzieć o zacnym panie Gilbercie? — rzekł dzierżawca głosem, zdradzającym poważanie jakie miał dla właściciela.
— Chciałem — odparł Pitoux, ale teraz już tego nie potrzebuję; ponieważ pan bierze mnie do siebie, mogę czekać spokojnie na powrót doktora z Ameryki.
— I wcale, mój przyjacielu, nie potrzebujesz długo czekać, bo opiekun twój już powrócił.
— Kiedyż?
— Nie wiem dokładnie, ale wiem, że przed tygodniem był w Hawrze, bo dziś z rana w Villers-Cotterets, oddano mi posyłkę przez niego zaadresowaną. Oto ona.
— Skąd wiesz, mój ojcze, że to od doktora?
— Bo jest i list także.
— Wybacz ojcze — rzekła uśmiechając się Katarzyna, ale zdaje mi się, że czytać nie umiesz. Mówię o tem dlatego, że się lubisz chwalić tą nieumiejętnością.
— Tak jest, chwalę się nią! Pragnę aby można było oto powiedzieć o mnie: Stary Billot nie winien nic nikomu, nawet nauczycielowi szkolnemu; sam sobie wszystko obowiązany, sam się dorobił majątku! Oto co pragnę, aby można było powiedzieć o mnie. Nie ja też czytałem list, ale mi go wachmistrz żandarmerji odczytał..
— Cóż pisze doktór, kochany ojcze. Czy jest z nas zadowolony jak zawsze?
— A no, osądź sama.
I dzierżawca wyciągnąwszy ze skórzanego pugilaresu list, podał go córce.
Katarzyna przeczytała:
Powracam z Ameryki, gdzie widziałem ludzi lepszych, bogatszych i szczęśliwszych. Winni to oni temu, że są narodem wolnym, a my nim nie jesteśmy. Ale i my podążymy naprzód, i my się do nowej sposobimy ery; trzeba, żeby każdy pracował jak potrafi i może nad przyspieszeniem dnia, w którym nam nowa zabłyśnie zorza. Znam dobrze poczciwe pańskie zasady, kochany panie Billot, znam wpływy pańskie na innych dzierżawców i na robotników i rolników. Panujesz jak król nad ich sercami. Wpajaj pan w nich swoje zasady poświęcenia i braterskości, które w panu zauważyłem. Filozofja, to wielka nauka, wszyscy ludzie powinni poznać swoje prawa i swoje obowiązki przy świetle tej pochodni. Posyłam panu książeczkę, w której wszystkie te prawa i obowiązki, jasno są wyłożone. Moja to praca, pomimo, ii nie ma nazwiska mojego na okładce. Rozpowszechniaj pan zasady równości, dawaj ludziom czytać rozprawkę w długie wieczory zimowe. Czytanie jest pożywieniem umysłu, jak chleb jest pożywieniem ciała.
W tych dniach przybędę do pana, aby ci zaprojektować innego rodzaju dzierżawę, bardzo rozpowszechnioną w Ameryce.
Polega ona na podziale dochodów pomiędzy dzierżawcą a właścicielem. Uważam to za bardzo dobre i nadewszystko za sprawiedliwe.
Przesyłam panu ukłony i pozostaję z przyjaźnią.
— Ho! ho! — zawołał Pitoux — to jest prawdziwie pięknie napisane!
— Prawda? — powiedział Billot.
— Prawda, kochany ojcze — rzekła Katarzyna — wątpię tylko bardzo, czy naczelnik żandarmerji będzie tego samego zdania?
— Dlaczego?
— Bodaj, że ten list, może narazić i doktora Gilberta i ciebie także, mój ojcze.
— E! — mruknął Billot — ty się tam zawsze czegoś obawiasz. Książeczka jest i praca dla ciebie Pitoux: będziesz ją czytał wieczorami.
— A we dnie?
— We dnie będziesz pasał krowy i barany. Masz-że książkę.
— Billot, wyciągnął z kieszeni małą, czerwono oprawną broszurkę, których w tej epoce masę wydawano potajemnie.
Autor narażał się na galery.
— Przeczytaj no mi najpierw tytuł, mój Pitoux, abym mógł mówić o tytule, zanim będę mógł mówić o treści. Resztę przeczytasz mi później.
Pitoux przeczytał na pierwszej stronie słowa, które dziś stały się bardzo nieokreślone, niejasne, ale które w owej epoce, znajdowały głęboki odgłos we wszystkich sercach:
— „O niepodległości człowieka i o wolności narodu“.
— Cóż ty na to, Pitoux? — zapytał dzierżawca.
— Myślę, panie Billot, że „niepodległość i wolność“ to zupełnie jedno i to samo; mój opiekun byłby wypędzony ze szkoły pana Fortiera, za dopuszczenie się pleonazmu.
— Głupstwo to jakieś, te zawsze pleonazmy, książka to napisana przez człowieka.
— Z tem wszystkiem, kochany ojcze — rzekła Katarzyna wiedziona instynktem kobiecym, błagam cię, schowaj ją dobrze! Nie narażaj się na kłopoty, bo co do mnie drżę z obawy.
— Dlaczegóżby broszura ta miała szkodzić mnie, jeżeli nie zaszkodziła autorowi?
— Skąd wiesz, kochany ojcze?... Tydzień już jak ten list pisany, a paczka nie mogła iść tak długo.
— Ja też dziś rano list dostałem.
— Od kogo?
— Od Sebastjana Gilberta, który również napisał do nas; a nawet prosił mnie o doniesienie jego mlecznemu bratu, wielu różnych rzeczy; zupełnie o tem zapomniałem...
— A więc?
— A więc pisze Sebastjan, że od trzech dni oczekuje na ojca w Paryżu, że powinien on był już przybyć, ale nie przybył dotąd...
— Panna Katarzyna ma zatem rację — rzekł Pitoux — to opóźnienie, nie jest bodaj naturalne.
— Cicho tchórzu i przeczytaj rozprawę doktora, fuknął dzierżawca — przeczytaj ją, a staniesz się nietylko uczonym, ale i człowiekiem, co ważniejsze.
Pitoux wziął książkę pod pachę z tak uroczystą miną, że do reszty zjednał sobie serce Billota.
— A teraz — powiedział ten ostatni, czyś jadł obiad?
— Nie panie, — odpowiedział Pitoux z tą samą nawpół religijną, a nawpół bohaterską postawą, jaką przybrał od czasu, gdy mu książka została doręczona.
— Wypędzono go właśnie podczas obiadu — wtrąciła młoda dziewczyna.
— A zatem — powiedział dzierżawca — idź do matki Billot i poproś o obiad, a od jutra zaczniesz pracować.
Pani Billot była to niewiasta lat trzydziestu pięciu lub trzydziestu sześciu, okrągła jak kula, świeża, pucołowata, serdeczna, drepcząca ustawicznie od jednego gołębnika do drugiego, od owczarni do obory, dozorująca rosołu i pieczystego, decydująca od pierwszego wejrzenia, czy wszystko w porządku, odgadująca po zapachu, czy dość rumianku lub bobkowego liścia wsypano do garnków, gderająca bezustannie, lecz nie pragnąca dokuczyć ani żartem. Męża czciła, córkę z pewnością nie gorzej kochała, jak pani de Seviginé panią de Grignan; podwładnych żywiła, jak żadna gospodyni na dziesięć mil wokoło. To też mnóstwo było takich, co służbę u pani Billot — za szczęścieby sobie uważali. Ale tak jak do nieba, powołanych było mnóstwo, wybranych zaś bardzo niewielu.
Widzieliśmy, że Pitoux, bez starania się o to, został wybrany.
Cenił też sobie to szczęście prawdziwie, zwłaszcza, gdy ujrzał bochenek chleba, położony po lewej stronie garnka z jabłecznikiem i kawał wieprzowiny.
Od czasu śmierci matki, czyli od lat pięciu — w dnie nawet najuroczystsze nic mu się podobnego nie trafiło.
To też w miarę, jak chleb połykał, jak zajadał wieprzowinę i popijał jabłecznik, uczuwał biedny chłopak coraz większe uwielbienie dla dzierżawcy, coraz większe uszanowanie dla jego połowicy i miłość dla ich córki.
Jedna rzecz tylko nie dawała mu spokoju, a mianowicie praca, jaką miał pełnić w dzień, praca tak upokarzająca i tak różna od tej, jaką miał spełniać wieczorem, a jaka polegać miała na oświecaniu ludzi, na zapoznawaniu ich z zasadami socjalizmu i filozofji.
Oto o czem myślał Pitoux po obiedzie.
Ale nawet w tych rozmyślaniach dawał mu się uczuwać wpływ dobrego obiadu. Począł patrzeć na rzeczy z zupełnie innego punktu widzenia.
Czynność pastucha krów i owiec, które uważał za tak niegodną siebie, nie była tak znowu straszną.
Apollo, gdy był w podobnem położeniu, to jest, gdy wypędzony został z Olimpu przez Jowisza, jak Piteux z Pleux przez ciotkę Anielę, został wszakże pasterzem i pilnował trzód Admetusa.
Był wprawdzie Admetus królem — pasterzem, ale był też Apollo bogiem.
Herkules był także czemś w tym rodzaju, bo jak powiada mitologja, prowadził za ogon krowy Gerjona, a czy się prowadzi za ogon, czy za głowę, to mała rzecz, to tylko kwestja zwyczaju. Nic zatem nie przeszkadza Pitoux, aby był prowadzającym krowy, czyli pastuchem.
Tytyrjusz, który, jak zapewnia Wirgiljusz, leżąc pod cieniem buku, winszował sobie pięknemi wierszami spoczynku, wynalezionego mu przez Augusta, był pasterzem, był nim wreszcie Melibeusz, co to się tak poetycznie na opuszczenie swego domu uskarżał.
Wszyscy oni musieli zapewne dosyć dobrze mówić po łacinie i wszyscy mogli byli zostać księżmi, a jednak woleli trzód pilnować.
Stanowisko pasterza miało zatem widocznie swój urok.
Zresztą, któż może przeszkodzić Pitoux, aby powrócił do godności, którą utracił: któż mu wzbroni wypowiedzieć wojnę na śpiewy sąsiednim Menakljuszom lub Palemonjuszom?
Nikt, oczywiście.
Tyle razy już śpiewał w chórach kościelnych i gdyby nie został złapanym na wypijaniu wina ojca Fortiera, mógłby był talent swój rozwinąć potężnie.
Nie umiał wprawdzie grać na fujarce, ale zato świetnie głos ptaków naśladował. Nie wyrzynał wprawdzie fujarek z łodyg nierównej wielkości, jak to robił kochanek z Syryuksa, ale z lipy i kasztanów urządzał świstawki z taką doskonałością, że niejednokrotnie otrzymywał za to poklask towarzyszów.
Mógł zatem, bez żądnej ujmy dla siebie, zostać pasterzem; nie poniżył się do tego stanowiska, tak źle w średnim wieku cenionego, ale wzniósł je do swojej wysokości.
Zresztą owczarnie i obory zostawały pod zarządem panny Billot, a nie mogły się nazywać rozkazami polecenia z usteczek takich odbierane.
Katarzyna ze swej strony czuwała nad godnością Pitoux.
Wieczorem, gdy Anioł podszedł do niej z zapytaniem, o której godzinie ma jutro wyruszyć w pole:
— Nie pójdziesz pan w pole — odparła z uśmiechem dziewczyna.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Pitoux.
— Wytłumaczyłam ojcu, że wykształcenie, jakieś pan otrzymał, stawia cię wyżej ponad zajęcie, jakie ci przeznaczał; zostaniesz pan w domu.
— O! tem lepiej! — zawołał Pitoux — że zostanę z panią.
Wykrzyknik ten, wyrwał się niechcący naiwnemu chłopczynie.
Ale zanim go jeszcze dokończył, zaczerwienił się już po same uszy. Katarzyna zaś spuściła główkę i uśmiechnęła się.
— Przepraszam panią — powiedział — wyrwało mi się mimowoli, niech mi pani tego za złe nie bierze.
— Nie biorę panu tego wcale za złe, panie Pitoux — odparła Katarzyna, — zresztą nie pańska to wina, że znajdujesz przyjemność w przebywaniu ze mną.
Nastąpiła chwila milczenia.
Nic w tem nie było dziwnego: biedne dzieci tyle sobie powiedziały w tak niewielu wyrazach.
— Ale — zauważył Pitoux — nie mogę przecie pozostać w domu, nic nie robiąc. Czemże się będę zajmował?
— Będziesz pan robił to co ja robiłam, będziesz robił rachunki ze sługami; obliczał dochody i wydatki. Wszak umiesz pan liczyć zapewne?...
— Umiem cztery działania — odpowiedział z dumą Pitoux.
— A zatem o jedno więcej ode mnie — rzekła Katarzyna. — Ja nie mogłam nigdy dojść dalej jak do trzeciego. Mój ojciec skorzysta zatem; mając pana za buchaltera; a ponieważ i ja skorzystam na tem i pan — więc wszyscy skorzystają.
— Cóż pani na tem skorzysta? — zapytał Pitoux.
— Czas, który zużytkuję na robienie sobie czepeczków ażeby być ładniejszą...
— E! rzekł Pitoux — pani jest i bez czepeczków bardzo ładną.
— Być może, ale to gust pański tylko — odparła, śmiejąc się młoda dziewczyna. — Zresztą, nie mogę iść w niedzielę na tańce do Villers-Cotterets bez czepeczka. Tylko wielkim paniom, mogącym pudrować włosy, wolno chodzić z gołą głową.
— Pani włosy ładniejsze bez pudru, niż inne pudrowane — powiedział Pitoux.
— No, no! widzę, że pan jesteś w zapale mówienia mi komplementów.
— Nie, Pani, ja tego nie umiem, bo mnie tego u ojca Fortier nie uczono.
— A czy tańczyć tam uczono?...
— Tańczyć? spytał Pitoux ze zdziwieniem.
— No, tak, tańczyć.
— Tańczyć u ojca Fortier? Jezusie Nazareński!
— Nie umiesz pan zatem tańczyć? — spytała Katarzyna.
— Nie — rzekł Pitoux.
— Pójdziesz jednak ze mną w niedzielę i zobaczysz jak tańczy pan de Charny; tańczy on najlepiej ze wszystkich młodych ludzi w okolicy.
— Kto to jest ten pan de Charny? — zapytał Pitoux.
— Właściciel zamku w Boursonne.
— I będzie tańczył w niedzielę?
— Napewno.
— A z kimże?
— Ze mną.
Serce Pitoux ścisnęło się, chociaż nie wiedział dlaczego.
— A zatem to dlatego aby z nim tańczyć, chce się pani zrobić tak ładną?...
— Tak z nim, jak z innymi.
— Z wyjątkiem mnie?
— Dlaczego?...
— Bo ja tańczyć nie umiem.
— Nauczysz się pan bardzo prędko.
— Ach!... gdybyś pani, panno Katarzyno, zechciała mi pokazać jak się to robi, nauczyłbym się daleko prędzej, niż patrząc na pana de Charny.
— Zobaczymy — rzekła Katarzyna — tymczasem czas już spać. Dobrej nocy, Pitoux.
— Dobrej nocy, panno Katarzyno.
W tem co Katarzyna powiedziała Aniołowi Pitoux, było dobre i złe, dobre na tem polegało, że z pasterza podniesiony został do godności buchaltera, złe było to, że nie umiał tańczyć. A pan de Charny umiał, i w dodatku, jak utrzymywała Katarzyna, tańczył lepiej od innych.
Pitoux śnił całą noc, że widział jak tańczył pan de Charny i że tańczył bardzo źle.
Nazajutrz zabrał się do roboty pod kierownictwem Katarzyny i zauważył wtedy, że nauka jest bardzo przyjemna z niektóremi nauczycielami.
W dwie godziny zupełnie już obznajmił się z nowem zajęciem swojem.
— O!... pani, gdybyś pani była mnie uczyła łaciny, nie ojciec Fortier, zdaje mi się, że nie robiłbym barbaryzmów.
— I byłbyś został proboszczem?...
— I byłbym został proboszczem, potwierdził Pitoux.
— I byłbyś zamknięty w seminarjum, dokąd żadnej kobiecie wchodzić nie wolno?
— Prawda!... — zawołał Pitoux, nigdy o tem nawet nie pomyślałem, panno Katarzyno... tak.... wolę nie być księdzem!...
O godzinie dziewiątej powrócił ojciec Billot, który wyszedł był jeszcze przed wstaniem Pitoux.
Codziennie o godzinie trzeciej z rana. był już obecnym przy zaprzęganiu koni i wyjeżdżaniu furmanów, następnie obchodził pola, aby się przekonać czy wszyscy są na miejscu i przy właściwej robocie; o dziewiątej powracał na śniadanie a o dziesiątej wychodził ponownie; o pierwszej zjadał obiad a godziny poobiednie spędzał znowu na dworze.
Dzięki temu, ojciec Billot, był w jaknajlepszych interesach.
Posiadał, jak to sam powiedział, sześćdziesiąt morgów na słońcu i tysiąc ludwików w cieniu.
W czasie śniadania, dzierżawca uprzedził Pitoux‘a, że pierwsze czytanie dzieła doktora Gilberta, odbędzie się w stodole, nazajutrz o dziesiątej z rana.
Anioł zauważył skromnie, że o tej godzinie msza święta się odprawia, ale stary odpowiedział, że właśnie wybrał tę godzinę d!a wymiarkowania robotników.
Mówiliśmy już, że ojciec Billot był filozofem.
Nienawidził księży, uważając ich za popleczników tyranji, a znalazłszy sposobność dopomagania do wzniesienia ołtarza przeciw ołtarzowi, uchwycił się jej żarliwie.
Pani Billot i Katarzyna, robiły mu tę samą co sierota uwagę, ale ojciec Billot powiedział, że kobiety, jeżeli chcą, niechaj idą do kościoła, bo religja dla nich jest stworzoną; co zaś do mężczyzn, ci będą słuchać czytania pracy doktora, lub zostaną zwolnieni od obowiązków.
Filozof Billot był wielkim w domu despotą.
Jedna tylko Katarzyna miała odwagę protestować przeciw jego postanowieniom, ale gdy postanowienia te były stanowcze, stary na uwagi córki odpowiadał zmarszczeniem brwi — a ona wtedy ustępowała i milczała zarówno z innymi.
Katarzyna myślała więc już teraz o tem tylko, jakby przy tej sposobności można osiągnąć korzyść dla Pitoux.
Wstając od stołu zwróciła ona uwagę, że na jutrzejszą uroczystość, Anioł za nieodpowiednio był ubrany, że jeżeli ma odgrywać rolę nauczyciela, jeżeli ma nauczać, nie powinien się rumienić przed swymi uczniami.
Billot wskutek tego upoważnił córkę, aby się rozmówiła o ubranie dla chłopaka z panem Dulauroy, krawcem z Villers-Cotterets.
Katarzyna miała rację, nowe ubranie dla Pitoux nie było wcale zbytkiem, chodził on od niepamiętnych czasów w spodniach sprawionych mu przez doktora Gilberta, które z zadużych stały się zamałe. lubo za staraniem panny Anieli wydłużały się co rok o dwa cale. Co do surduta i kamizelki, znikły one od dwóch lat, i zastąpione zostały przez koszulę, w której bohater nasz ukazał się naszym czytelnikom w samym początku niniejszego opowiadania.
Biedny Pitoux nie pomyślał nigdy o swojej garderobie.
Lustro było sprzętem nieznanym u panny Anieli; a że nie miał tak jak piękny Narcyz, zamiaru zakochania się w sobie, nie przeglądał się nigdy w wodzie, nad którą zakładał gałązki z lepem.
Dopiero od chwili gdy panna Katarzyna powiedziała mu, aby jej towarzyszył na tańce, od chwili gdy się dowiedział o panu de Charny, eleganckim młodym człowieku, od chwili, kiedy usłyszał o czepeczkach, któremi młoda dziewczyna pragnęła podnieść swoją urodę, ujrzał potrzebę lustra, a gdy się w niem przejrzał, gdy zobaczył opłakany stan swego stroju, zapytywał siebie, jakimby sposobem mógł się i on upiększyć?
Na nieszczęście, nie umiał sobie na to pytanie odpowiedzieć w żaden sposób.
Wszystko co posiadał, zniszczone było szkaradnie.
Ale aby kupić nowy garnitur, potrzeba było mieć pieniądze, Pitoux zaś nie miał w życiu ani szeląga.
Wiedział dobrze, że pasterze ubierali się w róże; ale sądził i słusznie, że wieniec z kwiatów, pomimo iż mu mogło w nim być do twarzy, uwydatniłby tylko jeszcze bardziej ubogie jego łachmany.
Wstał też bardzo przyjemnie zdziwiony, gdy w niedzielę, w chwili właśnie, kiedy rozmyślał nad przyozdobieniem swojej osoby, wszedł pan Dulauroy i położył na krześle ubranie i spodnie błękitne, oraz dużą, białą kamizelkę w różowe paski.
Jednocześnie ukazała się właścicielka składu bielizny i złożyła na drugim krześle koszulę i krawat, jeżeli koszula będzie dobrą, miała rozkaz dostarczyć pół tuzina.
Ale nie na tem koniec niespodziankom: za kupcową zjawił się kapelusznik z kapeluszem trójkątnym najświeższej mody, pełnym gustu i elegancji, najlepszym jaki widziano kiedykolwiek u pana Cornu, pierwszego kapelusznika w Villers-Cotterets.
Kapelusznik miał oprócz tego zlecenie od szewca oddać Pitoux parę trzewików z okazałemi srebrnemi sprzączkami.
Chłopak nie mógł wyjść z podziwu, nie był w stanie uwierzyć, iżby te wszystkie skarby miały być dla niego.
W najrozkoszniejszych snach swoich — nie śmiał marzyć o niczem podobnem.
Łzy wdzięczności zwilżyły mu powieki i nie potrafił nic więcej powiedzieć, nad te słowa:
— O! panno Katarzyno, panno Katarzyno nigdy nie zapomnę coś dla mnie zrobiła!
Wszystko było bardzo dobre; trzewiki tylko były za małe. Szewc, pan Landereau, wziął miarę z nogi swego syna, o cztery lata starszego od Pitoux.
Ta wyższość Pitoux nad młodym Landereau, na chwilę wbiła w dumę naszego bohatera, ale trwało to krótko — jakżesz bo pójdzie na tańce?... Bez trzewików, czy w starych, które bynajmniej nie nadawały się już teraz do jego ubrania.
Para trzewików ojca Billot, rozstrzygnęła kwestję na poczekaniu.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ojciec Billot miał taką samą nogę jak Pitoux, o czem jednak zamilczono przed dzierżawcą, aby go tem nie upokorzyć przypadkiem.
Gdy Anioł przebierał się w to wytworne ubranie, wszedł fryzjer.
Rozdzielił żółte włosy Pitoux na trzy części: jedna, najokazalsza miała spadać na ubranie w kształcie warkocza, dwie pozostałe miały przykrywać skronie w kształcie nie bardzo estetycznie nazwanych... psich uszów.
Musimy zaznaczyć teraz, że kiedy Pitoux uczesany, ufryzowany, w niebieskich spodniach, różowej kamizelce i w koszuli z żabotem, z warkoczem i psiemi uszami stanął przed lustrem, to nie mógł się wcale poznać i obejrzał się, aby zobaczyć, czy Adonis w postaci człowieka, nie zstąpił czasem na ziemię.
Był sam jednakże tylko. Uśmiechnął się z wdziękiem i z głową wzniesioną, z palcami w kieszonce od kamizelki, rzekł wykręcając się na pięcie:
— Zobaczymy tego pana de Charny!...
Co prawda, to Anioł Pitoux, w tej chwili, podobnym był, jak dwie krople wody, jeżeli nie do pasterza z Wirgiljusza, to do pasterza z Vatteau.
To też ukazanie się w kuchni było pierwszym jego wielkim triumfem.
— O! patrz mamo — zawołała Katarzyna — jak Pitoux dobrze wygląda!
— Rzeczywiście, zmienił się do niepoznania — rzekła pani Billot.
Na nieszczęście, Katarzyna od ogółu, który ją tak uderzył, przeszła do szczegółów.
Pitoux szczegóły miał mniej ładne, aniżeli ogół.
— Tak — odparł Pitoux — mam duże ręce, to prawda?...
— I ogromne kolana.
— Dowód to, że jeszcze urosnę.
— Ależ, zdaje mi się, żeś pan i tak już dosyć duży, panie Pitoux.
— To wszystko jedno; urosnę jeszcze; mam dopiero rok osiemnasty.
— I nie masz pan wcale łydek.
— Prawda, ale jeszcze mi urosną.
— Trzeba mieć nadzieję — rzekła Katarzyna, — ale zresztą mniejsza o to... i tak pan dobrze wyglądasz.
Pitoux ukłonił się i zaczerwienił.
— O! o! — zawołał znów dzierżawca, wchodząc i spoglądając na Pitoux. — Dzielnie mi wyglądasz, mój chłopcze. Chciałbym bardzo, żeby cię ciotka Aniela zobaczyła.
— Ja także — odpowiedział Pitoux.
— Ciekawy jestem, coby też powiedziała? — dodał Billot.
— Nicby nie powiedziała, wściekłaby się tylko.
— Ależ papo — zawołała z niepokojem Katarzyna — czyby pani Aniela miała nam prawo odebrać Anioła?...
— Przecież go wypędziła.
— I przytem już pięć lat upłynęło — dorzucił Pitoux.
— Jakie pięć lat? — zapytała Katarzyna.
— Te, na które doktór Gilbert, pozostawił tysiąc franków.
— Zostawił więc ciotce tysiąc franków?
— Tak, na to, żeby mnie gdzie na naukę oddała.
— Oto człowiek! — rzekł dzierżawca — i tylko pomyśleć, że się codzień coś podobnego o nim słyszy! Dla takiego — dodał, wznosząc rękę — zawsze na śmierć, na życie!
— Chciał, abym się wyuczył jakiego rzemiosła — powiedział Pitoux.
— I miał słuszność. Ale poczciwy jego zamiar zniweczono. Zostawił tysiąc franków aby cię nauczyli rzemiosła, a oni oddali cię do księdza, chcieli z ciebie zrobić duchownego. Ileż płaciła ojcu Fortier?
— Kto?
— No, ciotka naturalnie.
— Nic mu nie płaciła.
— A więc chowała dwieście liwrów pana Gilberta?
— Prawdopodobnie!
— Słuchajże, Pitoux, jeżeli chcesz posłuchać dobrej rady, to gdy klapnie ta stara bigotka, przeszukaj no dobrze w szafach, w pościeli i w słojach od korniszonów.
— Dlaczego? — spytał Pitoux.
— No znajdziesz skarb może jaki, jaką starą wełnianą pończochę napełnioną ludwikami, bo nie było z pewnością tak dużej sakiewki, w którejby pani Aniela pomieścić mogła wszystkie swoje oszczędności.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem pewny tego. Ale porozmawiamy o tem w stosownym czasie i miejscu. Dzisiaj chodzi o co innego. Masz książkę doktora Gilberta?
— Mam ją w kieszeni.
— Ale mój ojcze — wtrąciła się Katarzyna — czy ja mogę iść z matką na mszę?...
— Idźcie na mszę — powiedział Billot, jesteście kobietami; my mężczyźni co innego. Chodź Pitoux.
Zebranie w stodole było bardzo liczne.
Billot, jak to powiedzieliśmy wyżej, był pomimo gderania na swych ludzi, bardzo przez nich poważanym, bo żywił ich bardzo dobrze, a płacił im regularnie. Każdy też z radością spieszył na jego zaproszenie.
Zresztą w tej epoce panowała gorączka jakaś między ludźmi, gorączka, która opanowuje narody, gdy się biorą do pracy.
Jakieś dziwne, nowe, prawie nieznane wyrazy wydobywały się z ust, które ich dotąd nigdy nie wymawiały.
Słowa: wolność, niepodległość, wyzwolenie, nietylko pomiędzy ludem słyszeć było można; najpierw wypowiedziała je szlachta, głos ludu był echem tylko w tym razie.
Światło to, którego przeznaczeniem było świecić dopóki nie spali, przychodziło z zachodu.
Z Ameryki nadciągało owo słońce, które w przechodzie swym wzniecić miało we Francji pożar tak wielki, że łuną jego przerażone narody, miały wyczytać w płomieniach słowo: „Republika“ krwawemi wypisane zgłoskami.
To też zebrania, zajmujące się polityką, były daleko częstsze, niż się można było tego spodziewać. Ludzie niewiadomo skąd przybyli, apostołowie nowego Boga, chodzili od miasta do miasta, od wsi do wsi i rozprzestrzeniali wszędzie zasady wolności. Rząd, dotąd ślepy, zaczynał otwierać oczy.
Opór, lubo nie czynny jeszcze, czuć już było we wszystkich umysłach. Niewidzialny on był, ale obecny, dotkliwy i groźny, a tem groźniejszy, że niby widmo był niepochwytny, że go przeczuwano, ale ująć nie potrafiono. Dwudziestu czy dwudziestu pięciu robotników Billota, zgromadziło się w stodole. Teraz przyszedł on sam, a za nim Pitoux.
Wszystkie głowy się odkryły, wszystkie kapelusze poruszyły się w dłoniach.
Dzierżawca objaśnił wieśniaków, że broszurka, którą ma czytać Pitoux, była pracą doktora Gilberta.
Doktór Gilbert był doskonale znany w całym kantonie, bo posiadał tu kilka majątków ziemskich, z których największy dzierżawił Billot.
Dla lektora przygotowano beczkę — dnem do góry postawioną.
Młody chłopak wszedł na tę improwizowaną trybunę i rozpoczął czytanie.
Pomiędzy osobnikami z ludu, a ośmielę się powiedzieć, że tak samo i pomiędzy wykształconymi nawet, im kto mniej rozumie, tem z większą słucha uwagą.
Główna treść broszury nie była dosyć jasna naturalnie, nawet dla najsprytniejszych w zebraniu, a nawet i dla samego ojca Billota.
Ale pomiędzy całą tą niezrozumiałą frazeologją, przesuwały się niby błyskawice po niebie, przesiąkniętem elektrycznością, promienne słowa: równość, wolność i niepodległość.
To wystarczyło zupełnie; najpierw rozległy się grzmoty oklasków, a później okrzyki: „Niech żyje doktór Gilbert!“
Trzecia część została przeczytana. Postanowiono, że na całą — potrzeba trzy niedziele.
Słuchacze zaproszeni zatem zostali na zebranie w przyszłą niedzielę i każdy przyrzekł się stawić.
Pitoux czytał bardzo dobrze, otrzymał też lwią część oklasków; Billot przytem, ulegając prądom ogólnym, poczuł w sobie poszanowanie dla ucznia ojca Fortiera.
Pitoux urósł moralnie przynajmniej o dziesięć łokci.
Do szczęścia, jednej tylko brakowało mu rzeczy: oto panna Katarzyna nie była obecną przy jego triumfach.
Ale zachwycony stary Billot, pospieszył opowiedzieć wszystko żonie i córce.
Pani Billot nic nie odpowiedziała: nie była ona zbyt przewidującą kobietą.
Ale Katarzyna uśmiechnęła się smutno.
— No, cóż ci jest? — zapytał dzierżawca.
— Mój ojcze, mój ojcze! — odpowiedziała dziewczyna, obawiam się, żebyś się nie naraził.
— No, no, nie bądź no tylko ptakiem złowróżbnym, wolę zawsze skowronka, niż sowę.
— Mój ojcze, mówiono mi już, żeby cię przestrzec... że zwrócono na ciebie uwagę...
— I któż ci to mówił, jeżeli wolno zapytać?
— Przyjaciel.
— Przyjaciel? Każdemu za dobrą radę należy się podziękowanie. Ale powiedz że mi nazwisko tego przyjaciela. Któż on jest?
— Człowiek dobrze informowany.
— Któż nareszcie?
— Pan Izydor de Charny.
— Poco on znowu do mnie się wtrąca, ten fanfaron? Czego chce ode mnie, czyż ja mu daję rady jak się ma ubierać? A bodaj — że mnie potrzebowałby on bardziej, niż ja jego.
— Mój ojcze, nie powiedziałam ci tego, ażeby cię rozgniewać. Rada to tylko pochodząca z dobrego serca.
— A zatem i ja dam radę panu de Charny, którą mu możesz powiedzieć w mojem imieniu.
— Jakąż?
— Aby jego krewni baczniejszą zwracali na siebie uwagę — ciągle na zebraniach narodowych mówią o tych szlachcicach; nieraz już roztrząsano kwestję ich kochanków i kochanek. Dobrzeby też było, żeby się dowiedział, iż jego braciszek pozostaje w trochę za bliskich stosunkach z Austriaczką.
— Mój ojcze — odpowiedziała Katarzyna, masz więcej, niż my doświadczenia, rób zatem jak uważasz.
— W samej rzeczy — mruknął Pitoux, którego powodzenie rozzuchwaliło, czego on się wtrąca, ten pan Izydor.
Katarzyna nie dosłyszała, czy też udała tak tylko, dosyć że rozmowa na tem została urwaną.
Obiad podano o zwykłej porze.
Aniołowi Pitoux wydawał się nieskończenie długim.
Pilno mu było pokazać się w nowem ubraniu z panną Katarzyną pod rękę.
Uroczystym dniem była dla niego ta niedziela, nie zapomni przez całe życie 12-ego czerwca.
Wyruszono wreszcie około trzeciej godziny.
Katarzyna wyglądała uroczo.
Była to ładna blondynka z czarnemi oczami, szczupła i gibka jak wierzba, ocieniająca źródło, z którego czerpano wodę na folwarku.
Ubrana była z tą zalotnością, która uwydatnia wszystkie wdzęki, na głowie miała czepeczek, który sama sobie zrobiła.
Było jej w nim prześlicznie.
Tańce rozpoczynano zwykle o szóstej.
Czterech skrzypków wynajętych, punktualnie o tej porze zasiadło na estradzie z desek.
Przed tańcami spacerowano w sławnej „alei westchnień“, o której wspominała ciotka Aniela, i przypatrywano się młodym panom z miasta, zabawiającym się w piłkę, pod dyrekcją pana Farolet, dworzanina Jego Książęcej Mości, księcia Orleańskiego.
Farolet uważany był za wyrocznię w sprawach piłkowych, decyzje jego przyjmowano z czcią przynależną wiekowi i zasługom.
Pitoux, sam nie wiedząc dlaczego, byłby z chęcią pozostał w „alei westchnień“, ale Katarzyna nie na to się tak wystroiła, aby pozostać w alei bukowej.
Kobiety są kwiatami, bezustannie zwracają się do światła i muszą jak kwiaty rozwijać się i pachnąć na słońcu.
Jeden fijołek tylko, jak utrzymują poeci, posiada zaletę skromności, ale i on nosi żałobę po minionej piękności.
Katarzyna pociągnęła Pitoux i udali się drogą, prowadzącą do miejsca gdzie grano w piłkę.
Pospieszymy dodać, że Pitoux nie dał się prosić.
I jemu pilno również było pokazać swoją błękitną katankę i zalotny trójkątny kapelusz.
Jedna rzecz szczególniej pochlebiała naszemu bohaterowi i chwilowo dodawała mu uroku nawet w oczach Katarzyny.
Ponieważ nikt nie poznawał, bo nikt nigdy nie widział go tak starannie ubranego, uchodził więc za jakiegoś nowo przybyłego, za jakiegoś siostrzeńca lub innego kuzyna Billotów, wreszcie za konkurenta może Katarzyny.
Dumny chłopak — za bardzo się starał atoli o dowiedzenie swej tożsamości, aby błędne mniemanie miało trwać długo.
Tak się uważnie kłaniał swoim przyjaciołom i swoim znajomym, że wnet poznano w nim byłego ucznia pana Fortier, i wnet podniosła się wrzawa dokoła:
— To Pitoux! Widzieliście Anioła Pitoux?
Wrzawa doszła aż do uszu panny Anieli, ale że mówiono o jej siostrzeńcu, jakby o jakim przystojnym chłopaku, a ona widziała go zawsze stawiającego nogi do siebie i z łokciami przy sobie, wstrząsnęła z niedowierzaniem głową i rzekła:
— Mylicie się, to nie ten nicpoń!...
Anioł i Katarzyna przeszli tymczasem do placu gry w piłkę.
Był to dzień, w którym wyzwali się o lepsze gracze z Soissons z graczami z Villers-Cotterets; gra była zatem niezmiernie ożywiona.
Pitoux i Katarzyna, stanęli około sznura, miejsce to uznała dziewczyna za najlepsze.
Po chwili rozległ się głos pana Farolet:
— Przechodzić parami!
Gracze przeszli też zaraz, to jest poszli, aby pilnować swojej piłki, a atakować nieprzyjacielską.
Jeden z graczów w przejściu ukłonił się przyjaźnie pannie Billot, a ta oddała mu ukłon i zarumieniła się jak wiśnia; jednocześnie Pitoux poczuł, że jej ręka wsparta na jego ramieniu — zadrżała nerwowo.
Ścisnęło się serce chłopaka.
— Czy to pan de Charny? — zapytał spoglądając na towarzyszkę.
— Tak — odpowiedziała Katarzyna, więc go pan znasz?
— Nie znam go wcale — odrzekł Pitoux — ale odgadłem, że to on.
Nie było to rzeczą tak trudną, po tem, co mu dnia poprzedniego mówiła Katarzyna.
Pan Charny był eleganckim młodzieńcem, mogącym mieć lat dwadzieścia trzy lub cztery, piękny, wysmukły, eleganckiej powierzchowności, ruchy miał zgrabne, jak ci, którzy od kołyski otrzymują wychowanie staranne.
Wszystkie ćwiczenia, które dobrze mogą być wykonane tylko wtedy, gdy się je od dzieciństwa uprawiało, pan Izydor de Charny wykonywał z wyróżniającą doskonałością.
Umiał on zawsze ubrać się stosownie.
Jego kostjum do polowania słynął z dobrego gustu.
Kostjum używany przy strzelaniu do celu, mógłby posłużyć za wzór samemu św. Grzegorzowi.
Wreszcie garnitury jego do konnej jazdy, były doskonałego zawsze kroju.
Dziś, młodszy brat naszego dawnego znajomego, pana hrabiego de Charny, uczesany był według rannej toalety, spodnie bardzo obcisłe, uwydatniały jego zgrabne muskularne nogi; eleganckie sznurowane pantofelki zastępowały trzewiki z czerwonemi obcasami lub buty ze sztylpami; biała pikowa kamizelka obejmowała kibić, jakby gorsetem, a w dodatku na kraju placu stał lokaj, trzymający zielone ubranie ze złotemi galonami.
Zajęcie żywe grą, uwydatniało w tej chwili cały urok i całą świeżość młodości, którą, lubo miał dopiero lat dwadzieścia trzy, utracił, dzięki nocom bezsennie spędzanym przy kartach.
Żaden ze szczegółów powyższych nie uszedł z pewnością przed Katarzyną, ale każdego też nie stracił z oczu Anioł Pitoux.
Patrząc na ręce i nogi pana de Charny, mniej był zadowolony z przyrody, lubo mu dała była zwycięstwo nad synami szewca, sądził nawet, że ta przyroda mogła dokładniej ustosunkować różne części jego ciała.
Rzeczywiście, pomniejszając potroszę stopy, kolana i ręce — mogła go była wyposażyć w bardzo ładne nogi.
Ale złe tkwiło głównie w tem, że nic a nic na swojem miejscu nie było; tam, gdzie potrzeba było szczupłości, była nabrzmiałość i naodwrót, gdzie potrzeba było wypukłości, było wklęśnięcie.
Pitoux spojrzał na swoje nogi z taką miną, z jaką jeleń w bajce spoglądał na swoje.
— Co panu jest, panie Pitoux? — zapytała Katarzyna.
Młody chłopak westchnął i nic nie odpowiedział.
Partja piłki została rozegrana.
Hrabia korzystając z przerwy pomiędzy grą jedną a drugą, podszedł aby powitać Katarzynę.
W miarę, jak się zbliżał, panna Billot rumieniła się coraz mocniej, a ręka jej drżała coraz bardziej.
Hrabia ukłonił się Pitoux, a potem z tą swobodną grzecznością, jaką arystokraci owych czasów umieli zachowywać względem mieszczanek i gryzetek, zapytał Katarzynę o zdrowie i zaprosił ją do pierwszego kontredansa.
Dziewczyna przyjęła zaproszenie.
Pan de Charny uśmiechem podziękował jej za to.
Partja miała się rozpocząć, więc go przywołano.
Skłonił się Katarzynie i oddalił z tą samą z jaką podszedł był swobodą.
Pitoux poczuł całą wyższość człowieka, który potrafi tak mówić, tak się uśmiechać, tak się zbliżać i oddalać się w ten sposób.
Czuł, że gdyby cały miesiąc poświęcił na studjowanie ruchów pana de Charny, nie byłby doszedł do żadnych rezultatów, a nieudolna parodja naraziłaby go na śmieszność.
Gdyby w sercu Pitoux — było miejsce na uczucie nienawiści, byłby z pewnością znienawidził hrabiego de Charny.
Katarzyna przypatrywała się grze aż dotąd, dopóki gracze nie kazali lokajom podać sobie ubrania.
Teraz skierowała się do sali tańców, ku rozpaczy Pitoux, który chodził dziś tam, gdzie nie miał ochoty się znajdować.
Pan de Charny nie dał długo czekać na siebie.
Zmiana garderoby przemieniła gracza w piłkę w eleganckiego tancerza.
Skrzypce dały znak, hrabia zbliżył się do Katarzyny i podając rękę, przypomniał obietnicę.
To, co uczuł w tej chwili Pitoux, gdy młoda dziewczyna wyciągając rączkę z pod jego ramienia, podała ją zaczerwieniona swemu tancerzowi, niepodobne jest do opisania.
Było to jedno z najnieprzyjemniejszych uczuć w jego życiu: zimny pot wystąpił mu na czoło, mgła zasłoniła oczy — wyciągnąwszy rękę, oparł się o balustradę, bo czuł, iż kolana, pomimo całej ich siły, zaczęły się uginać pod nim.
Katarzyna jakby nie wiedziała, a bodaj że i nie wiedziała, co się dzieje w sercu Pitoux, była jednocześnie i szczęśliwa i dumna: szczęśliwa, bo tańczyła; dumna, bo tańczyła z najpiękniejszym młodzieńcem w okolicy.
Jeżeli Pitoux zmuszony był podziwiać pana de Charny jako gracza, nie mógł mu nie oddać sprawiedliwości jako tancerzowi.
W owej epoce nie można jeszcze było zastępować tańca chodzeniem.
Taniec był nieodłączną częścią edukacji.
Oprócz pana de Laurun, który zawdzięczał swój majątek kontredansowi wobec króla, wielu było młodzieńców, co sposobowi podnoszenia nóg i stawiania ich na palcach — winni byli odznaczenia jakiemi ich wyróżniono.
Hrabia de Charny mógł być wzorem szyku i doskonałości, i mógł, jak Ludwik XIV, pewnym być, że wystąpiwszy w teatrze, otrzyma czułe oklaski, pomimo iż nie był aktorem.
Pitoux przypatrzył się ponownie jego nogom i musiał przyznać, że tylko wtedy, gdy w tej części jego osoby nastąpiła korzystna zmiana, mógłby myśleć o powodzeniu, jakiego w tej chwili doznawał pan de Charny.
Kontredans trwał zaledwie kilka minut, ale Pitoux‘owi się zdawało, że się ciągnął wiek cały.
Powróciwszy do swego kawalera, Katarzyna spostrzegła wielką zmianę w jego twarzy.
Był blady, pot mu zwilżył czoło, a łza nawpół pochłonięta przez zazdrość, staczała się po policzkach.
— Boże mój... — zawołała Katarzyna, co tobie, Pitoux?
— To mi jest — odpowiedział biedny chłopak — że się nigdy nie odważę tańczyć z panią, zobaczywszy, jak pani tańczyła z panem de Charny.
— No, no, — odpowiedziała Katarzyna — nie trzeba nigdy wątpić o sobie; będziesz pan tańczył, jak będziesz mógł, a ja w tańcu z panem, nie mniejszą będę znajdowała przyjemność...
— A! — westchnął Pitoux, — mówi pani, aby mnie pocieszyć, ale rozumiem to bardzo dobrze, wiem, że zawsze będzie pani miała większą przyjemność z tym młodym szlachcicem, niż ze mną.
Katarzyna nie odpowiedziała, bo nie chciała kłamać, ale że była bardzo dobrą istotą i że zaczęła odczuwać co się dzieje w sercu chłopaka, starała mu się okazać wielce przyjazną. Nie mogło to, powrócić Pitoux‘owi utraconej wesołości.
Ojciec Billot prawdę powiedział. Pitoux zaczynał być człowiekiem, zaczynał cierpieć.
Katarzyna tańczyła jeszcze pięć czy sześć kontredansów — z których jednego jeszcze z panem de Charny.
Tym razem, chociaż nie cierpiał mniej bynajmniej, Pitoux wydawał się spokojniejszy.
Ścigał wzrokiem każdy ruch Katarzyny i jej tancerza.
Starał się po poruszeniach ust odgadnąć co do siebie mówili, a gdy w figurach ręce ich się łączyły, pragnął wiedzieć, czy się łączyły tylko, czy też ściskały się łącząc.
Katarzyna widocznie tylko na tego drugiego czekała kontredansa, bo ledwie się skończył, zaproponowała Pitoux‘owi powrót do domu.
Nigdy żadna propozycja nie była przyjęta z większym pośpiechem i zapałem.
Cios jednak był zadany, Pitoux szedł tak prędko, że Katarzyna musiała go od czasu do czasu powstrzymywać — i milczał uparcie.
— Cóż panu jest — spytała wreszcie dziewczyna — dlaczego pan nic do mnie nie mówi?
— Dlatego, że nie umiem tak mówić, jak pan de Charny. Co ja mógłbym pani powiedzieć, po tych wszystkich pięknych rzeczach, które pa pani opowiadał, gdy z nią tańczył?
— Widzisz pan, jak jesteś niesprawiedliwy, panie Aniele, mówiliśmy właśnie o panu...
— O mnie? i co takiego?...
— Mówiliśmy, że jeżeli pana opiekun się nie odnajdzie, potrzeba ci będzie wyszukać innego...
— A więc niezdatny jestem do prowadzenia rachunków? — zapytał Pitoux z westchnieniem.
— Przeciwnie, bardzo zdatny, tylko, że o ile mi się zdaje, to rachunki właśnie nie są stosowne dla pana. Z wykształceniem, jakie otrzymałeś, możesz i powinieneś zajść daleko dalej.
— Nie wiem do czego dojśćbym potrafił; ale wiem, że wolę nie dojść do niczego, niżbym miał zawdzięczać cokolwiek panu hrabiemu de Charny.
— Dlaczegóż to nie chciałbyś pan przyjąć jego protekcji? Jego brat, hrabia de Charny, bardzo jest dobrze widziany na dworze, ożenił się z wielką przyjaciółką królowej, i oświadczył mi, że jeżeli sobie życzę, może panu ofiarować miejsce w magazynie solnym.
— Bardzo mu jestem za to wdzięczny, ale powiedziałem już pani, że mi jest bardzo dobrze u jej ojca, to też nie opuszczę go chyba, że mnie zechce wyrzucić.
— A dlaczegóż to do kroćset djabłów, miałbym cię wyrzucać?... — odezwał się gruby głos, na który Katarzyna zadrżała, bo poznała po nim ojca..
— Mój drogi Pitoux — szepnęła cichutko — proszę cię, nie wspominaj nic o panu Izydorze.
— No, dlaczego to? odpowiadaj!...
— Czy ja wiem?... — wybąknął zmieszany Pitoux — może pan uważa, że nie jestem dosyć wykształcony, że nie potrafię być pożyteczny.
— Nie jesteś dosyć wykształcony, ty, który liczysz, jak tabliczka mnożenia, a czytasz lepiej, niż nauczyciel szkoły, któremu się jednak zdaje, że jest strasznie uczony.
Nie, mój Pitoux, do mnie Bóg przysyła ludzi i zostają u mnie tak długo, dopóki się Bogu podoba.
Chłopak raźniejszy trochę przyszedł na folwark, ale wielką w nim czuć było odtąd zmianę.
Stracił coś, czego się już nigdy nie odnajdzie; stracił wiarę w siebie samego.
To też wbrew swemu zwyczajowi — spał bardzo niedobrze.
Przewracając się z boku na bok, przypomniał sobie książkę doktora Gilberta; ta książka wymierzona była przeciw szlachcie, przeciw nadużyciom tej kasty uprzywilejowanej, przeciw upodleniu tych, którzy się szlachcicom poddają.
Teraz dopiero zdawało się Pitoux, iż zaczyna rozumieć wszystkie piękne rzeczy, które czytał z rana. Postanowił, że gdy tylko dzień zaświta, odczyta sobie pocichutku raz jeszcze to, co czytał głośno i dla wszystkich.
Że jednak spał źle, obudził się późno.
Nie porzucił pomimo to zamiaru czytania.
Była godzina siódma; dzierżawca wracał dopiero o dziewiątej, a zresztą choćby wrócił wcześniej, przyklasnąłby z pewnością zajęciu, bo je sam gorąco zalecał.
Zeszedł więc ze schodów i usiadł na ławce pod oknem Katarzyny.
Czy przypadek tylko zawiódł go w to miejsce, czy postąpił tak umyślnie?...
W codziennem ubraniu, którego nie zastąpiono jeszcze innem, czyli w czarnych spodniach, zielonej kapocie i zrudziałych butach, wyjął broszurkę z kieszeni i zaczął czytać.
Nie możemy powiedzieć, aby z początku przynajmniej oczy jego nie zwracały się, od czasu do czasu — z książki na okno.
Ponieważ jednak w oknie nie ukazywała się postać dziewczęcia ujęta w ramię z nasturcyj i powojów, Pitoux zajął się wyłącznie książką. Co prawda, ręka nie przewracała jakoś kartek, a im więcej chłopak zdawał się zaczytany, tem ta ręka mniej zadawała sobie trudu. Zdawałoby się, że Pitoux wybiegł myślą zupełnie gdzieindziej, że śnił — zamiast czytać.
Nagle wydało mu się, że jakby cień jakiś padł na zadrukowany papier.
Cień ten za mocny był, musiał więc pochodzić od jakiegoś ciała nieprzezroczystego.
Są jednak ciała nieprzezroczyste tak urocze, że Pitoux żywo się odwrócił, aby zobaczyć kto mu zasłonił słońce.
Omylił się tym razem.
Nieprzejrzyste istotnie ciało odbierało mu światło i ciepło, o zwrot których prosił był Djogenes Aleksandra.
Ale ciało to, zamiast być uroczem, przedstawiało widok dosyć nieprzyjemny.
Był to człowiek mający lat około czterdziestu pięciu, szczuplejszy od Pitoux‘a, a ubrany w garnitur prawie tak jak jego wyszarzany.
Wyciągnąwszy głowę naprzód, zdawał się czytać z uwagą tak wielką, jak wielkiem było roztargnienie Anioła.
Pitoux zdziwił się bardzo.
Miły uśmiech zarysował się na ustach obcego człowieka i ukazał jedyne dwa jego zęby u góry i dwa u dołu, zaostrzone i krzyżujące się — niby kły u dzika.
— Wydanie amerykańskie — rzekł człowiek nosowym głosem — format in-octavo: O wolności ludzi i niezależności narodów. Boston, 1788 roku.
W miarę jak mówił ten człowiek, Pitoux otwierał oczy ze wzrastającem zdziwieniem, tak, że gdy „czarny człowiek“ mówić przestał, oczy Pitoux przybrały możliwie wielkie rozmiary.
— Tak panie, Boston 1788 roku — powtórzył Pitoux.
— Więc to rozprawa doktora Gilberta?... — odezwał się czarny człowiek.
— Tak panie — odpowiedział uprzejmie Pitoux i wstał, bo słyszał zawsze, że niegrzecznie jest siedzieć mówiąc do starszych.
Ale powstając zauważył, że coś różowego poruszyło się w oknie i patrzyło na niego.
To coś była to panna Katarzyna.
Młoda dziewczyna jakoś dziwnie na niego spoglądała i dawała mu jakieś znaki szczególne.
— Panie — zapytał czarny człowiek, który stojąc plecami do okna, nie widział nic co się tam działo, czy można zapytać do kogo należy ta książka? Mówiąc to wskazał na broszurkę, którą Pitoux trzymał w ręku.
Pitoux miał już odpowiedzieć, że własność to ojca Billota, gdy doszły uszu jego słowa wyrzeczone błagającym prawie głosem:
— Powiedz, że należy do ciebie!
Obcy człowiek słów tych nie dosłyszał.
— Panie — powiedział Pitoux z godnością, — to moja własna książka.
Czarny człowiek poniósł głowę, bo zaczynał spostrzegać, że zdziwione spojrzenia Pitoux przechodziły z niego w jakimś szczególnym kierunku.
Zobaczył okno, ale Katarzyna zrozumiała ruch czarnego człowieka i znikła prędko jak ptaszek.
— Czegóż pan tak patrzysz w górę? — zapytał czarny człowiek.
— Mój panie! — rzekł uśmiechając się Pitoux — pozwól powiedzieć sobie, że jesteś za bardzo ciekawym. Curiosus albo raczej avidus cognoscendi, jak mawiał mój nauczyciel, ojciec Fortier.
— Mówisz więc pan — ciągnął dalej nieznajomy, wcale a wcale onieśmielony tym dowodem uczoności, który mu w tej chwili złożył Pitoux, na intencję, aby się wyższy w jego umyśle okazał — mówisz pan, że ta książka jest pańską własnością?
Pitoux zwrócił znów oczy w ten sposób, aby zobaczyć okno.
Głowa Katarzyny ukazała się i dała mu znak potwierdzający.
— Tak panie — odpowiedział Pitoux — czyżbyś pan miał ją ochotę przeczytać? Avidus legendi libri, czy legendae historiae.
— Panie — rzekł czarny człowiek, wydajesz mi się o wiele wyższym od stanowiska, o jakie można cię posądzić z twego ubrania. Non dives vestitu sed ingenio. Aresztuję pana...
— Jakto aresztujesz mnie pan? — wyrzekł Pitoux, ostatecznie zdumiony.
— Tak panie, proszę za mną.
Pitoux nie spojrzał już w górę, ale na bok, i spostrzegł dwóch policjantów, oczekujących na rozkazy czarnego człowieka.
Dwaj ci policjanci, jakby wyrośli z ziemi.
— Spiszemy protokół, panowie — powiedział czarny człowiek.
Jeden z policjantów związał sznurem ręce Pitoux‘a, a w nich książkę doktora Gilberta.
Następnie przywiązał samego Pitoux do kółka pod oknem.
Pitoux miał zamiar stawić opór, ale usłyszał znowu ten głos, który taki na niego urok wywierał:
— Pozwól się związać.
Pozwolił się związać z uległością, która zachwyciła policjantów, a szczególniej czarnego człowieka.
Potem bez najmniejszej już podejrzliwości weszli do domu: dwaj policjanci po stół, a czarny człowiek... dowiemy się później poco.
Ledwo policjanci i czarny człowiek zniknęli za drzwiami, dał się znów słyszeć głos.
— Podnieś ręce.
Pitoux podniósł nietylko ręce ale i oczy, i spostrzegł bladą i pomieszaną twarz Katarzyny.
Trzymała nóż w ręku i wołała:
— Jeszcze! jeszcze!
Pitoux wzniósł się na palcach.
Katarzyna wychyliła się z okna.
Ostrze dotknęło sznura i Pitoux odzyskał wolność rąk.
— Weź pan teraz nóż i przetnij sznur, którym jesteś przywiązany do kółka.
Pitoux nie dał sobie mówić tego dwa razy, przeciął sznur i był zupełnie wolnym.
— Teraz — rzekła Katarzyna — masz pan dwa ludwiki, masz dobre nogi... uciekaj; udaj się do Paryża i uprzedź doktora.
Nie mogła dokończyć, bo policjanci wracali, pieniądze jednak upadły u stóp Pitoux.
Chwycił je co żywo.
Policjanci byli już na progu, gdzie się zatrzymali chwilę ze zdziwienia, że wolny jest ten, którego tak dobrze skrępowali przed chwilą.
Pitoux powstały włosy na głowie i przypomniał sobie in crinibus angues Eumenidjusza.
Policjanci i Pitoux stali przez chwilę naprzeciw siebie, jak zając i psy gończe, nieruchomo, wyczekująco.
Ale ponieważ zając zmyka za najmniejszem poruszenim się psa; za pierwszem poruszeniem policjanta Pitoux skoczył i jednym susem znalazł się z drugiej strony.
Policjanci krzyknęli, a okrzyk ich sprowadził urzędnika ze skrzyneczką pod pachą.
Urzędnik nie tracił czasu na rozmowy, ale rzucił się w pogoń za Pitoux‘em.
Dwaj policjanci poszli za jego przykładem.
Nie byli oni jednak w stanie przeskoczyć tak jak Pitoux płotu, mającego trzy i pół stopy wysokości i musieli obchodzić w około.
Kiedy wyszli na drugą stronę, zobaczyli Pitoux‘a zmierzającego prosto do lasu, od którego dzieliło go najwyżej ćwierć mili. Przebiegł tę przestrzeń w kilka minut.
W tejże chwili Pitoux obejrzał się, a widząc, że policjanci zamierzają go gonić, raczej dla zaspokojenia sumienia, niż w nadziei, że go złowić potrafią, podwoił kroku i znikł wkrótce na skraju lasu.
Biegł tak jeszcze przez cały kwadrans.
Biegłby nawet dwie godziny, gdyby tego była potrzeba, bo miał oddech jeleni i jelenią chyżość.
Po kwadransie jednak, przeczuwając instynktownie że niebezpieczeństwo minęło, zatrzymał się, odsapnął, nadstawił uszu i przekonany, że nic mu nie grozi, rzekł:
— Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe, tyle zdarzeń w ciągu trzech dni!...
Następnie, spoglądając kolejno to na ludwiki, to na nóż, dodał:
— Żałuję, żem nie miał czasu zmienić tego na drobne i wydać dwa sous pannie Katarzynie; bodajby ten nóż nie przeciął naszej przyjaźni.
— A zresztą, mniejsza — dopowiedział po chwili — żądała, abym poszedł do Paryża, to pójdę.
Powróćmy teraz do folwarku i opowiedzmy szczegóły zajścia, które ucieczkę Pitoux‘a wywołało.
Około szóstej rano agent policyjny z Paryża przybył wraz z dwoma policjantami do Villers-Cotterets, przedstawił się komisarzowi policji i zażądał objaśnienia, gdzie mieszka dzierżawca Billot.
Na polu, o pięćset kroków od domu, agent ujrzał robotnika pracującego, zbliżył się doń i zapytał czy jest w domu ojciec Billot.
Robotnik odpowiedział, że nie, że nigdy nie wracał przed dziewiątą na śniadanie.
Ale w tejże chwili, robotnik podniósłszy oczy, wskazał palcem jeźdźca, który o jakie ćwierć mili, rozmawiał z pasterzem i rzekł:
— Oto właśnie ten, o którego pan zapytujesz.
— Pan Billot.
— Tak.
— Ten jeździec?
— Tak, ten jeździec.
— A więc, mój przyjacielu, powiedział agent, czy nie chciałbyś zrobić swemu panu małej przysługi?
— Z największą przyjemnością, panie.
— Powiedz mu zatem, że jeden pan z Paryża, oczekuje nań w jego domu...
— O! — zawołał robotnik — czy to nie doktór Gilbert czasami?...
— Idź już, idź — rzekł agent.
Wieśniak nie dał sobie powtarzać dwa razy. Przebiegł przez pola, agent zaś z dwoma policjantami skryli się tymczasem w ruinach, prawie przeciw domu dzierżawcy.
Po chwili dał się słyszeć tętent kopyt końskich.
Billot nadjechał.
Na podwórzu rzucił cugle chłopcu stajennemu i poszedł do kuchni w przekonaniu, że pierwszą osobą, którą ujrzy, będzie postać doktora Gilberta stojącego przed kominem.
Ale zobaczył tylko panią Billot, która siedziała na środku kuchni i skubała kaczki ze staraniem i uwagą, jakich wymaga zajęcie tak ważne.
Katarzyna w swoim pokoju zajęta była karbowaniem czepeczka na przyszłą niedzielę.
Była, jak widzimy, dziewczyną gospodarną.
Dla kobiet strojenie się jest prawie taką samą przyjemnością jak przygotowywanie strojów.
Billot przystanął na progu i rzucił okiem dokoła.
— Kto chciał widzieć się ze mną? — zapytał.
— Ja — odpowiedział mu głos łagodny.
Billot odwrócił się, i spostrzegł czarnego człowieka a za nim dwóch policjantów.
— Czego pan sobie życzysz? — rzekł, cofając się o trzy kroki.
— Prawie nic, kochany panie Billot — odpowiedział człowiek o łagodnym głosie — chcę tylko zrobić rewizję w pańskim domu.
— Rewizję? — zawołał Billot.
— Tak, rewizję — powtórzył agent.
Billot rzucił okiem na strzelbę, zawieszoną nad kominem.
— Od czasu, jak mamy Zgromadzenie Narodowe — odpowiedział — zadawało mi się, że nie ulegamy już temu szpiegowaniu i tym śledztwom, które były właściwością innego czasu i innych rządów. Czego chcecie ode mnie, człowieka spokojnego i uczciwego?
Agenci wszystkich policyj na całym świecie mają tę cechę wspólną, że nigdy na pytania ofiar nie odpowiadają.
Uciskając je, aresztując i krępując, niektórzy jednak litują się nad niemi.
Ci są najniebezpieczniejsi, dlatego właśnie, że wydają się najlepsi.
Ten, który był w tej chwili u Billota, był uczniem szkoły Tapin‘ów i Desgres‘ów, ludzi nadzwyczaj słodkich, mających na każde zawołanie łzy dla tych, których prześladują, ale nie zajmujących rąk na ocieranie oczu.
Westchnąwszy ciężko, dał on znak dwom policjantom, aby się zbliżyli do Billota, lecz ten odskoczył i sięgnął po strzelbę.
W tej chwili jednakże, z uwagi na to, że broń podwójnie była niebezpieczna, bo tak dobrze służyć mogła do spełnienia samobójstwa, jak i do zbrodni, rękę starego chwyciły dwie rączki małe, ale silne, oburzone i kochające.
Były to rączki Katarzyny, która zbiegłszy na dół i słysząc hałas, przybyła na czas, aby uratować ojca od oporu władzy i czego może gorszego jeszcze.
Billot uległ błaganiom córki.
Agent rozkazał, aby go zamknięto w pokoju na dole, a Katarzynę na pierwszem piętrze.
Co do pani Billot, tę uznano za nieszkodliwą i pozostawiono w kuchni.
Następnie agent, uważając się panem placu, zaczął bobrować w biurkach, szafach i komodach.
Billot widząc, że jest sam, chciał uciekać, ale jak większa część pokojów na parterze, tak i ten, w którym został zamknięty, miał okna zakratowane.
Czarny człowiek zauważył to odrazu, gdy tymczasem Billot zapomniał o tem zupełnie.
Przez dziurkę od klucza, widział jak agent wraz z dwoma swymi pomocnikami plądrował w całym domu.
— Cóż wy tam robicie?... — zawołał.
— Widzisz pan dobrze, kochany panie Billot — odpowiedział agent, szukamy pewnej rzeczy, której nie znaleźliśmy jeszcze.
— Jesteście rozbójnikami, złoczyńcami, złodziejami może!
— Miarkuj się, kochany panie — odpowiedział agent — ubliżasz nam; jesteśmy uczciwymi ludźmi; tylko, jako słudzy Jego Królewskiej Mości, musimy wypełnić jego rozkazy.
— Rozkazy Jego Królewskiej Mości?... — zawołał Billot — więc to Ludwik XVI rozkazał wam przetrząsać w mojem biurku, w moich komodach i szafach?...
— Tak jest, panie Billot.
— Proszę, a jednak Jego Królewska Mość, — wołał dalej Billot — kiedy w zeszłym roku przyszło do tego, że z nędzy konie jeść musieliśmy, kiedy dwa lata temu, 15-go lipca, grad wszystko zboże nam powybijał, Jego Królewska Mość, wcale nie raczył zajmować się nami. Cóż więc chce dziś, ten Najjaśniejszy, od mego domu i ode mnie, którego nie zna?
— Wybacz mi pan — rzekł agent, ostrożnie drzwi uchylając i pokazując rozkaz podpisany, przez komisarza policji, a zaczynający się, jak zwykle: „W imieniu panującego i prawa“, — wybacz mi pan, ale Jego Królewska Mość słyszał coś o panu, pomimo więc, że nie zna pana osobiście, przyjmij stosownie zaszczyt, jaki ci wyświadcza i chciej stosownie się zachowywać względem tych, którzy przybyli w jego imieniu.
Powiedziawszy to agent, skłonił się grzecznie, mrugnął przyjaźnie okiem, zamknął zpowrotem drzwi i rozpoczął w dalszym ciągu poszukiwania.
Billot zamilkł, skrzyżował ręce na piersiach, i przechadzając się po niskim pokoju, jak lew po klatce, czuł, że dostał się w moc tych ludzi.
Rewizja odbywała się w milczeniu.
Policjanci, zdawało się, z nieba spadli.
Nikt ich nie widział oprócz robotnika, który im wskazał drogę.
Psy nawet na podwórzu nie zaszczekały.
Dowódca wyprawy musiał być zręcznym człowiekiem, widocznie nie pierwszy raz odbywał czynność tego rodzaju.
Billot słyszał jęki córki zamkniętej w pokoju na górze.
Przypomniał sobie jej słowa prorocze, bo nie wątpił już ani na chwilę, że chodziło o książkę doktora.
Wybiła godzina dziewiąta i Billot zobaczył, że robotnicy jego, jeden po drugim powracali od pracy.
Czuł, że teraz w razie walki, jeżeli nie słuszność — to siła byłaby po jego stronie.
Wszystka krew w żyłach mu zawrzała.
Nie miał siły dłużej się powstrzymywać, przystąpił do drzwi i tak potężnym uderzył w nie kułakiem, że po jednym lub dwóch jeszcze podobnych uderzeniach zamek byłby odskoczył napewno.
Agenci otworzyli w tej chwili i ujrzeli na progu groźnego Billota.
W domu wszystko było do góry nogami poprzewracane — Ależ nareszcie — krzyknął Billot — powiedzcie, czego szukacie? Powiedzcie, bo przysięgam, że w razie przeciwnym, zmuszę was zaraz do tego.
Powrót robotników jednego po drugim, nie uszedł baczności jednego z policjantów, który miał oko nie mniej wprawne od agenta.
Przeliczywszy przybyłych, przyszedł do przekonania, że w razie starcia nie zdołają stawić oporu.
Zbliżył się więc do Billota i z największą grzecznością rzekł, kłaniając się do samej ziemi:
— Powiem panu, kochany panie Billot, pomimo, iż przeciwne to jest zwyczajom naszym. Szukamy książki, a raczej broszury buntowniczej, wzbronionej przez cenzorów królewskich.
— Książki szukają u mnie, który czytać nie umiem?
— Cóż w tem byłoby dziwnego, gdyby autor, przyjaciel pański, przysłał ją panu?
— Nie jestem wcale przyjacielem doktora Gilberta, jestem tylko pokornym jego sługą. Być przyjacielem doktora, byłoby to za wielkim zaszczytem, dla takiego, jak ja, biednego człowieka.
Temi niebacznemi słowami zdradził się Billot, mniejsza, że znał autora, skoro był jego dzierżawcą, ale znał widocznie i książkę. Agent czuł zwycięstwo.
Wyprostował się, zrobił minę możliwie słodką i, dotykając ramienia Billota, powiedział z uśmiechem:
— Znasz pan zapewne te wiersze, drogi panie Billot?...
— Nie znam żadnych a żadnych wierszy.
— Wiersze Racine‘a, wielkiego poety.
— Cóż tedy znaczą te wiersze? — od,parł zniecierpliwiony Billot.
— Znaczą, żeś się pan sam zdradził.
— Ja?
— Pan!
— Jakim sposobem?
— Wymieniając nazwisko pana Gilberta, którego my dyskretnie nie wymieniliśmy dotąd.
— Prawda — mruknął Billot.
— Przyznajesz pan zatem?
— Zrobię nawet daleko więcej.
— O!... cóż pan zrobisz, kochany panie Billot?...
— Jeżeli to o tę książkę, wam chodzi i jeżeli powiem wam gdzie się znajduje — rzekł z niepokojem, którego ukryć nie potrafił — czy przestaniecie przewracać?...
Agent dał znak pomocnikom.
— Bezwarunkowo — odpowiedział — bo tylko ta książka jest powodem rewizji. Ale — dodał ze skrzywieniem, mającem pretensję — do uśmiechu, — ale powiedz nam pan otwarcie, czy masz jeden tylko egzemplarz, czy dziesięć?...
— Jeden tylko, przysięgam.
— Oto co musimy wyjaśnić za pomocą najskrupulatniejszego poszukiwania, kochany panie Billot, oświadczył agent. Uzbrój się pan w cierpliwość jeszcze tylko na pięć minut. My jesteśmy biednymi agentami; działamy z rozkazu władzy, uwzględnij więc pan położenie nasze, pozwól, aby ludzie honoru spełnili swój obowiązek.
Czarny człowiek trafił dobrze.
Tak trzeba było przemawiać do Billota.
— Szukajcie więc — rzekł — ale prędko..
I odwrócił się tyłem.
Agent przymknął drzwi delikatnie i delikatniej jeszcze zakręcił klucz w zamku.
Billot nie sprzeciwiał się temu, wzruszył tylko ramionami, pewny, że otworzy, gdy zechce.
Czarny człowiek zaś, dał znak policjantom, i nanowo wzięli się do roboty.
Zdwoiwszy usiłowania, przerzucili wszystkie książki, papiery i bieliznę.
I naraz na spodzie jednej z szaf, dostrzegli małą skrzyneczkę z drzewa orzechowego, okutą żelazem.
Agent rzucił się na nią niby sęp na zdobycz.
Odrazu węchem poznał, że to zapewne to czego poszukiwał. Schował ją szybko pod swój płaszcz wyszarzany i dał znak policjantom, że misja skończona.
Billot właśnie w tej chwili stracił cierpliwość.
Przystanął przed zamkniętemi drzwiami.
— Ależ mówię wam — zawołał — że nie znajdziecie, jeżeli wam nie powiem gdzie jest. Nie opłaci się przewracać wszystkich rzeczy. Nie jestem przecież spiskowcem, u wszystkich djabłów! Słyszycie?... Odpowiadajcie, lub jadę do Paryża, i poskarżę się królowi, Zgromadzeniu i wszystkim.
W owej epoce stawiano jeszcze króla przed narodem.
— Tak, panie Billot, słyszymy pana, i jesteśmy gotowi posłuchać pańskiej rady. Gdzież książka?... Pewni teraz, że posiadasz pan jeden tylko jej egzemplarz, weźmiemy go i pójdziemy sobie. Oto wszystko.
— A zatem — rzekł Billot — broszura doktora Gilberta, znajduje się w ręku uczciwego chłopca, któremu powierzyłem ją dziś z rana, dla odniesienia jednemu z przyjaciół moich.
— A jakże się nazywa ten uczciwy chłopiec?... — spytał grzecznie czarny człowiek.
— Anioł Pitoux, sierota, którego przyjąłem z litości, i który nie wie wcale co książka zawiera.
— Dziękuję, kochany panie Billot — powiedział agent, wrzucając do szafy bieliznę, ale nie skrzyneczkę. Gdzież jest ten miły chłopiec?...
— Zdaje mi się, żem wracając widział go koło grochu w altanie. Idźcie panowie, weźcie książkę, ale nie zróbcie mu nic złego.
— My... złego?... A! kochany panie Billot, jakże o nas źle mówisz!... Nie zrobiliśmy nic złego nawet muszce.
I oddalił się we wskazanym kierunku.
Zbliżając się do ogrodu, spostrzegli Pitoux‘a, który dzięki ogromnej swej postaci, wydawał się daleko straszniejszy, niż był w istocie.
Sądząc, że dwaj policjanci, aby dojść do ładu z tym młodym wielkoludem, będą potrzebowali jego pomocy, agent zdjął płaszcz, zawinął w niego skrzyneczkę i skrył w ciemnym kącie.
Katarzyna, która, przyłożywszy ucho do drzwi, pilnie wszystkiego słuchała, rozróżniła wyraźnie słowa: książka... doktór... Pitoux...
Przeczuwając burzę, zapragnęła zmniejszyć jej skutki.
I szepnęła wtedy Pitoux‘owi, aby powiedział, że jest właścicielem książki.
Wiemy już co się potem stało, wiemy, że Pitoux związany przez agenta i policjantów, odzyskał wolność dzięki Katarzynie, która skorzystała z chwili, gdy policjanci po stół, a agent po swój płaszcz i skrzyneczkę, weszli do domu.
Wiemy także, że Pitoux uciekł, płot przesadziwszy.
Ale nie wiemy tego jeszcze, w jaki sprytny sposób skorzystał agent z tej ucieczki.
Rzeczywiście teraz, gdy cel został osiągnięty, ucieczka Pitoux‘a dała jemu i policjantom wyborną sposobność do wycofania się z pozycji, bądź co bądź nie zachęcającej.
Czarny człowiek, pomimo, iż nie miał najmniejszej nadziei dogonienia zbiega, zachęcał głosem i przykładem policjantów do szybszego biegu, tak, iż widząc, jak we trzech mijali zboża, koniczyny i lucerny, możnaby sądzić, że zapamiętali to wrogowie biednego Pitoux‘a. A oni błogosławili tymczasem w duchu — długie nogi chłopaka.
Zaledwie też Pitoux znikł w lesie, a oni kawałek w głąb się posunęli, zatrzymali się zaraz za krzakiem.
W czasie mniemanej pogoni przyłączyło się do nich dwóch jeszcze innych policjantów, którzy ukryci w okolicy folwarku, mieli stawić się tylko w razie wezwania dowódcy.
— Na honor — rzekł agent — bardzo szczęśliwie się stało, że chłopiec nie miał skrzyneczki, tylko książki. Musielibyśmy pocztą go ścigać. Pędził dalibóg nie jak człowiek, ale jak jeleń.
— Prawda, panie Pasdeloup — potwierdził jeden z policjantów — ale posiadasz pan tę skrzyneczkę?...
— Oto ona, mój przyjacielu — odpowiedział ten, którego nazwisko, a raczej przezwisko, nadane z powodu lekkości i krętości chodu, wymówiliśmy poraz pierwszy.
— A zatem mamy prawo do obiecanej nagrody?...
— Oto ona — rzekł agent, wyciągając z kieszeni cztery ludwiki w złocie i rozdzielając je pomiędzy czterech policjantów, po równo pomiędzy tych, co działali, jak i tych, którzy czekali.
— Niech żyje pan naczelnik!... — zawołali obdarowani.
— Nie ma nic złego w okrzyku: „Niech żyje pan naczelnik“ — zawołał Pasdeloup — ale każdą manifestację czynić trzeba z zastanowieniem. To nie pan naczelnik płaci...
— Więc któż?
— Jeden z jego przyjaciół, a może jedna z jego przyjaciółek, który, czy która pragną zachować tajemnicę.
— Założyłbym się, że „ten który“ albo „ta która“ otrzyma skrzyneczkę.
— Rigoulet, mój przyjacielu — odezwał się czarny człowiek — utrzymywałem zawsze, żeś jest chłopcem niezmiernie sprytnym, zanim atoli przymiot ten wyda owoce i spowoduje nagrodę, zdaje mi się, że wartoby uchodzić. Ten dzierżawca nie wygląda wcale na spokojnego człowieka, i gdy spostrzeże, że mu brak skrzyneczki, może wysłać wszystkich swoich parobków za nami, a zuchwalcy to, którzy strzelają tak, jak najlepszy szwajcar z gwardji Jego Królewskiej Mości.
Rada widocznie słuszna była, bo zaraz wszyscy zaczęli iść znowu skrajem lasu, który ich ukrywał przed oczami ludzkiemi i wyprowadził na drogę.
Ostrożność nie była wcale zbyteczna, bo Katarzyna, widząc czarnego człowieka i dwóch policjantów, udających się w pogoń za Pitoux‘em, i wierząc w zwinność chłopca, że odciągnie ich dość daleko, przywołała robotników, którzy wiedzieli, iż dzieje się coś nadzwyczajnego, ale co takiego nie wiedzieli, — aby jej drzwi otworzyli.
Uwolniona pospieszyła ojcu wolność powrócić.
Billot zdawał się śnić.
Zamiast wyjść z pokoju, z nieufnością podchodził do drzwi; powracał na środek izby.
Zdawało się, że nie śmie stać na miejscu, a nie śmie także spojrzeć na sprzęty poprzewracane i powypróżniane przez agentów.
— No i cóż?... — zapytał wreszcie Billot — zabrali mu książkę, wszak prawda?...
— Tak mi się zdaje, mój ojcze, ale jego samego nie złapali.
— Kogo?...
— Anioła Pitoux‘a. Uciekł i jeżeli go ciągle gonią jeszcze, muszą być gdzieś w pobliżu Cayolles lub Vanciennes.
— Tem lepiej!... Biedny chłopiec!... to ja byłbym wszystkiemu winien.
— Uspokój się mój ojcze o niego; myślmy teraz o sobie przedewszystkiem. On da sobie radę, bądź zupełnie o to spokojny. Ale cóż tu za straszny nieporządek, Wielki Boże!... Patrzajno moja matko.
— O!... moja szafa z bielizną — zawołała pani Billot. Nie oszczędzili nawet mojej szafy z bielizną, a to łotry!...
— Przewracali w szafie z bielizną?... — krzyknął Billot.
I rzucił się do szafy, którą jak już powiedzieliśmy powyżej, agent zamknął starannie, i zagłębił obiedwie ręce w stosy rozrzuconych serwetek.
— Nie!... — rzekł — to niepodobieństwo!...
— Czego szukasz, kochany ojcze? — spytała Katarzy na...
Billot obejrzał się w koło osłupiały.
— Zobacz... zobacz, czy jej gdzie nie zobaczysz. Ale nie, w komodzie nie ma, w biurku także nie... Zresztą tu była, tu, tu... Ja sam ją tu włożyłem. Wczoraj ją widziałem jeszcze. Nie książki zatem szukali, nędznicy, lecz skrzyneczki.
— Jakiej skrzyneczki?... — zapytała Katarzyna.
— Wiesz dobrze jakiej.
— Skrzyneczki doktora Gilberta?... — odważyła się powiedzieć pani Billot, która w nadzwyczajnych okolicznościach zawsze milczała, pozwalając mówić i działać innym.
— Tak, skrzyneczka doktora Gilberta!... — zawołał Billot, chwytając się za włosy. — Jego skrzyneczka... tak cenna!...
— Przestraszasz mnie, mój ojcze — powiedziała Katarzyna.
— O!... ja nieszczęśliwy! — zawołał Billot wściekły — nigdy się tego nie spodziewałem, wcale nie pomyślałem o tej skrzynce!... A!... co powie doktór Gilbert?... co on sobie pomyśli?... Uzna mnie za zdrajcę, za niedbalca, nikczemnika!...
— Cóż było w tej skrzynce, drogi ojcze?...
— Nie wiem, wiem to tylko, że przysiągłem doktorowi bezpieczeństwo na życie moje, i że powinienem był się dać zabić, aby go obronić.
I Billot uczynił ruch tak rozpaczliwy, że żona i córka cofnęły się przerażone.
— Boże, Boże!... czy ci się zmysły mięszają, mój biedny ojcze — krzyknęła Katarzyna.
I wybuchnęła płaczem.
— Odpowiedzże mi!... — zawołała — na miłość boską, odpowiedz!...
— Piotrze mój przyjacielu — dodała pani Billot — odpowiedzże twojej córce, odpowiedzże twojej żonie.
— Konia!... konia!... — krzyknął dzierżawca, — niech mi co tchu przyprowadzą mego konia.
— Gdzież chcesz jechać ojcze?...
— Uprzedzić chce doktora, musi być uprzedzonym.
— Gdzie go znajdziesz jednakże?...
— W Paryżu. Nie czytałaśże w liście, który do nas pisał, że udaje się do Paryża?... Musi tam być. Jadę do Paryża. Konia!... konia!...
— I opuszczasz nas tak, mój ojcze, opuszczasz w takiej chwili!... Zostawiasz nas w takim strasznym niepokoju niepewności?...
— Muszę, moje dziecko, muszę — rzekł dzierżawca, obejmując głowę córki i całując nerwowo. — Jeżeli zgubiłbyś kiedy tę skrzyneczkę, albo gdyby ci ją wykradziono, powiedział doktór, uprzedź mnie w chwili, gdy to spostrzeżesz, uprzedź mnie, gdziekolwiek będę, uprzedź za jakąkolwiek cenę.
— Cóż może zawierać ta skrzynka?...
— Nie wiem. Wiem tylko, że mi ją dano do strzeżenia, i że pozwoliłem sobie wykraść. O!... Ale otóż i koń. Od syna, który tam jest w szkołach dowiem się gdzie jest ojciec.
Powróćmy do Pitoux.
Pędziły go dwa największe na tym świecie bodźce: strach i miłość.
Strach szeptał mu:
— Możesz być przytrzymanym, obitym, strzeż się zatem, mój chłopcze.
To wystarczało, aby biegł, jak daniel.
Miłość powiedziała mu głosem Katarzyny:
— Uciekaj, co sił starczy, kochany Pitoux.
I uciekał.
Te dwa bodźce, jak już powiedzieliśmy o tem, sprawiły, że nie biegł, ale leciał.
Długie nogi i ogromne kolana, tak niezgrabnie wyglądające na balu, wydawały mu się pożyteczne, teraz, gdy serce przepełnione strachem uderzało trzy razy na sekundę.
Pan de Charny przy swoich małych nóżkach, cienkich kolanach i zgrabnie zaokrąglonych łydkach, nie byłby tego potrafił.
Pitoux przypomniał sobie piękną bajkę o jeleniu, który stojąc nad zdrojem, lamentował nad swemi nogami, i... chociaż nie miał na czole tej ozdoby, w jakiej zwierzę znajdowało ukojenie, wyrzucał sobie, iż pogardzał swemi „tyczkami“.
Tak nazwała matka Billot nogi Pitoux, gdy się im przyglądał przed zwierciadłem.
Biegł w dalszym ciągu lasem, pozostawiając Cayolles po prawej, a Yvors po lewej stronie i oglądając się z poza każdego krzaku, bo nie słyszał nic od dawna, wyprzedziwszy swoich prześladowców o jakie tysiąc kroków przynajmniej.
Dlaczego Atalanta była zamężna?
Pitoux byłby się jak Hypomenjusz ubiegał z trzema złotemi jabłkami i z pewnością nie byłby potrzebował wybiegu.
Tylko że, jak już powiedzieliśmy o tem, agent Pasdoloup i jego pomocnicy, zachwyceni z posiadania szkatułki, wcale się o niego nie troszczyli.
Ale Pitoux nie wiedział o tem.
Nie był już ścigany rzeczywiście, ale cień gonił go bezustannie.
Co do policjantów, posiadali oni tę ufność, która czyni istoty ludzkie leniwemi.
— Zmykaj! zmykaj! — mówili, kładąc ręce do kieszeni i chowając dopiero co otrzymaną od Pasdeloup nagrodę; zmykaj sobie kochaneczku. Znajdziemy my cię i tak, jeżeli będziemy chcieli.
Mówiąc nawiasem, nie było to żadną przechwałką, ale najrzetelniejszą prawdą.
I Pitoux uciekał dalej, jak gdyby mógł słyszeć pachołków pana Pasdeloup.
W końcu, jak to robi zwierzyna, aby zmylić psów, postanowił splątać ślady swoje w szachownicę tak misterną, że sam Nemrod z niejby nie wybrnął, i zmienić kierunek, aby wydostać się na drogę, prowadzącą z Villers-Cotterets do Paryża, a znajdującą się w pobliżu zarośli Gondreville.
Powziąwszy to postanowienie, zawrócił pod kątem prostym i po kwadransie spostrzegł żółte piaski drogi wysadzonej po obu stronach drzewami.
W godzinę po opuszczeniu folwarku — znalazł się na gościńcu.
W przeciągu tej godziny zrobił blisko cztery i pół mili.
Niepodobnaby wymagać więcej nawet od konia idącego dobrym kłusem.
Obejrzał się poza siebie.
Na drodze zupełnie pusto było.
Spojrzał przed siebie.
Zobaczył dwie kobiety jadące na osłach.
Miał mitologję z obrazkami od małego Gilberta.
W owym czasie zajmowano się bardzo mitologją.
Historja bogów i bogiń Olimpu greckiego wchodziła w zakres wykształcenia młodych ludzi.
Oglądając obrazki, nauczył się mitologji.
Widział Jupitera, przybierającego postać byka, gdy chodziło o zawojowanie Europy — postać łabędzia dla uwiedzenia córki Tyndarjusza.
Widział wielu innych bogów, przeobrażających się malowniczo, ale aby agent policji Jego Królewskiej Mości mógł być zmieniony w osła, tego nigdy nie widział.
Król Midas miał ośle uszy, ale był przecież królem i mógł wszystko robić podług swojej woli, i mógł nabyć całe skóry zwierząt.
Uspokojony trochę przez to, co widział, a raczej przez to, czego nie widział, Pitoux skręcił w bok, obtarł rękawem twarz czerwoną, położył się w świeżej koniczynie i rozkoszował spoczynkiem.
Pomimo jednak przyjemnej woni lucerny i majeranku, nie mógł zapomnieć o wędzonce matki Billot i ćwiartce żytniego chleba wagi półtora funta, które dostawał od Katarzyny przy każdem jedzeniu, czyli trzy razy dziennie.
Chleba funt kosztował wówczas cztery i pół sous, co dziś najmniej dziewięć sous wyobraża.
Brakowało tego chleba w całej Francji, to też uchodził za frykas, za ciasteczko, a księżna de Polignac radziła żywić się nim Paryżanom, gdy pszennej mąki zabraknie.
Pitoux uznał filozoficznie, że panna Katarzyna była najhojniejszą w świecie księżniczką, a dom ojca Billot — najwspanialszym na kuli ziemskiej pałacem.
Pitoux oddychał wzdychając i czuł, że wraz z oddechem ogarniały go chwilowo nawet bardzo burzliwe myśli.
— Dlaczego — powtarzał sobie — spotkało mnie tyle wypadków nadzwyczajnych w tak krótkim przeciągu czasu? Dlaczego w przeciągu trzech dni zaznałem więcej, niż w całem dotychczasowem życiu?
— Dlatego — odpowiedział sobie — że śnił mi się kot, szukający ze mną zaczepki.
Zrobił ruch, który wskazywał, że źródło wszystkich nieszczęść zostało dostatecznie wyjaśnione.
— Tak, — dodał po chwili namysłu — ale nie jest to rozumowanie czcigodnego ojca Fortier. To nie dlatego, że mi się o kocie śniło, spotkały mnie te wszystkie nieszczęścia, to jest ostrzeżenie.
Nie wiem — ciągnął dalej Pitoux — który, ale wiem, że powiedział któryś poeta: „śniłeś, strzeż się“. Cave somniasti.
Somniasti! — zawołał przerażony Pitoux — czyżbym znowu popełnił barbaryzm? E! nie... zrobiłem tylko skrócenie; gramatycznie trzeba było powiedzieć: somniavisti.
Zadziwiające to — prawił dalej Pitoux, unosząc się sam nad sobą, jak ja dobrze umiem łacinę od czasu, jak się jej nie uczę.
I po tem zdumieniu nad samym sobą, ruszył w dalszą drogę.
Szedł prędko, chociaż był spokojniejszy.
Tym krokiem co teraz — mógł ujść dwie mile na godzinę.
Z tego powodu w dwie godziny po wyruszeniu, minął Nanteuil i zbliżał się do Dammartin.
Naraz ucho jego równie wprawne, jak ucho dzikiego indjanina, rozróżniła tętent kopyt końskich na bruku.
— O! o! — rzekł Pitoux, cytując słynny wiersz Wirgiljusza:
„Quadrupendante putrem sonitu quatit ungule campum“.
I obejrzał się pośpiesznie.
Ale nic nie zobaczył.
— Czyżby osły zostawione w Levignan rozgalopowały się?...
Nie, bo jak mówił poeta, żelazne to kopyto dźwięczało po bruku, a Pitoux w Haramont, a nawet w Villers-Coaterets, widział tylko osła matki Sabot, który był okuty tylko dlatego, że matka Sabot stanowiła komunikację pocztową pomiędzy Villers-Cotterets i Crespy.
Zapomniał na chwilę o posłyszanym hałasie i powrócił do poprzednich swoich myśli.
— Co to za jedni byli ci ludzie, którzy zapytywali go o doktora Gilberta, związali mu ręce, gonili go i w którym uciekł wreszcie?
Skąd wzięli się ci ludzie zupełnie nieznani w okolicy?
Cóż om mogli mieć do niego, kiedy ich nigdy nie widział a zatem wcale nie znał? Skąd oni go znali?
Dlaczego panna Katarzyna kazała mu uciekać do Paryża, dlaczego dla ułatwienia ucieczki dała mu ludwika czterdziesto-ośmio frankowego, to jest dwieście czterdzieści funtów chleba, licząc po cztery sous funt, a zatem pożywienie na osiemdziesiąt dni, czyli blisko na trzy miesiące?
Czyżby panna Katarzyna przypuszczała, że będzie nieobecny na folwarku przez dni osiemdziesiąt?
Nagle Pitoux zadrżał znowu.
— O! o! — zawołał — znowu te podkowy końskie.
I odwrócił się.
— Tym razem — rzekł — nie mylę się, hałas, który słyszę, jest odgłosem kopyt końskich, ktoś pędzi galopem, zobaczę go, gdy wejdę pod górę.
Nie skończył jeszcze, gdy koń ukazał się na skraju wzgórza, które właśnie minął, to jest o jakie czterysta kroków od niego.
Ten, który nie przypuszczał, aby agent policyjny mógł się zamienić w osła, przypuszczał bardzo, że mógł on wsiąść na konia, aby łatwiej dogonić uchodzącą zdobycz.
Strach, który go był opuścił na chwilę, ogarnął go teraz znowu — i uczynił nogi jego jeszcze dłuższe i bardziej jeszcze nieustraszone od tych, z których przed dwoma godzinami zrobił taki świetny użytek.
Nie namyślając się też i nie oglądając, nie próbując się nawet ukryć, lecz licząc tylko na nogi, znalazł się jednym susem po drugiej stronie rowu i począł biec przez pola w stronę Ermenonville.
Widział tylko wierzchołki drzew, kołyszące się w dali i myślał:
— Jeżeli dosięgnę tych drzew, które muszą być skrajem jakiegoś lasu, to jestem zbawiony.
I zbliżał się do Ermenonville.
Tym razem chodziło o odniesienie zwycięstwa nad koniem.
Nie miał już nóg, ale skrzydła.
Ubiegłszy sto kroków, obejrzał się i spostrzegł, że jeździec pobudzał konia do ogromnego skoku przez rów, który Pitoux dopiero co przesadził.
Nie mógł już wątpić teraz, że za nim pędził jeździec, podwoił zatem szybkość i nie odwracał głowy z obawy straty czasu.
I już nie odgłos kopyt uderzających o kamienie pobudzał go teraz do szybkości; odgłos ten tłumił się bowiem w lucernie i trawie; teraz podniecał go krzyk jakiś, jakby ostatnia sylaba jego nazwiska, wymawianego przez jeźdźca, jakieś „u! u!“, które zdawało się być echem złości i ostro przecinało powietrze.
Ale po dziesięciu minutach szalonego naprawdę biegu, Pitoux poczuł, że pierś mu cięży i krew uderza do głowy. Zdawało mu się, że kolana jego przybierają wielkie rozmiary, a śledziona zapełnia się drobnemi kamykami.
Poczynał się od czasu do czasu potykać, podczas gdy lecąc poprzednio, podnosił nogi tak wysoko, że widać było wszystkie gwoździe w jego podeszwach.
Wreszcie koń, jako wyższy pod tym względem od człowieka, doścignął dwunożnego Pitoux, który jednocześnie posłyszał głos jeźdźca wołającego już nie „u! u!“ ale zupełnie wyraźnie: Pitoux!... Pitoux!...
Wszystko było zatem stracone.
Pitoux biegł jednak ciągle, biegł machinalnie, poprostu siłą rozpędu.
Nagle kolana się pod nim ugięły.
Zachwiał się i padł twarzą na ziemię.
W tejże samej chwili, gdy się położył na ziemię z postanowieniem, że nie wstanie dobrowolnie, poczuł silne uderzenie batem.
W uszach zabrzmiało mu nagle przekleństwo a dobrze znany głos gruby zawołał:
— Ach! bałwanie, niedołęgo, sprzysięgłeś się więc na życie Cadeta?...
To imię „Cadet“ otrzeźwiło chłopaka.
— O! — zawołał, robiąc półobrót tak, iż zamiast plecami do góry, znalazł się w położeniu nawznak, co ja słyszę... toż to głos pana Billota!...
Był to rzeczywiście ojciec Billot.
Uniósł się troszkę i przysiadł, gdy się o tem przekonał.
Dzierżawca zaś zatrzymał Cadeta pokrytego białą pianą.
— Kochany panie Billot — wykrzyknął Pitoux — jakiś pan dobry, że mnie tak gonisz! Przysięgam jednak, że i bez tego byłbym powrócił na folwark po przejedzeniu dwóch ludwików panny Katarzyny.
Ponieważ pan tu jesteś, bierz je zaraz sobie; bo są w samej rzeczy pańskie i powracajmy.
— Do kroćset djabłów!... — rzekł Billot — wcale mi nie o powrót idzie. Gdzie szpiegi?...
— Szpiegi? — zapytał Pitoux, który nie zrozumiał znaczenia tego wyrazu.
— Tak... szpiegi!... — powtórzył Billot, czarni ludzie, jeżeli to lepiej rozumiesz.
— A! czarni ludzie. Zdaje mi się, kochany panie Billot, że nie przypuszczasz, abym się bawił w czekanie na tych nicponiów?...
— Brawo! a więc są za nami!
— Zdaje mi się; po takiej wycieczce, jaką odbyłem, sądzę nawet, że tak być musi.
— Jeżeliś zatem taki tego pewny, to pocóżeś uciekał?
— Ależ, bo myślałem, że ich dowódca goni mnie konno!
— No, no, nie jesteś wcale taki głupi, jak myślałem. Teraz więc, gdy mamy przed sobą wolną drogę, dalej dalej do Dammartin.
— Jakto! dalej! dalej?
— Wstawaj i jedź ze mną.
— Jedziemy zatem do Dammartin?.
— Tak... wezmę tam konia od ojca Lefranca. Zostawię mu mego Cadeta, który już iść nie może. Musimy być dziś wieczór w Paryżu.
— Niech i tak będzie, panie Billot, niech i tak będzie.
— Dalej zatem, nuże!
Pitoux zrobił wysiłek, aby się podnieść.
— Chciałbym bardzo, kochany panie Billot, ale nie mogę — rzekł.
— Nie możesz wstać?
— Nie.
— Ależ niedawno jak karp skoczyłeś.
— Ba! przed chwilą to zupełnie co innego, przed chwilą usłyszałem pański głos i dostałem batem po krzyżu. Te sposoby raz tylko skutkują, obecnie nie obawiam się pańskiego głosu, a co do bata — pewny jestem, że go pan nie użyjesz ani na mnie, ani na biednego Cadeta, który jest prawie taki zgrzany jak i ja.
Logika Pitoux, nie będącą wcale odmienną od logiki ojca Fortiera, przekonała i wzruszyła prawie dzierżawcę.
— Nie mam czasu rozczulać się nad twoim losem — orzekł — zrób jeszcze wysiłek i wdrap się na Cadeta.
— Ależ — zauważył Pitoux — padnie on pod tym podwójnym ciężarem.
— Za pół godzinki najwyżej, będziemy u ojca Lefranca.
— Kochany panie Billot, zdaje mi się — powiedział Pitoux, że to zupełnie niepotrzebne, abym i ja tam jechał.
— Dlaczego?
— Bo pan potrzebuje jechać do Dammartin, ale nie ja.
— Tak, ale potrzebuję, abyś jechał ze mną do Paryża. W Paryżu będziesz mi potrzebny. Masz silne pięście, a tam będzie ich nam potrzeba.
— A! a! — zawołał Pitoux, wcale nie zachwycony tą perspektywą — czy tak pan sądzisz?
I oparł się o Cadeta, a dzierżawca wciągał go nań jak worek z mąką.
Poczciwy dzierżawca ruszył w dalszą drogę, i tak dobrze używał cugli, kolan i ostróg, że jak obiecał — w niecałe pół godziny stanęli w Dammartin.
Wjechał do miasta przez małą, dobrze mu znaną uliczkę.
Skierował do domu ojca Lefranca i, zostawiwszy Pitoux i Cadeta na podwórzu — sam wbiegł do kuchni, gdzie zastał gospodarza, który wybierając się objechać pola, zapinał kamasze.
— Prędko, prędko, bracie! — zawołał Billot, zanim Lefranc miał czas wyjść z podziwienia — daj mi najsilniejszego z twoich koni..
— A więc Margot — odpowiedział ojciec Lefranc, jest właśnie osiodłana, bo chciałem sam jechać konno.
— Niech będzie Margot, uprzedzam cię tylko, że mogę ją zmarnować.
— Zmarnować Margot?... I dlaczegóż to?
— Bo muszę być koniecznie dziś wieczór w Paryżu — odparł Billot ponuro.
I zrobił znaczący ruch.
— Zmarnuj zatem Margot, — powiedział ojciec Lefranc — dasz mi za nią Cadeta.
— Dobrze.
I szklankę wina.
— Dwie.
— Ale zdaje mi się, że nie sam jesteś?
— Nie, mam przy sobie dzielnego chłopca, którego biorę ze sobą i który tak jest zmęczony, iż nie ma siły przyjść tutaj; każ mu co dać z łaski swojej.
— Zaraz, zaraz — rzekł dzierżawca.
W dziesięć minut dwaj przyjaciele wychylili dwie butelki wina.
Pitoux zjadł półtrzecia funta chleba.
Podczas gdy jadł, jeden z parobków wycierał go jak konia garstką świeżej lucerny.
Odświeżony w ten sposób, Pitoux wychylił szklankę wina z trzeciej butelki, która zniknęła o wiele prędzej, niż poprzednie, gdyż młody pomagał starym.
Z Dammartin do Paryża jest jeszcze dobrych mil osiem.
Pierwsze cztery minęły prędko, ale od Bourget nogi Margot, choć pobudzane długiemi nogami Pitoux, sztywnieć zaczęły.
Noc zapadała.
Pod Villette zdawało się Billotowi, że widzi wielką łunę w stronie Paryża.
Zwrócił na to uwagę Aniołowi.
— E! — odpowiedział ten ostatni — to zapewne wojsko biwakujące pod gołem niebem roznieciło sobie ognisko.
— Jakto wojsko? — zapytał Billot.
— Skoro go pełno tutaj, to dlaczegóżby tam nie było?
— Rzeczywiście wpatrzywszy się z uwagą na prawo, ojciec Billot dostrzegł równinę Saint-Denis pokrytą oddziałami wojska. Szły one milczące — piechotą i konno.
Zbroje od czasu do czasu połyskiwały przy słabem blasku gwiazd.
Pitoux, którego oczy podczas nocnych wycieczek nauczyły się widzieć w ciemności, wskazał nawet dzierżawcy, rozstawione na środku wilgotnych pól, armaty, zagrzęzłe w błocie aż po osie.
— O! o! — zawołał Billot. — A więc dzieje się tam coś nadzwyczajnego!... Śpieszmy się chłopcze, śpieszmy.
— Pali się!... — rzekł Pitoux, wznosząc się na grzbiecie Margot, widzisz pan iskry?...
Margot zatrzymała się.
Billot zeskoczył na ziemię i zbliżywszy się do tych żołnierzy, którzy odbywali wartę pod drzewami, rzekł:
— Przyjaciele, czy możecie nam powiedzieć, co słychać w Paryżu?
Ale żołnierze w miejsce odpowiedzi zaklęli po niemiecku.
— Cóż się dowiedziałeś? — spytał Billot.
— Nie po łacinie gadają, kochany panie — odrzekł chłopak drżąc cały — oto wszystko, co mogę panu odpowiedzieć.
Billot zamyślił się i spojrzał na wartowników.
— Jakiż ja głupi, aby się zwracać do Kajserlichów.
I zaciekawiony stanął na środku drogi.
Jeden z oficerów zbliżył się do niego.
— Jedź dalej, jedź! — zawołał złą francuszczyzną.
— Przepraszam kapitanie, — odpowiedział Billot — ale chcę jechać do Paryża.
— A więc?
— Ponieważ zaś widzę pana na drodze, obawiam się, czy przedostanę się za rogatki.
— Przedostaniesz się.
Billot pojechał i rzeczywiście przejechał. Ale wpadł znów na huzarów z Bercheny, którzy otaczali Villette.
Tym razem natrafił na rodaków i z większym ich powodzeniem wypytywał.
— Panowie — powiedział, — co słychać nowego w Paryżu?
— To, że wasi wściekli paryżanie — odparł jeden z huzarów — dobijają się o swego Neckera i strzelają do nas, jak gdyby to nas co obchodziło.
— Chcą Neckera! — wykrzyknął Billot. — Czyż go stracili?
— Ma się rozumieć, bo król złożył go z urzędu.
— Król złożył z urzędu Neckera? — zawołał Billot z takiem oburzeniem, jakby walczył przeciw świętokradztwu — król złożył z urzędu tego wielkiego człowieka?
— Tak jest, mój bracie, a w dodatku ten wielki człowiek jest już w drodze do Brukselli.
— W takim razie to pośmiejemy się trochę — zawołał Billot strasznym głosem, nie dbając wcale o niebezpieczeństwo, na jakie się narażał zdradzając wobec dwunastu, czy piętnastu setek rojalistów uczucia swoje.
I wskoczywszy na Margot, którą parł okrutnie ostrogami popędził do rogatek.
W miarę jak się zbliżał, widział, że pożar wzmagał się także.
Długi słup ognisty strzelał ku niebu.
Paliły się rogatki.
Tłum wściekły, ryczący, w którym znajdowały się i kobiety, głośniej jak zwykle grożące i krzyczące od mężczyzn, podniecał ogień szczapami drzewa, sprzętami i rzeczami kancelistów ogłaszających prawa.
Na drodze stały wojska węgierskie i niemieckie; patrzyły na to, co się działo, wcale się tem nie przejmując.
Billot nie zatrzymał się przed tą ścianą z ognia; pobudził tylko Margot do biegu.
Dzielna szkapa przebyła płonące rogatki.
Ale po za niemi potrzeba się było zatrzymać wobec tłumów dążących ze środka miasta na przedmieście. Jedni z idących śpiewali, drudzy krzyczeli: „Do broni“.
Billot wyglądał na to, czem był, a mianowicie na poczciwego dzierżawcę, przybywającego do Paryża za interesami.
Może za głośno trochę krzyczał: miejsca, miejsca!
Ale Pitoux powtarzał po nim tak grzecznie: „proszę o miejsce“, że jedno naprawiało drugie.
Nikt nie miał powodu przeszkadzania Billotowi w jego interesach, dano mu zatem przejechać.
Margot odnalazła siły.
Ogień opalił jej sierść cokolwiek, krzyki, do których nie była przyzwyczajona, rozpaliły.
Billot, z obawy musiał ją siłą powstrzymywać, aby nie roztratować kogo z ciekawych, którzy przychodzili przed bramy domów lub dążyli do rogatek.
Billot chociaż bezustannie kierował Margot to w lewo to w prawo, posuwał się jednak ciągle naprzód; tak było aż do bulwaru; tu jednak musiał się już zatrzymać.
Orszak idący z Bastylji ciągnął ku Garde-Meuble. Te dwie miejscowości stanowiły dwa węzły Paryża.
Za orszakiem zapełniającym bulwar, niesiono nosze.
Na noszach tych stały dwa popiersia: jeden przesłonięty krepą, drugi uwieńczony kwiatami.
Biust z krepą był biustem Neckera, ministra złożonego z urzędu, drugi ozdobiony kwiatami, był biustem księcia Orleańskiego, który ujął się na dworze za ekonomistą genewskim.
Billot zapytał, co znaczy ten pochód? Objaśniono go, że to uznanie publiczne, oddawane Neckerowi i jego obrońcy księciu Orleańskiemu.
Billot pochodził z kraju, w którym imię księcia Orleańskiego czczone było od półtora wieku.
Billot należał do sekty filozoficznej i uważał Neckera nie tylko za wielkiego ministra, ale za apostoła ludzkości.
Było to więcej niż potrzeba dla rozegzaltowania poczciwego Billota.
Zeskoczył z konia i sam nie wiedząc dobrze, co robi, wrzasnął:
— Niech żyje książę Orleański! niech żyje Necker!
Potem zaraz wmieszał się do tłumu.
Wmieszawszy się w wir taki, zatraca się wolność osobistą. Przestaje się mieć, jak to wiadomo każdemu, wolę własną, chce się tego, czego chce tłum i robi się to, co on robi.
Billot tembardziej ulec musiał, że był raczej na czele, niż na tyłach pochodu.
Orszak krzyczał na zabój:
— Niech żyje Necker!...
Billot łączył swój głos potężny z temi okrzykami.
Wszelka bezwzględna wyższość ma zawsze poszanowanie u ludu.
Paryżanie z przedmieścia o głosach cienkich lub chrapliwych, ocenili pełny, świeży i dźwięczny głos Billota.
Po dziesięciu minutach ktoś z niosących nosze, ktoś, którego entuzjazm nie dorównywał jego siłom, ustąpił miejsca Billotowi.
Jak widzimy, wybił się on bardzo prędko.
Wczoraj zwyczajny rozpowszechniacz broszury doktora Gilberta stał się dziś jednym z główniejszych orędowników triumfu Neckera i księcia Orleańskiego.
Zaledwie godność tę osiągnął, zabłysła mu myśl pewna w głowie.
— Co się stało z Pitoux‘em? co się stało z Margot?
Niosąc mary, odwrócił głowę i przy świetle pochodni, obrzucającym orszak, przy blasku lampjonów, zdobiących wszystkie okna, spostrzegł rodzaj poruszającego się pagórka, złożonego z pięciu czy sześciu mężczyzn, krzyczących i gestykulujących.
Pośród tych gestykulacyj i tych krzyków, łatwo było rozróżnić głos i długie ramiona Pitoux‘a.
Pitoux robił co mógł, aby obronić Margot.
Ale pomimo wszystkich jego usiłowań, biedna szkapa została zdobyta.
Margot nie dźwigała już Billota i Pitoux, który był i tak już dobrym dla niej ciężarem.
Margot dźwigała teraz tych wszystkich, którzy tylko na jej grzbiet, dostać się mogli.
Margot wyglądała teraz wśród nocy, dodającej zawsze pewnej fantazji przedmiotom, na słonia obładowanego myśliwemi, udającemi się na tygrysa.
Siedziało na niej pięciu czy sześciu ludzi, którzy walali:
— Niech żyje Necker! niech żyje książę Orleański! Precz cudzoziemcy!
Pitoux powtarzał ciągle:
— Na Boga!... udusicie Margot!
Szał był ogólny.
Billot myślał przez chwilę, czyby nie pójść na pomoc Pitoux‘owi i Margot.
Zauważył jednak zaraz, że gdyby choć na chwilę zrzekł się zdobytego zaszczytu, jużby z pewnością do niego nie trafił.
Przypomniał też sobie, że według umowy z ojcem Lefranc co do zamiany Margot na Cadeta, szkapa należała do mego, gdyby więc nawet padła, straciłby jakich trzysta lub czterysta franków, a jest dosyć przecież na to zamożny, aby poświęcić taką kwotę dla dobra ojczyzny.
Orszak posuwał się tymczasem ciągle naprzód, potem skręcił na lewo i przez ulicę Montmartre wydostał się na plac Victoires.
Przed Palais-Royal, tłum mężczyzn z zielonemi przy kapeluszach kokardami, krzyczący: Do broni! zatamował przejście zupełnie.
Trzeba się było rozpoznać.
Czy ci ludzie, którzy zapełniali ulicę Vivinne przyjaciółmi byli, czy wrogami?.
Kolor zielony był kolorem księcia d‘Artois. Skąd więc zielone kokardy?
Po chwili wszystko się wyjaśniło.
Dowiedziawszy się o dymisji Neckera, jakiś młody człowiek wypadł z kawiarni Foy, wskoczył na ławkę i wywijając pistoletem, zawołał
— Do broni!
Posłyszawszy ten okrzyk, wszyscy spacerujący po Palais-Royal otoczyli nieznajomego i zaczęli powtarzać:
— Do broni!
Powiedzieliśmy już, że wszystkie obce pułki zebrane były dokoła Paryża.
Zdawałoby się, że to najście cudzoziemców.
Nazwiska tych pułków raziły uszy francuzów: Reynac, Salis, Samade, Diesbach, Esterhasy, Ramer!...
Dość je było wymienić tłumowi, aby zrozumiał, że to wszystko siły wrogie.
Młody człowiek tak też zrobił.
Oznajmił nadto, że Szwajcarowie, obozujący na polach Elizejskich z czterema armatami, mieli tego jeszcze wieczoru wkroczyć do Paryża, na czele dragonów księcia de Lombesq.
Zerwał liść z kasztana i przypiął go do swego kapelusza, jako kokardę.
W tejże samej chwili wszyscy obecni poszli za jego przykładem.
Trzy tysiące osób, w przeciągu dziesięciu minut, ogołociło z liści drzewa Palais-Royal.
Rano nazwisko młodzieńca było nieznane, wieczorem było na wszystkich ustach.
Młody ten człowiek — zwał się Kamil Desmoulins.
Zapoznawano się z nim, zaprzyjaźniano, ściskano go i całowano.
Następnie orszak ruszył dalej.
Podczas chwilowego przystanku, ciekawość tych, którzy nie mogli nic dojrzeć pomimo wspinania się na palce, przysporzyła amatorów biednej Margot, tak, iż w chwili ruszenia biedne stworzenie literalnie zapadło się pod ciężarem.
Na rogu ulicy Richelieu, Billot spojrzał po za siebie.
Margot nie istniała.
Westchnął na uczczenie pamięci nieszczęśliwego stworzenia.
Potem, jak mógł najgłośniej zawołał trzy razy: Pitoux... jak ta robili Rzymianie na pogrzebach krewnych swoich.
Zdawało mu się, że z pośród tłumu doszedł go głos odpowiadający na to wołanie.
Ale głos ten zginął zaraz w głuchej, nawpół grożącej a nawpół skarżącej się wrzawie.
Orszak ciągłe naprzód się posuwał.
Wszystkie sklepy były pozamykane.
Wszystkie okna były pootwierane, ze wszystkich podniecano rozpłomienionych przechodniów.
Tak dotarto do placu Vendome.
Przybywszy tutaj, zatrzymano się, dzięki nieprzewidzianej przeszkodzie.
Armja złożona z ludu, zastała na placu Vendome oddział Royal-Allemand.
Byli to dragoni.
Ci żołnierze cudzoziemscy, zobaczywszy tłum, posuwający się ulicą Saint-Honoré i wylewający aż na plac Vendome, popuścili cugle koniom, zniecierpliwionym pięciogodzinnem wyczekiwaniem i natarli na naród.
Niosący mary poprzewracali się pierwsi.
Sabaudczyk, idący tuż przed Billotem, zerwał się w tej chwili na nogi i wznosząc utwierdzone na końcu drąga popiersie księcia Orleańskiego, zawołał:
— Niech żyje książę Orleański! niech żyje Necker!
Nie widział naturalnie nigdy pierwszego, nie znał wcale drugiego.
Billot chciał uczynić ta samo z biustem Neckera ale go uprzedzono.
Jakiś człowiek młody, dwudziestopięcio lub dwudziesto-sześcioletni, elegancko ubrany, rzucił się na popiersie, gdy upadło.
Dzierżawca napróżno szukał po ziemi.
Biust Neckera przytwierdzony do rodzaju piki wznosił się tuz obok popiersia księcia Orleańskiego, a oba wizerunki jednoczyły dokoła siebie sporą część orszaku.
Nagle światło jakieś plac rozjaśniło.
W tejże samej chwili rozległy się wystrzały.
Kule zaświstały w powietrzu.
Coś twardego uderzyło Billota w czoło: padł i w pierwszej chwili sądził, że umiera.
Ponieważ jednak nie stracił przytomności, ponieważ oprócz dotkliwego bólu głowy nie czuł nic więcej, zrozumiał, że co najwyżej zraniony.
Aby się przekonać o ważności rany, podniósł rękę do czoła i spostrzegł, że został uderzony w głowę i że ręce ma krwią zbroczone.
Młodzieńca pięknie ubranego, który szedł przed nim, kula ugodziła.
Poległ.
Jego krew obryzgała ręce Billota, a uderzył go biust Neckera, padając.
Billot krzyknął ze wściekłości i zgrozy.
Elegancki młodzieniec rzucał się konwulsyjnie konając.
Okrzyk Billota podjęty przez tłum, rozległ się ponurem echem aż w ostatnich szeregach w ulicy Saint-Honore.
Drugi wystrzał dał się słyszeć i jednocześnie luki wśród tłumu zaznaczały przejście pocisków.
Podnieść biust krwi na czerwono pomalowany, wznieść go po nad głowy i zawezwać tłum do pomsty, choćby narażając się na śmierć, jak ten piękny młodzieniec, którego martwe ciało wala się na ulicy, oto co oburzenie dyktowało Billotowi i co byłby uczynił w pierwszej chwili zapału.
Ale jakaś duża i ciężka ręka dotknęła jego ramienia i oparła się na niem w ten sposób, iż musiał aż zgiąć się pod jej ciężarem.
Chciał się oswobodzić, ale zaraz druga, niemniej ciężka ręka, spadła mu na drugie ramię.
Billot obraca się wściekły, aby zobaczyć z kim ma do czynienia.
— Pitoux!... — zawołał.
— Tak, tak, — odpowiada Pitoux — nachyl się pan.
I Pitoux zmusza nareszcie siłą upartego dzierżawcę, aby się położył przy nim.
Ledwo dzierżawca dotknął twarzą ziemi, rozległy się nowe strzały.
Sabaudczyk, trzymający popiersie księcia Orleańskiego, pada ugodzony śmiertelnie.
Następnie słychać chrzęst broni.
Dragoni powtórnie nabijają karabiny.
Jeden z jeźdźców najeżdża na nieszczęśliwego Sabaudczyka, który czuje zimno lancy zagłębiającej się w pierś i pada na Billota i Pitoux.
Burza przeciąga przez ulicę, zionąc grozą i śmiercią! Tylko trupy na bruku pozostają.
Kto żyje, ucieka w inne ulice.
Okna zamykają się pośpiesznie.
Entuzjastyczne okrzyki i wściekłą wrzawę zastępuje ponure milczenie.
Billot przeczekał jeszcze chwilę, idąc za radą ostrożnego zawsze Pitoux.
Następnie, czując, że niebezpieczeństwo mija wraz z wrzawą, unosi się na jedno kolano, a Pitoux strzyże uchem, jak zając.
— A więc! panie Billot — mówi chłopak — zdaje mi się, że teraz stosowna dla nas chwila.
— Dobrze, pomóż mi zatem...
— W czem? w uciekaniu?
— Nie; elegancki młodzieniec skonał, ale Sabaudczyk jest tylko zemdlony, jak mi się wydaje. Pomóż mi wziąć go na plecy; nie można pozostawić nieszczęśliwego pludrom na pastwę!
Billot przemawiał językiem, znajdującym oddźwięk w sercu Pitoux‘a.
Nie znalazł on żadnej na to odpowiedzi.
Ulica z początku wydawała się Billotowi pustą zupełnie, gdyż dragoni, ścigający tłumy, popędzili placem Saint-Honoré i rozbiegli się po ulicach Louis-le-Grand i Gaillou.
W miarę atoli, jak zbliżali się do Palais-Royal, ludzie ukazywali się na rogach ulic i progach domów i rozglądali się niespokojnie.
Przekonawszy się, że nie ma dragonów, przyłączyli się do smutnego pochodu i z początku cicho, potem głośniej, a w końcu wrzeszcząc już na całe gardło, powtarzali:
Zemsty! zemsty!
Pitoux postępował za Billot‘em z czarną czapką biednego Sabaudczyka w ręku.
Nareszcie ponura ta, straszna procesja przybyła na Palais-Royal, gdzie tłum oburzony, naradzał się i żądał wystąpienia żołnierzy francuskich przeciw cudzoziemcom.
— Co to za jedni w mundurach? — zapytał Billot, stając na czele tych, którzy z bronią u nóg zagradzali plac przed Palais-Royal, od strony bramy głównej pałacu na ulicy Chartres.
— To gwardja francuska! — odpowiedziało mu kilka głosów.
— Aha! — rzekł Billot zbliżając się i pokazując martwe już ciało sabaudczyka — aha! jesteście francuzami i pozwalacie mordować nas niemcom!
Gwardja francuska cofnęła się pomimowoli.
— Umarł! — szepnęło kilka głosów w szeregach.
— Tak jest, umarł! zamordowany został, jak bardzo wielu innych.
— Przez kogo?
— Przez niemców... dragonów królewskich. Nie słyszeliście krzyków, wystrzałów, tętentu?
— Owszem, owszem, słyszeliśmy! — krzyknęło dwieście czy trzysta głosów. — Mordowano naród na placu Vandome.
— Jesteście dziećmi ludu — zawołał Billot, zwracając się do żołnierzy; — niegodziwość to z waszej strony pozwalać na mordowanie swojej braci!
— Niegodziwość!... — mruknęło złowrogo kilka głosów w szeregach.
— Tak... — niegodziwość?! Powiedziałem to i powtarzam. No — ciągnął dalej Billot, postępując trzy kroki naprzód do miejsca, w którem rozlegało się szemranie — no cóż, może mnie zabijecie, aby dowieść, że nie popełniacie niegodziwości?
— Dobrze!... dobrze... — rzekł jeden z żołnierzy; — dzielny człowiek z ciebie, mój przyjacielu; ale jesteś mieszczaninem i możesz robić co ci się spodoba, inna rzecz żołnierz, musi on słuchać rozkazów.
— To znaczy — zawołał Billot, — że gdybyście otrzymali rozkaz strzelania do nas, ludzi bezbronnych, gotowibyście byli strzelać...
— Ja wiem dobrze, że nie strzelałbym — odezwał się głos z szeregów.
— Ani ja, ani ja — powtórzyło sto głosów innych.
— A więc nie dajcież innym nas zabijać — powiedział Billot. — Jeżeli pozwolicie, aby nas pludry mordowali, to zupełnie to samo, co gdybyście sami mordowali.
— Dragoni!... dragoni!... — zawołało kilka głosów i tłum jednocześnie począł uciekać przez ulicę Richelieu.
Z oddali słychać było zbliżający się ciągle tętent kopyt końskich.
— Do broni!... do broni!... — krzyknęli uciekający.
— A zatem — ryknął Billot, rzucając na ziemię ciało sabaudczyka, które dotąd trzymał jeszcze na plecach, — a zatem oddajcież nam przynajmniej swoje karabiny skoro ich użyć nie chcecie.
— Użyjemy ich do pioruna! — odpowiedział żołnierz do którego zwrócił się był Billot.
— Dalej, dalej do broni! — rozległy się liczne głosy, — do broni! Jeżeli niemcy ośmieliliby się zaatakować tych dzielnych ludzi, pokazalibyśmy szelmom szwabom!...
— Tak!... tak!... — zawołali żołnierze, chwytając za ładownice i nabijając karabiny.
— A!... do pioruna!... — zawołał Billot, — że też ja nie mam mojej strzelby ze sobą. Ale mniejsza — znajdzie się przecie jaki zabity dragon, z którym będę się mógł podzielić.
— Tymczasem — rzekł głos jakiś, — weź sobie ten karabin nabity.
Mówiąc to nieznajomy wcisnął w ręce Billotowi piękny karabin.
W tejże samej chwili dragoni ukazali się na placu, tratując wszystko, co napotkali na drodze.
Oficer, komenderujący gwardją francuską wystąpił cztery kroki naprzód.
— Hola!... panowie dragoni!... — zawołał — stać! jeżeli łaska.
Czy dragoni nie dosłyszeli, czy dosłyszeć nie chcieli, czy też za prędko jechali, aby się powstrzymać na miejscu, dość, że skręcili na prawo i wjeżdżając na plac, najechali na kobietę i staruszka, którzy pod kopytami koni zniknęli.
— Ognia!... ognia!... — krzyknął Billot.
Stał tuż obok oficera i można było przypuszczać, że to oficer zawołał.
Gwardja wzięła broń do ramienia i jednym wystrzałem powstrzymała dragonów.
— Hej!... hej!... panowie gwardziści! — rzekł oficer niemiecki, zwracając się do oddziału francuskiego — a to co?... do nas strzelacie?...
Gwardziści w odpowiedzi strzelili po raz drugi.
Niemcy spostrzegłszy, że mają tym razem do czynienia z żołnierzami, nie zaś z mieszczanami, chwycili cugle i zawrócili na plac Vendome.
— Niech żyją gwardziści francuscy!... — ryczał lud zachwycony.
— Niech żyją obrońcy ojczyzny!... — zawołał Billot.
— Dziękujemy! — odpowiedział tłum, — dziękujemy!... widzieliśmy ogień i jesteśmy ochrzczeni.
— I ja także — rzekł Pitoux — widziałem ogień.
— No i co?... — spytał Billot.
— No i znajduję, że to nic tak znów strasznego.
Billot, który miał czas obejrzeć karabin, i który uznał, że to broń wysokiej ceny, — czyja to strzelba?... zapytał.
— Mego pana — oświadczył ten sam głos, który już się raz był odezwał. — Ale mój pan uważa, że za dobry czynicie z niej użytek, aby wam można ją odebrać.
Billot obejrzał się i ujrzał berajtera w liberji księcia Orleańskiego.
— Gdzież jest twój pan?... — powiedział.
Ujeżdżacz pokazał mu odchyloną w oknie firankę, z po za której książę widział wszystko co się działo.
— A, więc twój pan z nami?... — zapytał Billot.
— Sercem i duszą jest on zawsze z ludem — odpowiedział berajter.
— A zatem, niech żyje książę Orieański! — krzyknął Billot. Przyjaciele, książę Orleański stoi po naszej stronie, niech żyje książę Orleański.
I wskazał na firankę, po za którą stał Jego Wysokość.
Wtedy firanka się odsłoniła i książę Orleański ukłonił się tłumowi trzy razy.
Wprawiło to wszystkich w entuzjazm szalony.
— Niech żyje książę Orleański!... — ryknęło kilka tysięcy osób.
— Do magazynów broni!... — zawołał głos jakiś z tłumu.
— Do hotelu Inwalidów!... — zawołało kilku starych żołnierzy. Sembreuil ma dwadzieścia tysięcy strzelb gotowych.
— Do hotelu Inwalidów!..
— Do Hotel de Ville!... — wołali inni, Flesselles ma klucze od składu broni gwardzistów i odda je nam z pewnością.
— Do Hotel de Ville! — powtórzyli obecni.
I rozbiegli się w trzech wskazanych kierunkach.
Tymczasem dragoni na placu Ludwika XV zebrali się około barona Bezanval i księcia de Lambesq.
Nie wiedzieli o tem Billot i Pitoux, którzy, pozostali sami prawie na placu Palais-Royal.
— No!.. kochany panie Billot, gdzież my idziemy? — zapytał Pitoux.
— Miałbym wielką ochotę iść za tymi dzielnymi ludźmi — odpowiedział dzierżawca. — Nie do magazynów broni, gdyż mam oto tę piękną — strzelbę, ale do hotelu Inwalidów lub do Hotel de Ville. Że jednak przybyłem do Paryża nie poto, aby się bić, ale poto, aby się dowiedzieć adresu pana Gilberta, zdaje mi się, że powinienem pójść do szkoły Louis le Grand, zobaczyć się tam z jego synem, a potem tu powrócić.
I oczy dzierżawcy błysnęły.
— Naprzód do szkoły Louis le Grand!... to wydaje się zupełnie słuszne — potwierdził filozoficznie Pitoux — poto przecież przybyliśmy do Paryża.
— Weź strzelbę, szablę lub jakąkolwiek broń, którego z tych trupów — rzekł Billot, wskazując na pięciu czy sześciu dragonów, rozciągniętych na ziemi i chodźmy do szkoły Louis le Grand.
— Ależ ich broń — zauważył wahając się Pitoux, — nie należy chyba do mnie?...
— A do kogóż należy?... — zapytał Billot.
— Do króla.
— Do ludu!... — odpowiedział Billot.
Pitoux, przekonany przez dzierżawcę, którego znał jako człowieka niezdolnego skrzywdzić sąsiada o jedno ziarnko prosa, zbliżył się ostrożnie do dragona, znajdującego się najbliżej.
Przekonawszy się, że naprawdę nie żyje, wziął jego szablę, strzelbę i ładownicę.
Miał wielką także ochotę wziąć jego kaszkiet, ale nie wiedział, czy to, co Billot mówił o broni — stosowało się i do ubrania.
Zbrojąc się, puścił Pitoux uszy w stronę placu Vendome.
— Oho!... — zawołał — zdaje mi się, że niemcy powracają.
Rzeczywiście dał się słyszeć w tej chwili odgłos kopyt końskich.
Pitoux wszedł na schodki kawiarni Regence i spostrzegł oddział dragonów.
— Powracają! — zawołał.
Billot obejrzał się naokoło, aby rozpoznać, czy była możność stawiania oporu.
Plac był prawie pusty.
— Chodźmy — rzekł — do szkoły Louis le Grand.
I skręcił w ulicę Chartres, a za nim Pitoux, wlokący szablę po ziemi.
— Boże!... — zawołał Billot — a toż wyglądasz, jak handlarz starego żelastwa. Przypnij mi to zaraz.
— Gdzie? — spytał Pitoux.
— No tutaj! — krzyknął Billot.
I zawiesił sobie u pasa szablę Pitoux‘a, co temu ostatniemu przywróciło swobodę ruchów.
Doszli spokojnie aż do placu Ludwika XV.
Tutaj spotkali tłum, który ciągnął do hotelu Inwalidów.
— No i cóż? — spytał Billot.
— Nie można przejść przez most Ludwika XV.
— A przez wybrzeże?...
— Tak samo nie.
— Zatem wróćmy i przejdźmy przez most Tuilleries.
Rada była bardzo prosta, a tłum, udając się za Billotem, dał dowód, że się na nią zgadza.
Zdaleka już jednak widać było broń połyskującą w pobliżu ogrodu Tuilleries.
Wybrzeże było odcięte przez dragonów.
— Ci przeklęci dragoni, są widzę wszędzie — mruknął dzierżawca.
— Powiedz pan lepiej, kochany panie Billot — rzekł Pitoux — że jak się zdaje, zostaliśmy przyłapani.
— E! — odparł Billot — nie tak łatwo łapie się pięć, czy sześć tysięcy ludzi, a zdaje mi się, że jest nas co najmniej tyle.
Dragoni z wybrzeża, pomału wprawdzie, ale naprzód postępowali.
— Zostaje nam ulica Royale — rzekł Billot — chodź, Pitoux, chodź!
Pitoux pociągnął za dzierżawcą, niby cień jego.
Ale szereg żołnierzy zamykał przejście ulicy około bramy Saint-Honoré.
— No, no, — powiedział Billot — może ty masz i rację, przyjacielu Pitoux.
— Ha! — odrzekł za całą odpowiedź Pitoux.
Ale ten jeden wyraz i ton, jakim go wypowiedział, przekonywał, jak dzielny chłopak żałował, iż się nie mylił.
Wrzawa i wzburzenie tłumu świadczyły, że nie był on mniej czułym od Pitoux‘a na położenie w jakiem się znajdował.
Rzeczywiście, przez zręczny manewr, książę de Lambesq zamknął pięć czy sześć tysięcy buntowników w żelaznym łuku, którego cięciwę stanowił trudny do wdrapania się nań mur ogrodu Tuilleries i niemożliwa do wyłamania krata Pont-Tournant.
Billot osądził położenie; nie było ono bynajmniej zachwycające. Ale Billot był to człowiek spokojny i zimny, pełen w niebezpieczeństwie pomysłów.
Spojrzał wokoło i zobaczył stos drzewa na brzegu rzeki.
— Mam myśl!... rzekł do Anioła — chodź.
Pitoux poszedł za ojcem Billot, nie pytając go o to, jaka mu myśl przyszła do głowy.
Billot zbliżył się do stosu, wskazał jedną belkę drzewa i powiedział do Pitoux tyle tylko:
— Pomóż mi.
Pitoux pomógł Billotowi, nie pytając, do czego mu pomaga.
Miał takie do dzierżawcy zaufanie, że poszedłby z nim do piekła, nie narzekając że droga za długa, a schody za wysokie.
Billot chwycił belkę za jeden koniec, który dobrzeby mógł wystarczać dla pięciu lub sześciu dość nawet silnych ludzi.
Siła jest zawsze rzeczą godną uwielbienia dla tłumu.
Rozstąpiono się więc natychmiast przed Billotem i Pitoux.
Następnie, zrozumiawszy, że prawdopodobnie idzie tu o dobro ogółu, kilku ludzi wysunęło się przed Billota, i idąc naprzód, wołało:
— Miejsca, miejsca!
— Ojcze Billot — odezwał się, po ujściu jakich trzydziestu kroków Pitoux, — czy daleko tak iść będziemy?
— Do kraty ogrodu Tuilleries.
— Aha! — zawołał tłum, domyśliwszy się o co chodzi.
I rozstąpił się jeszcze żywiej niż poprzednio.
Pitoux spojrzał i zobaczył, że do celu, do którego zmierzali, było nie więcej nad jakie trzydzieści kroków.
— Pójdę — rzekł lakonicznie, jak Pitagorejczyk.
Praca zresztą była o tyle teraz łatwiejsza, że pięciu, czy sześciu ludzi z pomiędzy najsilniejszych — dopomagało w dźwiganiu ciężaru.
Pochód, dzięki temu, posuwał się dość prędko. W pięć minut stanęli naprzeciw kraty.
— Dalej — rzekł Billot — dalej razem!
— Aha — powiedział Pitoux — rozumiem, zrobimy to, co rzymianie taranem nazywali.
Wprawiona w ruch belka, uderzyła mocno w zamek kraty.
Żołnierze, wartujący wewnątrz Tuilleries, przybiegli, aby stawić opór napastnikom.
Ale za trzeciem uderzeniem, drzwi zabujawszy się gwałtownie na zawijasach ustąpiły; motłoch wsunął się w ciemną, rozdziawoną paszczę.
Książę de Lambesq spostrzegł, że jedno wyjście zostało otwarte i złość go porwała.
Spiął konia ostrogami i skoczył naprzód, aby lepiej zbadać położenie.
Dragoni uznali to za komendę i ruszyli naprzód.
Rozgrzane już konie nie mogły dostać na miejscu.
Żołnierze, którzy otrzymali taką sromotną na placu Palais-Royal porażkę, wcale też nie starali się ich powstrzymywać.
Książę widząc, że powstrzymanie tego ogólnego ruchu nie byłoby możliwe, dał się unieść chwili, a jednocześnie rozdzierające krzyki kobiet i dzieci, rozległy się w powietrzu.
Okropna scena rozegrała się w ciemności.
Ci, na których nacierano, stali się szaleni z bólu — ci którzy nacierali, szaleni ze złości.
W górze zorganizowano rodzaj obrony, rzucano na dragonów krzesłami z tarasów.
Książę de Lambesq, uderzony w głowę, chwycił pałasz i ciął bezmyślnie w siedemdziesięcioletniego starca.
Billot zobaczył to i krzyknął.
Jednocześnie chwycił karabin i ogień błysnął w ciemności. Książę byłby zginął niechybnie, gdyby nie to, że przypadkiem koń jego wspiął się w tej chwili.
Koń dostał kulą w szyję i zachwiał się jak pijany.
Myślano, że książę został zabity.
Wtedy dragoni wpadli do Tuilleries i zaczęli prażyć uciekających strzałami.
Ci ostatni, znajdując się w pewnem oddaleniu, rozproszyli się pomiędzy drzewami.
Billot nabił karabin ponownie.
— No, Pitoux — rzekł — zdaje mi się, żeśmy na czas przybyli.
— Jeżeli jestem waleczny — rzekł Pitoux, celując w największą grupę dragonów — nie jest to rzeczą tak trudną, jak mi się zdawało.
— Zapewne — odrzekł Billot — ale waleczność niepotrzebna nie jest walecznością. Chodź tędy, mój chłopcze i uważaj, aby ci się nogi o szablę nie zaplątały.
— Poczekaj pan, kochany panie Billot. Gdybym pana zgubił, nie wiedziałbym co robić. Nie znam Paryża, tak samo jak pan; pierwszy raz tutaj jestem.
— Chodź, chodź — powiedział Billot, idąc tarasem, dopóki nie minął linji oddziałów, posuwających się szybko wybrzeżem, aby wesprzeć, gdyby było potrzeba, dragonów księcia de Lambesq.
Dostawszy się na koniec tarasu, Billot siadł na murku i zeskoczył na wybrzeże.
Wydostawszy się na wybrzeże, dwaj nasi prowincjonalisci zobaczyli błyszczącą broń jakiegoś nowego oddziału, a że prawdopodobnie, nie był on oddziałem przyjacielskim zeszli na sam brzeg Sekwany i szli ciągle naprzód.
Jedenasta biła właśnie na zegarze w Tuilleries.
Znalazłszy się pod pięknemi osinami i wypukłemi topolami, które rosły ponad rzeką i kąpały w wodzie swe korzenie, dzierżawca i Pitoux, położyli się na ziemi i poczęli radzić.
Zastanawiali się nad tem, czy należało im połączyć się tłumem i wziąć udział w walce, która, jak się zdawało znowu trwać część nocy.
Billot zadawszy to pytanie, czekał na odpowiedź Pitoux.
Uznanie bowiem dla Pitoux, wzrosło bardzo w umyśle dzierżawcy.
Zdziałały to najpierw: nauka, której dał wczoraj dowody, a następnie odwaga wykazana dziś wieczorem.
Pitoux czuł to instynktownie.
Zamiast jednak być z tego dumny, był tylko wdzięczny dobremu dzierżawy.
Pitoux był chłopcem bardzo skromnym.
— Panie Billot — rzekł — jesteś widocznie dzielniejszy, a ja mniejszym tchórzem, niż myślałem. Horacjusz który był dostojniejszym niż my człowiekiem przynajmniej pod względem poezji rzucił swą broń i umknął po pierwszym natarciu. Ja mam moją strzelbę, ładownicę i szablę, dowodzi to więc, że jestem odważniejszym od Horacjusza.
— Do czegóż zmierzasz?
— Do tego, kochany panie Billot, że najodważniejszy nawet człowiek, może nie być oszczędzony przez kulę.
— Cóż dalej?
— Dalej, drogi panie, oznajmiłeś przecie opuszczając folwark, iż udajesz się do Paryża w bardzo ważnym interesie..
— Tam do licha! to prawda — powiedział Billot... skrzyneczka!...
— A zatem, czyś pan przybył dla skrzyneczki, czy nie.
— Dla skrzyneczki, do pioruna! nie dla czego innego.
— Jeżeli dasz się pan zabić, nie załatwisz naturalnie interesu, dla którego przybyłeś.
— Rzeczywiście, masz najzupełniejszą rację mój Pitoux!
— Słyszysz pan stąd jak łamią, jak wrzeszczą. ciągnął Pitoux ośmielony; drzewo drze się jak papier, i żelazo skręca się jak konopie.
— Bo naród jest rozwścieczony....
— Ale — odważył się powiedzieć Pitoux — zdaje mi i się, że i król jest także rozsierdzony.
— Jakto król?
— A no, austrjacy, niemcy, kaizerlikowie, jak ich pan nazywasz, są żołnierzami króla. Jeżeli zatem na lud nacierają, to dlatego, że król im dał rozkaz taki. Dlaczego zaś król wydaje takie rozkazy? Jużci chyba dlatego, że także jest porządnie rozzłoszczony?
— Masz rację i nie masz jej, mój Pitoux.
— To mi się wydaje niepodobieństwem, kochany panie Billot, nie śmiem panu powiedzieć, że gdybyś się był uczył logiki, nie odważałbyś się na paradoks podobny.
— I masz rację i nie masz jej, kochany Pitoux, zaraz ci to wytłumaczę...
— Nie pragnę niczego więcej — ale wątpię.
— Są, widzisz, dwa stronnictwa na dworze: stronnictwo królowej, protegującej austrjaków...
— No tak, bo król jest francuzem, a królowa austrjaczką — odpowiedział filozoficznie Pitoux.
— Czekaj! Za królem są panowie Turgot i Necker. Za królową Breteuil i Polignac. Król nie jest panem, ponieważ musiał usunąć panów Turgot i Neckera. A zatem jest panią królowa, a raczej: Breteuilowie i Polignaki. Oto dlaczego wszystko tak źle idzie. Złe pochodzi, widzisz mój Pitoux, od pani Deficit. Pani Deficit jest rozzłoszczona i to z jej rozkazu wojsko na lud naciera, austrjacy bronią austrjaczki: to zupełnie jasne i proste.
— Przepraszam, panie Billot — rzekł Pitoux, ale „deficit“ jest wyrazem łacińskim i oznacza „brak“. Czegóż więc komu brakuje?
— Pieniędzy mój chłopcze! a dlatego brakuje pieniędzy, że je przejedli ulubieńcy królowej, którą też z tego powodu nazywają panią Deficit. Nie król jest więc rozzłoszczony, lecz królowa. Król jest tylko zagniewany; zagniewany jest oto, że wszystko tak źle idzie.
— Rozumiem — powiedział Pitoux — ale skrzyneczka?
— To prawda, to prawda Pitoux; ta djablica polityka zawsze mnie wiedzie dalej, niżbym sobie tego życzył. Tak, skrzyneczka przedewszystkiem. Masz rację Pitoux. Po zobaczeniu się z doktorem Gilbertem, będziemy mogli powrócić do polityki. Mam święty obowiązek...
— Nie ma nic świętszego, nad święte obowiązki — rzekł Pitoux.
— Chodźmy do szkoły Louis-le Grand, do Sebastjana Gilberta — powiedział Billot.
— Chodźmy — odparł wzdychając Pitoux, bo musiał opuścić miękkie łóżko na trawniku, do którego się już przyzwyczaił, bo pomimo okropnych wrażeń, jakich doznał tego wieczora, sen, nieodbiegający nigdy spokojnego sumienia, a pożądany przez zmęczone członki, nęcił bardzo cnotliwego i spracowanego Pitoux.
Billot już powstał, a Pitoux wstawał gdy pół do dwunastej wybiło.
— Ale ba; pół do dwunastej — rzekł Billot, szkoła Louis-le-Grand będzie bodaj zamknięta.
— Z pewnością — potwierdził Pitoux.
— Zresztą, w nocy łatwo jest wpaść w zasadzkę; zdaje mi się nawet, że widzę ognie wartowników w stronie pałacu sprawiedliwości. Zaaresztują nas i zabiją; masz rację Pitoux, nie powinni mnie zatrzymać, nie powinni mnie zabić.
Po raz trzeci już od rana, przyznawał Billot rację Pitoux.
Ten ostatni uważał, że nie mógł nic lepszego zrobić w tej chwili, niż powtórzyć słowa dzierżawcy.
— Masz pan rację — powtórzył więc, kładąc się na trawniku. — Nie można aby pana zabili, kochany panie Billot.
Koniec tego zdania uwiązł w gardle Pitoux. Vox fansibus hoesit, mógłby był powiedzieć, gdyby nie to, że już spał.
Billot nie spostrzegł tego.
— Mam myśl — rzekł.
— A! ziewnął Pitoux.
— Mam myśl słuchaj, mam myśl! Pomimo wszelkich ostrożności, mogę być zabity zbliska lub trafiony z daleka, mogę umrzeć nagle; gdyby się to zdarzyło, potrzeba abyś wiedział, co masz powiedzieć doktorowi Gilbertowi; ale bądź niemym Pitoux...
Gdybym otóż został raniony śmiertelnie, i gdybym nie mógł spełnić mojego obowiązku, odszukałbyś doktora Gilberta i powiedziałbyś mu... słyszysz mnie Pitoux? — rzekł dzierżawca, schylając się nad chłopakiem — powiedziałbyś mu... ależ on chrapie, biedak...
Cały zapał Billota — sen ten ostudził odrazu.
— A więc śpijmy — rzekł.
I nie gderząc nawet położył się przy swym towarzyszu, gdyż jakkolwiek wytrwały był bardzo, droga całodzienna i wydarzenia wieczorne nie mogły nań nie oddziałać.
Po trzech godzinach snu, a raczej odrętwienia, świtać zaczęło...
Gdy otworzyli oczy, przekonali się, iż Paryż nie stracił nic ze swego dzikiego wyglądu, jaki posiadał wczoraj. Tylko nie widać już było żołnierzy, a ludu wszędzie pełno.
Lud ten uzbrojony był w piki, sfabrykowane naprędce, w strzelby, z któremi ogromna większość obchodzić się nie umiała i we wspaniałą broń innego wieku, posiadacze której zachwycali się pięknemi ozdobami ze złota, kości słoniowej lub szyldkretu, ale nie rozumieli jej mechanizmu.
Zaraz po ustąpieniu wojska splądrowano Garde-Meuble.
Ku Hotel-de-Ville ciągniono dwie małe armaty. Dzwony biły w Notre-Dame, w Hotel-de-Ville i we wszystkich prawie kościołach.
Tłumy wciąż nadpływały... Skąd się brały trudno było zdać sobie sprawę... Jakby gdzieś z pod bruku wyrastały, całe masy mężczyzn i kobiet wynędzniałych i bladych.
Wczoraj wszystko to wołało: „chleba“! dziś wrzeszczało: „broni“!
Nie podobna przedstawiać sobie nic bardziej złowrogiego nad te bandy, dopiero od miesiąca czy dwóch przybyłe z prowincji i osiadłe w Paryżu, zgłodniałe jak hjeny, czatujące na cmentarzu.
Cała Francja, przedstawiona w Paryżu przez zgłodniałych z każdej prowincji — wołała do króla: — daj nam wolność; — do Boga: chleba naszego daj nam dzisiaj.
Billot, który ocknął się pierwszy, zbudził Anioła i skierowali się ku szkole Louis-le-Grand, drżący z przerażenia, że patrzyli na te krwawe zajścia.
W miarę jak zbliżali się do dzielnicy, zwanej dziś dzielnicą Latin, jak szli ulicą Harpe, jak wreszcie dochodzili do ulicy Saint-Jacques, która była celem ich wycieczki, widzieli jak wszędzie, zupełnie jak za czasów Frondy, wznosiły się barykady.
Kobiety i dzieci znosiły wielkie księgi, ciężkie sprzęty i drogocenne marmury przeznaczone do stawiania zawady żołdakom, gdyby zamierzyli awanturować się w krętych i wąskich uliczkach starego Paryża.
Od czasu do czasu Billot spostrzegał jednego lub dwóch gwardzistów narodowych otoczonych gromadą ludzi, których z użyciem strzelb obznajmiali. Kobiety i dzieci przyglądały się tym ćwiczeniom.
Szkoła Louis-le-Grand nie pozostała w tyle.
Uczniowie zbuntowali się i powyrzucali nauczycieli.
W chwili gdy Billot ze swym towarzyszem zbliżali się do kraty zakładu, młodzież wylęgała z groźbami na dziedziniec zewnętrzny.
Dzierżawca obrzucił okiem zebranie i nagle głosem stentora zapytał:
— Który z was — nazywa się Sebastjan Gilbert?
— Ja odpowiedział chłopiec piętnastoletni, dziewiczej prawie piękności.
— Zbliż się, proszę, moje dziecko.
— Czego pan sobie życzy ode mnie? — spytał wezwany przez Billot‘a...
— Czy chcesz go pan zabrać? wykrzyknął zwierzchnik, przelękiony widokiem dwóch ludzi uzbrojonych, z których jeden, ten właśnie co pytał o młodego Gilberta, krwią był zbroczony. Chłopiec ze swojej strony patrzał także ze zdziwieniem na przybyłych, nie mógł bowiem poznać swego mlecznego brata Pitoux, bo urósł ogromnie od czasu jak się rozstali — i zmienił się do niepoznania w zbrojnem, jakie miał na sobie, ubraniu.
— Zabrać! — zawołał Billot — zabrać syna pana Gilberta, zaprowadzić go w ścisk i narazić na uderzenia! O nie, na honor nie!
— Widzisz Sebastjanie — rzekł naczelnik — ci przyjaciele nie chcą cię zabrać. No. panowie; no, moi uczniowie — wołał dalej biedny przełożony — bądźcie posłuszni; rozkazuję wam bądźcie posłuszni, bądźcie posłuszni, błagam was!
— Oro obtestoque — mruknął Pitoux.
— Panie — powiedział młody Gilbert z nadzwyczajną jak na dziecko w tym wieku stanowczością zatrzymaj pan, jeżeli chcesz, towarzyszy moich, ale ja wyjść chcę i muszę...
I uczynił ruch ku kracie.
Nauczyciel zatrzymał go za ramię.
Sebastjan, wstrząsając pięknemi ciemnemi włosy ponad bladem — czołem zawołał:
— Panie!... uważaj, co czynisz. Nie jestem w tem położeniu co inni, mój ojciec zaaresztowany, znajduje się w mocy tyranów!...
— W mocy tyranów!... — zawołał Billot, — mów moje dziecko, co chcesz powiedzieć?
— Tak, tak... — zawołały dzieci — Sebastjan prawdę powiedział, jego ojca zaaresztowano, a ponieważ naród postanowił otworzyć więzienia, chce aby otworzono także więzienie jego ojca.
— Oh!... — krzyknął dzierżawca, wstrząsając kratą swem herkulesowem ramieniem, — zaaresztowano doktora Gilberta!... Katarzyna miała więc słuszność?...
— Tak, panie — powiedział mały Gilbert, — zaaresztowano ojca, i dlatego właśnie chcę wziąć strzelbę i bić się, dopóki go nie wyswobodzę!...
Słowom tym potaknęło sto pałających gniewem głosów, wołając:
— Broni!... broni!... niech nam broń dadzą!...
Tłum, który się zebrał na ulicy, rozogniony zapałem młodzieży, rzucił się na kratę.
Przełożony padł na kolana i wyciągając ręce przez kratę, zawołał błagalnie:
— Przyjaciele!... przyjaciele!... oszczędźcie te biedne dzieci.
— Z pewnością, że o ich krzywdzie nie myślimy — odpowiedział jeden z gwardzistów!... Ładne chłopaki... będą się bić jak anioły.
— Przyjaciele!... moi przyjaciele!... Te dzieci, to święty depozyt, powierzony mi przez ich rodziców, ja za nich odpowiadam; ojcowie ich i matki liczą na mnie, na miłość boską nie uprowadzajcie tych dzieci.
Przeciągłe ryki, dolatujące z głębi ulicy, to jest z ostatnich szeregów tłumu, były odpowiedzią na te błagania.
Billot wystąpił przeciw gwardzistom, tłumowi, uczniom nawet i zawołał:
— Ma rację, to święty depozyt; niech ludzie dają się zabijać, ale dzieci niech żyją; to nasienie przyszłości.
Szmer niezadowolenia dał się słyszeć w tej chwili.
— Kto szemrze — zawołał Billot, — ten napewno nie jest ojcem. Ja, który przemawiam do was, przydźwigałem wczoraj na ramionach dwóch zamordowanych ludzi, oto krew ich na mojej koszuli. Patrzcie!...
I ukazał zakrwawioną kamizelkę i koszulę, co zelektryzowało obecnych.
— Wczoraj — ciągnął dalej Billot — biłem się w Palais-Royal i w Tuilleries, i to chłopię także się biło, ale nie ma ono ani ojca, ani matki, zresztą to już prawie człowiek.
I wskazał na Pitoux, a ten się dumnie wyprostował.
— Dzisiaj znowu się bić będę, — ciągnął dalej Billot — ale niech mi nikt nie śmie powiedzieć: Paryżanie nie byli w stanie poradzić żołdakom cudzoziemskim i dzieci do pomocy wezwali.
— O dziękuję, stokrotnie dziękuję panu — szepnął przełożony, starając się chwycić ręce Billota przez kratę.
— A przedewszystkiem, patrzcie na Sebastjana — rzekł dzierżawca.
— Co? mnie mają pilnować?... Nie! mnie nie potrafią upilnować — zawołał młodzieniec, szamocąc się ze służącym, gdy go odprowadzić usiłował.
— Puśćcie mnie — rzekł Billot — ja jego podejmuję się uspokoić.
Tłum się rozstąpił.
Dzierżawca pociągnął Pitoux i wszedł z nim na dziedziniec szkoły.
Trzech czy czterech gwardzistów wraz z dziesięcioma szyldwachami stali przy drzwiach, aby wzbronić wyjścia chłopcom.
Billot podszedł wprost do Sebastjana i biorąc w swoje duże, szorstkie dłonie, białe i delikatne ręce dziecka, powiedział:
— Nie poznajesz mnie, Sebastjanie?...
— Nie.
— Jestem Billot, dzierżawca twego ojca.
— A!... prawda...
— A tego chłopca — zapytał Billot, wskazując na swego towarzysza, nie poznajesz?...
— Anioł Pitoux?... — powiedział Sebastjan.
— Tak, Sebastjanie, ja.
I Pitoux rzucił się płacząc z radości, na szyję swego brata mlecznego i towarzysza nauk.
— A zatem!... — powiedział Sebastjan, nie uspakajając się wcale, — a zatem?...
— A zatem... Jeżeli ci wzięli ojca, ja ci go zwrócę, ja, słyszysz!...
— Pan?...
— Tak ja! ja!... i wszyscy ci, co są ze mną.
— Do djabła! wczoraj mieliśmy do czynienia z austrjakami i widzieliśmy ich ładownice.
— A że tak, oto na dowód jedna z nich... — dodał Pitoux.
— Czy prawda, że uwolnimy ojca tego dziecka?... — spytał Billot, zwracając się do tłumu.
— Tak!... tak!... — ryknął motłoch — uwolnimy go.
Sebastjan wstrząsnął głową.
— Ojca wsadzili do Bastylji — rzekł smutno.
— A więc?... — krzyknął Billot.
— A więc — odparło dziecko — nie potraficie wziąć Bastylji.
— Cóż więc miałeś zamiar zrobić, ty, który masz to przekonanie?
— Chciałem iść na plac, będą się tam bić zapewne, ojciec spostrzegłby mnie przez kratę okna...
— To niepodobieństwo!...
— Niepodobieństwo!... dlaczego?... Przechodząc raz ze szkołą, widziałem głowę jednego z więźniów. Gdybym ujrzał tak mego ojca, jak tego więźnia, poznałbym go i krzyknął: — Bądź spokojny, ojcze, kochani cię z całego serca.
— A gdyby cię żołnierze Bastylji zabili?
— To cóż, zabiliby mnie pod okiem mego ojca.
— Do kroćset djabłów!... jesteś złym chłopcem. Sebastjanie, skoro chcesz iść poto, aby się dać zabić pod okiem twego ojca... i przyprawić go o śmierć z rozpaczy. On jednego ciebie tylko ma na świecie, a kocha nad życie!... Stanowczo masz niedobre serce, Gilbercie!...
I dzierżawca odepchnął od siebie dziecko.
— Tak, tak... ma złe serce!... — jęknął Pitoux, tonąc we łzach.
Sebastjan nic nie odpowiedział, a Billot, podziwiał tymczasem jego piękną, białą twarzyczkę, ogniste oko, wąskie ironiczne usta i orli nos, słowem całość, zdradzającą szlachetność duszy i szlachetność krwi.
— Powiadasz, że ojca osadzono w Bastylji?... — odezwał się wreszcie dzierżawca.
— Tak.
— Zaco?... dlaczego?...
— Dlatego, że jest przyjacielem Lafayette‘a i Waszyngtona, że walczył o niepodległość Ameryki, że propagował niepodległość Francji, że znany jest na obu półkulach z nienawiści dla tyranji, że przeklinał Bastylję...
— Kiedyż go tam wsadzili?...
— Sześć dni temu.
— Gdzie go aresztowali?...
— W Hawrze, zaledwie wylądował.
— Skąd wiesz o tem?...
— List miałem.
— Z Hawru?...
— Tak.
— Z pewnością w Hawrze go zaaresztowano;...
— W Lillebonne.
— No, no, moje dziecko nie dąsaj się i opowiedz wszystkie, jakie wiesz, szczegóły. Przysięgam ci, że albo zostawię kości pod Bastylją, albo zobaczysz twego ojca.
Sebastjan spojrzał na dzierżawcę, a czując, że moówi z głębi serca, złagodniał.
— A zatem!... — powiedział — w Lillebonne miał ojciec czas jeszcze, napisać na książce ołówkiem te słowa:
„Sebastjanie, aresztują mnie i prowadzą do Bastylji.
„Cierpliwości. Nie trać nadziei i pracuj!
„P. S. Zaaresztowano mnie o wolność.
„Mam syna w kolegjum Louis le Grand w Paryżu. Ten, kto znajdzie tę książkę, proszony jest w imię ludzkości, o oddanie jej memu dziecku; nazywa się on Sebastjan Gilbert“.
— A ta książka?... — spytał ze wzruszenia Billot.
— W książkę tę włożył ojciec złotą monetę i wyrzuci! oknem.
— I?....
— I znalazł ją proboszcz miejscowy. Wybrał z pomiędzy parafjan jednego dzielnego młodzieńca i powiedział mu:
„Zostaw dwanaście franków na chleb swojej rodzinie, a z dwunastoma drugiemi udaj się do Paryża i oddaj tę książkę biednemu dziecku, któremu zabrali ojca zato, że kochał naród.
Młody człowiek przybył tu wczoraj wieczorem i oddał mi książkę ojca, oto skąd wiem, że go zaaresztowano.
— No! no! — rzekł Billot, to mnie godzi z proboszczami. Na nieszczęście — nie wszyscy oni tacy, — gdzie jest ten dzielny młody człowiek?
— Odjechał wczoraj wieczór w nadziei, że uda mu się pięć pozostałych z dwunastu franków zachować dla rodziny.
— O! — zawołał płacząc z radości Billot — o! ten naród! ileż on ma popędów poczciwych, Gilbercie.
— A teraz wiesz pan już wszystko?
— Wiem.
— Obiecałeś mi pan zwrócić mego ojca, jeżeli panu wszystko powiem. Powiedziałem wszystko, pomyśl, że pan o swojej obietnicy.
— Oświadczyłem już raz, że albo go uwolnię, albo dam się zabić. A teraz pokaż mi książkę.
— Oto ona — rzekł chłopiec wyciągając z kieszeni „Contrat social“.
— Gdzie tu jest pismo twego ojca?
— Tu — powiedziało dziecko, wskazując napis doktora.
Dzierżawca poznał charakter.
— Bądź spokojny — rzekł. Idę po twego ojca do Bastylji.
— Nieszczęśliwy! — zawołał przełożony, chwytając ręce Billot’a — jak się potrafisz dostać do więźnia stanu?
— Zdobywając Bastylję.
Kilku gwardzistów śmiać się zaczęło.
Po chwili śmiech stał się ogólnym.
— Co to za śmiech stał się ogólnym.
— Co to za śmiech? — krzyknął Billot, spoglądając zaiskrzonym wzrokiem wokoło — cóż to jest ta Bastylja, powiedzcie... proszę?...
— Kamienie — odezwał się jeden żołnierz.
— Żelazo — rzekł drugi.
— Ogień — dodał trzeci. — Strzeż się dzielny człowieku, bo można się tam spalić.
— Tak, tak — powtórzył ze zgrozą tłum — tam łatwo można się spalić.
— O! paryżanie, paryżanie!... — ryknął dzierżawca — macie kilofy, a boicie się kamieni, macie ołów, a boicie się żelaza; macie proch, a ognia się boicie!... Paryżanie tchórze, paryżanie niedołęgi, paryżanie niewolnicy!... Kto jest odważny, niech idzie ze mną i z Pitoux odebrać królowi Bastylję. Nazywam się Billot, jestem dzierżawcą w Ile de-France. Naprzód!
Billot uniósł się do szczytu zuchwałości.
Drżący i rozpłomieniony tłum wrzeszczał:
— Do Bastylji, do Bastylji!
Sebastjan czepił się ręki Billota, ale ten odsunął go łagodnie.
— Dziecko — rzekł — czy pamiętasz, jakie jest ostatnie słowo twego ojca?
— Pracuj! — odpowiedział Sebastjan.
— A zatem pracuj tu, a my idziemy tam pracować. Tylko, że nasza praca będzie pożogą, zniszczeniem, mordem!...
Młody chłopak nie odpowiedział ani słowa. Ukrył twarz w dłoniach, nie uścisnąwszy nawet ręki Pitoux, który go całował, dostał spazmatycznego płaczu i musiano go zanieść do infermerji szkolnej.
— Do Bastylji! — ryknął Billot.
— Do Bastylji! — powtórzył Pitoux.
— Do Bastylji! — zagrzmiał tłum.
Teraz, gdyśmy obznajmili czytelników naszych z główniejszemi wypadkami politycznemi, jakie wydarzyły się od czasu gdyśmy opuścili dwór francuski — ci, którzy znają historję owej epoki, tak samo jak ci, których sucha historja przestrasza, mogą przeczytać rozdział niniejszy, rozdział następny, pozostający z nim w związku i jeszcze następny, który tu podajemy ku zadowoleniu tych, co pragną, aby ze wszystkiego zdać sobie sprawę potrafili.
Od roku czy dwóch coś nadzwyczajnego, coś nieznanego, coś co brało początek w przeszłości a dążyło ku przyszłości, wisiało widocznie w powietrzu.
Była to... Rewolucja.
Konający Voltaire uniósł się na łożu śmierci i wsparty na łokciu dostrzegł światło onej jutrzni.
Rewolucja sądzić miała żywych i umarłych.
Skoro Anna Austrjaczka wstąpiła na tron, na wszystkich ustach, jak powiedział kardynał Retz, było jedno tylko słowo:
— Królowa jest tak dobra!
Pewnego dnia, pan Quesnay, doktór pani Pompadour, mieszkający u niej, zobaczył wchodzącego Ludwika XV:
Jakieś uczucie, będące poza obrębem uszanowania, miesza go do tego stopnia, iż drży cały i blednie.
— Co panu jest? — pyta pani de Housset.
— Ach! — odpowiada Quesnay, ile razy spostrzegam króla, myślę zaraz sobie: To człowiek, który może mi kazać ściąć głowę!
— Nie ma żadnej o to obawy — odpowiada pani de Hausset.
Król jest tak dobry!
Na tle tych dwóch zdań właśnie:
Król jest tak dobry!
Królowa jest tak dobra!... urządzono rewolucję francuską.
Gdy umarł Ludwik XV, Francja odetchnęła. Zgon ten uwolnił ją od Pompadour‘ów, Dubarry‘ów, Parc-aux-berfs‘ów.
Miłostki Ludwika XV drogo kosztowały naród. Kosztowały go przeszło trzy miljony franków rocznie.
Teraz na szczęście zyskiwano króla młodego i moralnego, filantropa i prawie filozofa.
Zyskiwano króla, który jak „Emil“, bohater Jana Jakóba Rousseau, nauczył się nie jednego rzemiosła, ale trzech.
Był ślusarzem, zegarmistrzem i mechanikiem. To też, przestraszony przepaścią, nad którą się zobaczył, Ludwik XVI zaczyna odmawiać łask, o które jest nagabywany.
Dworacy szemrzą.
Uspakaja ich to, że odmawia nie król, lecz pan Turgot; uspakaja ich to, że królowa nie może być jeszcze królową, że zatem nie może mieć dziś jeszcze tego wpływu, jaki będzie miała jutro.
Wreszcie około 1777 roku, Marja Antonina zdobywa sobie ów wpływ tak oczekiwany — zostaje matką.
Król, który był już i dobrym królem i dobrym mężem — będzie mógł być dobrym ojcem także.
Jakże potrafił odmówić w czemkolwiek tej, która dała dziedzica koronie?
I to jeszcze nie wszystko: król jest także dobrym bratem; znaną jest anegdota o Beaumarchais, poświęconym księciu Prowansji, dlatego, że ten jest pedantem.
Ale zato lubi bardzo księcia d‘Artois, będącego uosobieniem sprytu i elegancji.
Kocha go tak, że gdy nieraz odmawiał czego królowej, zaraz ustępował i robił wszystko, gdy tylko książę d‘Artois jednem słówkiem wstawił się za nią.
To też rządy Ludwika XVI były rządami miłych ludzi.
Pan de Colonne, stworzenie najuprzedniejsze na świecie, było głównym czynnikiem tego rządu — pan de Colonne powiedział do królowej.
— Najjaśniejsza Pani, jeżeli to jest możliwe, to jest już zrobione, jeśli zaś jest niemożliwe, to się zaraz zrobi.
Od dnia w którym ta świetna odpowiedź zaczęła obiegać salony Paryża i Wersalu, czerwona księga, uważana za zamkniętą, otworzyła się na nowo.
Królowa nabyła Saint-Cloud.
Król nabył Rambouillet.
Teraz nie król lecz królowa ma swoje faworyty.
Panie Djana i Julja Polignac kosztują Francję tak dobrze drogo, jak ją kosztowały panie Pompadour i Dubarry.
Królowa jest tak dobra!...
Proponują zaprowadzić oszczędności w przyjęciach uroczystych i w pensjach wypłacanych.
Niektórzy bardzo są nawet za tem.
Jeden z poufałych pałacu, pan de Coigny, nie zgadza się stanowczo, aby mu zredukowano jego płacę.
Pan de Coigny spotyka króla w korytarzu i robi mu straszną scenę.
Król ucieka i śmiejąc się, opowiada wieczorem.
— Doprawdy, że gdybym nie ustąpił, Coigny byłby mnie zbił.
Król jest tak dobry!...
Zresztą losy królestwa zależą nieraz od tak małej rzeczy, jak ostrogi naprzykład.
Ludwik XV umiera; kto zastąpi pana d’Aiguillon?
Król Ludwik XVI proponuje Machaut‘a.
Machaut to minister, który podtrzymał tron dobrze się już chwiejący.
Panie, to jest ciotki króla, głosują za panem Maurepas, bo on taki jest zabawny i takie ładne komponuje piosnki.
W Pont-Chartrain napisał trzy tomy swoich, jak powiada, „Pamiętników“.
Wszystko to jest rzeczą steeple-chase.
Któż przybędzie pierwszy do króla, do królowej lub do pań w Pont-Chartrain?
Król posiada władzę, więc ma szanse po swojej stronie.
Król śpieszy zatem napisać:
„Przybywaj pan w tej chwili do Paryża, czekam na pana“.
Kładzie depeszę do koperty, a na kopercie pisze:
„Księciu de Machaut, w Arnonville“.
Pachołek zostaje wezwany i otrzymuje pismo królewskie z rozkazem, aby pędził co koń wyskoczy.
Teraz, gdy paź wyszedł, może król przyjąć panie.
Panie, które ojciec nazywał jak wiadomo: Locque, Chiffe i Graille, panie czekają w drzwiach przeciwległych, aż paź się wyniesie.
Wyszedł, więc wejść mogą.
Wchodzą i błagają króla o względy dla pana de Maurepas — wszystko to jest kwestją czasu, — król nie chce odmówić paniom.
Król jest taki dobry!...
Przystanie, gdy paź będzie już tak daleko, żeby go nie można było dogonić.
Walczy z paniami, trzymając wzrok utkwiony w zegarze pół godziny, to dosyć — zegar nie może go omylić, ten zegar on sam nakręca.
Po dwudziestu minutach ustępuje.
— Niech dogonią pazia — powiada.
Panie wybiegają, niech kto wsiądzie na konia, niech zamęczy konia, dwa konie, dziesięć koni, ale niech dogoni pazia.
Niepotrzebne to wcale, nie zamęczą ani jednego.
Paź schodząc, zawadził o schodek i złamał sobie ostrogę.
Jakże można pędzić, mając jedną tylko ostrogę?
Zresztą, paź jest naczelnikiem wielkiej stajni, nie pozwoliłby wsiąść na konia nikomu, kto nie potrafiłby przynieść honoru stajni królewskiej.
Paź nie pojedzie zatem inaczej, tylko z dwoma ostrogami.
Wynikła z tego, że zamiast dogonić pazia na drodze do Arnonville, pędzącego co koń wyskoczy, dogoniono go na dziedzińcu pałacowym.
Siedział już na koniu i gotów był jechać jak przystoi.
Odbierają mu pismo, treści listu nie zmieniają, tylko na kopercie w miejsce panu de Machaut, w Arnonyille, piszą panie: „Księciu de Maurepas, w Pont-Chartrain.
Honor stajni królewskiej został uratowany, ale monarchja zgubiona.
Z Maurepas i Colonne wszystko idzie jak najlepiej.
Jest dosyć dla dzierżawców, którzy dobrze napełniają swoje spiżarnie.
Jeden śpiewa, drugi płaci.
Ludwik XIV rozpoczął swoje panowanie od rozkazu powieszenia na przedstawienie Colbert‘a, dwóch głównych dzierżawców.
Potem obrał sobie Lavalliere za kochankę i kazał wybudować Wersal.
Wersal jednak, gdzie chciał ją umieścić, kosztował bardzo drogo.
Lavalliere nie kosztowała go nic prawie.
Następnie w 1685 roku, wypędzono z Francji tysiące zdolnych ludzi za to niby, że byli protestantami.
To też w roku 1707, przy życiu jeszcze wielkiego króla, Boisguilbert mówiąc o roku 1698, wyraził się:
— Maszyna działa jeszcze w owym czasie, był jeszcze w owym czasie olej w lampach. Dzisiaj wszystko ustało. Boże wielki, cóż będzie za lat osiemdziesiąt, gdy na scenie ukażą się Dubarry‘owie i Polignak‘y.
Lud nie będzie się pocił wodą, ale krwią.
Oto wszystko.
A wszystko w takich formach uroczych!
Dawniej poborcy podatków byli brutalni i zimni jak drzwi więzień, do których wtrącali swoje ofiary.
Dzisiaj są to filantropi.
Jedną ręką obdzierają lud, drugą budują mu szpitale.
Jeden z przyjaciół moich, wielki finansista, zapewniał mnie, że ze stu dwudziestu miljonów, które przynosiły podatki od soli, poborcy zużytkowywali na rzecz swoją siedemdziesiąt miljonów franków.
To też, gdy w pewnem towarzystwie pytano o stan wydatków, jakiś radca, lubujący się w grze wyrazów, rzekł:
„Nie są to stany specjalne, lecz stany powszechne“.
Iskra padła na proch, proch zajął się i spowodował pożar.
Każdy powtarzał sobie słowa radcy i rozprawiano głośno o Stanach powszechnych.
Dwór naznaczył otwarcie Stanów powszechnych na 1 maja 1789 roku.
Dnia 24 sierpnia 1788 roku, pan de Brienne usunął się z widowni.
Prowadził on nieszczególnie gospodarkę finansową.
Usuwając się, podał jednak myśl dobrą, doradził powołanie napowrót Neckera.
Necker powrócił do ministerjum i powróciło zaufanie.
Pomimo to jednakże, wielka kwestja trzech stanów roztrząsaną była w całej Francji.
Sieyes wydał słynną swoją broszurę o stanie średnim.
Dauphine postanowił, że stany średnie równe będą szlachcie i duchowieństwu.
Przywrócono zebrania notablów.
Zebranie to istniało dni trzydzieści dwa, to jest od 6 listopada do 8 grudnia 1788 roku.
Tym razem Bóg się w sprawę wmieszał.
Gdy bat królów nie wystarcza, wtedy Bóg smaga narody.
Nadeszła zima i głód.
Głód i zima otworzyły wrota 1789 roku.
Paryż napełniony był tłumami, ulice patrolami.
Dwa czy trzy razy używano broni przeciw motłochowi, umierającemu z głodu.
Gdy broń była nabita nie użyto jej wtedy kiedy użyć należało.
Rankiem, 26 kwietnia, na pięć dni przed otworzeniem Stanów Generalnych, jedno nazwisko zaczęło krążyć wśród tłumów.
Nazwisko to obrzucano przekleństwami tem cięższemi, że było to nazwisko zbogaconego robotnika.
Reveillon, jak zapewniano, Reveillon, dyrektor olbrzymiej fabryki papieru na przedmieściu świętego Antoniego, Reveillon wyraził zdanie, że potrzeba obniżyć dzienną płacę robotników do piętnastu sous.
To było prawdą.
Dwór, dodawano, postanowił udekorować Reveillona czarną wstęgą, to jest orderem świętego Michała.
To było idjotyzmem.
W czasach burzliwych, kursują zawsze między ludem jakieś bezsensowne wieści.
Szczególnem jest to, że właśnie dzięki takim wieściom, rozruchy się zwiększają i sprowadzają rewolucję.
Tłum wynajduje manekina, chrzci go imieniem Reveillon, dekoruje czarną wstęgą, zapala go pod drzwiami samego Reveillona, a kończy palić na placu Hotel-de-Ville, w oczach władzy miejskiej, przypatrującej się jak płonie manekin.
Bezkarność rozzuchwala motłoch, który też jutro, po wymierzeniu sprawiedliwości Reveillonowi wyimaginowanemu, wymierzy sprawiedliwość rzeczywistemu.
Było to formalne wyzwanie władzy.
Władza wysłała trzydziestu gwardzistów.
Właściwie wysłał ich pułkownik de Biron.
Trzydziestu tych gwardzistów było świadkami wielkiego pojedynku, któremu przeszkodzić nie byli w stanie.
Przyglądali się oni rabowaniu fabryki, wyrzucaniu sprzętów przez okna, łamaniu i paleniu wszystkiego.
W czasie zaburzeń zrabowano 500 ludwików w złocie.
Wypito także wino z piwnic, a gdy nie stało wina, wypito farby fabryki, które wzięto za wino.
Cały dzień 27 przeszedł w ten sposób.
Posłano na pomoc trzydziestu ludziom — kilka oddziałów gwardji francuskiej.
Strzelała ona z początku prochem, później kulami.
Do gwardji francuskiej przyłączyli się nad wieczorem szwajcarowie pana de Bezenwal.
Szwajcarowie nie żartowali z rewolucją.
Szwajcarowie nie zapomnieli zabrać kul ze sobą, a ponieważ są strzelcami, i to dobrymi strzelcami, więc ze dwudziestu buntowników zostało na miejscu.
Kilku z poległych miało przy sobie część łupu, część z pięciuset ludwików.
Ludwiki od sekretarza Reveillon‘a przeszły do kieszeni łupieżców, z kieszeni zaś łupieżców do kieszeni szwajcarów.
Bezenwal zrobił wszystko, wziął wszystko pod swój kapelusz, jak to mówią.
Król ani mu podziękował, ani go zganił.
Gdy król nie dziękuje, król gani.
Parlament rozpoczął śledztwo.
Król kazał dać pokój wszystkiemu.
Król taki był dobry!...
Któż więc rozżarzył naród?
Nikt nie mógł tego powiedzieć.
Czyż nieraz w lecie, podczas wielkich upałów, pożary nie wszczynają się same, bez powodu?
Oskarżono księcia Orleańskiego.
Oskarżenie jako bezzasadne upadło.
Paryż dnia 29 był zupełnie spokojny, a przynajmniej takim się wydawał.
Nadszedł czwarty maja; król i królowa udali się z całym dworem do Notre-Dame, aby wysłuchać Veni Creator.
Wrzeszczano: Niech żyje król, a szczególniej: Niech żyje królowa!
Królowa tak była dobra.
Był to ostatni dzień spokoju.
Nazajutrz krzyczano już trochę mniej: Niech żyje królowa, a więcej za to: Niech żyje książę Orleański!
Krzyk ten zranił biedną kobietę, która nie lubiła księcia do tego stopnia, że gotowaby go była nazwać tchórzem.
Jak gdyby był kiedy tchórz jaki pomiędzy Orleanami, od bohatera, który wygrał bitwę pod Kassel aż do księcia de Chartres, który przyczynił się do zwycięstwa pod Jemmapes i Valmy!
Tak czy owak, królowa o mało nie zemdlała. Podtrzymano ją, ponieważ z sił opadła. Ale wnet podniosła głowę, dumna i wzgardliwa.
Ci co patrzyli teraz na tę głowę — zostali wyleczeni raz na zawsze z przekonania:
Królowa taka jest dobra!
Są trzy portrety królowej, jeden malowany w 1776 roku, drugi w 1784, a trzeci w 1788 roku.
Widziałem wszystkie trzy. Zobaczcie je i wy!
Jeżeli kiedy te trzy portrety znajdą się w jednej galerji, można z nich będzie poznać dokładnie całą historję krolowej Marji Antoniny[1].
Zebranie się trzech stanów, miało być pogodzeniem, a było wypowiedzeniem wojny.
— Trzy stany! — rzekł Sieyes — nie! to trzy narody.
Trzeciego maja, w wigilję mszy w Saint-Esprit, król przyjął deputowanych w Wersalu.
Niektórzy radzili mu, aby serdeczność zastąpił etykietą.
Król nie chciał posłuchać.
Naprzód przyjął duchowieństwo.
Następnie arystokrację.
W końcu stan średni.
Stan średni czekał długo.
Stan średni zaczął szemrać z tego powodu.
Na poprzednich zebraniach stan średni odzywał się na klęczkach.
Teraz nie było sposobu namówienia prezydującego stanu średniego, ażeby ukląkł.
Uradzono, że stan średni nie będzie miał przemowy.
Na sesji 5-go maja król nakrył głowę.
Stan średni chciał także nakryć głowę, ale wtedy król zdjął kapelusz, wołał go trzymać w ręku, niż widzieć przed sobą stan średni z nakrytemi głowami.
W środę dnia 10-go czerwca, Sieyes wszedł na zebranie.
Spostrzegł, że jest ono złożone przeważnie ze stanu średniego.
Duchowieństwo i szlachta była gdzieindziej.
— Skończmy raz tę sprawę — rzekł Sieyes, bo już wielki czas po temu. I Sieyes zaproponował przeliczenie duchowieństwa i szlachty.
Na tych co się nie stawili, wydany będzie wyrok zaoczny.
Wojska niemieckie i szwajcarskie otaczały Wersal. Cała baterja armat zwrócona była na Zebranie.
Sieyes nic o tem wszystkiem nie wiedział.
Widział naród, któremu się jeść chciało.
Ależ stan średni — powtarzano panu Sieyes, nie może przecie sam jeden stworzyć Stanów Generalnych.
— Tem lepiej — odpowiadał Sieyes — stworzy Zebranie Narodowe.
Nieobecni nie ukazali się wcale.
Propozycja Sieyes‘a została przyjęta.
Stan średni wytworzył Zebranie Narodowe dzięki większości czterystu głosów.
Dnia 19-go czerwca, król wydał rozkaz zamknięcia sali, w której zbierało się Zebranie Narodowe.
Aby coś podobnego uczynić, król potrzebował pretekstu.
Sala została zamknięta dla poczynienia przygotowań do sesji królewskiej, jaka ma się odbyć w poniedziałek.
Dnia 20-go czerwca, o siódmej rano, prezydujący Zgromadzenia Narodowego dowiaduje się, że posiedzenia nie będzie.
O ósmej udaje się do drzwi sali wraz ze sporą liczbą deputowanych.
Drzwi zamknięte, — strzegą ich straże. Na dworze pada deszcz.
Przybyli chcą drzwi wyłamać.
Straż ma rozkaz i krzyżuje bagnety.
Jeden z deputowanych radzi zebrać się na placu d‘Armes. Drugi w Marly?.
Guillotin głosuje za placem Zabaw.
— Guillotin!
— Nazwisko to za dodaniem e na końcu zostanie w cztery lata później tak wsławione.
— Guillotin radzi plac Zabaw.
— To dziwne.
Plac Zabaw nagi, opustoszały, otwarty na cztery wiatry.
— To kołyska rewolucji.
Na tę wielką demonstrację — król odpowiada królewskim słowem: Veto!
Pan de Breze, zostaje wysłany do buntowników, aby im rozkazał rozejść się w tej chwili.
— Przyszliśmy tu z woli narodu — powiedział Mirabeau — i nie ustąpimy, chyba z bagnetami w piersiach.
Nie tak jak nam powiedziano: „Pod naciskiem bagnetów“.
Dlaczegóż za wielkim człowiekiem, stoi zawsze jakiś mówca, który psuje wyrażenia, pod pozorem, że je poprawia?...
Dlaczegóż taki mówca znalazł się za Mirabeau, na placu Zabaw?
Za Cambronnem w Waterloo?
Zaniesiono odpowiedź królowi.
Przechadzał się jakiś czas z miną człowieka znudzonego.
— Nie chcą odejść? — rzekł.
— Nie chcą, Najjaśniejszy Panie.
— To niechaj ich pozostawią w spokoju.
Władza królewska uginała się widocznie przed majestatem narodu. Uginała się bardzo. Od 23 czerwca do 12 lipca, zdawało się, że wszystko spokojnie, ale spokój był ciężki i duszący, taki jak zwykle poprzedza burzę.
Był to zły sen złego spania.
Dnia 11 lipca król popchnięty przez królowę, wytwarza sobie stronnictwo z księcia d’Artois, i Polignak’ôw; Neckerowi daje dymisję.
Dnia 12 — wiadomość ta dochodzi do Paryża.
Wiemy już, jakie wywołała wrażenie.
Dnia 13-go wieczorem — Billot przybył, aby ujrzeć palące się rogatki.
Dnia 13-go wieczorem — Paryż się bronił.
Dnia 14-go rano, Paryż gotów był do ataku.
Dnia 14-go rano, Billot krzyknął: Do Bastylji, a trzy tysiące ludzi powtórzyło za nim ten okrzyk.
Miał on zostać niebawem okrzykiem całego ludu.
Był ciężar, który od pięciu prawie wieków, przytłaczał piersi Francji, niby piekielna skała na ramionach Syzyfa.
Ale mniej ufna w swoje siły, niż Tytan, Francja, nigdy dźwignąć go nie próbowała.
Tym ciężarem, piętnem feodalizmu, wyciśniętem na czole Paryża, była Bastylja.
Król za dobry był, jak mówiła pani du Hausset, aby miał kazać ściąć choćby jedną głowę.
Ale król wrzucał do Bastylji.
A człowiek, który raz za rozkazem króla dostał się do Bastylji, zostawał zapomniany, odosobniony, pogrzebany i zgubiony.
Pozostawał tam, aż dopóki król sobie o nim nie przypomniał, że zaś królowie, mają ciągle pełno nowych spraw na głowie, często też o starych zapominają.
Zresztą we Francji, nie jedna tylko była Bastylja, było dwadzieścia Bastylji, a nazywano je: Fort-l‘Eveque, Saint-Lazare, Catelet, Conciergerie, Vincennes, Chateau de la Roche, Chateau d‘If, wyspy: Saint-Marguerite, Pignerolles i tak dalej.
Tylko twierdza u bramy Ś-go Antoniego, nazywała się Bastylją, jak Rzym nazywał się miastem.
Przez cały wiek prawie, zarząd Bastylji pozostawał w jednej i tej samej rodzinie.
Naczelnikiem tej familji wybranej był pan de Chateauneuf.
Po nim nastąpił syn jego Lavrilliere.
Po synie Lavrilliere przyszedł wnuk Saint-Florentin.
Dom wygasł w roku 1777.
Ile podczas tych trzech rządców, po większej części, za panowania Ludwika XV, dekretów podpisano, nikt nie umiałby tego powiedzieć.
Saint-Florentin podpisał ich sam przeszło pięćdziesiąt tysięcy.
Duży dochód przynosiły te pisma z pieczęcią.
Sprzedawano je ojcom, którzy pragnęli pozbyć się synów swoich.
Sprzedawano je żonom, które się mężów pozbyć pragnęły.
Im kobiety ładniejsze były, tym ich mniej te pisma z pieczęcią kosztowały.
Była wtedy między niemi i ministrami wymiana dobrych procederów i basta.
Od ostatnich lat panowania Ludwika XIV, wszystkie więzienia stanu, a przedewszystkiem Bastylja, pozostawały w ręku jezuitów.
Pamiętano i pamięta się dobrze do dziś głównych więźniów.
Masque-de-Fer, Lauzun, Latude.
Jezuici byli spowiednikami; oni spowiadali więźniów dla większej pewności.
Dla większej jeszcze pewności grzebano zmarłych więźniów pod fałszywemi nazwiskami.
Masque-de-Fer, pochowany został pod nazwiskiem Marchially.
Pozostawał on w więzieniu okrągłe lat czterdzieści pięć!
Lauzun przez lat czternaście!
Latude przez lat trzydzieści!
Ale Masque-de-Fer i Lauzun — popełnili przynajmniej wielkie zbrodnie.
Masque-de-Fer brat, czy nie brat Ludwika XIV, był oto łudząco, jak zapewniają, do niego podobnym.
Niebezpieczna to rzecz bardzo, być podobny do króla.
Lauzun omało się nie ożenił, a może się nawet ożenił z wielką panią.
Niebezpieczna to bardzo rzecz, żenić się z siostrzenicą Ludwika XIII, wnuczką Henryka IV.
Ale biedny Latude, cóż ten takiego zrobił?
Śmiał się zakochać w pannie de Paisson, w pani Pompadour, kochance króla.
Odważył się napisać do niej bilecik.
Bilecik ten, który uczciwa kobieta odesłałaby autorowi, pani Pompadour odesłała panu de Sartines.
I Latude został pojmany i trzymany przez lat trzydzieści w piwnicach Bastylji, Vincennes i Bicetre.
Nie za nic więcej — Bastylja była nienawidzona.
Lud nienawidził jej — uważał ją za grób żyjący, za jedną z Tarask olbrzymich, jedną z tych bestji Geraudan‘a, które pożerają ludzi.
Można łatwo wyobrazić sobie boleść Sebastjana Gilberta, gdy się dowiedział, że ojciec jego w Bastylji.
Można łatwo zrozumieć, dlaczego Billot był przekonany, iż doktór nie wyjdzie z więzienia, jeżeli go stamtąd nie wyprowadzą przemocą.
Można łatwo zrozumieć wściekły zapał ludu, gdy Billot krzyknął;
— Do Bastylji!
Ale jak powiedział już jeden z żołnierzy, szaleństwem była ta myśl zdobycia Bastylji.
Miała ona straż, załogę i artylerję.
Miała mury w górze na piętnaście, w dole na czterdzieści stóp szerokie.
Billot szedł wciąż, ale nie on to krzyczał.
Tłum, ujęty miną jego marsową, poznając w tym człowieku jednego ze swoich, szedł za nim ciągle, rosnąc jak fala przybierającego morza.
Za Billotem, kiedy stanął na placu św. Michała, zebrało się już przeszło trzy tysiące ludzi uzbrojonych w noże, siekiery, dzidy i strzelby.
Wszyscy krzyczeli: do Bastylji! do Bastylji!
Billot usunął się. Uwagi nasze z końca zeszłego rozdziału stanęły mu w umyśle, powoli uspokoiła się jego gorączkowa egzaltacja.
Zaczął rozmyślać spokojnie.
Zamiar wspaniały był ale niedorzeczny. Łatwo to było poznać po minach wylękłych lub ironicznych, na których odbijało się wrażenie okrzyku: do Bastylji!...
Ale niemniej przeto utwierdzał się w swem przedsięwzięciu.
Zrozumiał tylko, że bierze na siebie odpowiedzialność względem matek, żon, dzieci za życie tych wszystkich ludzi, którzy szli za nim, chciał więc poczynić wszelkie możliwe ostrożności.
Billot sprowadził więc najprzód cały ten tłum ludu na plac przed ratuszem.
Tu z pośród tłumu wybrał jednego na porucznika i wielu na oficerów.
Zobaczmy — pomyślał Billot — we Francji jest władza, dwie są, a nawet trzy.
Zastanówmy się i zaradźmy.
Wszedł do ratusza, pytając kto stoi na czele władzy miejskiej.
Odpowiedziano mu, że starszy zgromadzenia kupców, pan de Flesselles.
— Ach! — odrzekł z miną nie bardzo zadowoloną — pan de Flesselles, szlachcic, a więc nieprzyjaciel ludu.
— Ależ nie odpowiedziano mu — to człowiek rozumny.
Billot wszedł na schody ratusza.
W przedsionku napotkał woźnego.
— Chciałbym się wiedzieć z panem de Flesselles — rzekł Bljlot, spostrzegłszy, że woźny zbliża się doń, chcąc widocznie zapytać czego żąda.
— Niepodobna! — odparł woźny — pan de Flesselles zajęty jest teraz uzupełnieniem milicji miejskiej, która miasto tworzy.
— A to cudownie! — rzekł Billot — ja także tworzę milicję, a ponieważ mam już trzy tysiące ludzi gotowych, wart chyba jestem tyle, co pan de Flesselles, który niema ani jednego człowieka pod bronią. Zamelduj mnie więc panu de Flesselles i to natychmiast. Spojrzyj tylko oknem, jeżeli chcesz.
Woźny istotnie rzucił szybko okiem na plac i spostrzegł ludzi Billota. Poszedł uprzedzić starszego zgromadzenia kupców, któremu jako objaśnienie swego poselstwa pokazał rzeszę trzytysiączną.
To natchnęło starszego zgromadzenia pewnym szacunkiem dla człowieka, który chciał się z nim widzieć; wyszedł z sali posiedzeń i ukazał się w przedpokoju, szukając oczyma.
Spostrzegł Billota, odgadł go i uśmiechnął się.
— To pan ma do mnie interes? — zapytał.
— Czy pan jesteś panem de Flesselles, starszym zgromadzenia kupieckiego? — odrzekł Billot.
— Ja, panie. Czem mogę służyć?
— Ile jest władz we Francji, panie prefekcie? — zapytał Billot.
— Zależy, jak pan chcesz to rozumieć — odparł pan de Flesselles.
— Powiedz pan tak, jak sam rozumiesz.
— Jeżeli zapytasz pana Bailly, powie panu, że jest tylko jedna: Zgromadzenie Narodowe; jeżeli zapytasz pana de Dreux-Breze, odpowie także, że jest tylko jedna: król.
— A z tych dwóch poglądów, który jest pański, panie prefekcie?
— Mojem zdaniem, w tej chwili jest także tylko jedna.
— Zgromadzenie, czy król? — zapytał Billot.
— Ani zgromadzenie, ani król, lecz tylko naród — odparł pan de Flesselles, mnąc żabot.
— Aha! naród! — odezwał się Billot.
— Tak, to jest ci panowie, którzy czekają tam na placu z nożami i widłami; naród, czyli według mnie... wszyscy.
— Może ma pan słuszność, panie de Flesselles — odpowiedział Billot — niedawno mówiono mi, że jesteś pan człowiekiem rozumnym.
Pan de Flesselles się skłonił.
— Do której więc z tych trzech władz myślisz się pan odwołać? — zapytał.
— Ha! — rzekł Billot — mnie się wydaje najprostszem, że kiedy kto ma jakąś ważną potrzebę, najlepiej niech się udaje wprost do samego Pana Boga, a nie do jego świętych.
— To znaczy, że chcesz się pan udać do króla?
— Tak... mam chęć.
— A czy można bez niedyskrecji zapytać, czego zamierzasz pan żądać od króla?...
— Uwolnienia doktora Gilberta, który jest w Bastylji.
— Doktora Gilberta? — zapytał lekceważąco Flesselles. — Czy to nie ten fabrykant broszur?
— Powiedz pan raczej filozof.
— To wszystko jedno, kochany panie Billot. Zdaje mi się, że mało liczyć na taką łaskę u króla.
— Dlaczego?
— Najprzód dlatego, że jeżeli król kazał wsadzić doktora Gilberta do Bastylji, musiał mieć do tego powód.
— Ani słowa! — rzekł Billot. — On mi powie swój powód, a ja mu powiem swój.
— Ależ kochany panie Billot, król jest zajęty i nie przyjmie cię.
— O! jeżeli mnie nie przyjmie, znajdę sposób wejścia bez pozwolenia.
— Lecz wszedłszy, napotkasz pana de Dreux-Breze, który każe cię wyrzucić za drzwi.
— Który mnie każe wyrzucić za drzwi?...
— No, tak. Chciał on tak postąpić z całem zgromadzeniem; wprawdzie nie udało mu się to wcale, ale tem bardziej będzie teraz zaciętym i zechce się pomścić na panu.
— Ha! więc udam się do Zgromadzenia.
— Droga do Wersalu przecięta.
— Pójdę z moimi trzema tysiącami ludzi.
— Bądź ostrożny, kochany panie, spotkasz na drodze cztery tysiące albo pięć tysięcy szwajcarów, i ze dwa albo trzy tysiące ludzi na jeden ząb i w mgnieniu oka będziecie połknięci.
— Cóż więc u djabła mam robić?.
— Róbcie, co chcecie; ale bądźcie łaskawi oddalić swoich ludzi, którzy walą w bruk swemi halabardami i palą fajki. W piwnicach naszych jest ze siedem albo osiem tysięcy funtów prochu i jedna iskra może nas wysadzić w powietrze.
— No, już się namyśliłem — odrzekł Billot, — nie pójdę ani do króla, ani do Zgromadzenia, ale odwołam się wprost do narodu i weźmiemy Bastylję.
— A czem?...
— Temi ośmiu tysiącami prochu, który pan raczysz mi wydać, panie prefekcie.
— Doprawdy? — rzekł pan de Flesselles tonem drwiącym.
— O!... tak. Proszę pana o klucz od piwnic, jeśli łask.
— Cóż to, żartujesz sobie pan? — rzekł prefekt.
— Nie, panie, ja nie żartuję — odpowiedział Billot.
I, chwytając Flessella oburącz za kołnierz od fraka:
— Proszę o klucz — zawołał — albo wezmę mych ludzi.
Flesselles zbladł jak trup.
Wargi i zęby ścisnęły mu się konwulsyjnie, ale głos tonem ironicznym, jakim zaczął.
— Co prawda — odezwał się — wyświadczysz mi pan wielką przysługę, uwalniając mnie od tego prochu. Oddam więc panu klucze, skoro sobie życzysz. Nie zapominaj pan tylko, że ja jestem waszym pierwszym urzędnikiem, i że gdybyś pan nieszczęściem znalazł się względem mnie wobec innych, tak, jak teraz wobec siebie samego, w godzinę potem powiesiłaby cię straż miejska. Więc chcesz pan koniecznie mieć ten proch?...
— Koniecznie — odrzekł Billot.
— I rozdzielisz go pan sam?...
— Ja sam.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Przepraszam, porozumiejmy się; ja mam tu zajęcie jeszcze na kwadrans i wolałbym, jeżeli to panu wszystko jedno, ażeby podział nastąpił dopiero po moim odjeździe. Przepowiadano mi, że muszę zginąć śmiercią gwałtowną, ale, wyznaję, mam ogromny wstręt do wylecenia w powietrze.
— Niechże będzie za kwadrans. Ale i ja także mam pewną prośbę.
— Jaką?...
— Zbliżmy się obaj do tego okna.
— Po co?...
— Chcę pana uczynić popularnym.
— Ślicznie dziękuję, a w jakiż to sposób?...
— Zobaczysz, panie prefekcie.
Billot poprowadził prefekta do okna.
— Przyjaciele — rzekł — wszak obstajecie za wzięciem Bastylji?...
— Tak, tak, tak! — krzyknęło trzy; czy cztery tysiące głosów.
— Ale brakuje nam prochu, nieprawdaż?..
— Tak!... prochu, prochu!...
— Otóż obecny tu pan, starszy zgromadzenia kupieckiego, ofiaruje nam proch, który jest w ratuszu. Podziękujcie mu, przyjaciele.
— Niech żyje pan starszy!... niech żyje pan de Flesselles! — ryknął tłum.
— Dziękuję wam! — zawołał Billot — dziękuję za siebie i za niego!... A teraz — mówił dalej, zwracając się do prefekta — nie potrzebuję pana brać za kołnierz, ani sam na sam, ani wobec wszystkich, bo jeżeli mi pan nie wydasz prochu, naród, jak go nazywasz, rozszarpie cię na kawałki.
— Oto są klucze!... — odrzekł pan de Flesselles, — pan tak stawiasz rzeczy, że ci niepodobna odmówić.
— Słowa pańskie są dla mnie prawdziwą zachętą, panie prefekcie — rzekł Billot, — jakby już przygotowywał nowy projekt.
— Czyby pan, u licha, chciał jeszcze czego żądać ode mnie?...
— Tak. Czy pan zna rządcę Bastylji?...
— Pana de Launay?...
— Nie wiem, jak się nazywa.
— Nazywa się pan de Launay.
— Dobrze. Więc pan zna pana de Launay?...
— Jeden z moich przyjaciół.
— To zapewne pragniesz pan, ażeby mu się nic złego nie stało.
— W samej rzeczy.
— A na to jedyna rada, ażeby mi oddał Bastylję, albo przynajmniej doktora Gilberta.
— E!... chyba się pan nie spodziewasz, ażebym ja wpływem swym skłonić go chciał do wydania wam albo więźnia, albo fortecy, nieprawda?...
— To już moja rzecz, ja pana proszę tylko o wstęp do niego.
— Uprzedzam pana nadto, że, gdy wejdziesz sam, możesz wcale z niej nie wyjść.
— Cudownie!...
— Dam więc panu przepustkę do Bastylji, jeżeli pan tak chcesz koniecznie.
— Nawet czekam.
— Ale pod pewnym warunkiem.
— Jakim?
— Że nie przyjdziesz pan jutro do mnie żądać przepustki na księżyc. Uprzedzam pana, że tam nie znam nikogo.
— Ej!... Flesselles!... Flesselles!... — ozwał się jakiś głos szorstki, — jeżeli wciąż będziesz miał dwa oblicza, jedno uśmiechające się do arystokratów, drugie uśmiechające się do ludu, dziś albo jutro możesz sam sobie przyśpieszyć przepustkę na tamten świat, z którego się już nie powraca.
Prefekt obrócił się i drgnął.
— Kto mówi — zapytał.
— To ja, Marat.
— Marat filozof!... Marat lekarz!... zawołał Billot.
— Tak — odpowiedział tenże sam głos.
— Tak jest, Marat filozof, Marat lekarz... odezwał się Flesselles — a jako lekarz, powinienby zająć się leczeniem warjatów, bo toby mu w dzisiejszych czasach dało liczną praktykę.
— Panie de Flesselles — odpowiedział tenże ponury głos — zacny ten obywatel prosi pana o wstęp do pana de Launay. Zwrócę pańską uwagę, że nietylko on, ale trzy tysiące ludzi oczekuje na to.
— Dobrze, panie Marat, będzie miał przepustkę.
Flesselles podszedł do stołu, powiódł ręką po czole, a drugą ująwszy pióro, napisał prędko kilka wierszy.
— Oto pańska przepustka — rzekł, oddając papier Billotowi.
— Przeczytaj obywatelu — rzekł Marat.
— Nie umiem czytać — odpowiedział Billot.
— To daj mnie, ja przeczytam.
Przepustka brzmiała następująco:
My, starszy zgromadzenia kupieckiego miasta Paryża, przysyłamy wam pana Billota, dla porozumienia się z nim w sprawie naszego miasta.
- Dnia 14 lipca 1789 roku
— Dobrze — rzekł Billot, — daj pan, panie Marat.
— Sądzisz obywatelu, że ta przepustka jest dobra? — zapytał Marat.
— Zapewne.
— Poczekajcie, prefekt doda jeszcze przypisek, który ją lepszą uczyni.
Przez ten czas Flesselles stał wsparty o stół i spoglądał pogardliwie to na dwóch ludzi, z którymi miał do czynienia, to na trzeciego, który ukazał się we drzwiach wpół nagi, z muszkietem w ręku.
Tym trzecim był Pitoux. Szedł on za Billotem, gotów na wszystkie jego rozkazy.
— Panie — rzekł Marat do Flessell‘a — oto przypisek, który pan dodasz i który udokładni przepustkę.
— Słucham, panie Marat..
Marat położył papier na stole, i wskazując palcem miejsce, gdzie prefekt miał napisać żądany przypisek.
— Obywatel Billot — rzekł — ma charakter parlamentarza, życie więc jego powierzam pańskiemu honorowi.
Flesselles spojrzał na Marata z taką miną jakby miał większą chęć zmiażdżyć tę płaską figurę, niż spełnić jej żądanie.
— Czy wahacie się, panie prefekcie? — zapytał Marat.
— Nie — odrzekł Flesselles — ponieważ w rzeczy samej nie żądasz pan nic niesłusznego.
I napisał ów przypisek.
— Uważcie jednak, panowie dobrze — rzekł — iż ja nie odpowiadam za całość pana Billota.
— A ja odpowiadam — dodał Marat, biorąc mu papier z ręki — gdyż pańska wolność jest rękojmią jego wolności, pańska głowa jego głową. Masz oto swoją przepustkę, zacny panie Billot.
— Labrie! — zawołał pan de Flesselles — Labrie!
Wszedł lokaj w galowej liberji.
— Kareta! — rzekł.
— Czeka na pana prefekta w dziedzińcu.
— Chodźmy! — rzekł prefekt. — Nic więcej nie żądacie panowie?
— Nie — odparli razem Billot i Marat.
— Czy mogę przepuścić? — zapytał Pitoux.
— Mój kochany — rzekł Flesselles — jesteś zbyt nieprzystojnie odziany, ażebyś mógł stać na straży u drzwi moich. Jeżeli koniecznie pragniesz tu pozostać, weź przynajmniej ładownicę naprzód, a tyłem odwróć się do ściany.
— Czy mogę przepuścić? — powtórzył Pitoux, spoglądając na pana de Flesselles z miną wskazującą, że niebardzo mu się podobał ten żart z jego osoby.
— Przepuść — rzekł Billot.
Pitoux ustąpił.
— Może źleście uczynili, wypuszczając tego człowieka — rzekł Marat — byłby to bardzo dobry zakładnik, ale w każdym razie, gdziekolwiek będzie, bądźcie spokojni, już ja go znajdę.
— Labrie — rzekł pan Flesselles, wsiadając do karety — tu będą rozdzielać proch. Gdyby miał ratusz wylecieć w powietrze, nie chciałbym czego oberwać; uciekaj czemprędzej, Labrie.
Kareta przemknęła pod sklepieniem i ukazała się na placu, wśród gwaru czterech czy pięciu tysięcy ludzi.
Flesselles obawiał się, ażeby sobie źle nie wytłumaczono jego wyjazdu, który zakrawał na ucieczkę.
Wychylił się więc do połowy przez drzwiczki.
— Do Zgromadzenia Narodowego! — zawołał na stangreta.
Zato spotkała go od tłumu kolosalna salwa oklasków.
Marat i Billot stali na balkonie i słyszeli ostatnie słowa Flesselles‘a.
— O głowę bym się założył — rzekł Marat — iż nie jedzie on na Zgromadzenie Narodowe, ale do króla.
— Może kazać go zatrzymać? — spytał Billot.
— Nie — odpowiedział Marat z ohydnym uśmiechem. — Bądź spokojny, on jedzie prędko, ale my pojedziemy jeszcze prędzej. A teraz do prochu!
— Tak, do prochu! — zawołał Billot.
Jak powiedział pan de Flesselles, osiem tysięcy funtów prochu znajdowało się w podziemiach ratusza.
Marat i Billot weszli do pierwszej piwnicy z latarką, którą zawiesili u góry sklepienia.
Pitoux stal na straży u drzwi.
Proch mieścił się w baryłkach, zawierających około dwudziestu funtów każda.
Ustawiono ludzi na schodach. Ludzie ci utworzyli łańcuch i rozpoczęto wynosić baryłki.
Odrazu powstało zamieszanie.
Nie wiedziano, czy starczy prochu dla wszystkich i każdy spieszył się, ażeby go dostać. Naczelnicy ustanowieni przez Billota, zdołali przywrócić spokój i rozdział odbył się w pewnym porządku.
Każdy obywatel otrzymał pół funta prochu, na trzydzieści do czterdziestu strzałów. Ale kiedy rozdzielono proch, spostrzeżono, że brak strzelb: uzbrojonych było ludzi zaledwie pięciuset.
Podczas rozdziału — część tego tłumu rozszalałego, który żądał broni, weszła do sali, gdzie odbywali posiedzenie radcy miejscy. Byli oni właśnie zajęci organizowaniem gwardji narodowej, o której woźny wspomniał Billotowi.
Postanowiono, że milicja wynosić będzie czterdzieści osiem tysięcy ludzi.
Milicja ta istniała dopiero w projekcie, a już spierano się o jej generała.
A w toku tych ożywionych rozpraw lud zajął ratusz. Zorganizował się sam. Chciał ruszać dalej. Brakło mu tylko broni.
W tej chwili posłyszano turkot powracającej karety.
Starszy zgromadzenia kupców powracał, gdyż nie chciano go przepuścić, chociaż pokazywał rozkaz królewski, wzywający go do Wersalu. Zawrócono go do ratusza.
— Broni! broni! — krzyczano ze wszech stron.
— Ja nie mam broni — mówił starszy — musi być w arsenale.
— Do arsenału! do arsenału! — wrzeszczał tłum.
I z pięć do sześciu tysięcy ludzi ruszyło na plac Greve.
Arsenał był próżny.
Z wrzaskiem powrócono pod ratusz.
Tymczasem Flesselles, dowiedziawszy się, że Billot i Marat są jeszcze w podziemiach ratusza i rozdzielają proch, zaproponował wysłać deputację radców do pana de Launay, ażeby go skłonić do cofnięcia armat. Bo w przeddzień tłum najostrzej sarkał właśnie na te armaty, które szyje swe wyciągały na basztach.
Flesselles spodziewał się, że po ich zniknięciu lud poprzestanie na tem ustępstwie i odejdzie zadowolony.
Deputacja odeszła, a lud wrócił rozjadły.
Wobec krzyków, jakie wyprawiał Billot i Marat wyszli na dziedziniec.
Flesselles z niższego balkonu, próbował uspokoić lud. Zaproponował dekret, mocą którego wolno będzie w każdym okręgu mieć pięćdziesiąt lanc.
— Ten człowiek stanowczo zdradza! — rzekł Marat.
Potem zwracając się do Billota:
— Idź do Bastylji poto, co masz zrobić — odezwał się. — Ja za godzinę przyślę ci tam dwadzieścia tysięcy ludzi, każdego ze strzelbą.
Billot od pierwszej chwili, powziął wielkie zaufanie do tego człowieka, którego nazwisko tak się stało popularnem...
Nie zapytał nawet, jak tego wszystkiego dokaże.
Marat wszedł na balkon. Wrzawa stała się straszliwą.
— Cicho! — zawołał. — Ja jestem Marat, chcę mówić.
Wszyscy umilkli jak zaczarowani, i oczy wszystkich zwróciły się na mówcę.
— Czy chcecie broni? — rzekł.
— Tak! tak! — odezwało się tysiące głosów.
— Dla wzięcia Bastylji?
— Tak! tak! tak!
— To chodźcie za mną, a będziecie mieli broń.
— Dokąd?
— Do Inwalidów! Jest tam dwadzieścia pięć tysięcy strzelb. Do Inwalidów!
— Do Inwalidów! — ozwały się wszystkie głosy.
— Teraz — rzekł Marat do Billota, który wezwał Pitoux — wy idźcie do Bastylji?
— Tak.
— Zaczekajcie. Być może, iż przed przybyciem moich ludzi potrzebować będziecie pomocy?
— Być może... w rzeczy samej — odrzekł Billot.
Marat wydarł karteczkę z pugilaresu i napisał ołówkiem te słowa:
„Od Marata“.
Potem znak jakiś nakreślił na papierze.
— I cóż mam czynić z tym papierem? — zapytał Billot — skoro nie ma na nim ani nazwiska, ani adresu osoby, której mam go doręczyć?
— Co do adresu, ten któremu cię polecam, nie posiada go wcale, co zaś do nazwiska, jest ono bardzo znane. Pierwszego lepszego robotnika, którego spotkasz, zapytaj: gdzie jest Gonchon, Mirabeau ludowy.
— Gonchon, czy zapamiętasz to nazwisko, Pitoux?
— Gonchon albo Gonchonius — rzekł Pitoux — będę pamiętał.
— Do Inwalidów! do Inwalidów! — ryczały głosy z wzrastającą dzikością.
— Idź! — rzekł Marat do Billota — niechaj ci przewodniczy genjusz wolności!
Poczem sam krzyknął:
— Do Inwalidów! — i poszedł.
Podążył ku placowi Greve, a za nim dwadzieścia tysięcy ludzi.
Ze swej strony, Billot pociągnął za sobą około sześciuset, to jest tych, którzy byli uzbrojeni.
W chwili gdy się mieli rozchodzić, starszy zgromadzenia kupców wyjrzał oknem.
— Moi kochani — rzekł — dlaczegóż to ja widzę na waszych kapeluszach kokardy zielone?
Były to liście kasztanowe Kamilla Desmoulins, które wszyscy prawie pozakładali, sami nawet nie wiedząc, co czynią.
— To nadzieja! nadzieja! — zawołało kilka głosów.
— Tak, ale barwa nadziei jest zarazem barwą hrabiego d‘Artois. Chcecie wyglądać tak, jakbyście nosili liberję dworską?
— Nie! nie! — chórem krzyknęły wszystkie głosy, a po nad wszystkiemi głos Billota.
— To zmieńcie te kokardy; jeżeli chcecie nosić barwy, niechaj to będą przynajmniej barwy Paryża, naszego wspólnego ojca: błękitny z czerwonym!
— Tak! tak! — wrzasnęły wszystkie głosy — błękitny z czerwonym.
Na te słowa każdy rzucił pod nogi kokardę zieloną, każdy wołał o wstążki.
Wtedy, jakby czarem, otwierają się okna, a wstążki czerwone i błękitne spadają jak deszcz.
Ale to, co spada, wystarcza ledwie dla tysiąca ludzi.
Natychmiast tłum drze na kawałki fartuchy, suknie jedwabne, szarfy, firanki, szczątki wiąże w pęczki, w rozety, szarfy. Każdemu dostaje się kokarda.
Poczem oddział Billota wyrusza w drogę.
Po drodze zwiększa się on: wszystkie ulice przedmieścia Ś-go Antoniego dostarczyły mu, co miały najżywszego i najgorętszego ze krwi ludu. Przybyli w dość dobrym porządku na ulicę Lesdiguieres, gdzie już stał tłum ciekawych; jedni bojaźliwie, drudzy spokojnie, inni zuchwale spoglądali na wieżyce Bastylji, oświetlone słońcem płomiennem.
Przybycie Billota i jego oddziału, złożonego z tysiąca ludzi, zmieniło natychmiast wygląd i charakter tłumu: bojaźliwi ośmielili się, spokojni unieśli się, zuchwali poczęli grozić.
— Precz z armatami! — krzyknęło dwadzieścia tysięcy głosów, grożąc pięściami wielkim działom, wyciągającym długie szyje miedziane przez otwory w murach.
Właśnie w tej samej chwili, jak gdyby gubernator fortecy usłuchał wezwania tłumu, artylerzyści zbliżyli się do dział i te zaczęły się cofać, aż znikły.
Tłum uderzył w dłonie; był tedy potęgą, skoro ustąpiono przed jego groźbą.
Tymczasem wartownicy przechadzali się wciąż po murach.
Inwalida mijał się ze szwajcarem.
Po krzyknięciu: „precz z armatami“!, przyszła kolej na szemranie: precz ze szwajcarami! Był to dalszy ciąg wczorajszego okrzyku: „precz z niemcami!“
Ale szwajcarowie chodzili dalej, mijając się z inwalidami.
Jeden z tych, którzy krzyczeli na szwajcarów, zniecierpliwił się. W ręku miał strzelbę.
Skierował lufę przeciw szyldwachowi i wypalił.
Kula uderzyła w szary mur Bastylji, o stopę poniżej wieżycy, naprzeciw miejsca, gdzie przechodził szyldwach.
Wyłom ukazał się jako punkt biały, ale szyldwach ani się zatrzymał i głowy nawet nie odwrócił.
Wielki szczęk wszczął się około tego człowieka, który dał hasło do ataku niesłychanego, szalonego. W gwarze tym jednak, było jeszcze więcej przerażenia, niż wściekłości.
Wielu nie rozumiało tego, ażeby strzelanie do Bastylji, mogło być zbrodnią, zasługującą na karę śmierci.
Billot patrzył na tę masę zielonawą murów, podobną do owych potworów bajecznych, które starożytność pokazuje nam okryte łuską. Rachował otwory, w których lada chwila armaty mogły się nanowo ukazać; rachował otwory w szańcach na ręczną broń.
I Billot poruszył głową, przypominając sobie słowa Flesselles.
— Nie dostaniemy się tam nigdy! — wyrzekł z cicha.
— A to czemubyśmy się nie mieli dostać? — ozwał się jakiś głos za nim.
Billot obrócił się i spostrzegł człowieka o dzikiej minie, okrytego łachmanami, którego oczy świeciły jak dwa węgle.
— Bo niepodobieństwem wydaje mi się wziąć taką warownię siłą.
— Zdobycie Bastylji — rzekł ów człowiek — nie jest czynem wojennym, ale tylko aktem wiary: uwierz a spełnisz.
— Cierpliwości! — rzekł Billot — szukając swego paszportu w kieszeni — cierpliwości!
Człowiek ów pomylił się co do znaczenia tych słów.
— Cierpliwości — rzekł. Tak, rozumiem, ty jesteś tłusty i wyglądasz na zagrodnika wiejskiego.
— Bo też nim jestem — rzekł Billot.
— Rozumiem tedy, że możesz mówić o cierpliwości; jadłeś zawsze dobrze. Ale spojrzyj po za siebie na te szkielety, które nas otaczają, spojrzyj na wyschłe ciała, na policzki zapadłe, na dziury w odzieży i zapytaj ich, czy mogą myśleć o cierpliwości?
— Dobrze mówi ten jegomość, ale ja się go boję — rzekł Pitoux.
— A ja się go nie boję — odrzekł Billot.
I zwracając się do tego człowieka:
— Tak, cierpliwości — powiedział ale tylko na kwadrans, nie dłużej.
— O!... — odezwał się ów człowiek z uśmiechem — kwadrans!... no to istotnie niezadługo; a cóż uczynisz przez kwadrans?
— Za kwadrans obejrzę Bastylję, dowiem się, jaką ma załogę, jakie są zamiary jej komendanta, słowem, dowiem się, którędy tam droga prowadzi.
— Tak, bylebyś znalazł drogę, którą możnaby wyjść.
— Jeżeli sam nie wyjdę stamtąd, znajdzie się ktoś, co mnie wyprowadzi.
— Kto taki?...
— Gonchon, Mirabeau ludowy.
Człowiek drgnął, oczy jego cisnęły błyskawice.
— Znasz go? — zapytał.
— Nie.
— Więc jakże?...
— Poznam go, powiedziano mi bowiem, że każdy na placu Bastylji go wskaże: ty jesteś na placu Bastylji, zaprowadź mnie do niego.
— Czego chcesz od Gochona?...
— Chcę mu wręczyć ten papier.
— Od kogo?...
— Od doktora Marata.
— Od Marata!... ty znasz Marata?... — zawołał człowiek.
— W tej chwili z nim się rozstałem.
— Gdzie?...
— W ratuszu.
— Cóż on tam robi?...
— Poszedł uzbroić dwadzieścia tysięcy ludzi u Inwalidów.
— To dajże mi ten papier. Ja jestem Gonchon.
Billot cofnął się o krok.
— Ty jesteś Gonchon?... — zapytał.
— Przyjaciele — odezwał się łachmaniarz — patrzcie, ten człowiek mnie nie zna i pyta, czy to prawda, że jestem Gonchcn?
Tłum wybuchnął śmiechem, wszystkim tym ludziom wydawało się niepodobne, ażeby ktoś nie znał ich ulubieńca i przywódcy.
— Niech żyje Gonchon!... — krzyknęło kilka tysięcy głosów.
— Masz — rzekł Billot i podał mu papier.
— Przyjaciele — rzekł Gonchon po przeczytaniu — i uderzył po ramieniu Billota oto nasz brat; Marat mi go poleca, można więc na niego liczyć. Jak się nazywasz?...
— Nazywam się Billot[2].
— A ja — rzekł Gonchon — nazywam się Hache[3], we dwóch, spodziewam się, dokażemy czegoś.
Tłum uśmiechnął się na ten krwawy dowcip.
— Tak, tak, dokażemy czegoś — odezwał się tłum.
— Cóż mamy czynić dalej? — zapytało kilka głosów.
— A!.. to rozumiem! — odezwał się Billot.
— Słuchaj-no, dzielny Gonchon, ilu rozporządzasz ludźmi?...
— Mam ich około trzydziestu tysięcy.
— Do twoich trzydziestu tysięcy, przybędzie niebawem dwadzieścia od Inwalidów, a tutaj jest z dziesięć. To więcej niż potrzeba ażeby zdobyć Bastylję, i jeżeli nie dziś, to nie zdobędziemy jej nigdy.
— Zdobędziemy — rzekł Gonchon.
— Spodziewam się. Zbierz więc swoje trzydzieści tysięcy łudzi, ja pójdę do komendanta i wezwę go, ażeby się poddał. Jeżeli się podda, tem lepiej, oszczędzimy krwi; jeżeli się nie podda, krew przelana spadnie na niego: a w tych czasach krew niesłusznie przelana sprowadza nieszczęście. Zapytaj niemców.
— Jak długo zabawisz u komendanta?...
— Jak tylko będę mógł najdłużej, dopóki Bastylja nie zostanie otoczona cała; jeżeli można, po mojem wyjściu zacznie się atak.
— Zgoda.
— Nie boisz się, abym cię zdradził? — zapytał Billot Gonchona, podając mu rękę.
— Ja!... — odpowiedział Gonchon z uśmiechem pogardliwym i rękę podaną mu przez silnego wieśniaka, uścisnął z mocą niespodziewaną w tem wyschłem i zwiędłem ciele. — Jabym się miał ciebie obawiać?... A to dlaczego?... Gdybym chciał, na jedno słowo, na jedno skinienie, zgruchotałbym cię jak szklankę, choćbyś był po za temi murami, które jutro istnieć nie będą, choćby cię osłaniali ci żołnierze, którzy dziś wieczór zostaną naszemi, albo przestaną żyć. Idź więc i licz na Gonchona, tak jak Gonchon liczy na Billota...
Billot, został przekonany i szedł ku wejściu do Bastylji, jego towarzysz zaś podążył na przedmieście, pośród tysiąckrotnie powtarzanych okrzyków:
— Niech żyje Gonchon!... niech żyje Mirabeau ludowy!...
Nie opisujemy Bastylji, byłaby to rzecz zbyteczna.
Żyje ona jako wiekuisty obraz w pamięci zarówno starych, jak dzieci.
Wejście do Bastylji bronione było przez odwach, potem przez dwa szeregi szyldwachów, wreszcie przez dwa mosty zwodzone.
Po przebyciu rozmaitych przeszkód, dochodziło się do dziedzińca, gdzie było mieszkanie komendanta.
Z tego dziedzińca galerja prowadziła do rowów Bastylji.
U drugiego wejścia, wychodzącego na rowy, znajdował się most zwodzony i krata żelazna.
U pierwszego zaraz wejścia chciano zatrzymać Billota, ale pokazał przepustkę i wpuszczono go.
Billot, spostrzegł wtedy, że za nim idzie Pitoux.
Ten nie miał własnej woli, ale byłby za zagrodnikiem poszedł do samego piekła, a choćby nawet na księżyc.
— Pozostań tu — rzekł Billot; — jeżeli nie wyjdę, dobrze będzie, ażeby ktoś przypomniał ludowi, że wszedłem.
— Dobrze — odpowiedział Pitoux, — kiedy trzeba mu to przypomnieć?...
— Po godzinie.
I poszedł przez pierwszą linję szyldwachów; Pitoux tymczasem powrócił na plac.
Przy moście zwodzonym trzeba było znowu się porozumiewać ze strażą.
Billot pokazał swoją przepustkę; most się opuścił, krata się odemknęła.
Po za furtą okratowaną mieszkał gubernator Bastylji.
Dziedziniec wewnętrzny, na którym gubernator oczekiwał Billota, był zarazem miejscem przechadzki dla więźniów.
Strzegło go osiem baszt, to jest osiem olbrzymów.
Żadne nań nie wychodziło okno. Nigdy słońce nie przecisnęło się na jego grunt wilgotny i prawie grzązki: rzekłbyś, że to dno wielkiej studni.
W dziedzińcu tym, zegar, podparty na figurach niewolników, okutych w łańcuchy, liczył czas wolnym i mierzonym odgłosem wahadła. Kiedy który z więźniów wychodził w głąb tej „studni“, przerażony tą ciemnością ponurą, popatrzył tylko przez chwilę na zimne kamienie i czemprędzej prosił, ażeby mógł powrócić do swej celi więziennej.
Poza kratą, wychodzącą na dziedziniec, mieszkał, jak powiedzieliśmy, pan de Launay.
Pan de Launay miał wówczas lat około pięćdziesięciu. Tego dnia przywdział ubranie popielate, wpiął wstążeczkę orderu św. Ludwika, a w ręku trzymał laskę z ukrytą szpadą.
Był to człowiek niedobry: pamiętniki Liguetta rzuciły nań światło smutnej sławy; nienawidzono go prawie tak, jak i samo więzienie.
Utrzymywał swój dom prywatny kosztem więźniów. Skąpił na opale dla nich, a każdego sprzętu więziennego podawał podwójną cenę. Miał przywilej wprowadzić rocznie do Paryża sto beczek wina bez cła.
Przywilej ten odstępował, a właściwie sprzedawał szynkarzowi, który tym sposobem sprowadzał sobie wina najwytrawniejszych gatunków. Niedość na tem, za dziesiątą część pieniędzy, otrzymanych za sprzedaż tego przywileju, kupował ocet, który dawał do picia więźniom.
Dla biedaków, zamkniętych w Bastylji, jedyną pociechą był ogródek, założony na bastjonie. Tam mogli się przechadzać, tam mieli przez chwilę powietrze, kwiaty, światło, słowem naturę. Ale pan de Launay wynajął ten ogródek ogrodnikowi i dla pięćdziesięciu franków rocznie pobieranych z dzierżawy, pozbawił więźniów tej ostatniej ulgi.
Wprawdzie dla więźniów bogatych był niezwykle uprzejmy, jednego z nich wprowadził nawet do swojej kochanki, której też utrzymanie i umeblowanie nic go nie kosztowało.
Kto przeczyta dzieło „Bastylja zdemaskowana“, znajdzie w niem ten fakt i wiele innych.
Bądź co bądź był to jednak człowiek odważny.
Dzień już cały, burza szemrała nad nim. Przez dzień cały czuł wzbierającą falę powstania, która wznosiła się coraz wyżej i uderzyła o stopy jego murów.
Blady był a jednak spokojny.
Wprawdzie miał u siebie cztery armaty gotowe do wystrzału; miał koło siebie załogę szwajcarów i inwalidów, a przed sobą tylko bezbronnego człowieka. — Billot bowiem, wchodząc do Bastylji, oddal karabin Ludwikowi.
Wiedział, że poza tą kratą, broń wszelka byłaby dlań raczej niebezpieczna, niż przydatna.
Billot jednym rzutem oka objął wszystko; postawę spokojną i niemal groźną gubernatora, szwajcarów, stojących na straży, inwalidów ustawionych przy zrębach ziemi i ciche krzątanie się artylerzystów. Wartownicy trzymali broń na ramieniu, oficerowie mieli obnażone szpady.
Gubernator nie ruszył się z miejsca i Billot zmuszony był podejść do niego; za parlamentarzem ludowym zamknęła się krata ze złowrogiem zgrzytem żelaza, który nawet mężnego Billota przejął dreszczem aż do szpiku kości.
— Czegóż jeszcze chcecie ode mnie? — zapytał pan de Launay.
— Jeszcze? — powtórzył Billot — zdaje mi się, że po raz pierwszy widzę was, jaśnie wielmożny panie, i że tem samem nie macie prawa być znużony moim widokiem.
— Bo powiadają, że przybywacie z Ratusza.
— To prawda.
— A ja przed chwilą miałem u siebie deputację rady miejskiej.
— Z czem ona przyszła?
— Prosić mnie o przyrzeczenie, ażebym nie użył broni palnej.
— I przyrzekliście, panie?
— Przyrzekłem. — Proszono mnie, ażebym cofnął armaty.
— I kazaliście je cofnąć. Wiem o tem; byłem na placu Bastylji, kiedy manewr ten wykonano.
— I myśleliście zapewne, że ustępuję przed groźbą ludu?
— No! — rzekł Billot — tak to niby wyglądało.
— A co! czy nie mówiłem wam, panowie? — odezwał się de Launay do oficerów — powiedziałem, że nas posądzać będą o nikczemne tchórzostwo.
Potem, zwracając się do Billota.
— A wy z czyjej strony przychodzicie? — zapytał.
— W imieniu ludu! — odparł Billot dumnie.
— To dobrze — oświadczył z uśmiechem de Launay — ale musicie mieć, przypuszczam, inną jeszcze rekomendację; gdyż z tą, na jaką się powołujecie, nie bylibyście przeszli poza pierwszą wartę.
— Tak jest, mam przepustkę, list bezpieczeństwa od pana de Flessellesa, waszego przyjaciela, panie.
— Flesselles! Powiedzieliście, że to mój przyjaciel — podjął de Launay, patrząc na Billota tak, jakby chciał czytać w głębi jego serca. — Skąd wiecie, że pan de Flesselles jest moim przyjacielem?
— Przypuszczam, że nim jest.
— To tylko przypuszczenie, ale dobrze. Proszę o tę przepustkę.
Billot podał papier.
De Launay przeczytał raz, potem drugi, rozłożył list, ażeby zobaczyć, czy nie mieści jeszcze jakiego przypisku, ukrytego między dwiema kartkami — wreszcie przeglądał go pod światło, aby się upewnić, czy nie ma czego napisanego między wierszami.
— I tylko tyle pisze? — zapytał.
— Tyle.
— Jesteś pan pewny?
— Najpewniejszy.
— A nic nie kazał mi powiedzieć?
— Nic..
— To dziwne! — odrzekł de Launay, spoglądając przez strzelnicę na plac Bastylji.
— A cóż miał więcej powiedzieć? — zapytał Billot.
De Launay machnął ręką.
— Rzeczywiście, nic. A zatem powiedz pan czego chcesz, tylko proszę się śpieszyć, bo nie mam czasu.
— Chcę prosić o oddanie nam Bastylji.
— Co? — zawołał de Launay, żywo się odwracając, jak gdyby źle usłyszał — co mówicie?
— Mówię, że w imieniu ludu przychodzę wezwać pana gubernatora o oddanie Bastylji.
De Launay wzruszył ramionami.
— Dziwne to stworzenie ten lud — rzekł.
— Co? — ozwał się Billot.
— I czegóż on chce od Bastylji?
— Chce ją zburzyć.
— A co mu u djabła przeszkadza Bastylja? Czyż kiedy jaki człowiek z ludu dostał się do Bastylji? Przeciwnie, lud powinienby błogosławić każdy jej kamień. Kogóż to wsadzają do Bastylji? Filozofów, uczonych, arystokratów, ministrów, książąt, to jest nieprzyjaciół ludu.
— To tylko dowodzi, że lud nie jest egoistą.
— Mój panie — rzekł de Launay z pewnem politowaniem — jak to odrazu można poznać, że nie jesteś żołnierzem.
— To prawda, jestem rolnikiem.
— I że nie pochodzisz z Paryża.
— Prawda i to, pochodzę z prowincji.
— I nie znasz wcale Bastylji.
— Prawda, znam ją o tyle, o ile widziałem, to jest z powierzchowności.
— To pójdź ze mną, pokażę ci, co to Bastylja.
— Oho! — pomyślał sobie Billot — wprowadzi mnie na jaką klapę ruchomą, która natychmiast otworzy się pod mojemi nogami, i potem dobranoc, ojcze Billot.
Ale nieustraszony zagrodnik ani drgnął i gotował się pójść za gubernatorem.
— Trzeba wam wiedzieć, że mam w swych lochach tyle prochu, iż mogę wysadzić powietrze Bastylję, a z Bastylją połowę przedmieścia świętego Antoniego.
— Wiem o tem — odparł spokojnie Billot.
— Dobrze. Spojrzyjcie na te cztery działa.
— Widzę je.
— Jak widzicie, zajmują one całą galerję, a galerji tej broni najpierw odwach, następnie drugi odwach, następnie dwa rowy, których przejść inaczej nie można, jak po dwóch mostach zwodzonych, nareszcie sztachety żelazne.
— O! ja nie mówię, że Bastylja jest źle strzeżona — spokojnie odparł Billot — mówię tylko, że będzie dobrze atakowana.
— Chodźmy dalej — rzekł de Launay.
Billot uczynił głową znak przyzwalający.
— Oto cembrowanie rowów — rzekł gubernator — patrzcie, jaka wysokość murów.
— Ze czterdzieści stóp.
— Tak, czterdzieści w dół, a piętnaście w górę.
— Widzicie więc, że jakkolwiek dobre paznogcie może mieć lud, połamie je sobie na tym kamieniu.
— Ja też nie powiedziałem — rzekł Billot że lud zburzy Bastylję przed jej zdobyciem, tylko, że ją zburzy po zdobyciu.
— Wejdźmy na górę — mówił dalej de Launay.
Przeszli ze trzydzieści stopni.
Gubernator się zatrzymał.
— Oto — rzekł — jeszcze jeden otwór, przez który chcecie wejść: ten broniony jest tylko przez jednę strzelnicę ręcznej broni, ale ma on pewną reputację.
Marszałek Maurycy Saski nazywał tę strzelnicę swoją fujarką, bo ona najdokładniej wyśpiewywała nutę, którą lubił. To szczegół historyczny.
— A tak! — ozwał się Billot.
— Idźmy dalej.
I znowu przebyli kilkanaście stopni.
Teraz wydostali się na taras baszty de la Comte.
— Aha! — ozwał się Billot.
— Co takiego? — zapytał de Launay.
— Pan gubernator nie kazałeś zdjąć armat?
— Kazałem je tylko odsunąć i na tem koniec.
— Ja jednak powiem ludowi, że armaty stoją ciągle.
— I owszem.
— Więc nie każecie ich zdjąć zupełnie, panie gubernatorze?
— Ani myślę.
— Doprawdy?
— Armaty królewskie stoją tu z rozkazu królewskiego, mój panie — i ustąpią tylko z rozkazu królewskiego.
— Panie de Launay — odezwał się Billot, czując, że słowo jego poważnieje i wzrasta do wysokości sytuacji — panie de Launay, prawdziwy król, którego radzę wam słuchać, jest ten...
I wskazał gubernatorowi tłum szary, pokrwawiony gdzieniegdzie w bitwie wczorajszej, który falował przed wałami, połyskując bronią pod słońce.
— Panie — rzekł z kolei de Launay, odrzucając głowę w tył z miną wyniosłą — być może, iż wy znacie dwóch królów; ale ja, gubernator Bastylji, znam tylko jednego, który położył swój podpis na dyplomie, na mocy którego ja tu rozkazuję ludziom i rzeczom.
— Nie jesteście więc obywatelem? — krzyknął Billot z gniewu.
— Jestem szlachcicem francuskim — odparł gubernator.
— A tak! prawda, jesteś pan żołnierzem i mówisz jak żołnierz, ani słowa.
— Powiedzieliście prawdę, panie Billot — odrzekł de Launay. — Jestem żołnierzem i przedewszystkiem spełniam swą powinność.
— A ja, panie — odparł Billot — jestem obywatelem i ponieważ moja powinność obywatelska znajduje się w sprzeczności z waszą powinnością żołnierską, jeden z nas umrze.
— Być może, mój panie.
— Więc jesteście gotowi strzelać do ludu?
— Nie; dopóki lud nie będzie strzelać do mnie. Na to dałem słowo deputatom pana de Flesselles. Widzicie, że armaty stoją cofnięte, ale za pierwszym strzałem danym z placu na mój zamek...
— I cóż, za pierwszym strzałem?
— Podejdę sam do jednej z tych armat, naprzykład do tej; zatoczę ją sam pod otwór, wyceluję sam i zapalę tym oto lontem.
— Pan?
— Ja.
— O!... gdybym wierzył, że tak będzie — rzekł Billot — to nim pan spełniłbyś podobną zbrodnię...
— Powiedziałem wam, że jestem żołnierzem i że znam tylko rozkaz królewski.
— Spojrzyj pan — rzekł Billot, wskazując kolejno dwa punkta różne, przedmieście św. Antoniego i bulwar, — oto kto wam odtąd będzie rozkazywał.
Były to dwie masy czarne, zbite, ryczące, falujące jak olbrzymi wąż, którego widać było głowę i ciało, ale którego ostatnie pierścienie ginęły w zagięciach ziemi, po której sunął.
A wszystko to, co widać było z olbrzymiego gadu, błyszczało olśniewającą łuską.
Był to podwójny tłum, któremu Billot oznaczył schadzkę na placu Bastylji, prowadzony jeden przez Marata, drugi przez Gonchona.
Z obu stron zbliżał się, potrząsając bronią i wydając straszliwe okrzyki.
De Launay zbladł na ten widok i podnosząc laskę zawołał:
— Do armat!...
Potem podchodząc ku Billot‘owi z gestem groźnym:
— A ty, nieszczęśliwcze!... — rzekł — przychodzisz tu pod pozorem parlamentowania, a inni tymczasem atakują!... czy wiesz, żeś zasłużył na śmierć?
Billot spostrzegłszy ten ruch szybki jak błyskawica, schwycił de Launay’a za pas i kołnierz.
— A ty — rzekł, podnosząc go z ziemi, — zasłużyłeś, ażebym cię przerzucił przez mur i abyś kości pogruchotał w rowie; ale dzięki Bogu, pobiję cię innym sposobem.
W tej chwili okrzyk ogromny, powszechny, idący z góry do dołu, wstrząsnął powietrzem jak huragan. Zaraz też na tarasie ukazał się pan de Losme, major Bastylji.
— Panie — zawołał, zwracając się do Billota, — panie, na miłość boską, pokaż się!... Cały lud mniema, że pana tu spotkało nieszczęście i woła, ażeby pana oddać.
Jakoż w istocie nazwisko Billot‘a, rozgłaszane przez Pitoux w tłumie, dało się słyszeć w okrzykach.
Billot puścił de Launay‘a, który laskę schował do pochwy.
Między tymi trzema ludźmi nastała chwila wahania, podczas której brzmiały okrzyki groźby i zemsty.
— Pokaż się pan — rzekł de Launay, nie dlatego, ażeby mnie te okrzyki straszyły, ale, żeby wiedziano, iż jestem człowiekiem honorowym.
Wtedy Billot wytknął głowę przez otwór baszty i skinął ręką.
Na ten widok lud zagrzmiał oklaskami. Rewolucja rosła niejako na froncie Bastylji w osobie tego człowieka, który pierwszy deptał po jej tarasie, jak władca.
— Dobrze więc, panie — rzekł de Launay. Wszystko się między nami skończyło, nic już tu nie masz do roboty. Żądają cię tam; idź!...
Billot zrozumiał tę powściągliwość człowieka, w którego znajdował się mocy.
Zeszedł po tych samych schodach razem z gubernatorem.
Major pozostał, gubernator wydał mu jakieś rozkazy pocichu.
Widocznem było, że pan de Launay miał chęć czemprędzej rozpocząć obronne działania.
Billot przebył dziedziniec nie wyrzekłszy ani słowa.
Widział artylerzystów przy armatach.
Lonty już się dymiły.
Zatrzymał się przed nimi.
— Przyjaciele!... — rzekł do nich, — pamiętajcie, że ja przyszedłem tu prosić waszego zwierzchnika o unikniecie rozlewu krwi, a on odmówił.
— W imię króla!... panie — odezwał się de Launay tupiąc nogą — wychodź.
— Ej! panie rzekł Billot — wypędzasz mnie w imię króla; pamiętaj, abym nie wrócił w imieniu ludu.
Potem zwracając się ku oddziałowi szwajcarów:
— Za kim wy jesteście? — zapytał.
Szwajcarzy milczeli.
Da Launay wskazał mu palcem bramę żelazną.
Billot chciał jeszcze poraz ostatni spróbować:
— Panie — rzekł do de Launay‘a — w imię ludu! w imię twoich braci!
— Moich braci? Pan moimi braćmi nazywasz tych którzy krzyczą: „Precz z Bastylją! śmierć jej gubernatorowi!“. Są to może twoi bracia, ale z pewnością nie moi.
— Więc w imię ludzkości!
— W imię ludzkości? A cóż pana znagla do tego, żeby przychodzie w sto tysięcy, dla zamordowania stu biednych żołnierzy, zamkniętych w tych murach?.
— Właśnie, oddając Bastylję ludowi, ocalasz pan tym żołnierzom życie.
— A tracę honor.
Billot umilkł; rozbroiła go ta logika żołnierska. Ale zwracając się do szwajcarów i inwalidów:
— Poddajcie się, moi przyjaciele — zawołał — jeszcze czas. Za dziesięć minut będzie zapóźno.
— Jeżeli pan nie wyjdziesz stąd natychmiast — krzyknął z kolei de Launay — to słowo szlacheckie! każę cię rozstrzelać.
Tłum oczekiwał wrzący, upojony, na upalnem słońcu lipcowem.
Oddział Gonchona połączył się z Maratowskim. Przedmieście S-go Antoniego poznało się i powitało z bratniem sobie przedmieściem Ś-go Marcelego.
Gonchon, szedł na czele swoich zuchów, Marat zaś znikł.
Widok był przerażający.
Gdy zobaczono Billota, okrzyki się podwoiły.
— Cóż? — rzekł Gonchon, podchodząc ku niemu.
— To dzielny człowiek — odrzekł Billot.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Gonchon.
— Że jest mężny.
— Nie chce oddać Bastylji?
— Nie.
— Upiera się przy oblężeniu?
— Tak.
— I myślisz, że wytrzyma je długo?
— Aż do śmierci.
— I owszem, będzie ją miał.
— Ale iluż zginie ludzi! — rzekł Billot, powątpiewając zapewne, czy Bóg dał mu prawo, które przypisują sobie wodzowie i władcy, uprzywilejowani do rozlewu krwi.
— Ba! — odparł Gonchon — za wiele jest ludzi, skoro chleba nie starczy ani dla połowy ludności. Nieprawdaż? — zapytał, zwracając się do tłumu.
— Tak! tak! krzyknął lud z dziwną zawziętością.
— Ależ tam są rowy? — zauważył Billot.
— Napełni się je w jednem tylko miejscu — odpowiedział Gonchon — a ja obrachowałem, że naszemi ciałami możnaby wypełnić rów całkowity, nieprawdaż, przyjaciele?.
— Tak tak! — powtórzył tłum z niemniejszym zapałem, niż poprzednio.
— Niechże i tak będzie! — rzekł Billot z boleścią.
W tej chwili ukazał się na tarasie de Launay: za nim major de Losme i kilku oficerów.
— Zaczynaj! — krzyknął Gonchon do gubernatora. Ten odwrócił się plecami bez odpowiedzi.
Gonchon nie mógł ścierpieć tej wzgardy; podniósł żywo karabin do ramienia i jeden ze świty gubernatora padł.
Sto tysięcy wystrzałów ozwało się razem, jak gdyby czekano tylko na ten sygnał i szare wieże Bastylji poznaczone zostały białemi piętnami.
Cisza kilkosekundowa nastąpiła po tym wystrzale, jakby sam tłum przeraził się tem co uczynił.
Potem błysk płomienny, zaciemniony zaraz chmurą dymu, mignął na szczycie jednej z baszt; rozległ się huk i krzyki bolesne ozwały się w zwartym tłumie; pierwszy wystrzał armatni padł z Bastylji; rozlano pierwszą krew. Bitwa się zaczęła.
To, czego doznał ten tłum, chwilę przedtem tak groźny, podobne było do przestrachu.
Bastylja, stojąca teraz dopiero do obrony, przedstawiała się mu niepodobną do zdobycia. Lud spodziewał się, że skoro dotąd uczyniono mu tyle ustępstw — to i oddanie Bastylji odbędzie się bez krwi rozlewu.
Lud się omylił. Strzał armatni, wymierzony doń, dał mu miarę tego olbrzymiego dzieła, które przedsięwziął.
Dobrze kierowana ręczna broń ozwała się z tarasu Bastylji zaraz po tym strzale.
Wtedy widzieć było można wielkie zamieszanie w tym tłumie: to lud zabierał swych rannych i zabitych.
Ale lud nie myślał uciekać; albo wstyd go zdjął, albo też zastanawiał się i obliczał swe siły.
Jakoż bulwary, ulica i przedmieście św. Antoniego, przemieniły się w ogromne morze ludzkie; każda fala miała głowę, każda głowa dwoje płomiennych oczu i usta grożące.
W jednej chwili wszystkie okna w tych stronach zajęte zostały przez strzelców, nawet te, które znajdowały się poza odległością strzałów. Skoro tylko na tarasach ukazał się żołnierz, sto strzelb brało go na cel, a grad kul łomotał w mury, poza które się schronił.
Ale człowiek nuży się prędko strzelaniem do nieczułych murów. Strzały mierzyły w ciała.
Chciano widzieć krew wytryskującą pod ołowiem, a nie kurz.
Każdy krzyczał wśród tej burzy wrzasków.
Zaraz też otaczano mówcę, a gdy spostrzeżono, że propozycja jego niedorzeczna, rozchodzono się natychmiast.
Kołodziej, proponował zbudować taran na wzór starożytnych machin rzymskich i tłuc nim Bastylję.
Strażacy proponowali gasić sikawkami lonty armatnie, nie zastanawiając się, iż najsilniejsza z ich sikawek nie doniosłaby wody do dwóch trzecich wysokości murów fortecznych.
Pewien piwowar, rej wodzący na przedmieściu św. Antoniego, a którego imię nabrało odtąd fatalnego rozgłosu, proponował podpalić Bastylję, oblawszy ją olejem.
Billot wysłuchał jednej za drugą tych propozycyj.
Przy ostatniej chwycił w rękę topór ciesielski i idąc w pośród gradu kul, wywracających koło niego ludzi ściśniętych jak kłosy na łanie, dostał się do małej kordegardy, sąsiadującej z pierwszym mostem zwodzonym i wśród kartaczów gwiżdżących mu nad głową, obciął łańcuchy i spuścił most.
Przez kwadrans, jak długo trwało to przedsięwzięcie niemal szalone, tłum stał dyszący.
Przy każdem wystrzale spodziewano się widzieć, jak zuchwały robotnik zwali się na ziemię.
Tłum zapomniał o niebezpieczeństwie własnem, myśląc, na jakie niebezpieczeństwo naraża się ten człowiek. Kiedy most zapadł, tłum wydał wielki okrzyk i wtargnął na pierwszy dziedziniec.
Pęd był tak szybki, gwałtowny, niepowstrzymany, że nawet nie próbowano bronić tego dziedzińca.
Okrzyki niezwykłej radości dały znać de Launay‘owi o tym pierwszym triumfie.
Wtedy z otchłani nagle oświetlonej, dały ognia cztery armaty, które gubernator pokazywał Billotowi.
Straszny huk zagrzmiał i pierwszy dziedziniec został jakby z ludzi wymieciony.
Huragan żelazny wyrył w tłumie długą bruzdę krwawą; ze dwunastu zabitych, ze dwudziestu rannych pozostało na tej drodze kartaczów.
Billot zszedł z dachu na ziemię; a na ziemi został Pitoux, który znalazł się tam, sam nie wiedząc w jaki sposób.
Pitoux miał oko bystre, co jest właściwością kłusowników.
Widział, jak artylerzyści przykładali lont do armat; schwycił Billota za połę od kaftana i żywo pociągnął go w tył. Narożnik muru zasłonił obydwóch przed tym pierwszym wystrzałem.
Od tej chwili rzecz przybrała bardzo poważny charakter.
Wrzawa stała się straszliwa, zamęt śmiertelny.
Dziesięć tysięcy strzałów karabinowych huknęło jednocześnie wokół Bastylji, strzałów niebezpieczniejszych dla oblegających, niż dla obleganych.
Działo obsługiwane przez gwardzistów francuskich, połączyło swój huk z trzaskiem ręcznej broni.
Powstał hałas przerażający.
Oficerowie Bastylji czuli instynktownie, że żołnierze ich słabną.
Sami wzięli ich karabiny i strzelali.
W tej chwili, pośród tego grzmotu dział i ręcznej broni, pośród ryków tłumu, kiedy lud pędził znowu dla zabrania zabitych i dla zrobienia sobie wału z tych trupów, których widok wołał o pomstę — przy wejściu do pierwszego dziedzińca ukazała się gromadka mieszczan spokojnych, bez broni.
Przeciskając się przez tłum, szli gotowi poświęcić życie, osłaniane jedynie białą chorągwią, która, poprzedzając ich, przedstawiała ich jako parlamentarzy.
Była to nowa deputacja z ratusza. Wyborcy, wiedząc, że zaczęły się kroki nieprzyjacielskie; chcieli powstrzymać rozlew krwi i zmusili Flessella, ażeby uczynił nowe propozycje gubernatorowi.
Deputaci przybywali w imieniu miasta wezwać pana de Launay, ażeby powstrzymał ogień, i aby jako rękojmię życia własnego, oraz garnizonu, przyjął stu ludzi z gwardji miejskiej do wnętrza fortecy.
Wszystko to głosili deputaci po drodze.
Lud, sam przestraszony swem przedsięwzięciem, patrząc na zabitych i rannych, spoczywających na noszach, gotów był zgodzić się na tę propozycję!
Niech de Launay zgodzi się na półporażkę, a oni poprzestaną na pół zwycięstwie.
Na widok deputatów ustał ogień z drugiego dziedzińca.
Dano im znak, że mogą się zbliżyć.
Jakoż podeszli bliżej, ślizgając się we krwi, omijając trupy i podając rękę rannym.
Poza ich osłoną zebrał się lud. Zabierano zabitych i rannych, pozostawiano tylko krew, szerokiemi plamami farbującą bruk dziedzińca.
Od strony fortecy ogień ustał.
Billot wyszedł, ażeby powstrzymać ogień oblegających.
U bramy spotkał Gonchona.
Gonchon nie miał przy sobie broni, wyglądał jak natchniony, spokojny był, jak gdyby wiedział, że jest nietykalny.
— I cóż się stało z deputacją? — zapytał Billot‘a.
— Weszła do Bastylji — odpowiedział Billot.
— Każ, ażeby nie strzelano.
— To się na nic nie zda — rzekł Gonchon z taką pewnością, jak gdyby Bóg dał mu moc czytania w przyszłości. Na to się nie zgodzą.
— Powinniśmy jednak uszanować zwyczaje wojenne, skorośmy się stali wojownikami.
— Dobrze — odrzekł Gonchon.
Poczem zwrócił się do dwóch swoich podkomendnych, którzy jakby rozkazywali całej tej masie ludzi:
— Idź, Eljaszu, idź, Hullinie: niechaj z naszej strony nie padnie ani jeden strzał.
Na głos wodza, dwaj adjutanci poszli prędko, przeciskając się przez tłum i niebawem huk ręcznej broni zaczął cichnąć, a potem zupełnie ustał.
Nastąpiła chwila wypoczynku.
Skorzystano z niej dla opatrzenia rannych, których liczba wzrosła już blisko do czterdziestu.
Podczas tej przerwy wybiła godzina druga.
Atak zaczął się w samo południe. Lud więc bił się dwie godziny.
Billot powrócił na swe stanowisko, a za nim poszedł Gonchon.
Oko jego zwróciło się ku kracie; widocznie się niecierpliwił.
— Co ci jest? — zapytał Billot.
— Ha!... jeżeli Bastylja nie będzie wzięta za dwie godziny, wszystko stracone.
— A to dlaczego?...
— Dlatego, że dwór dowie się o tych rozruchach, przyśle tu szwajcarów Bezenvala i dragonów de Lambesq‘a, a wtedy będziemy wzięci we dwa ognie.
Billot zmuszony był przyznać, że prawda była w tem, co mówił Gonchon.
Nareszcie deputaci ukazali się z powrotem.
Po ich posępnej minie znać było, że nic nie wskórali.
— A co!... — odezwał się Gonchon, promieniejąc radością — a co?... czy nie mówiłem?... Co przepowiedziano, to się spełni: przeklęta twierdza skazana jest na zagładę.
Poczem, nie pytając nawet deputatów, wybiegł poza pierwszy dziedziniec, wołając:
— Do broni!... dzieci, do broni!... dowódca odmawia poddania twierdzy.
Rzeczywiście, pan de Launay, przeczytawszy list Flessela, zamiast zgodzić się na propozycję, zawołał z uśmiechem:
— Panowie paryżanie!... sami chcieliście bitwy, teraz już zapóźno.
Parlamentarze nalegali, przedstawiając mu nieszczęścia, jakie sprowadzić może obrona twierdzy.
Ale de Launay nie chciał słuchać i w końcu powiedział parlamentarzom to samo, co przedtem wyrzekł do Billota:
— Proszę wyjść, albo was każę rozstrzelać.
I parlamentarze wyszli.
Teraz de Launay rozpoczął kroki zaczepne. Zdawało się, że niecierpliwość go opanowała.
Zanim deputaci przestąpili próg dziedzińca, „fujarka“ marszałka saskiego grać poczęła.
Trzej ludzie padli, jeden zabity, dwóch rannych.
Rannymi byli: jeden gwardzista i jeden deputowany.
Na widok tego człowieka, ubezpieczonego przywilejami parlamentarza, a jednak zalanego krwią, tłum rozgorzał na nowo.
Dwaj adjutanci Gonchona, znowu powrócili do jego boku, ale każdy z nich miał czas pójść do siebie, aby zmienić ubranie.
Hullin, niegdyś zegarmistrz w Genewie, następnie strzelec u margrabiego de Conflans, powrócił w ubiorze liberyjnym, podobnym do munduru oficera węgierskiego.
Eljasz, były oficer w pułku królowej, przywdział swój mundur, który dodawał więcej ufności ludowi, budząc w nim mniemanie, że wojsko jest za nim i z nim.
Strzelano jeszcze z większą zaciętością, niż przedtem.
W tej chwili major Bastylji, pan de Losme, podszedł do gubernatora.
Był to dzielny i uczciwy żołnierz, ale miał w sobie coś obywatelskiego.
Z boleścią patrzył na to co się działo, a zwłaszcza bolał na myśl, co się dziać jeszcze będzie.
— Panie — rzekł — nie mamy żywności, pan wie o tem, nieprawdaż?...
— Wiem — odpowiedział de Launay.
— I wie pan również, iż nie mamy rozkazu królewskiego.
— Przepraszam cię, panie de Losmes, mam rozkaz zamknięcia Bastylji, dlatego przecie oddają mi klucze.
— Panie, klucze służą tak samo do otwierania, jak i do zamykania. Niech pan na to baczy, ażeby nie oddać na rzeź całej załogi, bez uratowania fortecy. Spójrz pan na tych ludzi, których zabijamy: przecież oni jakby odrastali na tym samym bruku. Dziś z rana było ich pięciuset, przed trzema godzinami dziesięć tysięcy, teraz jest ich ze sześćdziesiąt tysięcy, a jutro będzie sto tysięcy. Kiedy działa umilkną, a prędzej czy później musi to nastąpić, ludzie ci, będę jeszcze tyle silni, że Bastylję zdobędą własnemi rękami.
— Mówisz pan nie jak wojskowy, panie de Losme.
— Mówię jak francuz, panie de Launay. Mówię, że skoro Jego Królewska Mość nie dał nam żadnego rozkazu, skoro starszy zgromadzenia kupców przysłał nam propozycję nie do odrzucenia, bo, chciał wprowadzić stu ludzi z gwardji miejskiej, jako zakładników, a to dla uniknięcia nieszczęść, które przewiduje, mógłby się pan był zgodzić na projekt pana de Flesselles.
— Więc zdaniem twojem, panie majorze, reprezentacja miejska jest władzą, której powinniśmy ulec?
— Tak, panie, w nieobecności bezpośredniej władzy królewskiej, takie moje zdanie.
— Kiedy tak! — rzekł de Launay, pociągając majora w kąt dziedzińca — to czytaj, panie majorze.
I podał mu ćwiartkę papieru.
Major czytał:
„Trzymaj się dobrze; ja zabawiam paryżan kokardami i obietnicami. Przed końcem dnia pan de Bezenval przyśle ci odsiecz.
— Jakim sposobem kartka ta doszła pana, panie guberntorze? — zapytał major.
— W liście, który mi przynieśli panowie deputaci. Myśleli, że przynoszą propozycję oddania im Bastylji, a oni właśnie wręczyli mi rozkaz, ażebym jej bronił.
Major zwiesił głowę.
— Idź pan na swe stanowisko — rzekł gubernator — i nie opuszczaj go, aż cię zawołam.
Major odszedł.
Gubernator z zimną krwią złożył list, schował go do kieszeni, powrócił do artylerzystów i zalecił im, ażeby mierzyli nisko i celnie.
Artylerzyści usłuchali tak, jak usłuchał pan de Losme.
Ale los fortecy był już rozstrzygnięty.
Na każdy strzał działowy lud odpowiadał: — Chcemy Bastylji!
A jednocześnie z okrzykami, działały i ręce.
Najskuteczniejsze zaś były głosy i ręce Billota oraz Ludwika Pitoux.
Każdy postępował według swej natury.
Billot odważny i śmiały jak buldog rzucił się odrazu naprzód, drwiąc z kul i kartaczów.
Pitoux roztropny i oględny jak lis, obdarzony instynktem zachowawczym, wytężył wszystkie swe władze umysłowa, ażeby zawczasu spostrzec niebezpieczeństwo i zaraz go uniknąć.
Oczy jego widziały z których strzelnic najgęstsze padają strzały, spostrzegały natychmiast najmniejszy ruch działa, mającego wypalić. Całe też ciało pracowało na zapewnienie mu bezpieczeństwa.
Ramiona nikły, pierś się cofała, cały jego tułów dziwnie się zmniejszał i stawał się tak cienkim prawie jak deska.
Z dość tęgiego Pitoux, bo tylko nogi miał chude, tworzyła się jakby linja geometryczna, nie mająca ani grubości, ani szerokości.
W przejściu pierwszego mostu zwodzonego na drugi, zauważył wystający kawał muru, stanął też za nim tak, że był zasłonięty wybornie. Z poza tego muru, gdzie przyczaił się jak zając pod miedzą, strzelał na oślep z karabinu, jedynie dla zaspokojenia sumienia, ponieważ przed sobą miał tylko mury i drzewa. Widocznie przyjemność to sprawiało Billotowi, który wołał nań co chwila:
— Strzelaj-że, próżniaku, strzelaj!
On zaś mu odpowiadał, powściągając zapał dzierżawcy.
— Nie odsłaniajcie się tak, ojcze Billot.
— Ostrożnie, ojcze Billot, odstąpcie na bok, armata strzela.
I zaledwie Pitoux wymówił te słowa pełne przezorności, zaraz też działo albo strzelby grzmiały i padały kule.
Pomimo tych przestróg, zalecających ostrożność, Billot dokazywał cudów.
Z dziesięć razy Pitoux schwycił go za połę i gwałtem rzucił na ziemię, właśnie w chwili, gdy strzały byłyby go niezawodnie powaliły.
A Billot wciąż się podnosił i zawsze z nowym pomysłem.
Raz przychodziła mu myśl, by podejść aż pod drugi most i podciąć belki, przytrzymujące łańcuch, tak jak to już przedtem uczynił przy pierwszym moście.
Wtedy Pitoux ryczał, chcąc go powstrzymać, a wreszcie widząc, jak bezskuteczne są te wołania, wybiegał ze swej kryjówki, wrzeszcząc:
— Panie Billot, kochany panie Billot, pani Billot zostanie wdową, jeżeli was zabiją.
A szwajcarowie kierowali lufy karabinowe w strzelnicach, ażeby kulami sprzątnąć śmiałka, który próbował spuścić most.
To znowu Billot umyślnie nadstawiał się armatom, ażeby kule padające ku niemu zerwały łańcuchy mostu.
Wtedy Ludwik wybiegał z kryjówki.
— Panie Billot — wolał — na imię panny Katarzyny! Pamiętajcie, że jeżeli pana zabiją, panna Katarzyna zostanie sierotą.
Billot ustępował przed ty, argumentem, który był dlań silniejszy.
Nareszcie w płodnej wyobraźni dzierżawcy powstał inny pomysł.
Pobiegł na plac, wołając:
— Wozu! wozu!
Sprowadzono natychmiast wozów dziesięć.
— Słomy i siana! — krzyczał Billot.
— Słomy i siana! — powtarzał Pitoux.
I natychmiast dwustu ludzi zniosło po wiązce słomy i siana.
Inni nagromadzili suchej mierzwy na noszach.
Musiano krzyczeć, że jest już tego dziesięćkroć więcej, niż potrzeba.
W godzinę wzniesiono stóg siana, który wysokością mógł dorównać Bastylji.
Billot stanął przy wozie ze słomą, i zamiast go prowadzić, popychał.
Pitoux czynił to samo, nie wiedząc co robi, chciał tylko iść za przykładem dzierżawcy.
Eljasz i Hullin odgadli, co przygotowywał Billot; porwali każdy za wóz i popchnęli na dziedziniec.
Zaledwie przesunęli się za pierwszą bramę wrót, przyjęły ich kartacze. Wtedy usłyszano jak kule z szelestem suchym wpadały w słomę, albo w drzewo drabek i kół.
Ale żaden ze szturmujących nie został ugodzony.
Po ustaniu tych strzałów, około trzystu strzelców puściło się za popychającemi wozy, a idąc za tym szańcem, znaleźli się pod samem przykryciem mostu.
Billot wyjął z kieszeni krzesiwo i hubkę, rozsypał na papierze szczyptę prochu i zapalił.
Od prochu zajął się papier, od papieru słoma.
Wszyscy wzięli się do roboty, i cztery wozy zapaliły się razem.
Dla zgaszenia ognia trzeba było wyjść z fortecy; a wyjście groziło niechybną śmiercią.
Płomień dosięgnął mostu, jął się drzewa i pomknął wężykowato po belkach.
Okrzyk radości, wybiegający z dziedzińca, rozległ się po całem przedmieściu Świętego Antoniego.
Dym wznosił się ponad baszty. Odgadywano, że coś złowrogiego spełnia się dla oblężonych.
Jakoż łańcuchy rozpalone do czerwoności puściły. Most runął, na pół spalony, dymiąc i trzaskając.
Przybyli strażacy z sikawkami. Gubernator kazał dać ognia, ale inwalidzi odmówili.
Usłuchali tylko szwajcarowie. Ale szwajcarowie nie byli kanonierami, trzeba było porzucić działa.
Gwardziści francuscy, przeciwnie, widząc, że ogień artylerji milczy, ustawili działo swe: trzecia ich kula strzaskała kratę.
Gubernator wszedł na taras zamkowy, ażeby zobaczyć, czy nadciąga obiecana odsiecz, gdy wtem ujrzał dymiące działo gwardzistów. Zeszedł raptownie i kazał artylerzystom strzelać.
Odmowa inwalidów zmartwiła go bardzo.
Krata łamiąc się, dała mu poznać, że wszystko stracone.
Pan de Launay wiedział, że jest nienawidzony.
Zrozumiał, że dla niego niema ratunku.
Podczas całej bitwy nie odstępowała go myśl, że się zagrzebie w zwaliskach Bastylji.
W chwili, gdy uczuł, że wszelka obrona jest daremną, wyrwał knot z rąk artylerzysty i popędził do lochów, gdzie były beczki z prochem.
— Proch! — odzywa się kilkadziesiąt głosów przerażonych — proch! proch!
Widziano lont jarzący się w ręku gubernatora.
Odgadnięto jego zamiar.
Dwaj żołnierze pobiegli i skrzyżowali bagnety na piersiach dowódcy, w chwili, gdy drzwi otwierał.
— Możecie mnie zabić — rzekł de Launay — ale nie zabijecie mnie tak prędko, ażebym nie zdążył rzucić tego lontu pomiędzy beczki; a wtedy wszyscy oblegający i wy oblężeni wylecicie w powietrze.
Żołnierze wstrzymali się. Bagnety pozostają skrzyżowane przy piersi gubernatora, ale on tu wciąż rozkazuje, wszyscy czują, że trzyma w ręku ich życie.
Czyn jego przygwoździł wszystkich u wejścia.
Oblegający widzą, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Zapuszczają wzrok we wnętrze dziedzińca, widzą gubernatora zagrożonego i grożącego.
— Posłuchajcie mnie — rzekł de Launay — trzymam w ręku śmierć waszą, jeżeli jeden z was postąpi krok, ażeby wejść w ten dziedziniec, zapalę proch.
Tym, którzy usłyszeli te słowa, zdawało się, że ziemia zadrżała pod ich nogami.
— Czego chcesz? czego żądasz? — zawołało kilka głosów z załogi tonem przerażonym.
— Chcę kapitulacji i to honorowej.
Oblegający nie zważając na słowa gubernatora, nie wierzą w ten czyn rozpaczy; chcą wnijść. Billot jest na ich czele.
Naraz, Billot drży, blednie, przypomina sobie doktora Gilberta.
Dopóki Billot myślał tylko o sobie, mało go obchodziło czy Bastylja wyleci w powietrze i on z nią razem; ale doktór Gilbert musi żyć za jakąbądź cenę.
— Stójcie! — krzyknął Billot, rzucając się ku Eljaszowi i Hullinowi — stójcie, w imię więźniów!
I ludzie ci, nie lękający się śmierci dla siebie, cofnęli się, drżąc i blednąc.
— Czego chcesz? — zapytali, ponawiając zapytanie, uczynione gubernatorowi przez załogę.
— Chcę, ażeby wszyscy odeszli — rzekł de Launay. — Nie przyjmę żadnego układu, dopóki jeden obcy znajdować się będzie w dziedzińcach Bastylji.
— Ale czy nie zechcesz korzystać z naszej nieobecności, ażeby wszystko naprawić?
— Jeżeli kapitulacja będzie odrzucona, zastaniecie tu wszystko jak jest, ja będę tu, wy tam.
— Dajesz nam słowo?
— Słowo szlacheckie.
Niektórzy potrząsnęli głową.
— Słowo szlacheckie! — powtórzył de Launay. — Czy jest tu kto, co wątpi o słowie szlachcica?
— Nie, nie, nikt! — powtórzyło pięćset głosów.
— Proszę o papier, pióro i atrament.
Rozkazy gubernatora spełniono natychmiast.
— To dobrze — rzekł de Launay.
Potem zwracając się do oblegających;
— A teraz — rzekł — odejdźcie.
Billot, Hullin i Eljasz dali przykład i odeszli pierwsi.
Wszyscy inni poszli za nimi.
De Launay odłożył lont i zaczął pisać kapitulację na kolanie.
Inwalidzi i szwajcarowie, widząc, że tu chodzi o ich życie, patrzyli na niego w milczeniu z pewnym rodzajem trwożnego poszanowania.
Gubernator obrócił się, zanim zaczął pisać.
Dziedzińce były wolne.
W jednej chwili wiedziano na zewnątrz, co się dzieje wewnątrz.
Jak powiedział major de Losmes lud wyrastał z pod ziemi. Sto tysięcy ludzi otaczało Bastylję.
Nie byli to już sami robotnicy, ale obywatele wszystkich warstw.
Nietylko mężczyźni, ale kobiety, dzieci i starce.
A wszyscy mieli jakąś broń, wszyscy jeden okrzyk przeciw Bastylji.
Tu i owdzie, w pośród gromadek, spotykałeś kobietę zapłakaną, załamującą ręce, która rozpaczliwym gestem przeklinała tego kamiennego olbrzyma.
To jakaś matka, której Bastylja zabrała syna, to jakaś żona, której Bastylja zabiła męża.
Ale od pewnej chwili Bastylja nie wydawała ani głosu, ani ognia, ani dymu.
Zgasła, zamilkła, jak grób.
Skoro dowiedziano się, że straszna Bastylja ma kapitulować, że jej gubernator przyrzekł się poddać, nikt zrazu uwierzyć nie chciał.
Wśród ogólnego powątpiewania, kiedy nie śmiano jeszcze winszować sobie, ale oczekiwano w milczeniu, spostrzegł ktoś przedostający się przez otwór strzelnicy list, utkwiony na końcu szpady. Ale pomiędzy listem, a oblegającymi rozpościerał się rów Bastylji, szeroki, głęboki, pełen wody.
Billot zawołał o deskę; przyniesiono trzy, ale niezdatne do przejścia po nich, bo były zakrótkie. Czwarta dochodziła do obu brzegów rowu.
Jak może tak ją przymocowuje Billot i stąpa na ten chwiejący się most.
Cały tłum stoi w milczeniu; wszystkich oczy zwrócone są na tego człowieka, zawieszonego niejako nad rowem, pełnym wody stojącej, nakształt rzeki Kocytu.
Pitoux drżący siada na brzegu i ukrywa głowę w kolanach.
Zabrakło mu odwagi, płacze.
Naraz, w chwili, gdy Billot przebył już trzy czwarte przestrzeni, deska zadrgała; Billot wyciąga ręce, pada i niknie w rowie.
Pitoux ryknął i rzuca się za nim jak pies newfunlandzki za swym panem.
Wtedy człowiek jakiś podchodzi do deski, z której spadł Billot.
I bez namysłu puszcza się tą samą drogą. Tym człowiekiem jest Stanisław Maillard, woźny, z Chatelet.
Przybywszy na miejsce, gdzie Pitoux i Billot szamoczą się w błocie, spogląda chwilę pod siebie, a widząc, że się cało wydostaną na brzeg, idzie dalej.
W minutę potem staje na przeciwległym brzegu rowu i bierze list spuszczony na końcu szpady.
Poczem, z tymże samym spokojem, z tą samą pewnością, przechodzi ku drugiej stronie po tejże samej desce.
Ale w chwili, gdy wszyscy cisną się doń, ażeby przeczytać, grad kul pada z baszt i daje się słyszeć huk okropny.
Jeden tylko okrzyk, ale jeden z tych, które oznajmiają zemstę ludu, wybiegł ze wszystkich piersi.
— Zawierz tu tyranom! — krzyczy Gonchon.
I, nie myśląc już o kapitulacji, nie myśląc nic, nie pragnąc nic prócz zemsty, lud wpada na dziedzińce, nie już setkami, ale tysiącami.
Nie ręczna broń już, ale wąskość bram przeszkadzała tłumowi do wejścia.
Na ten huk, dwaj żołnierze, którzy nie odstąpili pana de Launay, rzucają się nań, trzeci wyrywa lont i zadeptuje go nogą.
De Launay dobywa szpadę ukrytą w lasce i chce się nią przebić; łamią szpadę w jego rękach.
Widzi wtedy, że mu pozostaje tylko czekać.
Lud ciśnie się, załoga podaje mu ręce, Bastylja wzięta jest szturmem, nie przez kapitulację.
Bo od lat stu, nietylko materję bezwładną zamykano w fortecy królewskiej, ale myśl.
Myśl wysadziła Bastylję, a lud wszedł przez ten wyłom.
Co się tyczy ostatniego strzału, który buchnął wśród ciszy podczas zawieszenia broni, — co się tyczy tej napaści nieprzewidzianej, niepolitycznej, śmiertelnej, nikt się nigdy nie dowiedział, kto wydał do niej rozkaz, kto ją wywołał, kto spełnił.
Są chwile, gdzie przyszłość całego narodu, waży się na szalach przeznaczenia.
Jedna z nich bierze górę. Już każdy myśli, że osiągnął cel zamierzony, gdy naraz jakaś ręka niewidzialna upuszcza na drugą szalę ostrze sztyletu, lub kulę pistoletową. Wtedy wszystko się zmienia i słychać tylko jeden okrzyk:
Podczas kiedy lud rycząc zarówno z radości jak i gniewu, rzuca się na dziedziniec Bastylji, dwaj ludzie grzebią się w błotnistej wodzie rowu.
Są to Pitoux i Billot.
Pitoux podtrzymuje Billota; nie dotknęła go żadna kula, nie poniósł żadnego szwanku, ale upadek w wodę, odurzył nieco poczciwego dzierżawcę.
Rzucają im liny, podają tyki.
Pitoux chwyta tykę, Billot sznur.
W pięć minut potem, niosą zabłoconych w triumfie i całują.
Jeden podaje Billotowi manierkę z wódką, drugi częstuje Pitoux winem i przekąską. Trzeci wyciera ich i prowadzi na słońce.
Naraz myśl jakaś, a raczej przypomnienie przechodzi przez głowę Billota; wyrywa się z uścisków i pędzi do Bastylji.
— Do więźniów! — woła biegnąc — do więźniów!
— Tak, do więźniów! — woła Pitoux, biegnąc w ślad za Billotem.
Tłum, który dotąd zajęty był tylko katami, drży, przypomniawszy sobie o ofiarach.
I powtarza jednym głosem:
— Tak, do więźniów!
Nowy napływ oblegających przerywa bramy i zdaje się rozsadzać boki fortecy, aby wnieść tam swobodę.
Widok okropny przedstawił się oczom Billota i Pitoux.
Tłum upojony, szalony, wpadł na dziedziniec.
Pierwszego żołnierza spotkanego rozszarpano w kawałki.
Gonchon patrzył na to. Myślał zapewne, że gniew ludu jest jak bieg rzek wielkich i że więcej on wyrządza szkody, gdy się go powstrzymuje, niż kiedy mu się pozwala spokojnie wyburzyć.
Eljasz i Hullin przeciwnie, rzucili się przed mordujących: prosili, błagali, kłamiąc szlachetnie, że przyrzekli życie załodze.
Przybycie Billota i Pitoux było dla nich pomocą.
Billot, którego chciano pomścić, żył; nie poniósł nawet rany, deska tylko przewróciła się pod jego nogami i koniec. Wziął tylko kąpiel błotną.
Przeciw szwajcarom oburzono się głównie, ale szwajcarów już nie było. Mieli czas przebrać się w szare odzienie i wzięto ich za posługaczy lub więźniów.
Tłum kamieniami porozbijał dwie figury z kamienia. Potem wpadł na szczyt baszty, ażeby zniweczyć działa, które przed chwilą zionęły śmiercią.
Kiedy spostrzeżono pierwszych zwycięzców na tarasie, wszyscy, którzy byli nazewnątrz, to jest sto tysięcy ludzi, wydali ogromny okrzyk.
Okrzyk ten wzbił się ponad Paryżem i padł na Francję jak orzeł skrzydlaty:
— Bastylja wzięta!
Na okrzyk ten stopniały serca, zwilżyły się oczy; nie było już stronnictw przeciwnych, nie było kast wrogich, wszyscy paryżanie uczuli, że są braćmi, wszyscy ludzie uczuli, że są wolnymi!
Miljon ludzi splotło się w jednym uścisku.
Billot i Pitoux weszli za jednymi, a poprzedzali drugich; nie części triumfu dla siebie przypadającej poszukiwali, ale więźniów.
Przechodząc przez dziedziniec zarządu, napotkali człowieka w odzieniu szarem, który stał spokojnie z ręką opartą na lasce o gałce złotej.
Był to komendant. Oczekiwał spokojnie aby go albo ocalili przyjaciele, albo wrogi śmierć mu zadali.
Billot go poznał, krzyknął i szedł prosto ku niemu.
Poznał go też i de Launay. Skrzyżował ręce i czekał, patrząc na Billota, jakby chciał mu powiedzieć:
Billot zrozumiał i stanął.
— Jak doń zagadam?... pomyślał — wydam go; poznają go i zginie.
Z tem wszystkiem jednak, jak tu znaleźć doktora Gilberta w tem zamieszaniu? Jak wydrzeć Bastylji tajemnicę, zawartą w jej wnętrznościach?
Ze swej strony, de Launay zrozumiał to wahanie, ten skrupuł bohaterski.
— Czego chcesz? — zapytał go półgłosem.
— Nic — rzekł Billot, wskazując mu palcem na drzwi, aby dać do zrozumienia, że ucieczka jest jeszcze możliwa — ale nie potrafię sam znaleźć doktora Gilberta.
— Trzecia cela — odpowiedział de Launay głosem miękkim, niemal rozczulonym.
Naraz za Billotem, ozwał się głos:
— To jest komendant!
Głos ten był spokojny, jak gdyby nie należał do tego świata, znać było wszakże, iż każdy przezeń wymówiony wyraz, był ostrzem sztyletu, zwróconem w pierś de Launay‘a.
To głos Gonchona.
Na te słowa, jakby na dzwon alarmu, wszyscy ci ludzie, pijani zemstą, zadrżeli, spojrzeli oczyma zaognionemi, spostrzegli de Launay‘a, i rzucili się na niego.
— Ocalcie go! — rzekł Billot, przechodząc obok Eljasza i Hullina — bo będzie zgubiony.
— Pomóż nam — odrzekli ci ludzie.
— Ja muszę pozostać tu; mam także kogoś do ocalenia.
W mgnieniu oka, de Launay, schwytany przez tysiąc rąk rozszalałych, znikł uniesiony.
Eljasz i Hullin popędzili za nim krzycząc:
— Stójcie, myśmy mu przyrzekli życie.
Nie było to prawdą, ale to wzniosłe kłamstwo wybiegło jednocześnie z tych dwóch serc szlachetnych.
I Pobiegli za de Launay‘em, który zniknął uprowadzony pośród okrzyków:
— Do ratusza, do ratusza!
De Launay, trup żyjący, wart był dla niektórych zwycięzców tego łupu martwego, którym była Bastylja.
Billot westchnął, spojrzał na około siebie, spostrzegł Pitoux, i pobiegł ku jednej wieży, wołając:
— Trzecia cela!
Drżący dozorca nawinął mu się po drodze.
— Gdzie trzecia cela? — zapytał Billot.
— Tędy, panie — odpowiedział dozorca — ale nie mam już kluczów.
— Gdzie one są?
— Odebrano mi je.
— Obywatelu, pożycz mi swojego topora — rzekł Billot, do jakiegoś mieszczanina.
— Daruję ci go — odparł tenże — już go nie potrzebuję, skoro Bastylja zdobyta.
Billot chwycił topór i puścił się na schody, prowadzony przez dozorcę.
Ten zatrzymał się przed jednemi drzwiami.
— Czy to jest trzecia cela? — zapytał Billot.
— Tak, to tu.
— Czy zamknięty tam więzień, nazywa się doktór Gilbert.
— Nie wiem.
— Przywieziono go tu przed pięcioma dniami zaledwie.
— Nie wiem.
— No, to ja się dowiem — rzekł Billot.
I zaczął walić we drzwi toporem.
Drzwi były dębowe, ale pod ciosami silnego dzierżawcy, dąb pękał kawałkami.
Po chwili, wzrok już mógł przeniknąć w głąb celi.
Billot przez otwór w drzwiach zajrzał do więzienia.
W smudze światła, przedzierającego się do komórki oknem zakratowanem w wieży, stał człowiek, nieco przechylony w tył i trzymał w ręku deskę wyrwaną z łóżka, jakby na obronę. Człowiek ten wyraźnie gotów był zabić pierwszego, kto wejdzie.
Pomimo długiej brody, bladej twarzy, włosów krótko strzyżonych, Billot go poznał.
Był to doktór Gilbert.
— Doktorze! doktorze! — wołał Billot — czy to pan?
— Kto mnie woła? — zapytał więzień.
— Ja! ja! Billot, pański przyjaciel.
— Ty Billocie?
— Tak! tak! on! on! my! my! — zawołało mnóstwo głosów ludzi, którzy zatrzymali się w sieni, gdy Billot wyrąbywał drzwi.
— A wy kto jesteście?
— Zdobywcy Bastylji!... Bastylja zdobyta, jesteście wolni!
— Bastylja zdobyta? i ja wolny? — zawołał doktór.
I przeciskając obie ręce przez otwór, tak mocno wstrząsnął drzwiami, że zawiasy i zamki o mało co nie wyskoczyły, a odłam dębu, już nadwyrężony przez Billota, zatrzeszczał, pękł i pozostał w ręku więźnia.
— Poczekaj pan, poczekaj — rzekł Billot widząc, że drugi taki wysiłek wyczerpałby siły doktora, chwilowo podbudzone — poczekaj.
I podwoił uderzenia.
Już przez rozszerzający się otwór widział więźnia, który upadł na stołek, blady jak widmo.
— Billot! Billot! — powtarzał z cicha.
— Tak! tak! i ja także — wtrącił Pitoux — ja, panie doktorze. Przypomina pan sobie zapewne biednego Pitoux, którego pan umieścił na stancji u ciotki Anieli, on także pana wyswobodził.
— Ależ ja mogę przejść i przez ten otwór! — zawołał Gilbert.
— Nie! nie! — odpowiedziały wszystkie głosy — trzeba zaczekać!
I wszyscy obecni razem rzucił się na drzwi, a pod tym naciskiem dąb pękł ostatecznie, mur się wyżłobił, i wszyscy razem przez wyłamane drzwi, przez mur wyrwany, wpadli jak potok do więzienia.
Glbert znalazł się w objęciach Billota i Pitoux.
Gilbert, mały chłopiec z zamku Taverney, Gilbert, któregośmy w poprzedniej powieści „Józef Balsamo“ pozostawili kąpiącego się we własnej krwi, w grocie gór Azorskich, był teraz mężczyzną, mającym lat około trzydziestu sześciu o cerze bladej, lecz nie chorobliwej, włosach czarnych, oku pewnem i ruchliwem.
Kiedy uściskał w swych objęciach Billota i Pitoux, zwrócił się ku tłumowi, zalegającemu celę.
Poczem, jakby już zdołał odzyskać całą moc nad sobą:
— Więc dzień, który przewidziałem, nadszedł już — wyrzekł. — Dzięki wam, przyjaciele moi, dzięki temu wiekuistemu duchowi, który czuwa nad wolnością ludów.
I wyciągnął obie ręce ku tłumowi, który w podniosłości jego spojrzenia, w godności jego głosu, poznając człowieka wyższego duchem, zaledwie ośmielił się ich dotknąć.
Gilbert, doszedłszy do drzwi, zatrzymał się olśniony światłem słonecznem, jakie go uderzyło z zewnątrz. Zatrzymał się, skrzyżował ręce na piersiach i oczy wzniósł ku niebu:
— Witaj piękna wolności! — wyrzekł — widziałem cię, jak się urodziłaś na innym świecie, przymierze uczyńmy z sobą stary przyjacielu. Witaj piękna wolności!
A uśmiech doktora wskazywał w istocie, że nie były dlań nowością te okrzyki ludu, upojonego wolnością.
Potem w ciągu kilku sekund spoważniał.
— Billocie — zapytał — więc lud zwyciężył despotyzm?
— Tak, panie.
— I przyszedłeś poto, ażeby się bić?
— Przyszedłem, ażeby pana uwolnić.
— Wiedziałeś więc o mojem aresztowaniu?
— Syn pański powiedział mi o tem dziś z rana.
— Biedny Sebastjan, widziałeś się z nim?
— Widziałem.
— Czy pozostał na pensji?
— Kiedym wychodził, wyrywał się czterem posługaczom z infirmerji.
— Chory? ma gorączkę?
— Chciał on razem z nami iść, ażeby się bić.
— A! — odrzekł doktór, a uśmiech triumfu przemknął po jego ustach.
Syn jego był taki, jakim go mieć pragnął.
— Więc mówiłeś... — podchwycił, zapytując Billota.
— Powiedziałem sobie, że skoro doktór Gilbert jest w Bastylji, to musimy wziąć Bastylję. Teraz Bastylja już zdobyta! Ale to nie wszystko.
— Cóż jeszcze? — zapyta! doktór.
— Szkatułkę skradziono.
— Szkatułkę, którą ci powierzyłem?
— Tak.
— Któż ją ukradł?
— Jacyś ludzie czarno ubrani, którzy wdarli się do domu, pod pozorem skonfiskowania pańskiej broszury, zamknęli mnie w pokoju, przetrząsnęli cały dom, znaleźli szkatułkę i zabrali...
— Kiedy?
— Wczoraj.
— O! widocznie zachodzi jakiś związek między aresztowaniem mojem i kradzieżą. Ta sama osoba kazała mnie aresztować i jednocześnie skraść szkatułkę. Niech tylko się dowiem, kto jest sprawcą mego aresztowania, zaraz będę wiedział, kto jest sprawcą kradzieży. Gdzie jest archiwum? — zapytał doktór Gilbert, zwracając się w stronę dozorcy więziennego.
— W dziedzińcu rządowym proszę pana — odpowiedział tenże uniżenie.
— Więc do archiwum, przyjaciele, do archiwum!... — zawołał doktór.
— Proszę pana — rzekł dozorca, zatrzymując go, — niech mi pan pozwoli iść z panem, albo niech pan mnie poleci tym dzielnym ludziom.
— Dobrze — odrzekł Gilbert.
— Przyjaciele!... — odezwał się — polecam wam tego poczciwca, wprawdzie zajęciem jego było otwieranie i zamykanie drzwi, ale dobrze się obchodził z więźniami, niech mu się nie stanie krzywda!
— Nie, nie!... zawołano ze wszystkich stron — nie, niech się nie boi, niech się nie boi, niech idzie!
— Dziękuję panu — wyrzekł dozorca — ale jeżeli pan chce się dostać do archiwum, to niech się pan śpieszy, bo zdaje mi się, już palą papiery.
— O!... nie ma ani chwili do stracenia — zawołał Gilbert — do archiwum!...
Rzeczywiście we drzwiach sali archiwalnej palił się już ogromny stos papierów.
Jest to nieszczęście, że lud zaraz po zwycięstwie, czuje potrzebę niszczenia.
Archiwum Bastylji zajął lud.
Była to obszerna sala, zawalona papierami; znajdowały się tu akta wszystkich więźniów, jacy w ciągu lat stu byli w Bastylji zamknięci.
Lud z wściekłością szarpał i rozrywał te papiery, zdawało mu się może, że gdy darł te regestry, te zapisane arkusze, tem samem przywracał wolność więźniom, których dotyczyły.
Gilbert wszedł, przy pomocy Pitoux zaczął przeglądać wykazy, pozostałe jeszcze na półkach; rejestru z roku bieżącego nie było.
Doktór, człowiek spokojny i zimny, zbladł i tupnął nogą z niecierpliwości.
W tej chwili Pitoux spostrzegł, jak jeden z tych bohaterskich uliczników, których nigdy nie brak przy zwycięstwach ludu, wziął na głowę, biegnąc gu płonącemu stosowi, foljał z kształtu i oprawy podobny do tego, jaki porzucił właśnie doktór Gilbert.
Pobiegł za nim i dzięki długim nogom, prędko go dogonił.
Był to regestr z roku 1779.
Porozumienie nie trwało długo. Pitoux przedstawił się, jako jeden ze zdobywców i objaśnił zarazem, że pewien więzień potrzebuje ten rejestr.
Ulicznik odstąpił mu go, pocieszając się temi słowy:
— No!... to spalę inny.
Pitoux otworzył regestr i szukał, przerzucał stronice, czytał, aż na ostatniej stronnicy znalazł te wyrazy:
„Dziś, 9 lipca 1789 roku, przybył imcipan G., filozof i publicysta, bardzo niebezpieczny; zamknąć go w celi jak najsekretniejszej“.
Zaniósł rejestr doktorowi.
— Panie Gilbercie, czy to nie tego pan szuka?...
— A!... — zawołał doktór, porywając rejestr — tak, to to.
I przeczytał to samo, co wprzód Pitoux.
— A teraz zobaczymy, od kogo pochodzi rozkaz.
I poszukał na marginesach.
— Necker!... — zawołał — rozkaz aresztowania podpisany jest przez Neckera, przyjaciela mego. O!... to szczególna niespodzianka.
— Necker jest przyjacielem pańskim?... — wykrzyknął tłum z wielkim szacunkiem, wiadomo bowiem, jaki wpływ wywierało nazwisko to na lud.
— Tak, tak, przyjacielem jest moim, twierdzę to stanowczo — odrzekł doktór — i Necker, przekonany o tem jestem, nie wiedział nawet wcale, że mnie zamknięto w więzieniu. Ale zobaczę się z nim i...
— Gdzie się pan z nim zobaczysz?... — zapytał Billot.
— W Wersalu przecie!...
— Neckera nie ma w Wersalu. Necker na wygnaniu.
— Gdzie?...
— W Brukseli.
— A jego córka?...
— Nie wiem — odrzekł Billot.
— Córka mieszka w wiosce Saint-Ouen — odezwał się jakiś głos z tłumu.
— Dziękuję — rzekł Gilbert, nie wiedząc nawet komu posyła to podziękowanie.
Poczem, zwracając się do palących papiery:
— Przyjaciele! — wyrzekł — w imię historji, która w archiwach znajdzie potępienie dla tyranów, dość tego spustoszenia, błagam was, Bastylję zburzcie, kamień po kamieniu, niech śladu z niej nie pozostanie, ale uszanujcie akta, w nich jest światłość i przyszłość.
Zaledwie tłum usłyszał te wyrazy, rozważył je w swej najwyższej inteligencji.
— Doktór ma słuszność!... — zawołało sto głosów — precz ze zniszczeniem!... Do ratusza wszystkie papiery!...
Strażnik, który z pięcioma czy sześcioma kolegami wszedł na dziedziniec, ciągnąc sikawkę, skierował otwór tego narzędzia ku temu stosowi, który, jak w Aleksandrji, pożerał archiwum także pewnego świata, i zagasił ogień.
— A na czyje żądanie pana aresztowano? — zapytał Billot.
— Właśnie tego szukam i nie mogę się dowiedzieć, nazwisko zostało opuszczone.
Potem po chwili namysłu dodał:
— Ale się dowiem.
I, wyrwawszy kartę z rejestru, która go dotyczyła, złożył ją w czworo i włożył do kieszeni.
Następnie, zwracając się do Billota i Pitoux:
— Przyjaciele — rzekł — wyjdźmy! Chociaż łatwiej to powiedzieć niż zrobić.
W istocie tłum, popychany wewnątrz dziedzińców przez ciekawość, tłoczył się przy wejściu do Bastylji i zagradzał sobą przejście.
Tutaj także znajdowali się teraz i inni więźniowie.
Wraz z Gilbertem uwolniono ich ośmiu.
Nazwiska ich: Jan Bechade, Bernard Laroche, Jan Lacaniege, Antoni Pujade, de White, hrabia de Solage i Tavernier.
Czterej z nich budzili mniejszy interes. Oskarżeni byli o sfałszowanie listu zastawnego, jakkolwiek nie miano przeciw nim żadnego dowodu, można więc było przypuszczać, że obwiniono ich nieuczciwie; w Bastylji znajdowali się od dwóch lat dopiero.
Hrabia de Solage, blisko trzydziestoletni, pełen był radości i wdzięczności; całował swoich wybawców, unosił się nad ich zwycięstwem, opowiadał im o swojej niewoli.
Aresztowany został w roku 1782-im i zamknięty w Vincennes, po wyjednaniu rozkazu przez ojca, przeniesiony był potem do Bastylji, gdzie pięć lat przebył, nie widząc dotąd ani jednego sędziego, nie będąc badany ani razu. Ojciec jego nie żył od dwóch lat i nikt o nim nie pomyślał.
Gdyby Bastylja nie została zdobyta, z pewnością byłby zapomniany zupełnie i przesiedziałby tu do końca życia.
De White, starzec sześćdziesięcioletni z dziwnym akcentem wymawiał słowa bez związku. Na zadawane mu pytania odpowiadał, iż nie wie jak dawno został uwięziony i za co. Przypominał sobie tylko, że był krewnym pana de Sartines. Jeden z kluczników, nazwiskiem Guyon, rzeczywiście widział, jak raz pan de Sartines wszedł do celi Whitego i kazał mu podpisać plenipotencję.
Ale więzień całkiem zapomniał o tym wypadku.
Najstarszy z nich był Tavernier; liczył dziesięć lat wygnania na wyspach św. Małgorzaty i trzydzieści lat niewoli w Bastylji, starzec ten miał już lat dziewięćdziesiąt, włosy białe i brodę siwiuteńką, oczy stracił w ciemnościach, widział wszystko, jakby przez mgłę.
Kiedy zdobywcy weszli do jego celi, nie zrozumiał po co przyszli; kiedy zaczęto doń mówić o wolności, potrząsnął głową, a gdy usłyszał, że Bastylja zdobyta:
— Ho! ho! — wyrzekł — co na to powie król Ludwik XV, pani de Pompadour i książę Vrillière?
Tavernier nie był warjatem, był on idjotą.
Radość tych ludzi była straszna, bo wołała o pomstę, za ich długą niedolę.
Dwóch czy trzech o mało co nie skonało od wrzasku tej setki tysięcy połączonych krzyków, bo odkąd ich osadzono w Bastylji, nie słyszeli nigdy głosów nawet dwóch ludzi równocześnie mówiących, nawykli tylko do tajemniczego pękania drzewa z wilgoci, lub do chrobotania szczurów.
W chwili, kiedy się Gilbert ukazał, zagorzalcy proponowali obnosić więźniów w triumfie, a propozycja przyjęta została jednomyślnie.
Gilbert byłby chętnie uchylił się od tej owacji, ale nie było na to sposobu; poznano go już tak jak Billota i Pitoux.
— Do ratusza! do ratusza! ozwały się krzyki i Gilberta naraz uniosło do góry ze dwadzieścia rąk.
Daremnie doktór chciał się spierać, napróżno Billot i Pitoux częstowali swych towarzyszów broni potężnemi kułakami, radość i zapał uczyniły skórę ludzi nieczułą.
Gilbert nie mógł się sprzeciwić temu, iż go postawiono na stosie kamieni i dano mu lancę, na której mógłby się oprzeć, jako triumfator.
Doktór panował więc nad tym oceanem głów, falujących od Bastylji, aż do arkady św. Jana, nad tem morzem burzliwem, unoszącem pośród dzid, bagnetów i wszelkiego rodzaju broni najrozmaitszych epok, więźniów triumfujących. A obok tego oceanu strasznego i niepowściągnionego toczyła się inna gromada, tak zwarta, że wydawała się wyspą. Była to gromada, uprowadzająca de Launay‘a jako więźnia.
Wokół tej gromady rozlegały się okrzyki nie mniej hałaśliwe, nie mniej ogniste, niż te, jakie towarzyszyły więźniom, nie były to jednak okrzyki triumfu, lecz śmierci.
Gilbertowi z wzniesienia, na jakiem stał, nie uszedł najmniejszy szczegół z tego straszliwego widoku.
On jeden tylko z pośród więźniów, którym przywrócono wolność, miał władze umysłowe nietknięte. Pięć dni więzienia stało się tylko punkcikiem czarnym w jego życiu. Oko jego nie miało jeszcze czasu osłabnąć w ciemnościach Bastylji.
Walka zazwyczaj czyni walczących nielitościwymi dopóty jedynie, dopóki trwa. Wogóle ludzie, wyszedłszy z ognia bitwy, gdzie narażali życie własne, stają się wspaniałomyślni dla swych wrogów. Majestat Bastylji nakazywał jednym szanować drugich.
Lecz w wielkich zaburzeniach, jakich we Francji tyle było, te masy, które strach powstrzymywał z dala od bitwy, które zgiełk podniecił, te masy zarazem okrutne i podłe, starają się po zwycięstwie wziąć jeszcze jaki udział w walce, z którą wprzód nie miały odwagi wprost się zmierzyć.
I one chcą należeć do zemsty.
Od wyjścia z Bastylji, rządca jej doznawał wszelkich udręczeń.
Eljasz, który życie pana de Launay wziął na swoją odpowiedzialność, szedł na czele protegowany przez swój mundur i przez zachwyt ludu, który widział, jak pierwszy rzucił się w ogień. W ręce na końcu szpady trzymał list, który pan de Launay wysunął przez strzelnicę do ludu, a który wziął Maillard.
Za nim postępowała straż gmachów królewskich, niosąc klucze fortecy; potem Maillard ze sztandarem w ręku.
Dalej szedł rządca Bastylji osłaniany przez Hullina i dwóch, czy trzech innych, zdawał się jednak znikać wśród grożących pięści, potrząsanych pałaszów i dzid.
Obok tej gromady, prawie równolegle, można było rozróżnić jeszcze i inną niemniej groźną i niemniej straszną, uprowadzającą majora de Losme, którego przed chwilą widzieliśmy opierającego się woli gubernatora, a który wreszcie uchylił głowę przed postanowieniem, przez tegoż powziętem, ażeby się bronić.
Major de Losme był poczciwym, idealnym człowiekiem. Wiele cierpień jemu zawdzięczało ulgę, odkąd się znajdował w Bastylji. Ale lud nie wiedział o tem... Lud schwytał go z bronią w ręku. Lud z powodu wspaniałego munduru brał go za gubernatora, gdy gubernator, dzięki swemu ubraniu popielatemu bez haftów żadnych i z zerwaną z niego wstęgą orderu św. Ludwika, korzystał z pewnej wątpliwości opiekuńczej, którą mogli tylko rozjaśnić ci, którzy go znali.
Taki był widok, jaki oglądało wejrzenie posępne Gilberta, to wejrzenie zarazem spostrzegawcze i spokojne, nawet wśród niebezpieczeństw, właściwych tej potężnej organizacji. Hullin, wychodząc z Bastylji, wezwał do siebie najpewniejszych i najprzywiązańszych przyjaciół, najdzielniejszych w tym dniu żołnierzy ludowych, i czterech czy pięciu posłuchało jego wezwania i usiłowało dopomóc jego szlachetnemu zamiarowi, osłaniając gubernatora. Historja bezstronna przekazała nazwiska trzech z tych ludzi, nazywali się: Arne, Chollat i de Lepine.
Ludzie ci, poprzedzani, jak powiedzieliśmy, przez Hullina i Maillarda, usiłowali więc bronić życia człowieka, którego śmierci domagało się sto tysięcy głosów.
Dokoła nich zebrało się kilku grenadjerów ze straży francuskich, których mundur stał się popularniejszy od trzech dni i był dla ludu przedmiotem poszanowania.
Pan de Launay uniknął uderzeń dopóki ramiona szlachetnych obrońców mogły odbijać uderzenia, uniknąć jednak nie mógł obelg i pogróżek.
Na rogu ulicy Jony — z pięciu gwardzistów straży francuskiej, którzy się przyłączyli do orszaku przy wyjściu z Bastylji, ani jeden nie pozostał. Jeden po drugim uniesiony został po drodze potokiem ludu, a może nawet z wyrachowania morderców, i Gilbert widział, jak znikali jeden po drugim, podobnie jak spadające ze sznurka paciorki.
Odkąd przewidział, że zwycięstwo skala się krwią, chciał wydostać się z tego stosu kamieni, który mu służył za estradę, lecz ramiona żelazne trzymały go tu nieporuszenie.
Obezwładniony zupełnie posłał tylko Billota i Pitoux na obronę gubernatora, i obydwaj, posłuszni jego głosowi, dokładali wszelkich wysiłków, ażeby się przedostać przez te fale ludzkie i do niego dotrzeć.
Rzeczywiście garstka obrońców gubernatora potrzebowała pomocy. Chollat, który nic nie jadł od rana, czuł osłabnięcie sił i już nawet upadł omdlały, ledwie go podniesiono i uratowano od zdeptania nogami.
Lecz, gdy on ubył, powstał zaraz w tym szańcu żywym wyłom.
Przez wyłom ten wpadł jakiś człowiek i machnąwszy strzelbą wymierzył straszny cios w gołą głowę gubernatora...
Lepine spostrzegł spadającą maczugę i zdążył jeszcze z wyciągniętemi rękoma rzucić się między nią, a de Launaya, lecz sam otrzymał w czoło cios przeznaczony dla więźnia.
Oszołomiony uderzeniem, oślepiony krwią, chwiejąc się poniósł ręce do twarzy, a kiedy mógł przejrzeć, był już o dwadzieścia kroków od gubernatora.
W tejże chwili przybył Billot, ciągnąc za sobą Pitoux.
Zauważył, że de Launay‘a poznawano jedynie po tem, że głowę miał obnażoną.
Billot wziął swój kapelusz, wyciągnął ramię i wsadził go na głowę gubernatora.
De Launay obrócił się i poznał Billota.
— Dziękuję panu — rzekł — ale wszystko, cobyście uczynili, daremne; już mnie nie ocalicie!..
— Dostańmy się tylko do ratusza — odrzekł Hullin — a ręczę za wszystko.
— Tak — wyrzekł de Launay — ale czy się dostaniemy?
— Przy pomocy bożej, przynajmniej spróbujemy — odpowiedział Hullin.
W istocie można było mieć nadzieję, gdyż już się zbliżano ku placowi ratusza, lecz plac ten natłoczony był przez ludzi, którzy nagiemi ramionami wznosili pałasze i dzidy. Wrzawa nadbiegająca z ulic zwiastowała, że przyprowadzono im gubernatora i majora Bastylji — i czekali, jak sfora, długo trzymana na smyczy, węsząc i zgrzytając zębami.
Skoro tylko zobaczyli orszak, zaraz się rzucili na niego.
Hullin spostrzegł, że teraz największe jest niebezpieczeństwo, ostatnia walka; gdyby mógł wprowadzić de Launay‘a na ganek ratusza i przepuścić go po schodach, gubernator byłby ocalony.
— Do mnie, Eljaszu! do mnie, Miliard; do mnie, ludzie serca! — zawołał — tu idzie o honor wszystkich.
Eljasz i Millard usłyszeli wołanie.
Ale i Eljasz i Millard odepchnięci zostali przez tłum.
A tłum ściskał coraz bardziej garstkę obrońców, niby boa swemi pierścieniami.
Billot został uniesiony i porwany; Pitoux, nieodłączny przy nim, dał się także pociągnąć temu widokowi.
Hullin potknął się przy pierwszych stopniach ratusza i upadł, za pierwszym razem podniósł się, ale poto, ażeby znów upaść prawie natychmiast, a tym razem de Launay wtórował mu w upadku.
Gubernator pozostał takim, jakim był, do ostatniej chwili nie wydał skargi, nie prosił wcale łaski, zawołał tylko głosem przejmującym:
— Tygrysi, bo niemi jesteście, przynajmniej nie męczcie mnie; dobijcie mnie odrazu!
Nigdy rozkaz nie był wykonany ściślej, niż ta prośba; w jednej chwili, dokoła Launay‘a leżącego pochyliły się grożące głowy i podniosły się uzbrojone ręce.
Przez chwilę widać było tylko ręce zaciśnięte i żelaza spadające; potem ukazała się głowa odcięta od tułowia; krwią ociekająca uniosła się w górę na końcu dzidy; zachowała jeszcze swój uśmiech pogardliwy.
Była to piękna głowa.
Gilbert oglądał ten cały widok; i teraz jeszcze chciał rzucić się na pomoc, ale zatrzymało go dwieście rąk.
Odwrócił głowę i westchnął.
Głowa gubernatora z oczyma otwartemi podniosła się w górę, jakby ostatniem spojrzeniem przywitała w oknie Flessela, otoczonego i zabezpieczonego przez wyborców.
Trudno byłoby powiedzieć — kto był lepszy, żyjący czy umarły?
Naraz straszna wszczęła się wrzawa w miejscu gdzie leżało ciało de Launay‘a. Przetrząśnięto ubranie i w kieszeni znaleziono kartkę, którą mu przesłał starszy zgromadzenia kupieckiego, a którą on pokazał majorowi Losmes.
Kartka ta, jak sobie przypominają czytelnicy, zawierała:
„Trzymaj się dobrze; ja zabawiam paryżan kokardami i obietnicami. Pod koniec dnia pan de Benseval przyśle ci posiłki“.
Straszne przekleństwo wzbiło się z bruku ulicy aż do okna ratusza, w którem stał Flesselles.
Chociaż nie odgadł przyczyny, zrozumiał groźbę i cofnął się wtył.
Ale już go widziano, już wiedziano, że tam jest; rzucono się po schodach, a tym razem, takim powszechnym ruchem, że ludzie, którzy nieśli Gilberta, opuścili go, ażeby przyłączyć się do tej nawałnicy, jaka się zerwała pod powiewem gniewu.
Gilbert chciał także dostać się do ratusza, lecz nie dlatego, ażeby się rzucić na Flessella, ale aby go bronić.
Już przebył trzy czy cztery schody ganku, gdy uczuł się gwałtownie pociągniętym wtył.
Odwrócił się, ażeby się uwolnić od tego nowego uścisku, ale tym razem poznał Billota i Pitoux.
— O! mordercy! — zawołała doktór — mordercy!
Rzeczywiście, w tejże chwili major de Losme padał, uderzony siekierą, tłum rozwścieczony utożsamiał samolubnego i barbarzyńskiego rządcę Bastylji, prześladowcę więźniów, z człowiekiem, który był dla nich zawsze szlachetnym opiekunem.
— O! tak, tak, odejdziemy stąd, bo już mi wstyd, że zostałem uwolniony przez takich ludzi.
— Doktorze — rzekł Billot — bądź pan spokojny. — To nie ci zabijają tutaj, którzy walczyli tam.
W chwili jednak, kiedy doktór schodził ze stopni schodów, na które wszedł, ażeby podążyć z pomocą Flessellowi, fala, która wtargnęła pod sklepienie, jakby została wyrzucona na pomost.
Z pośród tego potoku wyrywał się jakiś człowiek.
— Do Palais-Royal! do pałacu królewskiego. — wrzeszczał tłum.
— Tak, moi przyjaciele, tak dobrzy moi przyjaciele! — powtarzał ten człowiek.
I toczył się ku rzece, jakby powódź ludzka chciała go zanieść nie do pałacu królewskiego, lecz pociągnąć do Sekwany.
— A! — zawołał Gilbert — jeszcze jednego zamordują, przynajmniej tego spróbujmy ocalić.
Zaledwie jednak te słowa wymówił, rozległ się wystrzał pistoletu i Flesselles znikł w dymie.
Gilbert zasłonił sobie oczy pełne wzniosłego gniewu; złorzeczył temu ludowi, który, będąc tak wielkim, nie miał siły pozostać czystym i kalał zwycięstwo swe potrójnem morderstwem.
Potem, kiedy ręce jego odsunęły się od oczu, ujrzą trzy głowy na końcach trzech dzid.
Pierwsza była głową Flessella, druga De Losme‘a, trzecia de Launay‘a.
Jedna wznosiła się po nad schodami ratusza, druga pośrodku ulicy Tixeranderie, trzecia na wybrzezu Pellétier
W ten sposób tworzyły sobą trójkąt.
— O! Balsamo! Balsamo! — szepnął doktor z westchnieniem — czyż to taki trójkąt jest symbolem wolności?
Na rogu ulicy Planche-Mibray, doktór napotkał dorożkę, której dał znak, aby się zatrzymała i wsiadł do niej.
Billot i Pitoux usiedli przy nim.
— Do kolegjum Ludwika Wielkiego!... rzekł Gilbert, i rzucił się w głąb powozu w zamyśleniu, które uszanowali Billot i Pitoux.
Przejechawszy kilka ulic, stanęli przed kolegjum.
Paryż drżał cały. Wieść rozbiegła się na wszystkie strony. Zgroza, wywołana zabójstwami, łączyła się z zachwytem w opowiadaniach o wzięciu Bastylji.
Na twarzach, jak błyskawice odbijały się rozmaite wrażenia.
Gilbert nie wychylił głowy za okno dorożki, nie wymówił ani słowa.
Jest zawsze jakaś strona śmieszna w owacjach ludowych i Gilbert z tej strony patrzał na swój triumf. Przytem zdawało mu się, że cokolwiek był przedsięwziął dla powstrzymania rozlewu krwi, kilka jej kropel prysło na niego.
Doktór wysiadł przed drzwiami kolegjum, i dał znak Billotowi, aby poszedł za nim.
Pitoux dyskretnie pozostał w dorożce.
Sebastjan był jeszcze w infirmerji; zwierzchnik na wiadomość o przybyciu doktora Gilberta wprowadził go osobiście.
Billot, jakkolwiek nietęgi spostrzegacz, znał charakter ojca i syna, z uwagą więc przyglądał się scenie, odgrywającej się przed jego oczyma.
O ile chłopiec okazał się słaby, drażliwy i nerwowy w rozpaczy, o tyle spokojny i powściągliwy okazywał się w radości.
Na widok ojca zbladł, zabrakło mu tchu.
Potem rzucił się na szyję Gilbertowi z okrzykiem uradowania, podobnym okrzykowi boleści i trzymał go milcząc w objęciach.
Doktór takiem samem milczeniem odpowiedział na ten uścisk synowski. Ale po uściskaniu syna, patrzył nań z uśmiechem raczej smutnym niż radosnym.
Bieglejszy od Billota obserwator powiedziałby sobie, że pomiędzy tem dzieckiem, a tym człowiekiem stoi nieszczęście, albo zbrodnia.
Chłopiec mniej powściągliwy był z Billotem. Kiedy mógł nareszcie widzieć coś, prócz swego ojca, który pochłonął całą jego uwagę, pobiegł do dzierżawcy i zarzucił mu ręce na szyję mówiąc:
— Jesteś dzielnym człowiekiem, panie Billot, dotrzymałeś mi słowa, dziękuję ci.
— Tak, tak! — rzekł Billot — ale to nie obeszło się bez trudu, panie Sebastjanie, ojciec twój był dobrze zamknięty i trzeba było napsuć dużo rzeczy, zanim się go wydostało.
— Sebastjanie — zapytał doktór z pewnym niepokojem — czy zdrów jesteś zupełnie?
I uśmiechnął się.
— Wiem, dlaczego tu jesteś — dodał.
Chłopiec uśmiechnął się zkolei.
— Czy ci tu nic nie brakuje? — pytał dalej doktór.
— Nie, dziękuję ci, ojcze.
— Więc, drogie moje dziecko, zalecam ci zawsze jedno i to samo: pracuj.
— Dobrze, mój ojcze.
— Ja wiem, że słowo to dla ciebie nie jest dźwiękiem pustym, gdyby tak było, nigdybym już go nie wymówił.
— Ojcze mój — odrzekł Sebastjan — to nie moja rzecz odpowiadać ci na to, to rzecz księdza Berardier, naszego zacnego zwierzchnika.
Doktór zwrócił się do księdza Berardier, który dał znak, że ma mu kilka słów powiedzieć na osobności.
— Zaczekaj, Sebastjanie, — rzekł doktór.
I pośpieszył ku zwierzchnikowi.
— Panie, zapytał Sebastjan Billota z niepokojeni — czy się przytrafiło jakie nieszczęście temu poczciwemu Pitoux, że go nie ma z tobą?
— Siedzi w dorożce przed bramą.
— Mój ojcze rzekł Sebastjan — czy pozwolisz, ażeby pan Billot przyprowadził Pitoux, radbym się z nim zobaczyć.
Gilbert skinął głową, Billot wyszedł.
— Co pan chce mi powiedzieć? zapytał Gilbert księdza Berardier.
— Miałem panu powiedzieć, że nie pracę trzeba zalecać temu chłopcu, ale raczej rozrywkę.
— Jakto, księżę dobrodzieju?
— Tak, jest to poczciwy chłopiec, którego każdy kocha jak syna, albo brata, ale...
Ksiądz się zatrzymał.
— Ale? — zapytał ojciec z niepokojem.
— Ale jeżeli na niego nie zważać, to go coś zabije.
— Cóż takiego, — żywo zapytał Gilbert.
— Praca, którą mu pan zalecasz.
— Praca?
— Tak, panie, praca. Gdybyś go widział nad biurkiem, z rękami skrzyżowanemi, z głową schyloną nad encyklopedją, z okiem nieruchomem...
— Pracuje czy marzy, — zapytał Gilbert.
— Pracuje, panie, szuka dobrych wyrażeń, zwrotów starodawnych, formy greckiej lub łacińskiej, szuka całemi godzinami i patrzaj pan w tej chwili nawet...
Istotnie, lubo ojciec zaledwie przed pięciu minutami oddalił się od niego, lubo Billot tylko co za sobą drzwi zamknął, chłopiec zapadł w pewien rodzaj marzenia, podobnego do ekstazy.
— Czy to zdarza mu się często? — zapytał Gilbert niespokojnie.
— Mógłbym prawie powiedzieć, że to jest jego stan zwykły. Patrzajcie, jak on czegoś szuka.
— Masz słuszność, księże profesorze — rzekł Gilbert — i kiedy spostrzeżesz go tak zadumanego, trzeba go rozrywać.
— Szkoda to będzie, bo z pracy tej, widzi pan, wychodzą utwory, które niegdyś stanowić będą największą chlubę kolegjum Ludwika Wielkiego. Ja przepowiadam, że za lat trzy — chłopiec ten zabierze wszystkie nagrody konkursowe.
— Bądź ostrożny, panie profesorze — powtórzył doktór — ten rodzaj wyczerpywania myśli jest raczej dowodem słabości niż siły, oznaką raczej choroby niż zdrowia. Macie słuszność księże profesorze, nie trzeba zalecać pracy temu chłopcu, a przynajmniej trzeba umieć odróżniać pracę od marzenia.
— Zapewniam pana, że on pracuje.
— Skoro tak...
— Ależ tak; dowodem, że jego wypracowanie zawsze gotowe jest prędzej niż innych. Widzisz pan jak porusza ustami? Powtarza lekcje.
— A więc, jak będzie w ten sposób uczył się lekcji, zabawcie go trochę — i bez tego wyuczy się ich dobrze, a będzie zdrowszy.
— Tak pan sądzisz?...
— Jestem pewny.
— Ha!... — odezwał się poczciwy ksiądz — musi pan się na tem znać, panie doktorze, bo panowie Condorcet i Cabanis uważają pana za jednego z ludzi najuczeńszych na świecie.
— Tylko — rzekł Gilbert — jak go pan będzie wyprowadzać z podobnych zamyślań, bądź pan ostrożny; mów do niego najprzód po cichu, potem coraz głośniej.
— Dlaczego?...
— Ażeby go stopniowo sprowadzić na ten świat, który opuścił.
Ksiądz spojrzał na doktora zdziwiony.
Niewiele brakowało, żeby go niepoczytał za warjata.
— Zaraz dam dowód tego, co mówię — rzekł doktór.
W tej chwili weszli Billot i Pitoux.
W trzech krokach Pitoux był już przy Sebastjanie.
— Pragnąłeś widzieć się ze mną, Sebastjanie? — rzekł Pitoux, biorąc chłopca za rękę. — Bardzo dobry jesteś, dziękuję ci...
I przysunął wielką głowę do matowego czoła Sebastjana.
— Przypatrz się pan!... rzekł Gilbert, biorąc za ramię księdza.
Rzeczywiście, Sebastjan, nagle wyrwany z zamyślenia przez serdeczny uścisk Pitoux‘a, zachwiał się, twarz jego z cery matowej przeszła w bladość, głowa się pochyliła tak, jakby szyja nie miała siły jej utrzymać.
Bolesne westchnienie wydobyła się z piersi, a potem żywy rumieniec okrył jego lica.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się.
— A!... to ty, Pitoux — rzekł. — Prawda, chciałem się z tobą widzieć.
Po tem wpatrując się w niego, spytał:
— Więc biłeś się?...
— O!... i jak przystoi na porządnego człowieka!... — rzekł Billot.
— Czemuście mnie ze sobą nie zabrali? — odezwał się Sebastjan tonem wyrzutu — jabym się bił także, przynajmniej i ja zrobiłbym coś dla mojego ojca.
— Sebastjanie — rzekł Gilbert, podchodząc zkolei i przyciskając głowę syna do serca — możesz dla ojca uczynić daleko więcej, aniżeli bić się za niego; możesz słuchać rad jego, postępować według nich, stać się człowiekiem znakomitym.
— Jak ty, ojcze, nieprawdaż — rzekł chłopiec z dumą. — O!... do tego wzdycham.
— Sebastjanie — rzekł doktór — teraz kiedyś uściskał i podziękował Billotowi i Pitoux, tym naszym dobrym przyjacielom, może pójdziesz na chwilę pogadać ze mną w ogrodzie?...
— Z rozkoszą, ojcze. Dwa tylko czy trzy razy w życiu mogłem być z tobą sam na sam, a chwile te z wszystkiemi szczegółami przytomne są mej pamięci.
— Czy pozwolisz, księże profesorze? — zapytał Gilbert.
— I owszem.
— Billot, Pitoux, moi przyjaciele, może zechcecie coś zjeść?...
— O i bardzo — rzekł Billot — ja nic nie jadłem od rana, a zdaje mi się, że Pitoux jest również na czczo jak i ja.
— Przepraszam — rzekł Pitoux — zjadłem bułkę i parę kiełbasek, na chwilę przed wydobyciem was z wody, ale po kąpieli jeść się chce...
— To chodźcie do refektarza rzekł ksiądz Berardier — tam wam dadzą obiad.
— E!... — skrzywił się Pitoux.
— Cóż to, mój chłopcze, lękasz się obiadu szkolnego? — podchwycił ksiądz. — Nie bój się, uraczymy was tak jak gości.
— Ale — mówił dalej — mnie się zdaje, kochany panie Pitoux, że nietylko twój żołądek ucierpiał.
Pitoux spojrzał na siebie z wielką wstydliwością.
— I gdyby tak naprzykład podano ci spodnie razem z obiadem?...
— Co prawda przyjąłbym je, księże profesorze — odrzekł Pitoux.
— To chodź-ze mną, spodnie i obiad są na twe usługi.
I Billota wraz z Pitoux poprowadził w jednę stronę, gdy Gilbert z synem poszli w inną.
Ostatni minęli dziedziniec przeznaczony na rekreację dla uczniów, i udali się do ogródka profesorskiego. Była to ustroń świeża i cienista, w której czcigodny ksiądz Berardier czytywał Tacyta i Juwenala.
Gilbert usiadł na ławce, ocienionej dzikim winogronem, potem przyciągnął do siebie Sebastjana, a rozgarniając mu włosy na czole, rzekł:
— Dziecko moje, jesteśmy znów z sobą.
Sebastjan wzniósł oczy ku niebu.
— I to cudem bożym, mój ojcze — rzekł.
Gilbert uśmiechnął się.
— Jeżeli w tem jest cud jaki — odpowiedział — dokazał go tylko dzielny lud paryski.
— Ojcze — rzekł chłopiec — nie wyłączaj Boga z tego, co się stało. Ja instynktownie Bogu podziękowałem.
Billot szedł za potęgą boską, jak lud szedł za nim.
Gilbert zamyślił się.
— Masz słuszność, moje dziecko — rzekł — Bóg jest istotą w każdej rzeczy. Ale zajmijmy się sobą i o sobie trochę pomówmy, zanim się może rozłączymy.
— Jakto?... znowu się rozstaniemy, mój ojcze?...
— Ale spodziewam się, że nie na długo. Widzisz, w tym czasie, kiedy mnie wpakowano do Bastylji, u Billota znikła szkatułka, zawierająca bardzo cenne papiery. Muszę się dowiedzieć, kto mnie kazał uwięzić i kto porwał szkatułkę.
— Ha!... to będę czekał, aż ojciec wróci po ukończeniu tych wszystkich poszukiwań.
I dziecko westchnęło.
— Czy ci smutno?...
— Nie wiem, zdaje mi się, że życie moje nie jest takie jak innych dzieci.
— Co mówisz, Sebastjanie?...
— Prawdę.
— Wytłumacz mi się.
— Wszyscy mają rozrywki, przyjemności; ja nie mam ich wcale.
— Nie masz rozrywek ani przyjemności?...
— Chcę powiedzieć, ojcze, że mnie zabawy mych rówieśników nie bawią.
— Strzeż się, Sebastjanie, bardzo byłoby mi przykro, gdybyś miał taki charakter. Sebastjanie, umysły rokujące świetną przyszłość — są jak wyborowe owoce w czasie dojrzewania; mają swą gorycz, cierpkość i zieloność zanim sprawią błogość podniebieniu, rozkoszującemu się ich soczystością. Wierzaj mi, moje dziecko, że przyjemnie być młody.
— To nie moja wina, jeżeli nim nie jestem — odpowiedział młodzieniec z melancholijnym uśmiechem.
Gilbert mówił dalej, ściskając obie ręce syna w dłoniach swych i wpatrując się w niego badawczo.
— Wiek twój jest dopiero, mój drogi, porą zasiewu; nic jeszcze nie powinno wydostać się na zewnątrz, co w tym umyśle złożyła nauka. W czternastym roku życia powaga jest oznaką choroby, albo dumy. Zapytywałem cię, czyś zdrów i dałeś mi odpowiedź twierdzącą. Teraz chcę cię zapytać, czyś dumny, postaraj się dać mi odpowiedź przeczącą.
— Ojcze mój — rzekło dziecko — uspokój się. — Mnie smutnym czyni nie choroba, nie duma, ale zmartwienie.
— Zmartwienie, biedne dziecko!... I jakież zmartwienie, mój Boże, możesz mieć w tym wieku? No, mów.
— Nie, mój ojcze, nie, później. Powiedziałeś, że ci się spieszy; że możesz mi jeszcze tylko kwadrans poświęcić.
— Mówmy o czem innem, nie o moich szaleństwach.
— Nie, Sebastjanie, odszedłbym stąd niespokojny. Powiedz mi, skąd pochodzi twoje zmartwienie?
— Doprawdy, ojcze, nie śmiem.
— Czego się lękasz?...
— Obawiam się, że w oczach twoich wydam się za mającego przywidzenia, a może ciebie ojcze, zmartwiłyby te rzeczy, o którychbym mówił...
— Bardziej mnie martwisz, zachowując przy sobie tajemnicę, moje dziecko.
— Wiesz dobrze, ojcze, że dla ciebie nie mam żadnych tajemnic.
— To mów.
— Doprawdy, nie śmiem.
— Sebastjanie, przecie masz się już za mężczyznę?
— Właśnie dlatego.
— No, odwagi.
— O!... mój ojcze, to tylko marzenie, sen!...
— Sen, a tak cię przestrasza?
— Tak i nie, bo kiedy o tem śnię, nie czuję strachu, ale jestem jakby przeniesiony w świat inny.
— Wytłumacz się?...
— Kiedy byłem jeszcze małem dzieckiem, często miewałem widzenia. Pamiętam, ojcze, dwa czy trzy razy, zabłąkałem się w tych wielkich lasach, które otaczają wioskę, gdzie się wychowywałem.
— Tak, mówiono mi o tem.
— Zabłąkałem się, bo szedłem za jakimś duchem.
— Co mówisz?... — zawołał Gilbert, patrząc na syna ze zdziwieniem, podobnem do zgrozy.
— Tak, mój ojcze, zaraz ci opowiem, co mi się stało: na wsi bawiłem się, jak inne dzieci, a dopóki byłem we wsi, dopóki swawoliłem z dziećmi, nie widziałem nic; ale gdy się tylko od nich odłączyłem, gdy tylko minąłem ostatnie ogrody, słyszałem przy sobie jakby szelest sukni i wyciągałem rękę, ażeby ją pochwycić, lecz chwytałem tylko powietrze. W miarę jednak im bardziej oddalał się szelest, widmo stawało się widoczniejsze. Najprzód, była to jakby mgła, przezroczysta jak obłok, potem gęstniała i przybierała postać ludzką. Była to postać kobieca, a dotykała zaledwie ziemi i stawała się tem widoczniejszą, im bardziej zapuszczała się w ciemniejszy gąszcz lasu.
Wówczas władza jakaś nieznana, dziwna, nieprzeparta, pociągała mnie ku tej kobiecie.
Ścigałem ją z wyciągniętemi rękoma, niemy, jak i ona; starałem się do niej zawołać i nigdy głos nie mógł wydać dźwięku, i tak za nią szedłem, a ona się nie zatrzymywała i szedłem tak długo, aż to zjawisko uprzedzało mnie o swem zniknięciu.
Powoli ta kobieta nikła, ciało stawało się znów mgłą, mgła rozwiewała się i wszystko się kończyło. A ja, wyczerpany marzeniem, padałem w tem samem miejscu, gdzie znikła. Tam mnie Pitoux znajdował tego samego dnia, a nieraz dopiero po kilku dniach.
Gilbert patrzył wciąż na dziecko ze wzrastającym niepokojem.
Palce jego macały puls.
Sebastjan zrozumiał, jakiego uczucia doznaje doktór.
— O! nie bój się, mój ojcze — rzekł — wiem, że w tem niema nic prawdy i wiem, że to tylko przywidzenie.
— A jak wyglądała ta kobieta?
— Jak królowa, taka była wspaniała!
— I widziałeś kiedy jej twarz?
— Widziałem.
— Dawno? — zapytał Gilbert drżący.
— Dopiero odkąd tu jestem — odpowiedział młodzieniec.
— Ależ w Paryżu niema już przecie lasu Villers-Cotterets i tych wielkich drzew, które taką cienistą i tajemniczą ustroń tworzą pod konarami? W Paryżu brak ci już tej ciszy, samotności, tak sprzyjających widziadłom.
— Nie, mój ojcze, wszystko to mam.
— Jakto? gdzie?
— Tutaj.
— Jakto tutaj? Wszak ten ogród przeznaczony jest tylko dla profesorów.
— Tak, mój ojcze. A jednak dwie, czy trzy noce zdarzało się, ze widzę, jak ta kobieta przechodzi z dziedzińca do ogrodu. Za każdym razem chciałem za nią podążyć zatrzymały mnie szerokie zamknięte drzwi. Otóż pewnego dnia, kiedy ksiądz opat Berardier, bardzo zadowolony z owych wypracowań, wypytywał mnie, czegobym pragnął prosiłem go, ażeby mi pozwolił z sobą chodzić do ogrodu. Zgodził się. Przyszedłem tutaj i odtąd, mój ojcze, widziadło znów mi się ukazuje.
Gilbert zadrżał.
— Dziwne przywidzenie — rzekł — ale możliwe zupełnie u takiej natury nerwowej jak twoja — i widziałeś jej twarz?
— Tak, mój ojcze.
— Przypominasz ją sobie?
Dziecko uśmiechnęło się.
— Próbowałeś kiedy zbliżyć się do niej?
— O! nieraz.
— Wyciągałeś do niej rękę?
— Wtedy właśnie znikała.
— I, jak myślisz, Sebastjanie, kto mogła być ta kobieta?.
— Zdaje mi się, że to moja matka...
— Twoja matka! — zawołał Gilbert, blednąc.
I ręką chwycił się za serce, jakby chciał powstrzymać krew, broczącą z rany.
— Ale to przywidzenie — rzekł — a ja jestem prawie tak oszalały, jak ty!...
Dziecko umilkło i zamyślonem spojrzeniem przyglądało się ojcu.
— I cóż? — przerwał Gilbert milczenie.
— Ha! być może, iż to sen, ale widziadło to żyje.
— Co mówisz?
— W ostatnie Zielone Świątki zaprowadzono nas na spacer do lasu Sartory, pod Wersalem, a tam, kiedy marzyłem na uboczu...
— Ukazało ci się to samo widziadło?
— Tak, ale tym razem w ślicznym powozie, zaprzężonym w cztery konie wspaniałe, i tym razem owa kobieta była nie duchem, lecz istotą żyjącą. O mało co nie zemdlałem!...
— Dlaczego?
— Sam nie wiem.
— I jakież wrażenie ci pozostało po zobaczeniu tego ostatniego zjawiska?
— Że w marzeniu widywałem <nie matkę swoją, ponieważ to widziadło jest takie, jak ta kobieta żyjąca, a matka moja już umarła.
Gilbert wstał i ręką powiódł po czole. Dziwnego doznawał olśnienia..
Dziecko zauważyło jego zamieszanie i przestraszyło się jego bladością.
— A! — rzekło — teraz widzę, że niepotrzebnie ojcu opowiadałem o wszystkich tych moich szaleństwach.
— Nie, moje dziecko, nie, przeciwnie — odrzekł doktór — mów mi o nich często, mów mi za każdym razem, jak będziesz miał widzenie, a postaram się, ażeby cię wyleczyć.
Sebastjan potrząsnął głową.
— Wyleczyć mnie, i pocóż, — rzekł — do marzenia tego już się przyzwyczaiłem, zżyło się ono ze mną, kocham tego ducha, chociaż przede mną ucieka, a nieraz nawet jakby mnie odpychał. Nie lecz mnie, ojcze. Możesz mnie jeszcze opuścić, podróżować znowu, powrócić do Ameryki. Skoro mam to widziadło nie jestem sam zupełnie.
— A! — wyszeptał doktór.
I, przyciskając Sebastjana do piersi, rzekł:
— Do widzenia, moje dziecko, spodziewam się, że się już nie rozłączymy, bo jeżeli pojadę, postaram się, ażebyś i ty pojechał ze mną.
— Czy moja matka była piękna? — zapytało dziecko.
— O! tak, bardzo piękna! — odpowiedział doktór zdławionym głosem.
— I kochała cię tak, jak ja cię kocham.
— Sebastjanie! Sebastjanie! nie mów mi nigdy o matce! — zawołał doktór.
I, po raz ostatni przycisnąwszy usta do czoła dziecka, wybiegł z ogrodu.
Dziecko zamiast podążyć za nim, upadło na ławkę posępne i przygnębione.
Na dziedzińcu Gilbert spotkał Billota i Pitoux, doskonale pokrzepionych; opowiadali księdzu Berardier szczegóły zdobycia Bastylji.
Kiedy Gilbert usiadł w dorożce obok Billota i naprzeciw Pitoux, blady był, a krople potu zrosiły mu włosy.
Ale charakter tego człowieka nie pozwalał mu się ugiąć pod siła jakiegokolwiek wzruszenia.
Oparł się o tył powozu, rękami ściskał czoło, jakby chciał powstrzymać nawał myśli, po chwili odjął ręce, a twarz jego nie miała już wyrazu wzruszenia, niepokoju, wyglądała jaknajspokojniej.
— Mówiłeś mi, kochany panie Billot, że król usunął od siebie barona de Necker?
— Tak, panie doktorze.
— I że zaburzenia w Paryżu powstały w części skutkiem tej niełaski królewskiej?
— O! nawet i bardzo.
— Mówiłeś mi takie, że pan de Necker zaraz opuścił Wersal?
— Otrzymał list podczas obiadu, a w godzinę później był już w drodze do Brukseli.
— Do Brukseli?
— Tak, gdzie obecnie przebywa, a przynajmniej gdzie przebywać będzie.
— Jakto? więc zatrzymał się w drodze?
— Tak, w Saint-Quen, ażeby się pożegnać ze swą córką, panią baronową de Stael.
— Czy pani de Stael pojechała z nim?
— Słyszałem, że wyjechał tylko ze swą żoną.
— Dorożkarzu! — zawołał Gilbert — przystań przed pierwszym lepszym sklepem krawieckim.
— Chcesz pan się przebrać? — zapytał Billot.
— Tak, tę odzież czuć zanadto stęchlizną Bastylji, i w takim ubraniu nie wypada złożyć wizyty u wiceministra, będącego w niełasce. Poszukaj pan w swej kieszeni, może znajdziesz kilka luidorów.
— Ho! ho! toś pan musiał swój pugilares zostawić w Bastylji?
— Zgodnie z regulaminem — odrzekł Gilbert z uśmiechem — każdy przedmiot wartościowy zostaje tam w kancelarii więziennej.
— Gdzie go biorą na wieczne nieoddanie — dodał dzierżawca.
I, w szerokiej garści podając ze dwadzieścia luidorów, rzekł:
— Bierz, panie doktorze.
Gilbert wziął dziesięć luidorów.
W kilka minut później dorożka zatrzymała się przed sklepem krawca.
Gilbert kupił i przywdział bardzo porządne czarne ubranie, jakie wówczas nosili przedstawiciele mieszczaństwa w zgromadzeniu narodowem.
Fryzjer zaprowadził ład we włosach.
Potem dorożkarz zawiózł go do Saint-Quen, przez bulwary poza parkiem Monceaut.
Gilbert wysiadł przed domem pana Neckera w Saint-Quen, w chwili, kiedy godzina siódma biła na katedrze Dagoberta.
Dokoła tego domu, w którem niedawno jeszcze wrzało życie towarzyskie, panowała głęboka cisza, zakłócona teraz turkotem dorożki Gilberta.
A jednak chociaż ten smutek melancholijny, jak w zamkach opuszczonych lub domach opustoszałych, ta brama zamknięta, dziedziniec pusty, mówiły o wyjeździe gospodarstwa, nie było tu wszakże śladu ani smutku, ani pośpiechu.
Nadto w całej jednej części zamku, we wschodnim skrzydle rolety były podniesione, a gdy Gilbert skierował się w tę stronę, na spotkanie gościa wyszedł lokaj w liberji pana de Necker.
Wtedy przez sztachety zawiązał się następujący djalog:
— Mój kochany, czy pana de Necker niema już w zamku?
— Niema, pan baron w zeszłą sobotę wyjechał do Brukseli.
— A pani baronowa?
— Pojechała z panem.
— A pani de Stael?
— Pani tu pozostała. Ale nie wiem, czy pani może pana przyjąć; o tej godzinie zwykle wychodzi na spacer.
— Proszę się dowiedzieć, gdzie jest, i oznajmić, że pragnie się z nią widzieć doktór Gilbert.
— Pójdę zapytać, czy pani jest w mieszkaniu. Zapewne pana przyjmie. Ale jeżeli jest na przechadzce, mam rozkaz nie przerywać jej spaceru.
— Dobrze, dobrze. Idź, proszę.
Lokaj otworzył furtkę w sztachetach i Gilbert wszedł.
Służący, zamykając drzwiczki, rzucił spojrzenie badawcze na pojazd, którym przyjechał doktór i na dziwne postacie dwóch jego towarzyszów podróży.
Potem się oddalił.
Gilbert czekał sam.
W pięć minut później lokaj powrócił.
— Pani baronowa jest na spacerze — rzekł.
I ukłonił się, jakby chciał pożegnać Gilberta.
Ale doktór nie dał za wygraną.
— Mój przyjacielu — rzekł do lokaja — bądź łaskaw trochę przekroczyć przepisy i powiedzieć pani baronowej, że jestem przyjacielem pana margrabiego de Lafayette.
Luidor, wsunięty do ręki lokaja, ostatecznie przemógł jego skrupuły, których połowę usunęło już nazwisko, wyrzeczone przez doktora.
— Proszę pana — odezwał się lokaj.
Gilbert udał się za nim. Służący jednak, zamiast do dworu, poprowadził go do parku.
— Tu jest ulubione miejsce przechadzki pani baronowej — wyrzekł służący, wskazując Gilbertowi wejście do jakiegoś labiryntu. Racz pan tu chwilkę zaczekać.
W dziesięć minut później dał się słyszeć szelest w gęstwinie krzaków i oczom Gilberta ukazała się kobieta dwudziesto-trzy czy czteroletnia, wysoka, o kształtach raczej szlachetnych, niż pięknych.
Zdziwiona się wydała, widząc gościa młodego jeszcze, gdy spodziewała się bezwątpienia zastać człowieka już w dojrzałym wieku.
Gilbert był rzeczywiście człowiekiem godnym uwagi, tak, że mógł na siebie zwrócić oko takiej spostrzegawczyni, jak pani de Stael.
Mało kto z ludzi miał twarz o tak czystych linjach, a rysom jego silna wola nadawała wyraz prawdziwej niezłomności.
Oczy czarne, dawniej tak marzycielskie, nabrały energji z pracy i bólu. Zmarszczka głęboka a zarazem pełna wdzięku tworzyła przy cienkich wargach ten dołek tajemniczy, który fizjognomiści uważają za siedlisko przezorności. Zdawało się, że tylko czas i starość przedwczesna mogły nadać Gilbertowi ten przymiot, w który natura nie mogła go wyposażyć.
Czoło jego szerokie i tak ładnie zaokrąglone, na które spadały zlekka włosy, siwizną przyprószone, znamionowało zarazem naukę i myśl głęboką, wiedzę i wyobraźnię.
Pomimo więc skromnego ubrania, Gilbert przedstawił się oczom przyszłej autorki „Korynny“ jako mężczyzna bardzo piękny i dystyngowany, bo dystynkcję mu nadawały ręce długie i białe, nogi cienkie, o smukłej i delikatnej stopie.
Pani de Stael przez kilka chwil uważnie przyglądała się Gilbertowi.
Potem również i on spojrzeniem bystrem przypatrzył się tej młodej kobiecie, już słynnej, której twarz inteligentna i wyrazista pozbawiona była całkiem wdzięku.
W ręku trzymała gałązkę granatu, a kwiat jej zjadała przez roztargnienie.
— A! to pan jest panem Gilbert — rzekła.
— Tak, pani, to ja.
— W tak młodym wieku zyskałeś pan taką reputację! a może to nie pan, tylko pański ojciec, lub który ze starszych krewnych pańskich?
— Nie znam innego Gilberta, prócz siebie. I jeżeli, jak pani mówi, jest trochę sławy, przywiązanej do tego nazwiska, mnie się ona należy wyłącznie.
— Powołałeś się pan na margrabiego de Lafayette, ażeby się ze mną widzieć. W istocie margrabia mówił nam o panu, o pańskiej niewyczerpanej wiedzy.
Gilbert skłonił się.
— O wiedzy tem wybitniejszej, tembardziej interesującej — mówiła dalej baronowa — że nie jesteś pan zwykłym chemikiem, jak inni, dopiero praktykującym, lecz że zgłębiłeś i przeniknąłeś wszystkie tajemnice nauki życiowej.
— Widzę, że pan margrabia de Lafayette powiedział pani, iż jestem trochę czarownikiem — odparł Gilbert z uśmiechem — a jeżeli pani to powiedział, zbyt dobrze go znam, ażebym nie przypuszczał, że zaraz tego dowiódł, jeżeli zechciał.
— W istocie, opowiadał nam, jak cudownie leczyłeś pan, czy to na polu bitwy, czy w szpitalach amerykańskich, nawet w wypadkach już rozpaczliwych. Podobno sprowadzałeś pan na chorych pozorną śmierć, tak podobną do prawdziwej, że nieraz się mylono.
— Ta śmierć pozorna jest wynikiem nauki, prawie nieznanej i powierzonej tylko kilku ludziom, ale z czasem stanie się ona pospolitą.
— Wszak to mesmeryzm, nieprawdaż? — zapytała pani de Stael z uśmiechem.
— Tak, to mesmeryzm!
— Czyżbyś pan uczył się od samego mistrza.
— Niestety! Mesmer, pani, sam był tylko uczniem. Mesmeryzm, a raczej magnetyzm jest umiejętnością starożytną, znaną Egipcjanom i Grekom. W oceanie średniowiecznym utonął. Szekspir odgaduje go w Makbecie. Urban Grenadier go odnajduje i umiera, dlatego, że go odnalazł. Ale wielkim mistrzem, moim mistrzem, był hrabia Cagliostro!
— Ten szarlatan! — wtrąciła pani de Stael.
— O! niech go pani sądzi jak współcześni nie jak potomność. Szarlatanowi temu zawdzięczam moją wiedzę, a może świat mieć mu będzie do zawdzięczenia swą wolność.
— Zgoda i na to — odrzekła pani de Stael z uśmiechem. — Mówię, nie znając go wcale. Ale pan przemawia ze znajomością sprawy. Prawdopodobnie więc pan masz słuszność, a ja się mylę. Ale wróćmy do pana. Dlaczego pan tak długo nie byłeś we Francji? Dlaczego nie powróciłeś pan, ażeby zająć miejsce pomiędzy Lavoisierami, Cabanis‘ami, Condorcetami, Bailly?
Na to ostatnie nazwisko Gilbert zarumienił się niedostrzegalnie.
— Wiele się jeszcze powinienem nauczyć — odrzekł — abym mógł stanąć obok mistrzów.
— Ale nareszcie pan się zjawiłeś, choć w złej chwili dla nas. Ojciec, który, jestem pewna, byłby szczęśliwy gdyby w czemkolwiek mógł panu dopomóc, popadł w niełaskę i wyjechał przed trzema dniami.
Gilbert uśmiechnął się.
— Pani baronowo — wyrzekł z lekkim ukłonem — właśnie przed sześciu dniami, z rozkazu pana barona de Necker, wtrącony zostałem do Bastylji.
Teraz się zarumieniła pani de Stael.
— Doprawdy? opowiada mi pan coś, co mnie bardzo dziwi. Pan w Bastylji?...
— Tak, pani, ja!...
— Cóżeś pan uczynił?
— Dopiero ci, którzy mnie wtrącili do więzienia, mogliby to powiedzieć.
— Ale pan z więzienia wyszedłeś?...
— Przecież niema już Bastylji.
— Jakto, niema Bastylji?... — podchwyciła pani de Stael z udanem zdziwieniem.
— Czy pani nie słyszała huku armat?...
— Tak, słyszałam, ale tylko armaty.
— O!... pozwól pani sobie powiedzieć, że to niepodobna, ażeby pani de Stael, córka pana de Necker, nie wiedziała w tej chwili, że Bastylja zdobyta została przez lud.
— Zapewniam pana — odpowiedziała baronowa z zakłopotaniem — że zdala jestem od wszystkich spraw od czasu odjazdu ojca, i że dnie spędzam tylko na opłakiwaniu jego nieobecności.
— Pani... pani!... — odrzekł Gilbert, kiwając głową. — Kurjerzy rządowi zbyt przyzwyczajeni są do drogi, prowadzącej do zamku Saint-Quen, ażeby choć jeden kwadrans nie przyniósł wiadomości o tem, że się Bastylja poddała.
Baronowa widziała, że niepodobna jej było odpowiadać bez widocznego kłamstwa. Kłamstwo zaś było dla niej wstrętnem, więc zmieniła przedmiot rozmowy.
— I czemu mam zawdzięczać zaszczyt pańskich odwiedzin? — spytała.
— Pragnąłem mieć zaszczyt pomówienia z panem de Necker.
— Ależ panu wiadomo, że ojca niema już we Francji.
— A mnie się, powiadam pani, wydawało, tak nadzwyczajne, że pan de Necker się oddalił, tak niepolitycznie, iż usunął się od wypadków...
— Że...
— Że liczyłem na panią, przyznaję, iż pani mi wskaże miejsce, gdzie mógłbym go znaleść.
— Znajdzie go pan w Brukseli.
Gilbert zatrzymał na baronowej swe spojrzenie badawcze.
— Dziękuję pani — rzekł, kłaniając się, — pojadę nie do Brukseli, mam mu bowiem do powiedzenia bardzo wiele niezwykle ważnych rzeczy. Muszę więc tylko poprzestać na zaszczycie złożenia pani odwiedzin i przeprosić panią za ambaras, jaki jej sprawiłem. Żegnam panią.
Baronowa go zatrzymała.
— Pan mnie przestraszasz — podchwyciła — winieneś mi pan objaśnienie tego wszystkiego, winieneś mnie uspokoić.
— Niestety!... pani.... — odpowiedział Gilbert — mam w tej chwili tyle własnych interesów do załatwienia, że niepodobna mi myśleć o sprawach cudzych, chodzi tu o moje życie i honor, jakby szło o honor i życie pana de Necker, gdyby mógł skorzystać natychmiast ze słów, które, mu dopiero powiem za dwadzieścia godzin.
— Pozwól pan, ażebym sobie przypomniała, o czem zbyt długo nie pamiętałam, że o takich rzeczach nie należy rozprawiać pod gołem niebem, w parku, dostępnym dla uszu wszystkich.
— Jestem u pani — odrzekł Gilbert — i pozwól pani zrobić uwagę, że pani wybrała to miejsce do rozmowy.
— Ale wszystko, co pani chce, uczynię. Jestem na pani rozkazy.
— Uczynisz mi pan łaskę, kończąc tę rozmowę w mym gabinecie.
— O!... — pomyślał Gilbert — gdybym tylko sobie nic nie robił z jej zakłopotania, spytałbym ją, czy ten gabinet jest w Brukseli?...
O nic jednak nie wypytując, udał się za baronową, która teraz podążała bardzo prędko w stronę zamku.
Przed domem stał ten sam lokaj, który przyjął Gilberta.
Pani de Stael skinęła na niego i sama otwierając drzwi, wprowadziła Gilberta do gabinetu, ślicznego zakątka, zresztą raczej męskiego, niż kobiecego, skąd drzwi i dwa okna wychodziły na ogródek, niedostępny nietylko dla osób obcych, ale nawet dla cudzych spojrzeń.
Tu pani de Stael drzwi zamknęła za sobą i, zwracając się do Gilberta, rzekła:
— Panie, zaklinam pana na poczucie ludzkości, powiedz mi, jaka tajemnica, użyteczna dla mego ojca, sprowadza cię do Saint-Quen.
— Pani — odrzekł Gilbert — gdyby ojciec pani mógł mnie tutaj usłyszeć, gdyby mógł wiedzieć, że jestem człowiekiem, który przysłał królowi memorjały potajemne, zatytułowane: „O stanie myśli i postępu“, pewny jestem, że pan de Necker natychmiast stanąłby przede mną i powiedziałby: Czego chcesz ode mnie, doktorze Gilbert, mów, słucham cię.
Gilbert nie dokończył tych słów, gdy drzwi ukryte pod tapetą z malowidłem Vannoo otworzyły się bez szmeru, i baron de Necker ukazał się z uśmiechem na progu małych, kręcących się schodów, oświetlonych z góry padającem światłem lampy.
Wtedy baronowa de Stael ukłoniła się Gilbertowi i, pocałowawszy ojca w czoło, sama udała się tą drogą, którą tylko co przybył, zamknęła tapetę i znikła.
Necker przystąpił do Gilberta i podał mu rękę, mówiąc:
— Oto mnie masz, panie Gilbercie, czego ode mnie chcesz?... Słucham pana?...
Obaj usiedli na krzesłach.
— Panie baronie — odezwał się Gilbert — słyszałeś pan tylko co tajemnicę, objaśniającą panu wszystkie moje myśli. To ja przed czterema laty nadesłałem królowi memorjał o położeniu ogólnem Europy, to ja również ze Stanów Zjednoczonych dostarczałem mu różnych memorjałów we wszelkich sprawach administracji wewnętrznej, będących na dobie we Francji.
— Najjaśniejszy Pan — odpowiedział pan de Necker — przyjmował te memorjały z wielkim podziwem i z głęboką trwogą.
— Tak, ponieważ głosiły prawdę. A prawdę słyszeć, to straszne, nieprawdaż? i dziś, gdy stało się faktem, przedstawia się jeszcze straszniej!...
— Tak, masz pan słuszność — odrzekł pan de Necker.
— I król dawał panu te memorjały do czytania?... — zapytał Gilbert.
— Nie wszystkie, tylko dwa, jeden o finansach, w którym pan z małą różnicą byłeś takiego zdania, jak i ja, co mi bardzo pochlebiło.
— To jeszcze nie wszystko, w jednym z nich zapowiadałem mu wszystkie zdarzenia faktyczne, które się spełniły.
— O!
— Tak.
— A jakie, proszę pana?
— Między innemi dwa, a mianowicie, że wobec pewnych zobowiązań przyjętych, będzie zmuszony pana usunąć.
— Przepowiedziałeś pan królowi moją niełaskę?
— Najzupełniej.
— Dobrze, a co jeszcze drugiego?
— Zdobycie Bastylji.
— Pan przepowiedziałeś zdobycie Bastylji.
— Panie baronie, Bastylja była nietylko więzieniem królewskiem, ale co więcej symbolem tyranji. Wolność zaczęła od zniszczenia tego symbolu a rewolucja dokona reszty.
— Czyś pan obliczył doniosłość słów, które wypowiadasz?
— Naturalnie.
— I nie lękasz się pan wygłaszać takich teoryj.
— Czego mam się obawiać?
— Ażeby ci się nie przytrafiło nieszczęście.
— Panie de Necker — odrzekł Gilbert z uśmiechem — kiedy kto wychodzi z Bastylji, nie lęka się już niczego.
— Wychodzisz pan z Bastylji?
— Dziś właśnie.
— A za co pan byłeś w Bastylji?
— To ja pana o to pytam.
— Mnie?
— Tak, pana.
— A dlaczegóż mnie?
— Bo to pan mnie tam wtrąciłeś.
— Ja pana wtrąciłem do Bastylji?
— Przed sześciu dniami; nie jest to tak dawno i powinienbyś pan pamiętać.
— To niepodobna.
— Czy poznałby pan swój podpis?
I Gilbert pokazał byłemu ministrowi kartę, wydartą z regestru Bastylji, z dołączonym rozkazem uwięzienia.
— Tak, rzeczywiście — odrzekł Necker — to rozkaz uwięzienia. Wiadomo panu, że podpisywałem ich jak najmniej, a jednak to najmniej wynosiło około czterech tysięcy rocznie. Zresztą zauważyłem, że w chwili mej dymisji dano do podpisania kilka blankietów niewypełnionych. Wielce żałuję, że i pański musiał być pomiędzy nimi.
— Więc żadną miarą nie mogę panu przypisać mego uwięzienia?
— Ależ... bez żadnej wątpliwości.
— Pojmujesz jednak, panie baronie, moją ciekawość — rzekł Gilbert z uśmiechem — muszę się dowiedzieć, komu mam do zawdzięczenia pozbawienie mnie wolności. Racz mi więc pan powiedzieć.
— O! nic łatwiejszego. Listów do mnie nigdy nie zostawiałem w ministerjum, lecz dla ostrożności, zawsze przynosiłem do siebie tutaj. Listy z tego miesiąca są w szufladzie B tego biurka, poszukajmy w paczce litery G...
Necker otworzył szufladę, przerzucił ogromną paczkę, mogącą się składać z pięciuset czy sześciuset listów.
— Chowam tylko listy, któremi mogę się uwolnić od osobistej odpowiedzialności — objaśnił minister. — Gdy zarządzam aresztowanie, robię tem sobie nieprzyjaciela.
Muszę więc mieć czem się zasłonić. Zobaczymy G... G..., to tu. Tak, Gilbert. To, co padło na ciebie, kochany panie, pochodzi z domu królowej.
— O! z domu królowej?
— Tak, prośba o rozkaz aresztowania niejakiego Gilberta. Bez zajęcia. Oczy czarne, włosy czarne. Następuje rysopis. Jedzie z Hawru do Paryża — i wszystko. Więc tym Gilbertem to pan byłeś?
— Tak, to ja. Czy może mi pan dać ten list?
— Nie, ale mogę panu powiedzieć, kto go podpisał.
— Proszę.
— Hrabina de Charny.
— Hrabina de Charny — powtórzył Gilbert — nie znam jej i nic jej nie zrobiłem.
I podniósł zwolna głowę, jakby szukając we wspomnieniach.
— Jest jeszcze mały przypisek, bez podpisu, ale pismo to dobrze mi znane. Patrz pan.
Gilbert nachylił się i przeczytał na marginesie listu:
„Uczyń pan natychmiast, o co cię prosi hrabina de Charny“.
— To dziwne — odparł Gilbert. — Że królowa tego się domaga, to rozumiem, w memorjale bowiem moim była mowa o niej i o Polignakach. Ale ta pani de Charny?
— Nie znasz pan jej?
— Chyba, że to przybrane nazwisko. Zresztą, nic dziwnego; pojmujesz pan dobrze, iż znakomitości wersalskie są mi całkiem nieznane. Od piętnastu lat nie mieszkam we Francji; dwa razy tylko do niej zaglądałem przez ten czas, a za drugim razem opuściłem ją temu już lat cztery. Któż to, proszę pana, jest ta hrabina de Charny?
— Przyjaciółka, powiernica królowej; wielce uwielbiana żona hrabiego de Charny, piękność i cnota zarazem, słowem istne cudo.
— No! to ja nie znam tego cuda.
— Jeżeli tak, kochany doktorze, to trzeba przypuścić, że stałeś się pan igraszką jakiejś intrygi politycznej. Wszak wspominałeś pan o hrabi Cagliostrze?
— Tak.
— Znałeś go pan?
— Przyjacielem był moim, więcej niż przyjacielem, był moim mistrzem i moim wybawcą.
— No! to albo Austrja, albo Rzym zażądały pańskiego uwięzienia. Pisałeś pan broszury?
— Tak, niestety!
— Właśnie wszystkie te drobne zemsty zbliżają się do królowej, jak igła do bieguna, jak żelazo do magnesu. Musiano przeciw panu spiskować i kazano pana śledzić. Królowa poleciła pani de Charny podpisać ten list, ażeby odwrócić podejrzenie, i oto w tem cała tajemnica.
Gilbert zamyślił się na chwilę.
Ta chwila namysłu przypomniała mu szkatułkę, którą skradziono Billotowi, a która nie mogła obchodzić ani królowej, ani Austrji, ani Rzymu. Wspomnienie to zwróciło go na dobry trop.
— Nie — odezwał się — to nie może tak być, to musi być coś innego: ale, mniejsza, przejdźmy do czego innego.
— Do czego?
— Do pana!
— Do mnie? Co pan masz do powiedzenia o mnie?
— To, co pan wie tak dobrze, jak i wszyscy, że za trzy dni będzie pan przywrócony do swych obowiązków, i że wtedy będziesz pan rządził Francją tak samowolnie, jak zechcesz.
— Tak pan sądzisz? — zagadnął Necker z uśmiechem.
— I pan również, ponieważ nie pojechałeś do Brukseli.
— Tak, ale jaki stąd rezultat? — rzekł Necker — bo musimy pomyśleć o rezultacie.
— Rzecz to prosta. Francuzi pana uwielbiają. Teraz pana ubóstwiają. Królowa zazdrości, że jesteś pan uwielbiany; król będzie zaś podrażniony, widząc, że cię ubóstwiają, zechce być popularny pańskim kosztem, czego pan znowu nie ścierpisz. Wtedy pan staniesz się niepopularny. Lud, kochany panie de Necker, to lud zgłodniały, który liże tylko tę rękę, która go żywi, bez względu na to, czyja to troska.
— Cóż potem?
— Potem pójdziesz pan w zapomnienie.
— Ja mam być zapomniany?
— Tak, niestety!
— A przez co mnie zapomną?
— Sprawią to wypadki.
— Słowo honoru! mówisz pan jak prorok.
— Na nieszczęście, jestem nim trochę.
— Więc cóż się stanie potem?
— O! co się stanie, przepowiedzieć nie tak trudno, bo to, co się stanie, w zarodku już kiełkuje w Zgromadzeniu Narodowem. Nagle zerwie się i wystąpi partja, która jeszcze śpi; mylę się, która nie śpi, ale się jeszcze kryje. Partja ta ma za wodza zasadę, a za broń myśl.
— Rozumiem. Mówisz pan o stronnictwie orleańskiem.
— Nie! O tamtem byłbym powiedział, że miało za wodza człowieka, a za broń popularność. Mówię panu o stronnictwie, którego miano nie było nawet jeszcze wyrzeczone. O stronnictwie republikańskiem.
— O stronnictwie republikańskiem? E! Cóż znowu!
— Nie wierzy pan w nie?
— To mrzonka!
— Tak, to mrzonka z paszczęką ognistą, która pożre was wszystkich.
— No, to zostanę republikaninem, już nawet nim jestem.
— Republikaninem genewskim, o tak.
— Zdaje mi się, że republikanin jest zawsze republikaninem.
— W tem cała omyłka, panie baronie; republikanie nasi nie będą podobni do republikanów z innych krajów. Republikanie nasi będą musieli przedewszystkiem pożreć teraźniejszość, potem arystokrację, potem władzę królewską; pójdziesz pan z republikanami, ale oni dojdą bez pana; bo pan nie zechcesz tam się znaleźć, dokąd oni zajdą. Nie, panie baronie, mylisz się pan, nie jesteś pan republikaninem.
— O! jeżeli tak pan rozumiesz republikanizm, to nie; wolę króla.
— I ja także — rzekł Gilbert — i wszyscy w tej chwili wolą go tak, jak my. Gdybym to, co mówię, powiedział umysłowi mniej szerokiemu, niż pański, zakrakanoby mnie z pewnością; ale pan niech wierzy w to, co mówię, panie baronie.
— I owszem, rad byłbym, gdyby było w tem jakie prawdopodobieństwo, ale...
— Czy pan zna stowarzyszenia potajemne?
— Wiele o nich słyszałem.
— I wierzy pan w nie?
— Wierzę w ich istnienie; ale nie wierzę, ażeby były tak rozpowszechnione.
— Czy pana łączą z którem stosunki?
— Nie.
— To może pan choć należysz do jakiej loży masońskiej?
— Nie.
— A ja, panie ministrze, należę.
— I bierzesz pan udział w jednem z tych stowarzyszeń?
— O! we wszystkich. Panie ministrze, strzeż się, to olbrzymia sieć, która okrywa prawie wszystkie trony. To niewidzialny sztylet, grożący monarchjom. Jest nas trzy miljony braci, rozproszeni jesteśmy w różnych krajach, pośród wszystkich warstw społecznych. Mamy przyjaciół wśród ludu, między mieszczaństwem, szlachtą, książętami a nawet panującymi. Strzeż się, panie de Necker, książę, przy którym będziesz mówił, może być stowarzyszony. Życie pańskie do pana nie należy. Wszystko to zależy od niewidzialnej potęgi, z którą nie sposób walczyć, bo jej nie znasz, a ona cię może zgubić, bo pana zna. Otóż te trzy miljony ludzi, którzy już, widzisz pan, stworzyli rzeczpospolitę amerykańską, te trzy miljony ludzi spróbuje stworzyć rzeczpospolitę francuską.
— O! — odparł Necker — ich rzeczpospolita Stanów Zjednoczonych nie przestrasza mnie nazbyt, zgadzam się chętnie na taki program.
— Tak. Ale nas od Ameryki dzieli przepaść. Ameryka jest krainą nową, bez przesądów, bez przywilejów, bez władzy królewskiej, ziemię ma płodną, grunta żyzne, lasy dziewicze; Ameryka położona jest między morzem, które jest odpływem dla jej handlu, i samotność, która jest ochroną dla jej ludności, gdy Francja! spojrzyj pan, ile rzeczy trzeba zniszczyć we Francji, ażeby ją uczynić podobną do Ameryki!
— Do czegóż pan z tem wszystkiem zmierzasz?
— Zmierzam tam, dokąd idziemy w najopłakańszy sposób. Ale chciałbym tam dojść bez wstrząśnień, stawiając króla na czele ruchu.
— Jako sztandar?
— Nie, jako pancerz!
— Pancerz! — podchwycił Necker z uśmiechem — to nie znasz pan króla, skoro chcesz, ażeby taką rolę odegrał?
— O! znam go! Tak, mój Boże, wiem dobrze, iż to taki człowiek, jakich widziałem tysiące na czele małych okręgów w Ameryce, poczciwy człowiek, bez majestatu należytego, bez oporu, bez inicjatywy, nieprawdaż. Ale przez sam już swój tytuł uświęcony jest on szańcem przeciw ludziom, o których tylko co panu mówiłem, a jakkolwiek słaby to szaniec, zawsze lepszy, niż żaden.
Pamiętam, jak podczas wojen naszych, z plemionami dzikiem! w Ameryce północnej przepędzaliśmy całe noce za kępą trzciny wodnej, gdy nieprzyjaciel, znajdujący się po drugiej stronie rzeki, do nas strzelał. Cóż znaczy trzcina, nieprawdaż? A jednak przyznaję się panu baronowi, że serce moje biło spokojniej poza temi łodygami zielonemi, które kula zrywała jak nici, niż gdybym był wtedy na otwartem polu. Otóż król jest dla mnie taką trzciną. Pozwala mi widzieć nieprzyjaciela, a nieprzyjacielowi przeszkadza mnie widzieć. Oto dlaczego, będąc republikaninem w New-Yorku lub w Filadelfji, jestem rojalistą we Francji. Tam nasz dyktator nazywa się Waszyngton. Tu, Bóg wie, jak się będzie nazywał. Sztylet lub rusztowanie.
— Widzisz pan rzeczy w kolorze krwi! doktorze!
— Widziałbyś je pan w takim samym kolorze, gdybyś pan tak jak ja, znalazł się dzisiaj na placu Greve.
— Tak, to prawda; mówiono mi, że tam zabijano.
— Widzi pan, lud jest piękną rzeczą... ale kiedy jest piękny!... O! burze ludzkie! — zawołał Gilbert — jak daleko pozostawiacie za sobą burze nieba!
Necker był zamyślony.
— Czemu, doktorze, nie mam cię przy sobie! — rzekł — byłbyś mi w potrzebie dzielnym doradcą.
— Przy panu, baronie, nie byłbym panu tak użyteczny, a szczególniej tak użyteczny dla Francji, niż tam, dokąd mam ochotę pójść.
— A dokąd chcesz pan iść?
— Posłuchaj mnie pan: przy samym tronie znajduje się wielki wróg tronu, przy królu wielki wróg króla; to królowa. Nieszczęsna kobieta zapomina, że jest córką Marji-Teresy, a raczej pamięta o tem, lecz tylko w przystępie dumy, i sądzi, że ratuje króla, gdy ona go gubi, gdy gubi władzę królewską. Otóż my, którzy kochamy króla, którzy kochamy Francję, powinniśmy się porozumieć dla scentralizowania tej potęgi, dla unicestwienia tego wpływu.
— To uczyń pan tak, jak mówiłem; zostań przy mnie i pomagaj.
— Jeżeli przy panu zostanę, będziemy mieli oba jeden i ten sam sposób działania: ja będę panem, a pan mną. Trzeba nam się rozłączyć, a wtedy podwójnie zaważymy, podwójny mieć będziemy wpływ.
— I do czego z tem wszystkiem dojdziemy.
— Może do opóźnienia katastrofy, lecz jej me zapobiegniemy, chociaż mogę panu przyrzec potężnego sprzymierzeńca, margrabiego de Lafayette.
— Margrabia de Lafayette jest przecie republikaninem.
— O tyle, o ile Lafayette może być republikaninem. Jeżeli mamy zejść na poziom Równości, wierzaj mi pan, wybieram Równość wielkich magnatów. Wolę Równość, która podnosi, od tej, która zniża.
— I pan ręczysz nam za Lafayetta?
— Dopóki żądać będę od niego tylko honoru, odwagi i poświęcenia.
— Czegóż pan obecnie sobie życzysz?
— Listu, któryby mi otworzył wstęp do Tego Królewskiej Mości, Ludwika XVI.
— Człowiek takiej zasługi, jak pan, nie potrzebuje listu polecającego, przychodzi sam.
Nie, byłoby mi właśnie na rękę uchodzić za stronnika pańskiego i w projektach moich zależy mi, ażebym był przedstawiony przez pana.
— A jaki pan masz plan?
— Zostać jednym z lekarzy królewskich.
— O! nic łatwiejszego. Ale królowa?
— Kiedy już będę przy królu, dam sobie z nią radę.
— A jeżeli będzie pana prześladowała?
— To w króla wpoję także silną wolę.
— Wolę w króla? byłbyś pan więcej, niż człowiekiem, gdybyś zdołał to uczynić!
— Kto kieruje ciałem, jest niedołęgą wielkim, jeżeli nie może z czasem kierować i duszą.
— Czy nie uważasz pan jednak, iż może ci zaszkodzić do zostania lekarzem króla ta okoliczność, że siedziałeś w Bastylji.
— Przeciwnie, to bardziej mi jeszcze dopomoże. Jak pan sądzisz, alboż nie byłem prześladowany za zbrodnie filozoficzne?
— Tego się też obawiam.
— To król się tem zrehabilituje, król zyska sobie popularność, biorąc za lekarza ucznia Rousseau, stronnika nowych idei, więźnia, wychodzącego z Bastylji. Skoro tylko pan się z nim zobaczysz, niech pan zwróci jego uwagę na te względy.
— Pan zawsze masz słuszność; więc gdy pan będziesz przy królu, mogę na pana liczyć?
— Jak najzupełniej, dopóki pan pozostaniesz przy tym kierunku politycznym, który obierzemy.
— Cóż mi pan przyrzekasz?
— Ostrzec pana, kiedy będzie najstosowniejsza chwila podania się do dymisji.
Necker spojrzał na Gilberta, poczem głosem ponurym rzekł:
— Rzeczywiście, to największa przysługa, jaką przyjaciel wierny może wyświadczyć ministrowi, gdyż to przysługa ostatnia.
I usiadł przy stoliku, ażeby napisać do króla.
Tymczasem Gilbert raz jeszcze odczytywał list, mówiąc:
— Hrabina de Charny, kto to może być?
— Proszę — odezwał się Necker po chwili, podając Gilbertowi to, co napisał.
Gilbert wziął list i przeczytał.
Wasza Królewska Mość potrzebuje niezawodnie człowieka pewnego, z którym mógłby rozmawiać o interesach. Ostatnim moim podarunkiem, ostatnią przysługą przy opuszczaniu króla, jest dar, jaki Mu obecnie posyłam, w osobie doktora Gilbert. Pospieszam Waszej Królewskiej Mości oświadczyć, że doktór Gilbert jest nietylko jednym z najznakomitszych lekarzy na świecie, ale zarazem jest autorem memorjałów: „Admmistracja i Polityka które Waszą Królewską Mość tak żywo zainteresowały.
Necker nie położył daty na liście i podał go doktorowi Gilbertowi, zapieczętowany zwyczajną pieczątką.
— A teraz — dodał — jestem już w Brukseli, nieprawdaż?
— Tak, i to bardziej, niż kiedykolwiek. Zresztą jako nasz, będzie pan miał ode mnie wiadomość.
Baron znacząco zapukał w tapetę.
Zaraz też ukazała się pani de Stael; tym razem jednak, oprócz gałązki granatu, trzymała w ręku broszurę doktora Gilberta.
Pokazała mu jej tytuł, z pewną zalotnością.
Gilbert pożegnał barona de Necker i ucałował rękę baronowej, która go odprowadziła do wyjścia z gabinetu.
Widzenie się Gilberta z panią de Stael i z panem de Necker trwało prawie półtorej godziny.
Gilbert przyjechał do Paryża z powrotem o kwadrans na dziesiątą, kazał się zawieść odrazu na pocztę, najął konie i powóz, gdy Billot i Pitoux udali się aby odpocząć po tylu znużeniach, do małego zajazdu przy ulicy Thiroux, gdzie Billot stał zwykle, ile razy przyjeżdżał do Paryża.
Gilbert galopem podążył do Wersalu.
Późno już było, ale na to nie zważał Gilbert...
U ludzi takich jak on, ruch jest potrzebą. Może podróż jego będzie daremna. Ale wolał jechać napróżno, aniżeli spokojnie oczekiwać. Dla natur nerwowych, niepewność jest gorszą męczarnią, niż najstraszniejsza rzeczywistość.
Przyjechał o godzinie wpół do jedenastej, a zwykle o tej porze wszyscy wersalczycy, spali już głębokim snem. Ale tego wieczoru nikt nie spał w Wersalu. Zbyt silne otrzymano wstrząśnienie, nadeszłe tu z Paryża.
Straże francuskie, straże przyboczne, gromadki szwajcarów, snuły się po główniejszych ulicach, i rozmawiały z sobą, albo z obywatelami, do których miano zaufanie, albo znano ich przywiązanie do króla.
Bo Wersal był zawsze miastem, sympatyzującem z władzą królewską. Cześć dla monarchji, jeżeli nie dla monarchy, zaszczepiona jest w sercach jego mieszkańców.
Otóż, jak powiedzieliśmy, tej nocy, z dnia 14-go na 15-ty lipca, 1789 roku, cały Wersal był zaniepokojony i zaciekawiony, jak król francuski zachowa się względem tej zniewagi, wyrządzonej jego koronie, względem tego draśnięcia jego władzy.
Odpowiedział mu pan de Dreux:
Breze Mirabeau, uderzył władzę królewską w twarz.
Wzięciem Bastylji lud ugodził ją w serce.
Jednakowoż dla umysłów ciasnych, dla poglądów, niedaleko sięgających, kwestja mogła być prędko rozstrzygnięta. W oczach zwłaszcza wojskowych, przyzwyczajonych w rezultacie wypadków widzieć tylko triumf lub klęskę siły brutalnej, rzecz cała sprowadzała się jedynie do ataku na Paryż.
Trzydzieści tysięcy żołnierzy i dwadzieścia armat przedtem, wniwecz obrócą dumę i zaciekłość zwycięskich paryżan.
Nigdy władza królewska nie miała tyle do radzenia, każdy wypowiadał swą radę głośno i publicznie.
Gilbert zasięgnął języka w dwóch czy trzech z tych gromadek; poczem poznawszy stan umysłów, udał się wprost na zamek, którego strzegły liczne straże. Przeciw komu? Nie wiedziano wcale.
Pomimo tych wszystkich straży rozstawionych, Gilbert bez żadnej trudności przebył pierwsze dziedzińce i zaszedł aż do przedsionka, a nikt go nawet nie zapytał, dokąd idzie.
Dopiero w pierwszym salonie zatrzymał go gwardzista.
Gilbert wyjął z kieszeni list pana de Necker i pokazał podpis. Szlachcic przyjrzał się uważnie i rzekł:
— Rozkaz mam stanowczy nie wpuszczać nikogo do króla, ale ponieważ nie było przewidziane, że pan de Necker może kogoś od siebie przysłać, a zapewne przynosisz pan jaką doniosłą radę dla Jego Królewskiej Mości, wejdź pan, odpowiedzialność biorę na siebie.
Gilbert wszedł.
Król nie był w swym apartamencie, lecz w sali obrad, przyjmował właśnie deputację od gwardji narodowej, która żądała usunięcia wojsk, utworzenia straży mieszczańskiej i przybycia króla do Paryża.
Ludwik XVI wysłuchał tego wszystkiego zimno, poczem odpowiedział, że położenie potrzebowało się wyświetlić, że zresztą położenie to rozpatrzy wspólnie ze swoją radą.
Więc obradowano.
Deputaci czekali tymczasem w galerji, i na szkle matowem we drzwiach widzieli grę powiększonych cieni radców królewskich i groźne poruszanie się ich postaci.
Przy wpatrzeniu się w te widziadła odgadnąć mogli, że odpowiedź będzie niepomyślna.
Rzeczywiście król poprzestał na odpowiedzi, że zamianuje dowódców dla milicji mieszczańskiej i że rozkaże wojskom ustąpić z pola Marsowego. Co do obecności swojej w Paryżu, nie chciał wyświadczyć tej łaski zbuntowanemu miastu, dopóki się nie uspokoi zupełnie.
Deputacja prosiła, nalegała, zaklinała.
Król odpowiedział, że serce ma rozdarte, ale nic nie może poradzić.
I zadowolony z chwilowego triumfu, jakiego doznał z pozorami władzy, której już nie posiadał, król powrócił do siebie. Zastał Gilberta. Przy nim stał gwardzista.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał król.
Gwardzista zbliżył się do niego, a podczas, gdy usprawiedliwiał się Ludwikowi XVI z uchybienia rozkazu Gilbert, który od tylu lat nie widział króla, tego człowieka, którego od tylu lat nie widział króla, w chwili najsroższej burzy, mającej kraj ten nawiedzić. Gilbert przyglądał się ciekawie.
To ciało grube i krótkie, bez sprężystości i bez majestatu, ta głowa zniewieściała w kształtach i pozbawiona wszelkiego wyrazu, ta młodość, pobladła w zapasach z przedwczesną starością, ta walka nierówna potężnej materji z mierną inteligencją, której tylko duma ze stanowiska nadawała pewną wartość, wszystko to dla fizjognomisty, który studja prowadził z Lavaterem, dla magnetyzera, który czytał o przyszłości z Balsamem, dla filozofa, który marzył z Janem Jakóbem, dla podróżnika, wreszcie który przyjrzał się wszelkim rysom ludzkim, wszystko to znamionowało zwyrodnienie, wczesną ruinę.
Gilberta więc, gdy przyglądał się temu przykremu widokowi, przejął nie szacunek lecz smutek.
Król się do niego zbliżył.
— To pan — rzekł — przynosisz mi list od pana de Necker?
— Ja, Najjaśniejszy Panie.
— O! — zawołał król, jak gdyby powątpiewał — chodź pan prędko.
I wymówił te wyrazy głosem człowieka, krzyczącego w chwili tonięcia:
— Liny!
Gilbert podał list królowi.
Ludwik XVI natychmiast go pochwycił, przeczytał go pośpiesznie, poczem ruchem ręki, nie pozbawionym szlachetności w rozkazywaniu, skinął na gwardzistę i wyrzekł:
— Pozostaw nas, panie de Varicourt.
Gilbert został sam z królem.
Pokój oświetlała tylko jedna lampka; rzec możnaby, ze król chciał przyciemnić światło, ażeby na czole jego raczej znudzonem, niż strapionem, nie można było wyczytać wszystkich myśli, które się doń cisnęły.
— Panie — wyrzekł, wlepiając w Gilberta spojrzenie przenikliwsze i bardziej spostrzegawcze, niż możnaby się spodziewać — czy to prawda, że pan jesteś autorem memorjałów, które mnie tak uderzyły?...
— Ja, Najjaśniejszy Panie.
— Ile lat sobie liczysz?...
— Trzydzieści dwa, Najjaśniejszy Panie, ale nauka i nieszczęścia podwajają lata. Niech mnie Najjaśniejszy Pan traktuje jak starca.
— Dlaczego czekałeś pan tak długo, ażeby mi być przedstawiony?...
— Bo nie miałem potrzeby powiedzieć głośno Waszej Królewskiej Mości, co doń pisałem swobodniej i dogodniej.
Ludwik XVI się zastanowił.
— Innych powodów pan nie miałeś? — rzekł podejrzliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Jednakże, jeżeli się nie mylę, pewne drobiazgi powinny były pana uprzedzić o mej dla ciebie życzliwości.
— Wasza Królewska Mość ma na myśli to niby widzenie się, o jakie ośmieliłem się prosić króla. Gdy po nadesłaniu mu pierwszego memorjału, pięć lat temu, błagałem o postawienie światła przy rogatce w obozie o godzinie ósmej wieczorem, na znak, że Wasza Królewska Mość czytał mą pracę.
— I cóż?... — wyrzekł kroi zadowolony.
— I w oznaczonym dniu, w oznaczonej godzinie światło pokazało się rzeczywiście tam, gdzie prosiłem.
— I cóż dalej?...
— Potem widziałem, jak się podniosło i opuściło po trzykroć.
— Potem.
— Potem wyczytałem te słowa w „Gazecie“:
„Ten, którego światło wezwało trzykrotnie, może się stawić u tego, który migotał światłem, a będzie wynagrodzony“.
— Tak, istotnie, tak — brzmiała odpowiedź — odrzekł król.
— Oto autentyczny dokument — podchwycił Gilbert, wyciągając z kieszeni gazetę, w której słowa, przez niego przypomniane, ogłoszone były przed pięcioma laty.
— Dobrze, bardzo dobrze — powiedział król. — Spodziewałem się pana oddawna. Zjawiasz się w chwili, kiedy przestałem już pana oczekiwać. Witaj mi, bo przybywasz, jak dzielni żołnierze w chwili walki.
Poczem, jeszcze uważniej przyglądając się Gilbertowi, dodał:
— Wiesz, pan, że dla króla to nie jest rzeczą zwykłą nieobecność człowieka, któremu powiedziano: „przyjdź po nagrodę“, a on nie przychodzi.
Gilbert uśmiechnął się.
— No — rozpoczął Ludwik XVI — dlaczegoś pan nie przyszedł?
— Bo na żadną nagrodę nie zasługiwałem, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto?...
— Jestem francuzem, kocham Francję, dbam o jej pomyślność i jednoczę mą osobę z trzydziestoma ludźmi, mymi współobywatelami, pracowałem więc dla siebie, pracując dla nich. Za samolubstwo nie nagradza się, Najjaśniejszy Panie!...
— To paradoks, mój panie, inny miałeś powód!...
Gilbert nic nie odpowiedział.
— Mów pan, ja tego pragnę.
— Może Najjaśniejszy Pan trafnie odgadł.
— A może to taki był powód?... — zapytał król niespokojnie — położenie wydawało się panu poważne, więc trzymałeś się na ustroniu, czekając...
— Aż się stanie jeszcze poważniejsze... Tak, Wasza Królewska Mość odgadła.
— Lubię otwartość — rzekł król, nie mogąc ukryć niepokoju, natury bowiem był nieśmiałej i mieszał się łatwo.
— A zatem — mówił dalej Ludwik XVI — przepowiadałeś królowi ruinę i lękałeś się stać zablisko przy gruzach.
— Nie, Najjaśniejszy Panie!... — bo właśnie, gdy ruina grozi widocznie, zbliżam się do niebezpieczeństwa.
— Tak, tak... tylko co rozstałeś się pan z Neckerem i mówisz tak, jak on: Niebezpieczeństwo!... tak, niebezpieczeństwo teraz zbliżać się zaczyna. A gdzie jest Necker?
— Bardzo niedaleko i, jak sądzę, gotów na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Tem lepiej, będę go potrzebował — rzekł król z westchnieniem — w polityce nie należy być uparty. To, co się wydaje dobre, może być złe, bo wogóle nawet kapryśny traf psuje, co jest dobre; plany mogły być dobre, a jednak następuje zawód.
Król znowu westchnął, Gilbert przybył mu na pomoc.
— Najjaśniejszy Pan — odezwał się — rozumuje zachwycająco, — ale obecnie najlepiej będzie patrzeć jaśniej w przyszłość, niż dotąd.
Król podniósł głowę i widać było, jak brwi jego zlekka się zmarszczyły.
— Przebacz Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — jestem lekarzem. Kiedy cierpienie wielkie, działam doraźnie.
— Czy znajdujesz pan wielką doniosłość dzisiejszych rozruchów?...
— To nie rozruchy, Najjaśniejszy Panie, to rewolucja!...
— I chcesz pan, ażebym się układał z burzycielami, z mordercami?... Boć przecie Bastylję wzięli siłą; to fakt rokoszu. Zabili de Launay‘a, de Losme‘a i de Flessella... to fakt morderstwa.
— Chciałbym, ażeby Wasza Królewska Mość odróżniła jednych od drugich. Ci, którzy zdobyli Bastylję, to bohaterzy; ci, którzy zamordowali panów Flessella, Losme‘a i de Lalnay‘a, to zabójcy.
Król zlekka się zaczerwienił, lecz prawie natychmiast rumieniec ten znikł, a na czoło wystąpiło kilka kropel potu.
— Masz pan słuszność. Jesteś pan lekarzem, a raczej chirurgiem, bo tniesz do żywego. Ale wróćmy do pana. Nazywasz się doktór Gilbert, nieprawdaż?... a przynajmniej memorjały twoje podznaczone są takiem nazwiskiem.
— Wielkie to dla mnie szczęście, że Wasza Królewska Mość ma tak dobrą pamięć, chociaż, co prawda, nie powinienem być z tego dumny.
— Jakto?...
— Nazwisko moje musiało być niedawno wyrzeczone wobec Waszej Królewskiej Mości.
— Nie rozumiem.
— Przed sześciu dniami byłem aresztowany i zamknięty w Bastylji. Słyszałem coś, iż żadne znaczniejsze aresztowanie nie może nastąpić bez wiedzy króla.
— Pan byłeś w Bastylji?... — wyrzekł król, szeroko otwierając oczy.
— Oto moja rubryka w wykazie więziennym. Uwięziony zostałem, jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, przed sześciu dniami z rozkazu króla, a dziś o godzinie trzeciej wydostałem się na wolność z łaski ludu...
— Dzisiaj?...
— Tak, Najjaśniejszy Pan słyszał głos armaty?...
— Naturalnie.
— Ta armata otwierała mi drzwi więzienia.
— O!... — wyszeptał król — powiedziałbym, że się z tego cieszę, gdyby owa armata nie strzelała do Bastylji i zarazem do władzy królewskiej.
— O!... Najjaśniejszy Panie, nie chciej, aby więzienie było godłem władzy. Powiedz raczej Najjaśniejszy Panie, żeś zadowolony, że Bastylja została zdobyta, bo odtąd w imieniu króla, bez jego wiedzy, popełniać już nie będą takiej niesprawiedliwości, jakiej ja stałem się ofiarą.
— Ależ musiał być przecie jakiś powód pańskiego aresztowania.
— Nie było wcale powodu, o ile wiem; aresztowano mnie przy powrocie do Francji i wtrącono do więzienia, oto wszystko.
— Doprawdy — podchwycił Ludwik XVI łagodnie — czy to nie samolubnie ze strony pańskiej, że przychodzisz pan, ażeby mówić mi o sobie, kiedy ja tak potrzebuję, ażeby mówiono o mnie?...
— Najjaśniejszy Panie!... pragnę, ażeby Wasza Królewska Mość powiedziała mi tylko jeszcze słowo...
— Jakie słowo?...
— Tak lub nie. Czy Wasza Królewska Mość miała jaki udział w aresztowaniu mojem?...
— Nie wiedziałem nawet, żeś pan powrócił do Francji.
— Odpowiedź ta, Najjaśniejszy Panie, uszczęśliwia mnie; mogę więc głośno oświadczyć, że jeżeli Wasza Królewska Mość czyni źle, to tylko dlatego, że inni nadużywają tej władzy, a tym, którzyby powątpiewali, że tak jest, siebie podam za przykład.
Król uśmiechnął się.
— Dobrze — rzekł — kładziesz balsam na ranę.
— O!... Najjaśniejszy Panie, będę podawał balsam pełnemi rękoma, i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, wyleczę tę ranę, ręczę za to.
— Czy pozwolę, ależ naturalnie.
— Lecz Wasza Królewska Mość musi mieć w tem silne postanowienie.
— Będę je miał.
— Zanim Wasza Królewska Mość zobowiążesz się — rzekł Gilbert — proszę odczytać ten wiersz napisany na marginesie mojej rubryki, wydartej z więziennego rejestru...
— Jaki wiersz?... — zapytał król niespokojnie.
Gilbert podał kartę królowi.
Król przeczytał:
„Na żądanie królowej“.
— Królowej!... — wyrzekł — czybyś pan ściągnął na siebie niełaskę królowej?...
— Najjaśniejszy Panie, jestem pewny, że Jej Królewska Mość wcale mnie nie zna!...
— Lecz musiałeś pan przecie coś zawinić; nie siedzi się w Bastylji za nic.
— A jednak i tak bywa, przecież ja stamtąd wychodzę.
— Wszak pan Necker przysyła pana do mnie, a rozkaz uwięzienia podpisany jest przez niego.
— Rzeczywiście.
— To tłumaczy już wszystko jaśniej. Przypomnij sobie cale swe życie, może znajdziesz w niem jaki fakt, o którym nawet już zapomniałeś?...
— Przypomnieć sobie mam życie swe ubiegłe. O!... Najjaśniejszy Panie, i owszem, a nawet uczynię to głośno; niech Wasza Królewska Mość będzie spokojny, nie potrwa to długo. Od roku szesnastego życia pracowałem bez przerwy, byłem uczniem Jana Jakóba, towarzyszem Balsama, przyjacielem Lafayetfa i Waszyngtona i nic nigdy nie miałem sobie do zarzucenia. Od czasu, gdym opuścił Francję, żadnej nie popełniłem winy, nie skrzywdziłem nikogo. Kiedy nabyta wiedza pozwoliła mi pielęgnować rannych lub chorych, myślałem zawsze, że z każdej myśli, z każdego ruchu winienem zdać rachunek przed Bogiem. Ponieważ Bóg powierzył mi ratowanie istot ludzkich, a więc jako obrońca, przelewałem krew, ale tylko dla ludzkości, gotów będąc własną oddać dla ocalenia chorego, jako lekarz, zawsze byłem pocieszycielem, a nieraz dobroczyńcą. Tak upłynęło piętnaście lat. Bóg pobłogosławił mym staraniom. Większa część tych chorych, których leczyłem, przyszła do zdrowia i wszyscy całowali mi ręce. Tych, którzy umarli, sam Pan Bóg na to skazał. Nie, powiadam Najjaśniejszemu Panu, od piętnastu lat jak opuściłem Francję, nie mam sobie nic do wyrzucenia.
— W Ameryce, miałeś pan stosunki z nowatorami i w pismach swych szerzyłeś ich zasady?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i to prawda, że zapomniałem, jaką z tego tytułu jednałem sobie wdzięczność królów i ludzi.
Król zamilkł.
— Najjaśniejszy Panie — mówił dalej Gilbert — teraz życie moje jest znane Waszej Królewskiej Mości; nie obraziłem, ani nie dotknąłem nikogo. Ani żebraka, ani królowej, i dlatego przychodzę zapytać Waszą Królewską Mość, za co mnie ukarano?
— Pomówię o tem z królową, panie Gilbercie; sądzisz pan więc, że rozkaz aresztowania pochodzi wprost od królowej?
— Tego nie mówię, Najjaśniejszy Panie; sądzę nawet ze królowa tylko podznaczyła.
— A! widzisz pan! — rzekł Ludwik uradowany.
— Tak; ale wiadomo Najjaśniejszemu Panu, że kiedy królowa podznacza rozkaz, to tem samem rozkazuje.
— A kto właściwie żąda? Zobaczymy!
— Tak, niech Najjaśniejszy Pan zobaczy — odrzekł Gilbert.
I podał królowi papier.
— Hrabina de Charny — zawołał król — jakto, ona kazała pana aresztować; cóżeś pan uczynił tej biednej hrabinie de Charny?
— Dziś zrana, po raz pierwszy dopiero, usłyszałem nazwisko tej damy.
Ludwik ręką powiódł po czole.
— Charny — wyszeptał — sama łagodność, cnota, a nawet skromność.
— Okazuje się, Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z szacunkiem — żem został wsadzony do Bastylji, na żądanie trzech cnót teologicznych.
— O! muszę to wyświetlić — zawołał król, zadzwonił.
Zaraz się ukazał lokaj.
— Niechaj zobaczą, czy hrabina de Charny jest u królowej — rozkazał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział lokaj — pani hrabina tylko co przechodziła przez galerję i zapewne wsiada do powozu.
— Pobiegnij za nią — rzekł Ludwik — i poproś, ażeby przybyła do mego gabinetu, dla bardzo ważnej sprawy.
Poczem, zwracając się do Gilberta, zapytał:
— Czy tego pan sobie życzyłeś? — zapytał.
Gilbert, spodziewając się przyjścia pani de Charny, stanął we framudze okna. Król zaś chodził wzdłuż i wszerz po sali, myśląc to o sprawach bliższych, to o natarczywości Gilberta, którego wpływ szeroki mimowolnie odczuwał na sobie, i to nawet w chwili, kiedy go nic nie powinno było obchodzić poza wiadomościami z Paryża.
Nagle drzwi od gabinetu otworzyły się; lokaj oznajmił hrabinę de Charny, a Gilbert, chociaż stał przy oknie, poza schodzącemi się firankami, zobaczył jednak kobietę, której suknia szeroka jedwabna, zaszeleściała na progu.
Król przystąpił krok ku niej.
— Mówiono mi, hrabino, że miałaś właśnie wyjechać?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, już miałam wsiadać do powozu, kiedy otrzymałam rozkaz Waszej Królewskiej.
Na ten głos dźwięczny i tak pewny, Gilbertowi straszliwie zaszumiało w uszach. Krew nagle mu nabiegła do policzków, tysiączne dreszcze wstrząsnęły ciałem.
Mimowolnie posunął się krok naprzód, w swojem schronieniu poza firankami.
— Ona! — wyszeptał — Andrea!...
— Pani — mówił dalej król, który tak, jak i hrabina, nie widziała wcale tego wzruszenia u Gilberta, ukrytego w cieniu prosiłem panią do siebie po objaśnienie.
— Gotowa jestem zadowolić Waszą Królewską Mość.
Król nachylił się w stronę Gilberta, jakby go chciał uprzedzić.
Ten zaś, pojmując, że nie nadeszła jeszcze chwila, kiedyby się mógł pokazać, cofnął się znów za firanki.
— Pani — podchwycił król — przed tygodniem czy ośmiu dniami, posłany był panu de Necker blankiet, do rozkazu uwięzienia...
Gilbert przez prawie niedostrzegalne rozchylenie się firanek, wlepił wzrok w Andreę.
Młoda kobieta była blada, rozgorączkowana, niespokojna i jakby się uginała pod jakimś niewidzialnym ciężarem.
— Wszak mnie rozumiesz, hrabino, nieprawdaż? — zapytał Ludwik XVI, widząc, że hrabina zwleka z odpowiedzią.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Więc pojmujesz pani, co chcę powiedzieć, i czy możesz dać mi odpowiedź na to pytanie?
— Muszę sobie przypomnieć — odrzekła Andrea.
— To pozwól pani, że dopomogę twej pamięci, hrabino. Blankiet ten z rozkazem uwięzienia sama wydałaś, a żądanie podznaczyła królowa...
Hrabina zamiast odpowiedzieć, coraz bardziej stawała się rozgorączkowaną.
— Ależ, odpowiedz mi pani? — odezwał się król, zaczynając się niecierpliwić.
— To prawda — odrzekła drgnąwszy, — to prawda, napisałam list, a Jej Królewska Mość go podznaczyła.
— To prawda, mówi pani? — zapytał Ludwik — jaką zbrodnię popełnił ten człowiek, przeciw któremu chciano użyć takiego środka?
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła Andrea, — nie mogę powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, jaką zbrodnię popełnił, ale mogę powiedzieć, że zbrodnia to bardzo wielka.
— O! pani mnie nie może tego wyjawić?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Mnie, królowi?
— Nie. Niech Wasza Królewska Mość wybaczy, ale nie mogę.
— To jemu samemu pani powiesz — wyrzekł król — bo, czego pani odmawiasz królowi Ludwikowi XVI, nie możesz pani odmówić doktorowi Gilbertowi.
— Doktorowi Gilbertowi! — zawołała Andrea. — Wielki Boże! Najjaśniejszy Panie! gdzież on jest?
Król usunął się w bok, ustępując miejsca Gilbertowi.
Firanki rozchyliły się i ukazał się doktór, prawie tak blady, jak Andrea.
— Oto on — wyrzekł Ludwik.
Na widok Gilberta hrabina się zachwiała. Nogi ugięły się pod nią. Pochyliła się w tył, jak kobieta mająca zemdleć, i tylko dzięki fotelowi, o który się wsparła, stała w postawie ponurej, zdrętwiałej.
— Pani! — powtórzył Gilbert, kłaniając się jej uniżenie — pozwól, że ponowię przed panią pytanie, jakie pani zadał Jego Królewska Mość?
Wargi Andrei się poruszyły, ale z ust nie wyszedł żaden dźwięk.
— Cóżem pani uczynił, że rozkaz pani wtrącił mnie do straszliwego więzienia?
Andrea na ten głos skoczyła, jakby jej serce pękło.
Poczem nagle, zwracając na Gilberta wzrok zimny, jak u węża, wyrzekła:
— Ja pana nie znam.
Ale kiedy wymawiała te wyrazy, Gilbert tak uporczywie na nią patrzył, taką nieprzezwyciężoną śmiałość nadał swym źrenicom, zapłonęły one takiemi błyskami, że hrabina spuściła oczy.
— Hrabino — rzekł król z lekką wymówką — widzisz dokąd prowadzi nadużywanie podpisu? Pani więc nie znasz tego pana, sama to przyznajesz? pan ten jest uczonym doktorem i człowiekiem, któremu nie masz nic do zarzucenia.
Andrea podniosła głowę i rzuciła na Gilberta spojrzenie królewskiej wzgardy.
Gilbert pozostał spokojny i dumny.
— Powiadasz więc — mówił dalej król — że, nie mając nic przeciw panu Gilbertowi, że kogo innego chcąc dosięgnąć, niewinnego obarczyłaś pani karą. Hrabino, to bardzo źle.
— Najjaśniejszy Panie! — wyrzekła Andrea.
— O! — przerwał król, który drżał już na myśl, iż może sobie narazić faworytkę królowej — wiem, że nie masz złego serca; że jeśli kogo nienawidzisz, to musi na to zasługiwać; ale na przyszłość nie powinny się powtarzać takie omyłki.
Poczem, zwracając się do Gilberta, rzekł:
— Cóż chcesz, doktorze, to wina raczej czasów, niż ludzi. Urodziliśmy się w ułomnościach i w nich umrzemy, ale przynajmniej postaramy się lepszą uczynić przyszłość dla potomności; a pan, doktorze Gilbercie, spodziewam się, że dopomożesz mi w tem dziele.
I Ludwik umilkł, sądząc, że zadowolił już obie strony.
Biedny król! gdyby był wyrzekł podobne zdanie w zgromadzeniu narodowem, nietylko miałby oklaski ale nawet byłyby te słowa powtórzone nazajutrz we wszystkich dziennikach dworskich.
Ale temu audytorjum, złożonemu z dwojga zaciekłych wrogów, mało się podobała jego pojednawcza filozofja.
— Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości podchwycił Gilbert — proszę panią, ażeby powtórzyła to, co już powiedziała, a mianowicie, że mnie wcale nie zna.
— Nie znam doktora Gilberta — powtórzyła Andrea głosem pewnym.
— Ale znasz pani innego Gilberta, mego imiennika, którego zbrodnia ciąży na mnie?...
— Tak — rzekła Andrea — znam go i uważam go za nikczemnego.
— Najjaśniejszy Panie!... — wyrzekł Gilbert — nie do mnie należy badać hrabinę. Ale niech Wasza Królewska Mość, raczy zapytać panią, co ten nikczemnik uczynił?...
— Hrabino, nie możesz odmówić tak słusznemu żądaniu.
— Co uczynił? — odrzekła hrabina. — Widocznie królowa wiedziała o tem, skoro własnoręcznie podznaczyła odezwę, w której domagałam się aresztowania.
— Ale to jeszcze nie dość, że królowa została przekonana — rzekł król — nie zawadziłoby, ażebym i ja miał takie przekonanie. Królowa jest królową, ale ja jestem królem.
— Najjaśniejszy Panie!... Gilbert, o którym mowa w rozkazie uwięzienia, jest człowiekiem, który przed szesnastu laty dopuścił się okropnej zbrodni.
— Wasza Królewska Mość raczy zapytać panią hrabinę, w jakim wieku może być teraz ten człowiek.
— Ma lat trzydzieści do trzydziestu dwóch.
— Najjaśniejszy Panie — powtórzył Gilbert jeżeli zbrodnia spełniona została przed szesnastu laty, nie była dokonaną przez mężczyznę, ale przez dziecko, a jeżeli mężczyzna ten żałuje za zbrodnię dziecka, czyż nie godzien pewnej pobłażliwości?...
— Więc pan znasz Gilberta, o którego chodzi? — zapytał król.
— Znam go, Najjaśniejszy Panie — odrzekł Gilbert.
— I na nim inna wina nie ciąży prócz popełnionej w młodości?
— Nie wiem, aby od dnia, kiedy się dopuścił tej zbrodni, bo Wasza Królewska Mość zbyt pobłażliwie nazywa to winą, aby od owego dnia mógł mu kto cośkolwiek zarzucić.
— Nie, chyba tylko to, że maczał pióro w jadzie i napisał kilka zjadliwych broszur.
— Najjaśniejszy pan raczy zapytać panią hrabinę — rzekł Gilbert — czy prawdziwy powód aresztowania nie był ten, ażeby jego nieprzyjaciele, a raczej nieprzyjaciółka, mogła przywłaszczyć sobie pewną szkatułkę, zawierającą różne papiery, bardzo kompromitujące jedną z wielkich dam dworskich.
Andrea zadrżała od stóp do głowy.
— Panie — wyszeptała.
— Hrabino, cóż to za szkatułka? — zagadnął król, którego uwadze nie uszło drżenie i bladość hrabiny.
— O!... pani!... — zawołał Gilbert, widząc, że panuje już nad położeniem — bez wykrętów, bez udawań. Dość już kłamstw z obu stron. Ja jestem Gilbertem, który popełnił zbrodnię, ja jestem Gilbertem, którego własnością są i dzieła i ta szkatułka. Pani jesteś tą damą dworską, ja biorę króla na sędziego, zgódź się pani na to, i przed tym sędzią, przed królem, jak przed Bogiem, wypowiemy wszystko, co między nami zaszło, i król wszystko osądzi, zanim Bóg to uczyni!...
— Mów pan, co chcesz — podchwyciła hrabina — ale ja nic nie mogę powiedzieć, bo pana nie znam.
— I szkatułki tej także pani nie znasz?...
Hrabina zacisnęła pięści i do krwi przygryzła blade wargi.
— Nie — odrzekła — nie znam tak, jak i pana.
Ale te słowa wyrzekła z takim wysiłkiem, że zachwiała się na nogach, jak statua na fundamencie przy wstrząśnieniu ziemi.
— Strzeż się pani — wyrzekł Gilbert — więc zapomniałaś pani chyba, że jestem uczniem człowieka, który się nazywał Józef Balsamo, a swą władzę, Jaką miał nad panią, przelał na mnie i po raz ostatni zapytuję panią, czy chcesz odpowiedzieć na zapytanie, jakie ci zadaję?...
— Nie — odparła hrabina, niezwykle zmieszana i uczyniła taki ruch, jakby chciała wybiec z pokoju. — Nie, nie, nie...
— No!... — zawołał Gilbert — sam teraz blednąc i podnosząc rękę, z wyrazem groźby — o!... ty naturo ze stali, z sercem z djamentów, ugnij się, złam się pod nieprzepartym naciskiem mej woli. Więc nie chcesz mówić, Andreo?...
— Nie, nie — zawołała hrabina, prawie nieprzytomna. — Ratunku, Najjaśniejszy Panie!... ratunku!...
— Będziesz mówiła — rzekł Gilbert — i nikt, nawet sam król, nie wyrwie cię z pod mej władzy; będziesz mówiła, otworzysz całą duszę swą wobec dostojnego świadka tej sceny uroczystej i wszystko, co się kryje w zakątku sumienia twego, wszystko, co tylko Bóg może wyczytać w ciemnościach dusz przepaścistych, wszystko to wyjdzie na jaw przed tobą, Najjaśniejszy Panie!... i dowiesz się o tem, od niej samej, chociaż teraz nie chce nic powiedzieć. Śpij pani hrabino de Charny, śpij i mów, jak tak chcę!...
Zaledwie słowa te zostały wyrzeczone, gdy hrabina nawet nie zdążyła krzyknąć, tylko wyciągnęła ręce i szukając oparcia, padła na ręce króla, a Ludwik XVI, sam drżąc, posadził ją na fotelu.
— O!... — wyrzekł Ludwik XVI — słyszałem nieraz o takich rzeczach, ale nigdy jeszcze nie widziałem nic podobnego. Wszak to sen magnetyczny ją ogarnął, nieprawdaż?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie! weź tę panią za rękę i zapytaj ją, dlaczego kazała mnie aresztować — odpowiedział Gilbert — jakby do niego tylko należała władza rozkazywania.
Ludwik XVI, oszołomiony całkiem tą sceną, niezwykle fantastyczną, cofnął się o dwa kroki wtył, ażeby się przekonać, czy sam nie śpi i czy to, co się dzieje przed jego oczyma, nie jest tylko sceną; potem, jak matematyk, zainteresowany rozwiązania nowego równania, zbliżył się do hrabiny i ujął ją za rękę.
— Hrabino — rzekł — więc pani kazałaś aresztować doktora Gilberta?...
Hrabina, pomimo uśpienia, z widocznym wysiłkiem wyrwała rękę z dłoni królewskiej i zawołała:
— Nie, nie będę mówiła.
Król spojrzał na Gilberta, jakby go pytając, która wola weźmie górę, jego czy też Andrei?...
Gilbert uśmiechnął się.
— Nie będziesz pani mówiła? — rzekł.
I z oczyma utkwionemi w śpiącą Andreę postąpił krok ku fotelowi.
Andrea drgnęła.
— Nie będziesz pani mówiła? — dodał, — postępując jeszcze o krok, tak, że jeszcze bardziej zmniejszyła się odległość między nim i margrabiną.
Andrea wyprostowała się całem ciałem, jakby w ostatnim wysiłku.
— O!... nie będziesz mówiła? — rzekł, znowu się zbliżając, tak, że stanął obok Andrei i rękę na jej głowie położył — nie będziesz mówiła?
Andrea wygięła się w gwałtownych konwulsjach.
— Ostrożnie, mój panie — zawołał Ludwik XVI — ostrożnie, bo ją pan zabijesz!...
— Nie lękajmy się, Najjaśniejszy Panie, ja mam do czynienia tylko z duszą i dusza walczy, ale wkrótce się podda.
Poczem dodał rozkazująco:
— Mów pani!...
Andrea wyciągnęła ręce i odetchnęła tak, jak gdyby się znajdowała pod działaniem machiny pneumatycznej.
— Mów pani! — powtórzył Gilbert, jeszcze bardziej opuszczając rękę.
Wszystkie muskuły młodej kobiety zdawały się pękać. Na usta wystąpiła piana i atak epileptyczny wstrząsnął nią od stóp do głowy.
— Doktorze! doktorze! — wyrzekł król — strzeż się!
Ale Gilbert nie słuchał; poraz trzeci opuścił rękę i, dotykając głowy hrabiny dłonią swej ręki, rzekł:
— Mów pani! ja tego chcę!
Andrea przy dotknięciu tej ręki, westchnęła, ręce jej opadły, głowa jej, pochylona wtył, zwisła naprzód, a łzy obficie popłynęły z poza powiek zamkniętych.
— Mój Boże! mój Boże! mój Boże! — wyszeptała.
— O! wzywaj pani Boga, ale ten, który działa w imieniu Boga, nie boi się Boga.
— O! — wyrzekła hrabina — jak ja pana nienawidzę!
— Niech mnie pani nienawidzi, ale mów pani!
— Najjaśniejszy Panie! Najjaśniejszy Panie! — zawołała Andrea — powiedz mu, że mnie pali, że mnie pożera, że mnie zabija.
— Mów pani! — wyrzekł Gilbert.
Poczem skinął na króla, aby zaczął wypytywać.
— Hrabino — spytał król — więc ten, którego chciałaś aresztować i którego aresztowałaś, jest właśnie doktorem?
— Tak.
— I nie było w tem omyłki, nie było nieporozumienia?
— Nie.
— A ta szkatułka? — spytał król.
— A! — szepnęła hrabina — czy podobna było tę szkatułkę pozostawić w jego ręku?
Gilbert i król spojrzeli po sobie.
— Więc pani mu ją zabrałaś? — zapytał Ludwik XVI.
— Kazałam ją zabrać.
— O! powiedz mi to, hrabino — rzekł król, zapominając o swym majestacie i klękając przed Andreą — kazałaś ją pani zabrać?
— Skąd i jak?
— Dowiedziałam się, iż Gilbert, który przez lat szesnaście już dwa razy odwiedzał Francję, miał przybyć po raz trzeci, ażeby na stałe osiąść.
— Ale ta szkatułka? — zapytał król.
— Dowiedziałam się od naczelnika policji, pana de Crosne, iż Gilbert dawniej już kupił kawał gruntu w okolicy Villers-Cotterets i że dzierżawca tej posiadłości cieszył się jego zupełnem zaufaniem; domyśliłam się, że szkatułka jest u niego.
— Jak mogłaś się pani domyślić?
— Byłam u Mesmera. Kazałam się uśpić i widziałam szkatułkę.
— Gdzież była?...
— W dużej szafie, na dole, pod bielizną.
— Ależ to cud! — rzekł król. — Cóż dalej? mów pani.
— Udałam się do pana de Crosne, który, z polecenia królowej, dał mi jednego z najzręczniejszych agentów.
— Jak się nazywa ten agent? — zapytał Gilbert.
Andrea drgnęła, jak gdyby dotknęło ją rozpalone żelazo.
— Zapytuję panią o jego nazwisko — powtórzył Gilbert.
Andrea usiłowała się jeszcze opierać.
— Jak się nazywa? mów pani, ja tak chcę — wyrzekł doktór.
— Pasdeloup — odrzekła.
— Cóż dalej? — zapytał król.
— Wczoraj zrana ten człowiek zabrał szkatułkę. Oto wszystko.
— Nie, jeszcze nie wszystko — rzekł Gilbert — teraz trzeba powiedzieć królowi, gdzie się znajduje szkatułka.
— O! — wtrącił Ludwik XVI — wymagasz pan zawiele.
— Nie, Najjaśniejszy Panie!
— Ale od tego Pasdeloup przez pana de Crosne będzie się można dowiedzieć.
— O! dowiemy się wszystkiego i to o wiele lepiej i o wiele prędzej od pani...
Andrea ruchem konwulsyjnym zacisnęła tak zęby, że o mało ich nie powyłamywała.
Król wskazał ten ruch konwulsyjny doktorowi.
Gilbert się uśmiechnął.
Poczem dotknął część dolnej twarzy Andrei, a muskuły zaraz się wyprostowały.
— Najprzód, pani hrabino, zechciej powiedzieć, że ta szkatułka należała do doktora Gilberta.
— Tak, tak, ona była jego — rzekła śpiąca z wściekłością w głosie.
— A gdzie się znajduje teraz? — zapytał Gilbert — prędko, śpiesz się pani, król nie ma czasu czekać.
— U Pasdeloup — odrzekła.
Gilbert zauważył to wahanie, jakkolwiek było ledwie dostrzegalne.
— Kłamiesz pani! — zawołał — a raczej usiłujesz kłamać. Gdzie jest szkatułka? Chcę o tem wiedzieć.
— U mnie, gdzie Pasdeloup czeka teraz na mnie, jak umówiliśmy się, o godzinie 11-ej wieczorem.
Północ wybiła.
— I czeka jeszcze?
— Tak.
— W którym pokoju?
— Wprowadzono go do ratusza.
— Co teraz porabia w salonie?
— Stoi, oparłszy się o kominek.
— A szkatułka?
— Leży na stole pod nim. O!
— Co takiego?
— Spieszmy go oddalić. Pan de Charny, który miał przyjechać dopiero jutro zrana, powróci w nocy, z powodu wypadków. Widzę go. Jest teraz w Serres. Usuńcie agenta stamtąd, niech go hrabia nie zastanie w domu.
— Wasza Królewska Mość słyszy! gdzie w Wersalu mieszka pani de Charny?
— Gdzie mieszkasz, hrabino?
— Na bulwarze królowej, Najjaśniejszy Panie!
— Dobrze.
— Najjaśniejszy Panie! Wasza Królewska Mość słyszał. Szkatułka ta do mnie należy, czy król rozkaże mi ją zwrócić?
— Natychmiast.
Takie szczególne zainteresowanie się króla, którego poddani tron podrąbywali, taka ciekawość uczonego, z powodu zjawiska fizycznego, wówczas kiedy w całej doniosłości występowały najpoważniejsze zjawiska i objawy polityczne, przemiana monarchji w demokrację; ten widok króla, zapominającego o sobie samym podczas najsroższej burzy, uśmiech sprowadziłyby na usta wielkich mężów tej epoki, ślęczących już od trzech miesięcy w zgromadzeniu narodowem nad rozwiązaniem zagadnień społecznych.
Gdy bunt wrzał nazewnątrz, Ludwik XVI, zapominając o strasznych wypadkach dnia, o wzięciu Bastylji, o zamordowaniu Flessela, de Launay‘a i de Losmes‘a, o zgromadzeniu narodowem, gotowem powstać przeciw swemu monarsze, Ludwik XVI zajmował się sprawami prywatnemi, a widok tej dziwnej sceny interesował go narówni z najpoważniejszemi kwestjami państwowemi. Po wydaniu rozkazu, jak powiedzieliśmy oficerowi służbowemu, powrócił do Gilberta, który uwalniał hrabinę od wpływu magnetycznego, ażeby zamiast somnabulizmu konwulsyjnego, dać jej spokojny sen. Po chwili oddech hrabiny był cichy i równy jak u dziecka...
Wtedy Gilbert jednym ruchem ręki otworzył jej oczy i wprowadził ją w ekstazę.
Wówczas dopiero można było widzieć w całej okazałości cudowną piękność Andrei. Widocznie oderwana była teraz zupełnie od rzeczy ziemskich. Krew, która chwilowo napłynęła do twarzy i zarumieniła lica, teraz odpływała do serca, które odzyskało już umiarkowane tętno.
Twarz pobladła, ale ową piękną bladością matową kobiet Wschodu, oczy otwarte nieco więcej, niż zwykle, wzniesione były w niebo, a źrenica pławiła się w perłowej bieli rogówki. Nos, zlekka rozdęty, zdawał się wdychać świeże powietrze. Usta wreszcie, które zachowały cały swój szkarłat, chociaż lica utraciły go nieco, usta leciuchno roztwarte, osłaniały rząd pereł, których blask podwyższało rozkoszne zwilgotnienie.
Głowa lekko opadła wtył z wdziękiem wymownym, prawie anielskim.
Rzekłbyś, że ten wzrok nieruchomy sięga, aż do tronu Boga.
Król stał olśniony. Gilbert odwrócił głowę z westchnieniem. Nie mógł powstrzymać się, ażeby nie nadać Andrei tej piękności nadludzkiej, a teraz, nakształt Pygmaljona, i nieszczęśliwszy od Pygmaljona, bo pewny był nieczułości tej pięknej statuy, przeraził się własnego dzieła.
Uczynił ruch, nawet głowy ku Andrei nie zwracając, i oczy się jej zamknęły.
Król chciał, ażeby mu Gilbert wytłumaczył ten stan dziwny, w którym dusza odłącza się od ciała, i wolna, szczęśliwa, boska, buja ponad nędzami ziemskiemi.
Gilbert, jako i wszyscy ludzie istotnie wyżsi, zaraz się zdobył na to słowo, tak przykre dla miernot: „Nie wiem“. Wyznał królowi całą swą nieświadomość, z jaką sprowadził zjawisko, którego wytłumaczyć nie mógł: fakt istniał, tłumaczenia faktu nie było.
— Doktorze — odezwał się król na to wyznanie Gilberta — oto jeszcze jedna z tajemnic, które natura zachowuje dla uczonych przyszłej potomności, ta tajemnica będzie z czasem zgłębiona tak, jak wiele innych uważanych za niedocieczone. My je nazywamy tajemnicami, ojcowie nasi nazywaliby to czarem albo sztuką czarnoksięską.
— Tak, Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert z uśmiechem — i ja miałbym był zaszczyt spłonąć na placu Greve ku większej chwale religji, której wówczas nie rozumiano, skazany przez mędrców bez nauki i przez księży bez wiary.
— A od kogo uczyłeś się pan tej umiejętności? — zapytał król — czy od Mesmera?
— O! Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z uśmiechem — widziałem ja zadziwiające zjawiska tej umiejętności jeszcze na dziesięć lat wprzód, nim imię Mesmera dało się słyszeć we Francji.
— Powiedz mi pan otwarcie, czy ten Mesmer, który wzburzył cały Paryż, był, jak ci się zdaje, szarlatanem, czy nie? Mnie się zdaje, że pan działasz daleko prościej od niego. Słyszałem ja o jego doświadczeniach, a także o doświadczeniach Deslona i Puysegura. Znasz pan zapewne wszystko, co mówią w tym przedmiocie zarówno brednie, jak prawdę!
— Tak, Najjaśniejszy Panie, interesowały mnie wszystkie te rozprawy.
— Cóż więc myślisz pan o owej sławnej wanience?
— Wasza Królewska Mość wybaczy mi, że na wszystkie pytania, dotyczące magnetyzmu odpowiem powątpiewaniem. Magnetyzm nie jest jeszcze umiejętnością.
— Doprawdy!
— Ale jest potęgą, potęgą straszną, skoro niweczy wolną wolę, odosabnia duszę od ciała, oddaje ciało uśpionej w ręce magnetyzera tak, że nie ma ono władzy a nawet wali do obrony. Co do mnie, Najjaśniejszy Panie, widziałem wywoływane w ten sposób zjawiska dziwne. Wywoływałem je także sam, a jednak wątpię.
— Jakto wątpisz? Wywołujesz pan cuda i wątpisz?
— Nie, nie wątpię, nie wątpię. W te] chwili mam przed oczyma dowód potęgi niesłychanej. Ale skoro dowód ten zniknie, kiedy jestem sam u siebie, wobec mej bibljoteki, wobec tego, co cała nauka ludzka zapisała od trzech tysięcy lat i kiedy nauka ta powiada mi: „nie“, kiedy duch powiada mi: „nie“, kiedy rozum powiada mi: „nie“ — i ja wątpię.
— A mistrz twój czy wątpił, doktorze?
— Być może, ale mniej szczery ode mnie nigdy tego nie powiadał.
— Czy był nim Deslon, czy Puysegur?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. Mistrz mój był człowiekiem nierównie wyższym od nich wszystkich. Widziałem, jak mianowicie w leczeniu ran dokonywał rzeczy cudownych. Żadna umiejętność nie była mu obca. Przejął się teorjami egipskiemi. Zgłębił tajniki starożytnej cywilizacji assyryjskiej. Był to człowiek uczony głęboko, filozof potężny, łączący doświadczenie życia z wytrwałością woli.
— Czy ja go znałem? — zapytał król?
Gilbert zawahał się chwilę.
— Pytam cię, doktorze czy go znałem? — powtórzył król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Jak się nazywa?...
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — wymówić to słowo przed królem, znaczy to może narazić się na jego niezadowolenie. W tej zwłaszcza chwili, gdy większość francuzów igra z majestatem królewskim, nie chciałbym ani cienia rzucić na szacunek, jaki winniśmy naszemu Najjaśniejszemu Panu.
— Wymień śmiało tego człowieka, doktorze Gilbercie, i bądź przekonany, że i ja także mam filozofję takiego hartu, iż pozwala mi ona uśmiechać się ze wszystkich obelg i ze wszystkich gróźb przyszłych.
Pomimo tej zachęty, Gilbert jeszcze się wahał.
Król zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł z uśmiechem — szatana mi wymień, szatana, jeżeli chcesz, a znajdę i przeciw niemu pancerz, jakiego wasi uczeni nie mają i mieć nie będą nigdy, a który w wieku naszym może tylko ja jeden posiadam i przywdziewam bez wstydu: jest nim religja!
— To prawda — rzekł Gilbert — Wasza Królewska Mość wierzy, jak Święty Ludwik.
Postanowił więc mówić, bez żadnych ogródek:
— Skoro Wasza Królewska Mość życzy sobie wiedzieć, mistrzem moim był hrabia Cagliostro.
— O! — zawołał Ludwik XVI, czerwieniejąc się — ten empiryk!
— Ten empiryk... tak Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert. — Waszej Królewskiej Mości wiadomo, że wyraz ten jest jednym z najszlachetniejszych, jakich używa nauka. Empiryk, to znaczy człowiek, który doświadcza. Doświadczać wciąż, Najjaśniejszy Panie, dla myśliciela, dla praktyki, słowem dla człowieka, znaczy to czynić wszystko, co Bóg największego i najpiękniejszego dozwolił czynić śmiertelnym. Niech człowiek czyni doświadczenia przez całe życie, a próżnią życia zapełni.
— O! panie, ten Cagliostro, którego bronisz — rzekł Ludwik XVI — był wielkim nieprzyjacielem królów.
Gilbert przypomniał sobie sprawę naszyjnika.
— Raczej królowych, chce Wasza Królewska Mość powiedzieć? — rzekł.
Król zadrżał pod tem ukłuciem.
— Tak — odrzekł — w całej sprawie księcia Ludwika de Rohan postępował on więcej, niż dwuznacznie.
— Najjaśniejszy Panie, Cagliostro jak tu, tak i wszędzie, spełniał posłannictwo ludzkie: doświadczał dla siebie. W nauce, w moralności, w polityce, niema ani dobra, ani zła, są tylko zjawiska sprawdzone, fakta wyjaśnione. Jednakże, ustępuję Waszej Królewskiej Mości. Przyznaję, że jako człowiek, często może zasłużył na naganę, chociaż może w przyszłości naganę poczytują mu za pochwałę ale ja uczyłem się u niego nie jako u człowieka, lecz jako u filozofa, jako u mędrca.
— Dobrze, dobrze — rzekł król, który czuł krwawiącą podwójną ranę, dumy i serca — dobrze: ale zapominamy o hrabinie, która może cierpi.
— Zbudzę ją, Najjaśniejszy Panie, jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże, ale chciałbym, ażeby ta szkatułka nadeszła jeszcze podczas jej snu.
— Dlaczego?
— Dla oszczędzenia jej zbyt surowej nauczki.
— Właśnie ktoś nadchodzi — rzekł król — zaczekaj pan.
Jakoż rozkaz królewski wykonano ściśle. Szkatułka, znaleziona w pałacu Charny, w ręku policjanta, ukazała się w gabinecie królewskim, przed oczyma prawie hrabiny, która jej wszakże nie widziała.
Król okazał zadowolenie oficerowi, odnoszącemu szkatułkę, i oficer wyszedł.
— I cóż? — zapytał król.
— Oto właśnie ta sama szkatułka, którą mi porwano.
— Otwórz ją pan.
— I owszem, Najjaśniejszy Panie, jeżeli wola Waszej Królewskiej Mości. Muszę tylko Waszą Królewską Mość uprzedzić o jednej rzeczy.
— Słucham.
— Najjaśniejszy Panie, jak powiedziałem, szkatułka ta zawiera tylko papiery, bardzo łatwe do przeczytania i do zabrania, a od nich zależy honor kobiety.
— Czy tą kobietą jest hrabina?
— Tak, Najjaśniejszy Panie. Coprawda, honor jej nie ucierpi na tem, że Wasza Królewska Mość będzie go miał w swem ręku. Niech Najjaśniejszy Pan otworzy — dodał Gilbert, podając kluczyk królowi.
— Panie — odparł zimno król — zabierz tę szkatułkę, ona jest twoją.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie, a co zrobimy z hrabiną?
— Nie budź pan jej tutaj. Chcę uniknąć zdziwienia i cierpień.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — pani hrabina obudzi się dopiero tam, dokąd Wasza Królewska Mość uzna za właściwe kazać ją przenieść.
— Dobrze! a więc do królowej.
Ludwik zadzwonił. Wszedł oficer służbowy.
— Panie kapitanie — rzekł — pani hrabina, usłyszawszy, co się dzieje w Paryżu, zemdlała. Każ ją pan przenieść do królowej.
— Ile czasu potrzeba na przeniesienie? — zapytał Gilbert króla.
— Z dziesięć minut — odpowiedział tenże.
Gilbert wyciągnął rękę do hrabiny.
— Obudź się za kwadrans — rzekł.
Na rozkaz oficera weszli dwaj żołnierze, i przenieśli ją na dwóch krzesłach.
— A teraz — rzekł król, po ich odejściu — czego chcesz, panie Gilbert?
— Łaski, któraby mnie zbliżyła do Waszej Królewskiej Mości i dała mi zarazem sposobność być użytecznym Najjaśniejszemu Panu.
Król się namyślał.
— Powiedz pan wyraźniej — rzekł.
— Chciałbym być lekarzem przy dworze monarszym — rzekł Gilbert — przez to nie będę zawadzał nikomu, a stanowisko to zaszczytne, bo więcej w niem zaufania, niż blasku.
— Zgoda — rzekł król. — Żegnam cię, panie Gilbert. Ale! ale! pozdrów najczulej ode mnie pana Neckera. Do widzenia.
Potem, wychodząc, zawołał:
— Kolacja!
Gdy król tak filozoficznie walczył z rewolucją, studjując nauki tajemne, królowa, także w swoim rodzaju filozofka głęboka, zebrała koło siebie w wielkim gabinecie wszystkich tych, których zwano jej wiernymi, zapewne dlatego, że żaden jeszcze nie miał sposobności, poddania tej wierności jakiejkolwiek próbie.
U królowej także opowiadano o tym straszliwym dniu, ze wszystkiemi szczegółami.
Ją nawet zawiadomiono najpierw, a ponieważ znano ją jako nieustraszoną, nie czyniono zachodów z uprzedzeniem jej o niebezpieczeństwie.
Około królowej zebrali się generałowie, dworzanie, księża, kobiety.
Przy drzwiach i za kotarami, Które wisiały przede drzwiami, stały gromadki młodych oficerów, pełnych odwagi i zapału, którzy we wszystkich tych wypadkach widzieli dawno wyglądaną sposobność popisania się bronią wobec dam, jak na turnieju.
Wszyscy poufni i słudzy, oddani monarchji, słuchali z uwagą wieści z Paryża, opowiadanych przez pana de Lambesq[4], który brał udział w wypadkach i przybiegł do Wersalu ze swym pułkiem, jeszcze zakurzony piaskiem Tulieryjskim, ażeby podać rzeczywistość, jako pociechę tym ludziom wystraszonym, z których niejeden przesadzał sobie niebezpieczeństwo, jakkolwiek już wielkie w istocie.
Królowa siedziała przy stole.
Nie była to już łagodna i piękna narzeczona, anioł opiekuńczy Francji, ta dziewica, która z gałązką oliwną w ręku, przebyła granicę północną.
Nie! była to królowa wyniosła i stanowcza z brwią zmarszczoną, z wargą wzgardliwą, była to kobieta, której serce straciło część miłości, a zamiast tego słodkiego i ożywczego uczucia, napoiło się pierwszemi kroplami żółci, mającemi wejść w krew.
Była to, słowem, kobieta z trzeciego portretu galerji wersalskiej, czyli już nie Marja-Antonina, już nie królowa Francji, ale ta, którą już zaczynano przezywać mianem Austrjaczki.
Za nią nawpół leżącą w cieniu, kobieta młoda, nieruchoma, z głową opartą w tył, na poduszce sofy.
Była to pani de Polignac.
Królowa spostrzegłszy pana de Lambesq, okazała rozpaczliwą radość, która jakby miała znaczyć:
— Nareszcie dowiemy się wszystkiego.
— A! panie de Lambesq — odezwała się królowa — powracasz z Paryża?
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Cóż porabia lud?
— Zabija i pali.
— Z zawrotu głowy, czy z nienawiści?
— Nie, z okrucieństwa.
Królowa zamyśliła się tak, jakby gotowa była podzielać jego zdanie co do ludu. Potem, wstrząsając głową, rzekła:
— Nie, książę, lud nie jest okrutny, przynajmniej bez powodu. Nie ukrywaj pan nic przede mną. Czy to szał, czy nienawiść?
— Zdaje mi się, że to nienawiść, posunięta do szału, Najjaśniejsza Pani.
— Nienawiść, względem kogo? I znowu wahasz się, mości książę. Jeżeli tak będziesz opowiadał, to, zamiast zwrócić się do ciebie, zmuszona będę posłać którego z moich laufrów do Paryża. Za godzinę zajedzie, przez godzinę się dowie, w godzinę wróci, tak, że za trzy godziny, człowiek ten opowie mi wypadki poprostu i naiwnie, jak Keryx Homera.
Pan de Dreux - Breze podszedł z uśmiechem na ustach.
— Ależ — odezwał się — co Waszą Królewską Mość obchodzi nienawiść ludu. To pani bynajmniej nie dotyczy. Lud może nienawidzieć wszystkich, prócz Was, Najjaśniejsza Pani.
Królowa nie podjęła nawet tego pochlebstwa.
— Dalej! dalej! mości książę de Lambesq — rzekła — opowiadaj.
— Więc tak, Najjaśniejsza Pani, lud działa pod wpływem nienawiści.
— Ku mnie?
— Ku wszystkiemu, co nad nim góruje.
— Tak, rozumiem! to prawda! czuję ją! — rzekła stanowczo królowa.
— Ja jestem żołnierzem, Najjaśniejsza Pani — odezwał się książę.
— Mów pan więc, jak żołnierz. Co trzeba czynić?
— Nic.
— Jakto nic! — zawołała królowa, ucieszona ze szmeru, jaki na te słowa wszczął się w gronie haftowanych fraków i złotych szpad — nic! Pan, książę Lotaryński, powiadasz to do królowej Francji w chwili, gdy lud, według waszego opowiadania, zabija i pali! powiadasz, że nie pozostaje do zrobienia nic!
Nowy szmer, ale tym razem pochwalny, przyjął słowa Marji-Antoniny.
Obejrzała się, objęła wzrokiem cały otaczający ją tłum, i pomiędzy wszystkiemi oczyma gorejącemi, szukała tych, które rzucały najwięcej połysków, bo sądziła, że czyta w nich najwięcej wierności.
— Nic! — powtórzył książę — bo gdy pozostawimy paryżanina w spokoju, to on się uspokoi; on wojowniczym staje się wtedy tylko, gdy go kto jątrzy. Dlaczego zaszczycać go walką i narażać się na losy bitwy? Bądźmy spokojni, a za trzy dni o niczem już nie będzie mowy w Paryżu.
— Ależ Bastylja, panie!
— Bastylja?.. zamknie się bramy, i ci, którzy ją zdobyli, sami tam się znajdą.
Kilka uśmiechów zadrgało wśród milczącej gromady.
— Widzisz książę, teraz uspakajasz mnie zanadto.
I zamyślona, brodę oparłszy na ręku, postąpiła ku pani de Polignac, która blada i smutna, wydawała się głęboko zadumana.
Hrabina słuchała wszystkich tych wieści, z widocznem przerażeniem. Uśmiechnęła się wtedy dopiero, gdy królowa stanęła przed nią, a i ten uśmiech był blady i bezbarwny, jak kwiat usychający.
— I cóż, hrabino — zapytała — co mówisz na to wszystko?
— Nic — odpowiedziała.
— Jakto nic?
— Nic.
I potrząsnęła głową z niewymownem zniechęceniem.
— Cóż znowu — rzekła pocichu królowa, nachylając się do ucha hrabiny — przyjaciółka Djana boi się, czy co?
Potem głośno dodała:
— Ale, gdzie jest pani de Charny, nieustraszona? Potrzebujemy jej tutaj, ażeby nam dodała odwagi.
— Hrabina miała pojechać na spacer — rzekła pani de Misery — ale wezwano ją do Jego Królewskiej Mości.
— A!... — wyrzekła Marja Antonina w roztargnieniu.
I wtedy dopiero spostrzegła królowa, jaka dziwna cisza dokoła niej zapanowała.
Bo wypadki te niesłychane, niepojęte, o których wieści kolejno doszły aż do Wersalu jakby echa, znękały serca najodważniejsze, i to więcej może skutkiem zdziwienia, niż z obawy.
Królowa zrozumiała, że trzeba dodać otuchy wszystkim tym przygnębionym.
— Więc nikt mi nie udzieli rady? — powiedziała. — Dobrze i... poradzę sobie sama.
Wszyscy podeszli do Marji Antoniny.
— Lud — rzekła — nie jest zły, lecz tylko zbłąkany. Nienawidzi nas, bo nas nie zna, więc się doń zbliżmy.
— Chyba po to, aby go ukarać — odezwał się jakiś głos — bo zwątpił o swych panach, co jest zbrodnią.
Królowa spojrzała w stronę, skąd głos pochodził i poznała pana de Bezenval.
— O!... to pan, panie baronie — wyrzekła — czy przychodzisz dać nam jaką dobrą radę.
— Radę już dałem, Najjaśniejsza Pani — odrzekł Bezenval, kłaniając się zarazem.
— Dobrze niech i tak będzie — odpowiedziała królowa — król ukarze, ale jak dobry ojciec.
— Kto bardzo kocha, ten surowo karze — podchwycił.
Poczem, zwracając się do pana de Lambesq, zapytał:
— Czy nie jesteś mego zdania?... Lud się dopuścił morderstw...
— Które niestety, nazywa tylko środkami represyjnemi — wyrzekł głucho głos łagodny i pełen świeżości, na którego dźwięk zwróciła się królowa.
— Masz słuszność, księżno, na tem właśnie zasadza się jego omyłka, droga moja Lamballe i dlatego bardziej bądźmy wyrozumiali.
— Mnie się zdaje odrzekła księżna, jak zwykle nieśmiało — że zamiast myśleć o ukaraniu, trzebaby głębiej się zastanowić, czy można będzie pokonać.
W jednej chwili wybuchnął okrzyk powszechny, okrzyk protestujący przeciw prawdzie, jaka wyszła z tych ust szlachetnych.
— Pokonać!... zwyciężyć!... A szwajcarzy? — rzekł jeden.
— A gwardja przyboczna? — rzekł drugi.
— A niemcy? — powiedział trzeci.
— Czy można ustąpić wojsku i szlachcie! — zawołał młodzieniec, w mundurze porucznika huzarów Berchigny‘ego. — Czyż zasłużyliśmy na to upokorzenie?... Pomyśl, pani, że król, chociażby jutro, jeżeli zechce, może wystawić czterdzieści tysięcy, rzuci te czterdzieści tysięcy ludzi na Paryż. Pomyśl pani, że te czterdzieści tysięcy żołnierzy przywiązanych, warte są pół miljona zbuntowanych paryżan.
Młodzieniec, który tak mówił, miał zapewne wiele jeszcze innych podobnie przekonywających względów do przytoczenia, ale zamilkł nagle, widząc oczy królowej utkwione w niego; mówił pośród grona oficerów, a zapał uniósł go bardziej, niż na to pozwalał stopień jego wojskowy i etykieta dworska.
Zamilkł więc, jak powiedzieliśmy, zawstydzony wrażeniem, jakie sprawił.
Ale było już zapóźno, królowa pochwyciła jego słowa w przelocie.
— To pan znasz położenie? — zapytała dobrotliwie.
— Znam, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział młodzieniec, rumieniąc się — byłem na Polach Elizejskich.
— A to nie obawiaj się pan mówić, proszę.
Młodzieniec, zaczerwieniwszy się po uszy, wyszedł naprzód z pomiędzy usuwających mu się osób i przystąpił do królowej.
Jednocześnie książę de Lambesq i baron de Bezenval odeszli na bok, jakby nie uznając za godne dla siebie brać udział w takiej naradzie.
Królowa nie zwróciła uwagi, czy też nie widziała tego manewru.
— Powiadasz pan, że król ma czterdzieści tysięcy ludzi? — zapytała.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— W okolicach Paryża? W St.-Denis, w St.-Mande, w Montmatre, w Grenelle.
— Proszę o szczegóły, o szczegóły — zawołała królowa.
— Najjaśniejsza Pani, panowie de Lambesq i de Bezenval opowiedzą je daleko lepiej ode mnie.
— Nie, mów pan dalej, panie poruczniku. Wolę słyszeć te szczegóły z ust pańskich. Pod czyjemi rozkazami są ci żołnierze?...
— Najpierw, pod rozkazami panów de Lambesq i le Bezenval; następnie pod księciem Kondeuszem, pod panem Narbonne-Fitzlar i Salkenaym.
— Czy to prawda, mości książę? — zapytała królowa, zwracając się do pana de Lambesq.
— Prawda, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział, kłaniając się książę.
— W Montmartre — mówił dalej młodzieniec — znajduje się cały park artylerji i w sześć godzin cała dzielnica miasta, nad którą panuje Montmartre może być obrócona w perzynę. Skoro Montmartre da ognia, Vincennes mu odpowie, jakie dziesięć tysięcy ludzi wyruszy na Pola Elizejskie, dziesięć pójdzie na rogatkę Piekielną, dziesięć na ulicę św. Marcina, a dziesięć na Bastylję; skoro Paryż usłyszy strzelanie z czterech stron świata, nie utrzyma się ani przez dwadzieścia cztery godziny.
— A!... nareszcie ktoś tłumaczy wszystko jasno: to przynajmniej plan dokładny. Co o nim mówisz, mości książę de Lambesq?
— Mówię — wzgardliwie odpowiedział książę, — iż pan porucznik od huzarów jest skończonym generałem.
— Jest on przynajmniej żołnierzem — rzekła królowa, widząc jak młody oficer blednie z gniewu, — żołnierzem, nie tracącym ducha.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odezwał się młody oficer z ukłonem. — Nie wiem, co postanowi Najjaśniejszy Pan, ale błagam Waszą Królewską Mość o zaliczenie mnie do liczby tych, którzy gotowi są umrzeć, a gotowość ta wspólna jest czterdziestu tysiącom żołnierzy, nie rachując już dowódców.
I na te ostatnie słowa młodzieniec skłonił się grzecznie księciu de Lambesq, który go prawie znieważył.
Grzeczność ta uderzyła królowę więcej jeszcze, niż zapewnienie o gotowości do poświęceń.
— Jak się nazywasz, panie poruczniku? — zapytała młodzieńca.
— Baron de Charny, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział z ukłonem.
— De Charny! — zawołała Marja Antonina, rumieniąc się mimowolnie — czy jesteś pan krewny hrabiego de Charny?
— Jestem jego bratem.
I młodzieniec skłonił się jeszcze bardziej uniżenie.
— Powinnam była — rzekła królowa, zapanowując nad pomieszaniem i pewnym wzrokiem spoglądając dokoła — powinnam była z pierwszych słów, któreś pan wymówił, poznać jednego z mych najwierniejszych przyjaciół. Dziękuję, baronie. Jak się to stało, że pana po raz pierwszy spostrzegam na dworze?
— Brat mój, Najjaśniejsza Pani, który nam zastępuje ojca, kazał mi pozostawać przy pułku, i przez siedem lat, odkąd mam zaszczyt służyć w wojsku Jego Królewskiej Mości, dwa razy tylko byłem w Wersalu.
Królowa przeciągle spojrzała na młodzieńca.
— Podobny jesteś pan do brata — wyrzekła. — Złaję go za to, że czekał, aż pan się sam przedstawisz na dworze.
I królowa podstąpiła ku hrabinie, swej przyjaciółce, która przez całą tę scenę nie poruszyła się wcale.
Ale inaczej się stało z resztą zgromadzenia.
Oficerowie, zelektryzowani przyjęciem, jakiego młody ich kolega doznał od królowej, jeden przez drugiego wybuchali zapałem dla sprawy królewskiej, i na każdym kroku można było słyszeć szumne wyrazy bohaterstwa, zdolnego poskromić całą Francję.
Marja Antonina skorzystała z tego usposobienia, schlebiającego widocznie jej tajemniczej myśli.
Wolała walczyć niż ulec, umrzeć niźli się poddać.
Zaraz przy pierwszych wiadomościach o rozruchach w Paryżu, postanowiła stawić opór temu duchowi buntu, grożącemu pochłonięciem wszystkich przywilejów społeczeństwa francuskiego.
Gdy na te kilka słów, wyrzeczonych przez młodego barona de Charny, ozwało się, hurra! entuzjastycznie wykrzyknięte przez obecnych, Marja Antonina już się widziała na czele potężnej armji; słyszałam huk armat i radowała się przerażeniem, jakiem będzie przejmowała zalęknionych Paryżan; zwycięstwo uważała za stanowcze.
Dokoła niej mężczyźni i kobiety, upojeni młodością, zaufaniem i miłością, wyliczali tych świetnych huzarów, tych ciężkich dragonów, tych strasznych szwajcarów, tych artylerzystów energicznych, i śmieli się z prostych pik, wyciosanych z surowego drzewa, nie myśląc, że na ostrzu tych lichych orężów zatkniętemu być mogą najznakomitsze głowy Francji.
— Ja — odezwała się zcicha księżna de Lamballe — więcej się lękam piki, niż strzelby.
— Bo też to brzydsze, kochana moja Tereso — odpowiedziała królowa ze śmiechem. — Ale w każdym razie, bądź spokojna. Nasi pikinierzy paryscy nie dorównają owym sławnym pikinierom szwajcarskim z pod Morat, a szwajcarowie dzisiejsi opatrzeni są w coś więcej, niż w piki, mają wyborne muszkiety, z których, chwała Bogu, strzelają celnie.
— O! za to i ja ręczę — rzekł pan de Bezenval.
Królowa raz jeszcze obejrzała się na panią de Polignac dla zobaczenia, czy wszystkie te zapewnienia przywracają jej spokój; ale hrabina wydawała się bledsza jeszcze i bardziej drżąca, niż kiedykolwiek.
Królowa starała się jeszcze ją rozweselić.
Ale młoda kobieta pozostała ponurą i wydawała się zatopioną w myślach najboleśniejszych.
Przygnębienie to wpłynęło na zasmucenie samej tylko królowej. Zapał utrzymywał się w tej samej mierze pomiędzy młodymi oficerami, i wszyscy razem, oprócz naczelnych dowódców, zebrani dokoła swego kolegi, barona de Charny, układali już plany bitwy.
Pośród tego gorączkowego ożywienia, król wszedł sam, bez uprzedniego oznajmienia, bez świty, uśmiechnięty.
Królowa, cała jeszcze płomieniejąca wrażeniami, jakie wywołała koło siebie, postąpiła ku niemu.
Na widok króla, wszelka rozmowa ustała, zaległo najgłębsze milczenie; każdy oczekiwał słowa z ust monarchy. Jednego z tych słów, które elektryzują i podbijają.
Kiedy, Pary są dostatecznie nasycone elektrycznością, najmniejsze wstrząśnienie, jak wiadomo, wywołuje iskrę.
W oczach dworzan król i królowa, idąc naprzeciw siebie, stanowili dwa prądy elektryczne, z których miał wypaść piorun.
Słuchano, czekano z natężeniem, wdychano już pierwsze słowa, mające wyjść z królewskich ust.
— Pani — rzekł Ludwik XVI — wśród tych wszystkich wypadków zapomniano podać mi kolację w moim gabinecie; bądź tak łaskawa rozkazać, ażeby podano mi ją tutaj.
— Tu? — zawołała królowa zdumiona.
— Jeżeli łaska.
— Ależ... Najjaśniejszy Panie!...
— Państwo tu rozmawialiście, to prawda, więc i ja, jedząc kolację, będę rozmawiał.
Ten pospolity wyraz, kolacja, zmroził wszystkie zapały. Ale na ostatnie słowa: będziemy rozmawiali przy kolacji — sama nawet młoda królowa nie mogła przypuścić, ażeby pod tą osłoną spokoju nie kryło się nieco bohaterstwa.
Król zapewne spokojem swoim chciał zaimponować wszystkim postrachom obecnej chwili.
O!... tak. Córka Marji Teresy nie mogła uwierzyć ażeby w podobnych okolicznościach syn Ludwika Świętego myślał tylko o potrzebach materjalnych życia powszedniego.
Myliła się Marja Antonina.
Na znak Marji Antoniny, królowi podano wieczerzę na stoliku, w gabinecie królowej.
Ale wtedy zaszło coś całkiem innego, niż się spodziewała. Ludwik XVI nakazał milczenie, ale poto tylko, ażeby mu nie przeszkadzano w jedzeniu.
Marja Antonina usiłowała rozgrzać nanowo zapał, a król pożerał.
Oficerowie nie uznawali tego posiedzenia gastronomicznego za godne potomka Ludwika Świętego, i zebrali się w gromadki; myśli ich widocznie nie tchnęły tem poszanowaniem dla królewskości, jakiego wymagały okoliczności.
Królowa zarumieniła się, a niecierpliwość objawiała się we wszystkich jej ruchach. Natura ta delikatna, arystokratyczna, energiczna, nie mogła pojąć tego zapanowania materji nad duchem. Podeszła do króla, ażeby sprowadzić przed stół tych, którzy się odeń oddalili.
— Czy Wasza Królewska Mość nie ma wydać jakich rozkazów? — zapytała.
— A! a! — odrzekł król z pełnemi usty — a jakich rozkazów, proszę? Czy życzysz sobie być naszą Egerją w tej ciężkiej chwili.
I mówiąc to, zabrał się skwapliwie do kuropatwy z truflami.
— Najjaśniejszy Panie — odrzekła królowa — Numa był królem pokoju. Dzisiaj zaś, jak sądzą powszechnie, potrzebny jest nam król wojny; i jeżeli Wasza Królewska Mość chcesz się wzorować na starożytności, to, nie mogąc być Tarkwinjuszem, musisz zostać Romulusem.
Król uśmiechnął się ze spokojem, zakrawającym prawie na idjotyzm.
— Czy i ci panowie są również wojowniczo usposobieni? — zapytał.
I spojrzał na kółko oficerów. Oko jego ożywione ciepłem wieczerzy wydało się promieniejące z męstwa.
— Tak! Najjaśniejszy Panie — zawołali wszyscy jednogłośnie — wojny! żądamy tylko wojny.
— Panowie, panowie! — rzekł król — sprawiacie mi prawdziwą przyjemność, dowodząc, że w danym razie mogę na was liczyć. Ale jak teraz, posiadam radę państwa i żołądek: pierwsza poradzi mi, co mam czynić, a co drugi radzi, to już czynię w tej chwili.
I jął się śmiać, podając oficerowi, usługującemu talerz pełen szczątków, i biorąc czysty.
Szmer zdumienia i gniewu przeszedł niby dreszcz po całym tym tłumie szlachty, która na jedno skinienie króla byłaby przelała krew do ostatniej kropli.
Królowa odwróciła się i tupnęła nogą.
Zbliżył się ku niej książę de Lambesq.
— Widzi Wasza Królewska Mość — rzekł — Najjaśniejszy Pan myśli zapewne, tak jak ja, że najlepiej jest czekać. Jest to roztropność, cnota wprawdzie nie moja, ale zawsze taka, której potrzebujemy w tych czasach.
— Tak, tak, mości książę, cnota to bardzo potrzebna — odrzekła królowa, zagryzając usta aż do krwi.
I smutna śmiertelnie, oparła się o kominek, z okiem, zagłębionem w ciemność nocną, z duszą, zatopioną w rozpaczy.
To dwojakie usposobienie króla i królowej, zastanowiło wszystkich. Królowa z trudnością powstrzymywała łzy. Król zajadał wciąż z apetytem, przysłowiowym w rodzinie Burbonów.
Sala potrosze pustoszała. Gromadki topniały, jak pod promieniami słonecznemi topnieje w ogrodach śnieg, pod którym wtedy ukazuje się miejscami ziemia czarna i smutna.
Królowa, patrząc na rozchodzący się ten zastęp wojowniczy, na który tyle liczyła, widziała zarazem rozpraszającą się swoją potęgę.
Z odrętwienia wydobył ją dźwięczny głos hrabiny Julji, która zbliżała się do niej z panią Djaną de Polignac, bratową.
Na dźwięk tego głosu, luba przyszłość wracała ze swemi kwiatami i palmami, do serca tej kobiety dumnej; przyjaciółka szczera i prawdziwie poświęcona, znaczyła więcej, niż dziesięć królestw.
— O! ty, ty — wyrzekła zcicha, ściskając hrabinę Julję w objęciach — zostaje mi więc przyjaciółka.
I łzy, długo powstrzymywane w oczach, wytrysły z pod powiek, posączyły się wzdłuż lic i zalały pierś. Ale zamiast gorzkiemi być, miały w sobie jakąś słodycz.
Powstała chwilowa cisza, a królowa nie wypuszczała hrabiny z objęć.
Księżna dopiero, wciąż trzymając bratowę za rękę, przerwała milczenie.
— Najjaśniejsza Pani — odezwała się głosem tak nieśmiałym, że był prawie wstydliwy — nie sądzę, ażeby Wasza Królewska Mość zganiła projekt, który jej przedstawię.
— Jaki projekt? — zapytała królowa uważnie — mów księżno, mów.
I gotując się słuchać księżnej Djany, królowa oparła się na ramieniu swej ulubienicy, hrabiny Julii.
— Najjaśniejsza Pani — mówiła dalej księżna — zdanie, jakie wyłuszczę, pochodzi od osoby, której powaga nie będzie Waszej Królewskiej Mości podejrzana; pochodzi ono od jej Królewskiej Wysokości, księżnej Adelaidy, siostry Najjaśniejszego Pana.
— Jakiż długi wstęp, kochana księżno — rzekła wesoło królowa — dalej, do rzeczy!
— Okoliczności są smutne. Przesadzano bardzo względy, jakiemi Wasza Królewska Mość obdarza rodzinę naszą. Oszczerstwo kala dostojną przyjaźń, jaką Wasza Królewska Mość raczy nam okazywać w zamian za nasze pełne szacunku poświęcenie.
— Ależ, księżno! — odezwała się królowa z pewnem zdziwieniem — czy nie uważasz, żem dzielnie stawiła czoło? Czy wobec opinji, wobec dworu, wobec ludu, wobec samego Najjaśniejszego Pana, nie okazywałam mojej przyjaźni z całą śmiałością?
— O! tak; Wasza Królewska Mość tak szlachetnie popierała swych przyjaciół, że ich nawet piersią własną zasłaniała; dziś więc, kiedy niebezpieczeństwo jest wielkie i straszne, przyjaciele, tak szlachetnie bronieni przez Waszą Królewską Mość, złymi i nikczemnymi byliby sługami, gdyby się nie wywzajemnili królowej.
— O! to dobrze, to pięknie! — odezwała się Marja Antonina z zapałem całując hrabinę Julję i ściskając rękę pani Djany de Polignac.
Ale obie te panie zbladły zamiast dumnie podnieść głowę przy tym uśmiechu monarchini.
Pani Julja de Polignac poruszyła się, jakby dla wydostania się z objęć królowej, ta jednak wbrew jej woli zatrzymała ją w uścisku.
— Ale — wyjąkała pani Djana de Polignac — Wasza Królewska Mość może nie rozumie dobrze tego, co mamy zaszczyt jej oznajmić dla odwrócenia ciosów, grożących tronowi, jej osobie. Jest to środek bolesny, gorzkie poświęcenie dla naszych serc, ale musimy je ponieść, bo tak nakazuje konieczność.
Na te słowa królowa zbladła, nie czuła już bowiem przyjaźni mężnej i wiernej, lecz tylko strach, kryjący się w tych słowach.
— No — odezwała się — to mówcie. Powiedz księżno, jakież to poświęcenie?
— O! to poświęcenie tylko z naszej strony, Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała księżna Djana de Polignac. — Jesteśmy, nie wiem za co, znienawidzone we Francji; gdy oddalimy się od tronu Waszej Królewskiej Mości, przywrócimy mu cały blask i cały zapał miłości ludowej, miłości, zgasłej lub przytłumionej przez naszą obecność.
— Chcecie się oddalić? — zawołała królowa, wybuchając — kto to powiedział? kto tego żądał?
I lekko odsunęła ręką hrabinę Julję, która spuściła głowę.
— To nie ja — rzekła hrabina Julja; — ja, przeciwnie, pragnę pozostać.
Ale słowa te wyrzeczone były tonem, który wyraźnie mówił: Każ mi wyjechać, a zaraz wyjadę.
Marja Antonina za boleść, jakiej doznała pomściła się tylko spojrzeniem lodowatem, którem objęła swoją przyjaciółkę.
— A! księżno Djano, to takie twoje zdanie! — rzekła, przyciskając pierś ręką rozgorączkowaną.
— O! Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała księżna — nie ja tak chcę, nie wola moja dyktuje mi, co mam czynić, to rozkaz przeznaczenia.
— Masz słuszność księżno — odrzekła Marja Antonina.
I, zwracając się do hrabiny Julji, zapytała:
— A ty, hrabino, co powiadasz?
Hrabina odpowiedziała łzą palącą, jak wyrzut sumienia, ale cała jej siła wyczerpała się w tym wysiłku.
— Dobrze — wyrzekła królowa — dobrze, miło mi widzieć, jak jestem kochana. Dziękuję ci, hrabino. Tak, wy tu narażacie się na niebezpieczeństwo; tak, wy obie macie słuszność, ja tylko jedna byłam zaślepiona... Pragniesz pozostać, ale to poświęcenie, a ja poświęcenia tego nie przyjmuję.
Hrabina Julja podniosła piękne oczy na królowę. Lecz królowa, zamiast wyczytać w nich poświęcenie przyjaciółki, widziała tylko słabość kobiety.
— Zatem, księżno, — mówiła dalej królowa — ty postanowiłaś wyjechać?
I wyrazy „ty“ wymówiła z naciskiem.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Zapewne do którego ze swych majątków... daleko.. bardzo daleko...
— Najjaśniejsza Pani, ażeby wyjechać, ażeby Waszą Królewską Mość opuścić, dwadzieścia mil równie bolesne są jak pięćdziesiąt.
— Wyjeżdżasz więc zagranicę?
— Niestety! tak, Najjaśniejsza Pani.
Westchnienie rozdarło serce królowej, ale nie wyszło z jej ust.
— A dokąd pani jedziesz?
— Nad brzegi Renu, Najjaśniejsza Pani.
— Dobrze. Mówisz, księżno, po niemiecku — rzekła królowa z uśmiechem smutku nieopisanego — i to ja cię nauczyłam. Przyjaźń waszej królowej przynajmniej posłuży ci do czegoś, bardzo mnie to cieszy.
A zwracając się do hrabiny Julji, rzekła.
— Nie chcę was rozłączać, kochana hrabino. Ty pragnęłaś zostać, i ja tę ofiarę cenię. Ale lękając się o ciebie, chcę, ażebyś wyjechała, i rozkazuję ci to uczynić.
I zamilkła, zdławiona wzruszeniami, których, pomimo całego heroizmu, byłaby zapewne nie miała siły powściągnąć, gdyby w tej chwili nie zabrzmiał był w uszach głos króla, który nie brał udziału żadnego w tem, cośmy opowiedzieli. Jadł właśnie deser.
— Ktoś przybył do pani — rzekł król — dają pani znać.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie — zawołała królowa, odrzucając wszelkie inne uczucia prócz godności królewskiej — wszak masz najprzód wydać rozkaz. Najjaśniejszy Panie, zostały tu tylko trzy osoby i te mianowicie, których potrzebujesz: pan de Lambesq, pan de Bezenval i pan de Broglie. Rozkazy! Najjaśniejszy Panie! wydaj rozkazy!
Król spojrzał ociężale i widocznie się wahał.
— Ci więc myślisz o tem wszystkiem, panie de Broglie? — zapytał.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział stary marszałek — jeżeli Wasza Królewska Mość wojsko usunie z oczu Paryżan, powiedzą, że Paryżanie je pobili. Jeżeli Wasza Królewska Mość zostawi je, trzeba, ażeby wojsko pobiło paryżan.
— O! to dobrze powiedziane! — zawołała królowa, ściskając rękę marszałka.
— Dobrze powiedziane! — potwierdził pan de Benzeval.
Tylko książę de Lambesq poprzestał na kiwnięciu głową.
— Więc cóż? — zapytał król.
— Rozkazuj, Najjaśniejszy Panie! marsz! — wyrzekł marszałek.
— Tak... marsz! marsz! — wykrzyknęła królowa.
— Ha! skoro wszyscy chcecie, niech wojsko maszeruje! — wyrzekł król.
W tejże chwili podano królowej list, który zawierał, co następuje:
„W imię nieba, Najjaśniejsza Pani, tylko się nie śpieszyć. Oczekuję posłuchania u Waszej Królewskiej Mości.
— Jego pismo! wyszeptała królowa.
Poczem zwracając się, zapytała:
— Czy pan de Charny jest u mnie?
— Przyjechał cały wzburzony, i zdaje mi się, nawet zakrwawiony — odpowiedziała powiernica.
— Chwilkę, moi panowie — odezwała się królowa do panów de Bezenval i de Broglie — zaczekajcie panowie na mnie; za chwilę powrócę.
I udała się spiesznie do swych pokoi.
Królowa, wchodząc do buduaru, zastała tego, który napisał list przyniesiony jej przez pokojową.
Był to mężczyzna lat trzydziestu pięciu. Ubiór miał tu i ówdzie rozdarty, a szpada zgięta nie mogła wejść do pochwy.
Marja Antonina wprost podeszła ku niemu.
— Pan de Charny! — zawołała — pan tutaj?
A gdy ten skłonił się przed nią z szacunkiem, etykietalnie, skinęła na pokojowę, która zaraz się oddaliła.
Zaledwie drzwi się zamknęły, królowa zawołała:
— Hrabio! dlaczego jesteś tutaj?
— Dlatego, iż uważałem to za obowiązek — odpowiedział hrabia.
— Nie; twoim, hrabio, obowiązkiem było uciekać z Wersalu, uczynić tak, jak było umówione, być nieposłusznym, słowem, uczynić tak, jak wszyscy moi przyjaciele, którzy się zlękli mej doli. Obowiązkiem twoim jest nic nie poświęcać dla mych losów; powinnością twoją oddalić się ode mnie.
— Oddalić się od was, Najjaśniejsza Pani? — rzekł.
— Tak, uciekać.
— Uciekać od was? A któż od was ucieka, Najjaśniejsza Pani?
— Wszyscy, którzy są przezorni.
— Mnie się zdaje, że jestem nader przezorny i dlatego przybyłem do Wersalu.
— A skąd pan przybywasz?
— Z Paryża.
— Z Paryża zbuntowanego?
— Z Paryża, który wre; pieni się i krwawi.
Królowa zakryła twarz rękoma.
— A! czyż od nikogo, nawet od pana nie usłyszę wiadomości dobrej?
— Najjaśniejsza Pani, w takich okolicznościach, w jakich się znajdujemy, żądajcie od swych posłów oznajmienia jednej tylko rzeczy, to jest prawdy.
— I pan oznajmiasz mi prawdę?
— Jak zawsze, Najjaśniejsza Pani.
— Jestem tylko wiernym poddanym, Najjaśniejsza Pani.
— A więc, przyjacielu mój, daruj mi tę chwilę, nie mówmy o niczem. Przybyłeś pan w porze, kiedy serce moje pęka; przyjaciele moi po raz pierwszy męczą mnie tą prawdą, którą mówiłeś mi zawsze. O! niepodobna było, hrabio, tej prawdy utaić przede mną dłużej; wybucha ona we wszystkiem; w niebie, które się czerwieni, w powietrzu pełnem złowrogiego szumu, na twarzach dworzan, którzy bladzi są i poważni. Nie! nie! hrabio, po raz pierwszy w życiu nie mów mi prawdy.
Zkolei hrabia popatrzył na królowę.
— Tak, tak — mówiła dalej — pan, który mnie znasz jako mężną, dziwisz się, nieprawdaż? O! jeszcze się nie skończyły niespodzianki, powiadam ci, hrabio.
Hrabia de Charny uczynił gest pytający.
— Zobaczymy niedługo — odrzekła królowa z uśmiechem nerwowym.
— Czy Wasza Królewska Mość nie jest cierpiąca? — zapytał hrabia.
— Nie! nie! panie hrabio, siadaj przy mnie, i ani słowa więcej o tej okropnej polityce... Staraj się, ażebym zapomniała.
Hrabia usłuchał ze smutnym uśmiechem.
Marja Antonina przycisnęła rękę do jego czoła.
— Czoło pańskie pała — rzekła.
— Tak, mam wulkan w głowie.
— Ręka pańska zlodowaciała.
I ścisnęła rękę hrabiego w swoich dłoniach.
— Serce moje przejmuje chłód śmierci — wyrzekł.
— Biedny Olivier, a mówiłam panu, zapomnijmy. Nie jestem już królową, nie jestem już zagrożona, nie jestem już przedmiotem nienawiści. Nie, nie jestem już monarchinią. Jestem kobietą tylko. Co dla mnie świat! Serce kochające, oto wszystko, czego mi potrzeba.
Hrabia ukląkł przed królową i ucałował jej nogi z szacunkiem, jaki Egipcjanie mieli dla bogini Izydy.
— O! hrabio, mój jedyny przyjacielu! — rzekła królowa, próbując go podnieść — czy wiesz, co mi zrobiła hrabina Djana?
— Opuszcza Francję — odpowiedział de Charny, nie namyślając się.
— Zgadł! zawołała Maria Antonina — doprawdy zgadłeś. Więc tego można się było domyślać?
— O! można! czemu nie, Najjaśniejsza Pani? — odpowiedział hrabia. — W tej chwili wszystkiego domyślać się można.
— Ależ ty i twoi — zawołała królowa — dlaczegóż nie emigrujecie, skoro to jest rzeczą tak naturalną?
— Co do mnie, nie odjeżdżam, Najjaśniejsza Pani, ponieważ jestem z głębi duszy poświęcony Waszej Królewskiej Mości, i przyrzekłem nie pani, ale sobie, że pani me opuszczę ani na chwilę podczas burzy, która się gotuje.
Bracia moi nie wyemigrują, ponieważ postępowanie moje będzie wzorem dla nich: pani de Charny, wreszcie, nie odjeżdża, ponieważ kocha Waszą Królewską Mość, o ile mi się przynajmniej zdaje.
— Tak, Andrea ma serce bardzo szlachetne — rzekła królowa z widoczną oziębłością.
— I dlatego też nie opuści Wersalu — dodał hrabia.
— Więc was mieć będzie ciągle przy sobie — rzekła królowa tym samym tonem zimnym, w którego odcieniu domyślać się było można zazdrości lub wzgardy.
— Wasza Królewska Mość raczyła mianować mnie porucznikiem gwardji przybocznej — odpowiedział hrabia de Charny — więc posterunek mój jest w Wersalu. Nie byłbym się ruszył z tego miejsca, gdyby Wasza Królewska Mość nie była mi powierzyła straży Tuileryj. To wygnanie konieczne — powiedziała mi wtedy królowa i udałem się na to wygnanie. Otóż, w tem wszystkiem pani de Charny ani mi się nie sprzeciwiała, ani o radę pytaną nie była.
— To prawda rzekła królowa wciąż lodowato.
— Dziś — mówił dalej hrabia niewzruszony — sądzę, że stanowisko moje już nie jest w Tuilerjach, ale w Wersalu. Otóż, wbrew królowej, przekroczyłem rozkaz, sam sobie wybierając miejsce służby, i przybywam tutaj. Czy pani de Charny będzie lub nie będzie się lękała wypadków, czy zechce lub nie zechce emigrować, ja zostanę przy królowej... chyba, że królowa każe mi złamać szpadę. W takim razie, nie mając już prawa walczyć i umrzeć za nią w Wersalu, mogę mieć zawsze prawo dać się zabić przy bramie, na bruku.
Hrabia tak dzielnie, z takim zapałem wymówił te proste słowa, pochodzące z serca, że królowa spadła z wysokości swej dumy, tej kryjówki, w której chowała uczucie więcej ludzkie, niż królewskie.
— Hrabio — rzekła — nie wymawiaj nigdy tego słowa, nie mów, że umrzesz dla mnie, gdyż doprawdy pewna jestem, iż uczynisz tak, jak powiadasz.
— O! przeciwnie, zawsze to powtarzać będę! — zawołał Olivier. — Powiem to każdemu i wszędzie, uczynię tak, jak mówię, bo nadszedł czas, tak mi się zdaje, kiedy umierać muszą wszyscy ci, którzy pokochali królów ziemskich.
— Hrabio! hrabio! skąd to złowrogie przeczucie?
— Niestety — odrzekł Olivier, potrząsając głową — i ja także, podczas owej fatalnej wojny amerykańskiej, na równi z innymi dotknięty zostałem tą gorączką niepodległości, która przejmowała całe społeczeństwo. Ja także pragnąłem wziąć czynny udział w wyzwoleniu niewolników, i zaciągnąłem się do wolnomularzy, przystąpiłem, do towarzystwa tajnego z Lafayettem i Lamethem. Czy wiesz, Najjaśniejsza Pani, jaki był cel tego stowarzyszenia? Zwalenie tronów. A czy wiesz, co było hasłem? Te trzy głoski: L. P. D.
— A cóż oznaczały te trzy głoski?
— Lilia pedibus destrue! zdepcz lilję nogami.
— A ty cóżeś uczynił, hrabio?
— Wycofałem się z honorem; — ale co to znaczy! — Na miejsce jednego, który się wycofał, wstępowało dwudziestu nowych. Na czele ludzi podburzających Paryż, rządzących Ratuszem, zajmujących Palais-Royal, zdobywających Bastylję, poznałem postacie moich dawnych braci, stowarzyszonych. Nie łudźmy się, Najjaśniejsza Pani, wszystkie te zdarzenia, jakie się spełniły, nie są dziełem przypadku, to ruch przygotowany oddawna.
— Czy tak sądzisz, mój przyjacielu! — zawołała królowa ze łzami.
— Nie płacz, Najjaśniejsza Pani, tylko zrozum.
— Ja mam rozumieć! ja mam rozumieć! — łkała Marja Antonina — ja, królowa, pani dwudziestu pięciu miljonów ludzi, kiedy ludzie ci, moi poddani, stworzeni na to, aby mnie słuchać, buntują się przeciw mnie i zabijają mi przyjaciół.
— Musi to jednak być zrozumiałe dla was, Najjaśniejsza Pani, gdyż staliście się nieprzyjaciółką tych poddanych, tych ludzi stworzonych do ulegania wam. Od chwili, gdy uległość ta im ciąży, gotują się do rozszarpania was, ostrzą zgłodniałe zęby, a tymczasem szarpać będą waszych przyjaciół, których nienawidzą więcej jeszcze, niż Waszą Królewską Mość.
— I może myślisz, panie filozofie, że mają słuszność? — zawołała rozkazująco królowa, z okiem rozszerzonem, nozdrzami rozdętemi.
— Tak, niestety, Najjaśniejsza Pani! mają słuszność — rzekł hrabia głosem łagodnym i czułym — bo kiedy ja przejeżdżałem po bulwarach pięknemi końmi angielskiemi, we fraku złocistym, ze służbą wygalowaną większą ilością złota, niżby było potrzeba do wyżywienia trzech rodzin, wasz lud, to jest te dwadzieścia pięć miljonów ludzi zgłodniałych, pytają się, do czego ja im jestem potrzebny, ja, człowiek taki sam jak oni.
— Przydajesz im się tem, hrabio — odparła królowa, chwytając za rękojeść szpady hrabiego — służysz im tą szpadą, którą ojciec twój władał po bohatersku pod Fontenoy, dziad pod Steinkerke, pradziad pod Lens i Rocroy, a przodkowie pod Ivry, Marignan i Azincourt. Szlachta służy ludowi francuskiemu w wojnie, przez wojnę, szlachta kosztem krwi zyskała złoto, zdobiące jej ubiór, srebro, okrywające jej liberję. Nie pytaj więc, panie Olivier, na co się przydasz ludowi, ty, który także władasz dzielnie szpadą, pozostawioną ci przez przodków.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Olivier, potrząsając głową — nie mów o krwi szlacheckiej. Lud ma także krew w żyłach. Proszę zobaczyć krew płynącą rynsztokami na placu Bastylji, policzyć trupy, złożone na zczerwieniałym bruku a dowiemy się, że serce tych ludzi, już nie bijące, biło tak szlachetnie, jak serce rycerza w dniu, gdy wasze armaty grzmiały przeciwko nim, w dniu, gdy oni wywijając bronią nową dla swej niewprawnej ręki, śpiewali pod kartaczami, co niezawsze czynią nasi najdzielniejsi grenadjerzy.
O! pani, o! moja królowo, nie patrz na mnie, błagam cię, okiem gniewnem. Cóż to jest grenadjer? To mundur błękitny, zapięty na tem sercu, o którem mówię właśnie. Co zależy na tem kuli, która dziurawi i zabija, czy serce to okryte suknem błękitnem, czy serce, które się rwie, miało za osłonę sukno czy płótno? Nadszedł czas, ażeby pomyśleć o tem wszystkiem, Najjaśniejsza Pani, teraz już nie dwadzieścia pięć miljonów poddanych, ani 25 miljonów ludzi, ani 25 miljonów żołnierzy...
— Walczyć będą przeciw mnie, hrabio.
— Tak, przeciw wam, ponieważ walczą za wolność, a wy stoicie między nimi i wolnością.
Długie milczenie nastąpiło po słowach hrabiego Oliviera. Pierwsza przerwała je królowa.
— Słowem — rzekła — powiedziałeś mi tę prawdę, o której niepowiedzenie błagałam pana.
— Najjaśniejsza Pani — odparł Olivier — pod jakąbądź osłoną zechce ją szacunek mój zataić, wbrew mnie, wbrew pani, rozpatrz, Wasza Królewska Mość, słuchaj, pomyśl, prawda jest tu, wiecznie tu, obecna, i nie możecie już jej odtrącić! Przed zaśnięciem siądzie ona w głowach waszego łóżka, widmem będzie w snach, a po przebudzeniu... rzeczywistością.
— O! hrabio — rzekła dumnie królowa — znam ja sen, którego ona wcale nie zamąci.
— Tego snu, Najjaśniejsza Pani — rzekł Olivier — ja nie obawiam się więcej, niż pani, a może pragnę go równie gorąco.
— A! — odezwała się królowa, z rozpaczą — więc pan sądzisz, że to nasza ucieczka — ostatnia.
— Tak, ale nie śpieszmy się, Najjaśniejsza Pani, nie idźmy śpieszniej od wypadków, bo i tak już idziemy prosto do tego snu, już przez same trudy spowodowane burzami.
I nowe milczenie, przykrzejsze jeszcze od poprzedniego, zaciążyło wśród rozmawiających.
Siedzieli obok siebie. Dotykali się, a jednak rozdzielała ich przestrzeń ogromna, myśl o przyszłości.
Królowa powróciła pierwsza do przedmiotu rozmowy, ale nie odrazu. Spojrzała bystro na hrabiego i rzekła:
— Ostatnie słowo jeszcze co do nas; a powiedz mi wszystko, panie, wszystko, rozumiesz? wszystko!
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— Czy przysięgniesz mi pan, że przybyłeś tu tylko dla mnie?
— Wasza Królewska Mość wątpi?
— Czy przysięgniesz pan, że pani de Charny nie pisała do ciebie?
— Ona?
— Posłuchaj pan: wiem, że chciała pisać, wiem, że miała jakieś projekty... Przysięgnij mi, hrabio, że przybyłeś tu nie dla niej.
W tej chwili zapukano zlekka do drzwi.
— Proszę wejść — rzekła królowa.
Ukazała się pokojówka.
— Najjaśniejsza Pani — rzekła — Jego Królewska Mość już jest po wieczerzy.
Hrabia spojrzał na Marję Antoninę zdziwiony.
— Więc co? — odezwała się, zżymając ramionami — cóż w tem dziwnego? Czyż to Jego Królewska Mość nie ma wieczerzać?
Olivier zmarszczył brwi.
— Powiedz Najjaśniejszemu Panu — odparła królowa, nie ruszając się z miejsca — że słucham nowin z Paryża, i że mu ich udzielę, skoro tylko wysłucham.
Potem, zwracając się do Oliviera, rzekła:
Przerwa ta chwilowo tylko powstrzymała rozmowę, ale nie zmieniła w niczem podwójnego uczucia: zazdrości miłosnej w kobiecie, zazdrości własnej w monarchini.
Dlatego rozmowa, która zdawała się być wyczerpaną w tym pierwszym okresie, miała się jeszcze ożywić z większym naciskiem, tak, jak w bitwie po ustaniu pierwszego ognia, rozpoczynającego akcję na kilku punktach, wszczyna się ogień na całej linji, rozstrzygający bitwę.
Kiedy wreszcie rzeczy doszły do tego stopnia, zdawało się, że hrabia równie ciekawy jest, jak i królowa, bliższych wyjaśnień. Skoro tylko zamknęły się drzwi, odezwał się pierwszy:
— Pytała mnie Wasza Królewska Mość, czy powróciłem dla pani de Charny. Wasza Królewska Mość więc zapomniała, że pomiędzy nami stanął układ, i że ja jestem człowiekiem honorowym?
— Tak — rzekła królowa, zwieszając głowę — tak, stanął układ tak, pan jesteś człowiekiem honorowym, tak, poprzysiągłeś poświęcić się mojemu szczęściu, a poświęcasz zarazem kobietę piękną i charakteru szlachetnego... jedna to zbrodnia więcej.
— O! Wasza Królewska Mość przesadza oskarżenie. Proszę tylko przyznać, że dotrzymałem słowa, jak człowiek uczciwy.
— To prawda, niedorzeczna jestem — przebacz mi, hrabio.
— Nie nazywaj, Najjaśniejsza Pani, zbrodnią tego, co jest tylko skutkiem przypadku i konieczności. Obojeśmy opłakiwali to małżeństwo, które jedynie mogło zasłonić honor królowej. Chodzi tylko o to, ażeby znosić to małżeństwo ta, jak ja znoszę je od lat czterech.
— Tak, zawołała królowa — ale czy myślisz pan, że nie widzę twojego smutku, że nie rozumiem twojego utrapienia, które objawia się w formie najgłębszego szacunku? Czy myślisz, że nie widzę wszystkiego?
— Przez litość, Najjaśniejsza Pani — rzekł hrabia, schylając się — racz mi wyjawić to, co pani widzi. Jeżelim niedosyć cierpiał sam, i niedosyć zadał cierpień innym, niechaj podwoję utrapienia dla siebie i dla wszystkiego, co mnie otacza, pewny będąc, że nigdy nie wypłacę się za to, co pani jestem winien.
Królowa wyciągnęła ku hrabiemu rękę. Słowo tego człowieka miało moc nieprzełamaną, jak wszystko, co wybucha ze szczerego i namiętnego serca.
— Rozkaż, Najjaśniejsza Pani — mówił dalej — błagam, nie lękaj się rozkazywać.
— O! tak, tak, wiem dobrze, nie mam słuszności; przebacz mi pan, to prawda. Ale jeżeli masz pan gdzie ukryte bożyszcze, któremu ofiarujesz tajemne kadzidło, jeżeli jest gdzie na świecie kobieta przez ciebie uwielbiana... Otóż, jeżeli to istnieje, ukryte przed wszystkimi, nie zapomnij, że masz przed wszystkimi, publicznie wobec innych, a także wobec siebie, żonę młodą i piękną, którą otaczasz pieczołowitością, żonę, która opiera się na twoim ramieniu, a opierając się na ramieniu, opiera zarazem na sercu.
Olivier zmarszczył brwi, a linje tak czyste jego oblicza, zmieniły się na chwilę.
— Czego żądasz Najjaśniejsza Pani? — rzekł — czy chcesz, ażebym oddalił hrabinę de Charny? Pani milczy; a więc tak? Dobrze; gotów jestem spełnić ten rozkaz; ale wiadomo Waszej Królewskiej Mości, że ona jest sama na świecie! Sierota. Ojciec jej, baron de Taverney, umarł roku zeszłego, jak przystało na szlachcica starej daty, który nie chce patrzeć na to, co się dzieje. Brat jej, de Maison-Rouge, przyjeżdża najwięcej raz do roku, ażeby uściskać siostrę, pokłonić się Waszej Królewskiej Mości, i odjeżdża, a nikt nie wie, gdzie się podziewa.
— Tak, wiem o tem wszystkiem.
— Zastanów się, Najjaśniejsza Pani, że hrabina de Charny — gdyby Bóg powołał mnie do siebie, mogłaby dziś przybrać swe imię dziewicze, a najczystszy z aniołów niebieskich nie podjąłby w jej myślach i marzeniach żadnego wyrazu, żadnego imienia, żadnego wspomnienia miłosnego.
— Tak, wiem — rzekła królowa, — iż twoja Andrea jest aniołem na ziemi, wiem, że godna jest kochania. Mniemam też, że dla niej jest przyszłość, kiedy dla mnie jej niema. Zaklinam cię, hrabino, więcej już ani słowa o tem. Nie mówię do ciebie, jako królowa. Zapomniałam się, ale co począć?... Jest w mej duszy głos, który zawsze nuci szczęście, radość, miłość, obok głosów złowrogich, wróżących niedolę, wojnę, śmierć. To głos mojej młodości, którą przeżyłam. Przebacz mi, hrabio, nie będę już młodą, nie będę się uśmiechała, ani kochała.
I nieszczęśliwa kobieta oparła pałającą twarz na rękach wychudłych i delikatnych, a łza królewska, niby brylant, przesunęła się między palcami.
Hrabia znów upadł na kolana.
— Najjaśniejsza Pani, w imię nieba — rzekł — rozkaż mi, ażebym się oddalił, uciekał, umarł, ale nie płacz przy mnie.
I sam gotów był zaszlochać, wymawiając te słowa.
— To już się skończy — rzekła Marja Antonina, podnosząc się lekko i wstrząsając głową z uśmiechem pełnym wdzięku.
I ślicznym ruchem odrzuciła w tył gęste włosy pudrowane, które się rozsypały po szyi białości łabędziej.
— Tak! tak! to się skończy — mówiła dalej królowa — już cię więcej zasmucać nie będę, dajmy spokój tym szałom. Dziwna to rzecz, jak kobieta jest słaba, kiedy królowa potrzebuje być tak silna. Przybywasz pan z Paryża? wszak tak? Pomówmy. Opowiedziałeś mi rzeczy, które zapomniałam, a były to rzeczy ważne, nieprawdaż, panie hrabio de Charny?
— Dobrze, Najjaśniejsza Pani, powróćmy do tego, gdyż słusznie mówi Wasza Królewska Mość, są to rzeczy bardzo ważne. Tak jest, przybywam z Paryża, i świadkiem byłem upadku monarchji.
— Słusznie postarałem się o odwagę, gdyż wymagacie jej bez ratunku, panie hrabio. Pomyślny bunt, to według pana już upadek monarchji. Jakto! dlatego, że Bastylja została wzięta, powiadacie, iż monarchja upadła. O! zapominacie, że Bastylja zapuściła korzenie we Francji dopiero w wieku czternastym, a monarchizm od sześciu tysięcy lat, rozrósł się na całym świecie.
— Chciałbym się łudzić, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział hrabia — a wtedy zamiast zasmucać umysł Waszej Królewskiej Mości, głosiłbym nowiny najprzyjemniejsze. Nieszczęściem, instrument tylko takie wydaje głosy, do jakich był przeznaczony.
— Czekaj pan, ja wam dodam otuchy, ja chociaż jestem kobietą, zaprowadzę was na dobrą drogę.
— Niczego więcej nie żądam, ale niestety!...
— Paryżanie zbuntowali się, wszak tak?
— Tak.
— W jakim stosunku?
— Jak dwanaście do piętnastu.
— W jaki sposób doszliście do tego obliczenia?
— Bardzo prosto. Lud wchodzi jako dwanaście piętnastych w skład całego narodu; dwie piętnaste przypada na szlachtę a jedna piętnasta na duchowieństwo.
— Rachunek dobry jest, panie hrabio, i znasz go na palcach. Czytałeś pan i panią de Necker?
— Czytałem pana de Necker.
— Trafne więc jest przysłowie — odezwała się królowa — jeżeli kto zdradza, to najlepiej swoi. A teraz mój rachunek, hrabio. Czy chcesz go posłuchać?
— Z całą uwagą.
— Na dwanaście piętnastych jest część kobiet, czy tak?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, ale...
— Nie przerywaj mi pan. Powiadamy sześć piętnastych kobiet, mężczyzn więc pozostaje sześć; dwie piętnaste starców niedołężnych lub obojętnych, czy to zawiele?
— Nie.
— Zostaje więc cztery piętnaste, z których połowę, przyznasz mi pan, trzeba liczyć na tchórzów i obojętnych. Pochlebiam narodowi francuskiemu; gdzieindziej ten stosunek byłby za mały. Zatem pozostaje dwie piętnaste zapaleńców silnych, dzielnych, wojowniczych. Obliczamy te dwie piętnaste dla Paryża, bo co do prowincji, tego nie potrzeba, nieprawdaż? wszak chodzi tylko o odzyskanie Paryża.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, ale...
— Zawsze ale... Poczekaj pan, odpowiesz później.
Olivier się skłonił.
— Obliczam więc — mówiła dalej królowa — dwie piętnaste paryżan na sto tysięcy ludzi, przystajesz pan?
Na ten raz hrabia nic nie odpowiedział.
Królowa mówiła dalej:
— Otóż przeciw tym stu tysiącom ludzi źle uzbrojonych, niesfornych, niezahartowanych, chwiejnych, ponieważ wiedzą, że źle czynią, stawiam pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy znanych z odwagi w całej Europie, oficerów, takich jak pan, a nadto stawiam tę świętą sprawę, którą tu nazywają prawem Bożem, i nareszcie duszę moją, którą łatwo rozczulić, ale trudno złamać.
Olivier milczał jeszcze.
— Sądzisz pan — mówiła dalej królowa — że w bitwie toczonej na takim gruncie, dwaj mężowie z ludu znaczą więcej, niż jeden z moich żołnierzy?
Olivier milczał.
— Odpowiedz pan, czy tak mniemasz, panie hrabio — zawołała królowa niecierpliwie.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział nareszcie hrabia, na rozkaz królowej, porzucającej dotychczasowe milczenie — na polu bitwy, gdzieby stanęło takich sto tysięcy ludzi w odosobnieniu, bez karności i dobrego rynsztunku, wasza armja pięćdziesięciotysięczna pobiłaby ich w pół godziny.
— Ale nie tak jest, jak Wasza Królewska Mość sądzi. A naprzód, te sto tysięcy buntowników paryskich znaczy tyle co pięćkroć sto tysięcy.
— Jakto?
— Z całą pewnością. Pominęła Wasza Królewska Mość kobiety i dzieci w swej rachubie. O! królowo Francji, o! kobieta odważna i dumna! rachuj je za tylu mężczyzn, te kobiety paryskie: przyjdzie może dzień, w którym będzie pani zmuszona rachować je za tyluż szatanów.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie hrabio?
— Czy wie Wasza Królewska Mość, jaka jest rola kobiety podczas wojen domowych? Nie? To ja wam powiem, a przekona się pani, że nie zawiele byłaby dwóch żołnierzy przeciw jednej kobiecie.
— Od rzeczy mówisz, hrabio.
De Charny uśmiechnął się smutno.
— Czy widziała je Wasza Królewska Mość — zapytał — w Bastylji, pod ogniem, pośród kul, nawołujące do broni, grożące pięściami waszym szwajcarom w rynsztunku wojennym, wykrzykujące przekleństwa na trupach zabitych tym głosem, na który podskakują żywi? Czy widziała je Wasza Królewska Mość gotujące smołę, ciągnące armaty, podające zapalonym bojownikom ładunek, nieśmiałym ładunek wraz z pocałunkiem? Czy wie Wasza Królewska Mość, że przez most zwodzony, w Bastylji przeszło tyleż kobiet, co i mężczyzn, i że w tej chwili, jeżeli kamienie opadają z Bastylij, to pod oskardami migającemi w ręku kobiet?
— O! Najjaśniejsza Pani, rachuj kobiety paryskie, rachuj je, rachuj nawet dzieci, które leją kule, ostrzą szable, zrzucają kamień z szóstego piętra; rachuj je, ponieważ kula ręką dziecka ulana zabije zdaleka twego najlepszego generała, ponieważ szabla przez nie wyostrzona podetnie nogi twych koni wojskowych, ponieważ ten ślepy głaz, padający z nieba, zwali twoich dragonów i gwardzistów.
Rachuj Najjaśniejsza Pani starców, albowiem ci, chociaż nie mają siły do władania szablą, ale mogą jednak służyć za tarczę. Byli w Bastylji i starce, Najjaśniejsza Pani; a czy wie pani, co czynili starce, których nie liczycie? Stawali przed młodszymi, którzy na ich ramionach opierali strzelbę, tak, iż kula waszych szwajcarów zabijała niedołężnego starca, którego ciało stanowiło szaniec dla człowieka silnego.
Rachuj starców, Najjaśniejsza Pani, boć to oni od lat trzydziestu opowiadają pokoleniom następnym niesławę, wyrządzoną ich matkom, nędzę ich pól, tratowanych przez zwierzynę szlachcica, hańbę swej kasty schylonej pod przywilejami feodalnemi; a wtedy synowie chwytają maczugę, topór, strzelbę, wszystko co mają pod ręką, i idą na śmierć albo zwycięstwo.
W Paryżu w tej chwili mężczyźni, kobiety, starce i dzieci, wołają o wyswobodzenie. Rachuj, Najjaśniejsza Pani, wszystko to, co krzyczy, rachuj osiemkroć sto tysięcy dusz w Paryżu.
— Trzysta Spartan zwyciężyło wojsko Kserksesowe, panie de Charny.
— Tak, ale dziś te trzysta Spartan są osiemkroć stu tysiącami, a wasze pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy, to armja Kserksesa.
Królowa wstała z zaciśniętemi pięściami, z twarzą czerwoną z gniewu i wstydu.
— O! niech spadnę z tronu — rzekła — niech umrę, rozszarpana przez pańskich osiemkroć sto tysięcy Paryżan, ale niech nie słyszę takiego dowodzenia z ust człowieka z rodu de Charny!
— Jeżeli on tak dowodzi, Najjaśniejsza Pani, to znaczy, iż tak dowodzić potrzeba, gdyż ten de Charny nie ma w żyłach ani jednej kropli krwi, któraby nie była godną jego przodków i któraby nie należała do królowej.
— Niechaj więc idzie na Paryż razem ze mną a umrzemy tam razem.
— Sromotnie!... — rzekł hrabia — bez walki możliwej. Nie wystąpim nawet do boju, znikniemy jak Filistyni lub Amalecyci. Iść na Paryż! Nie wiesz więc, Najjaśniejsza Pani, o jednej rzeczy? W chwili, gdy wejdziemy do Paryża, domy zwalą się na nas, pochłoną, jak fale morza Czerwonego Faraona, i pozostawisz, Najjaśniejsza Pani, we Francji imię przeklęte, a dzieci twe szczwane będą jak dzieci wilczycy.
— Więc jakże mam upaść, hrabio? — rzekła królowa wyniośle, — naucz mnie, proszę.
— Jako ofiara, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział z szacunkiem Olivier de Charny — tak, jak upada królowa, z uśmiechem i z przebaczeniem dla tych, którzy w nią godzą. Ha! gdybyś pani miała pięćkroć sto tysięcy ludzi takich jak ja, powiedziałbym ci: Idźmy, idźmy tej jeszcze i nocy, w tej chwili: a jutro już panowałabyś w Tuileries, jutro odzyskałabyś swój tron.
— O! — zawołała królowa — więc i ty zwątpiłeś, hrabio, ty, w którym złożyłam mą pierwszą nadzieję?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, zwątpiłem, ponieważ cała Francja myśli jednakowo z Paryżem; ponieważ wojsko twe, choćby zwyciężyło Paryż, nie ostoi się przed Lyonem, Rouenem, Strasburgiem, Marsylją i stu innemi grodami. Tak, Najjaśniejsza Pani, trzeba zdobyć się na odwagę i miecz schować do pochwy.
— Więc poto — rzekła królowa — zebrałam dokoła siebie tylu dzielnych ludzi; poto tchnęłam w nich myśl dobrą!
— Jeżeli Wasza Królewska Mość jesteś innego zdania, rozkaż, a tej jeszcze nocy pójdziemy na Paryż. Rzeknij słowo.
Tyle było poświęcenia w tem oświadczeniu hrabiego, że przeraziło królowę więcej, niż odmowa.
Zrozpaczona rzuciła się na sofę i długo walczyła ze swą dumą.
Nareszcie podnosząc głowę, zapytała:
— Hrabio, czy żądasz, abym pozostała bezczynna?
— Mam zaszczyt radzić to Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze, stanie się tak. Powracaj pan.
— Przebóg! rozgniewałem cię, Najjaśniejsza Pani? — rzekł hrabia, patrząc na królowę ze smutkiem pełnym jednak niewymownej miłości.
— Nie. Podaj mi pan rękę.
Hrabia schylając się, podał rękę królowej.
— Muszę pana złajać — rzekła Marja Antonina, usiłując się uśmiechnąć.
— A za co, Najjaśniejsza Pani?
— Jakto! masz brata w służbie, a ja przypadkiem dopiero dowiaduję się o tem?
— Nie rozumiem.
— Dziś wieczorem młody oficer od huzarów pułku Bercheny...
— A! mój brat Jerzy.
— Dlaczego mi nigdy pan nie mówiłeś o tym młodzieńcu? Dlaczego nie ma on dotąd stopnia wyższego w pułku?
— Bo jest bardzo młody i bardzo niedoświadczony jeszcze; bo wreszcie, jeżeli Wasza Królewska Mość raczyła zniżyć wzrok swój ku mnie, co się nazywam tylko de Charny, aby mnie przyjaźnią swą zaszczycić, to jeszcze nie wynika stąd, ażebym ja o rodzinę mą zabiegał z ujmą mnóstwa dzielnej szlachty, zasłużeńszej od moich braci.
— Masz pan więc jeszcze jednego brata?
— Tak, Najjaśniejsza Pani, brata gotowego umrzeć za Waszą Królewską Mość, jak dwaj inni.
— Czy nie potrzebują oni czego?
— Niczego, Najjaśniejsza Pani; szczęśliwi jesteśmy o tyle, że mamy nietylko byt zapewniony, ale nawet majątek do złożenia u stóp Waszej Królewskiej Mości.
Kiedy wymawiał te ostatnie słowa, dał się słyszeć z sąsiedniej komnaty jęk, na który wzdrygnęli się oboje.
Królowa wstała, pobiegła do drzwi, otworzyła je i wydała wielki krzyk.
Spostrzegła kobietę wijącą się na dywanie w okropnych konwulsjach.
— O! hrabina! — wyrzekła zcicha do Oliviera; — słyszała nas zapewne!
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odparł tenże — bo byłaby uprzedziła Waszą Królewską Mość, że nas usłyszeć można.
I podszedł ku Andrei, którą podniósł w objęciach.
Andrea zaczęła przychodzić do siebie, nie wiedząc kto ją ratuje, ale instynktownie zrozumiała, że ktoś przychodzi jej z pomocą.
Ciało jej się wyprostowało, ręce przyczepiły do niespodziewanej podpory.
Ale umysł nie zbudził się razem z ciałem: pozostał chwiejny, ciężki, senny przez kilka minut.
Charny zdoławszy przywołać ją do życia fizycznego, usiłował przywołać ją do życia moralnego. Ale miał do czynienia z szałem strasznym.
Nareszcie oczy bystre ale błędne wpatrzyły się w niego i Andrea nie poznając człowieka, który ją podtrzymywał, wydała okrzyk i odepchnęła go szorstko.
Przez cały ten czas królowa odwracała oczy; ona, kobieta, ona — której posłannictwem powinno być pocieszanie, ratowanie tej kobiety, ona ją opuściła.
Olivier uniósł Andreę w silnych ramionach, pomimo oporu, i zwracając się do królowej, która wciąż stała sztywna i zimna, wyrzekł:
— Przepraszam Waszą Królewską Mość, ale musiało tu bezwątpienia zajść coś nadzwyczajnego. Pani de Charny nie zwykła omdlewać, i pierwszy raz dopiero widzę ją nieprzytomną.
— Musi więc bardzo cierpieć — odezwała się królowa, wracając do poprzedniego domysłu, że Andrea wysłuchała całą rozmowę.
— Niewątpliwie cierpi — odpowiedział hrabia — i dlatego proszę Waszej Królewskiej Mości pozwolić mi, ażebym zaniósł ją do mieszkania. Ona potrzebuje opieki kobiecej.
— I owszem — rzekła królowa, wyciągając rękę do dzwonka.
Ale na odgłos metalu Andrea zesztywniała i zawołała w malignie:
— O! ten Gilbert!
— Na to imię królowa drgnęła, a hrabia zdziwiony złożył żonę na sofie.
W tej chwili za dzwonkiem wszedł służący.
— Nic, nic... powiedziała królowa, dając mu znak ręką, ażeby się oddalił.
Po wyjściu służącego hrabia i królowa spojrzeli po sobie. Andrea zamknęła znowu oczy i jakby uległa nowemu napadowi.
Pan de Charny klęcząc przy sofie, podtrzymywał ją leżącą.
— Gilbert — powtórzyła królowa — co to za nazwisko?
— Trzebaby się dowiedzieć.
— Zdaje mi się, że je znam — rzekła Marja Antonina — nie pierwszy to raz słyszałam je pono z ust hrabiny.
Ale Andrea, jak gdyby przeczuła groźbę w tem wspomnieniu królowej, Andrea otworzyła oczy, wyciągnęła ręce ku niebu i z wysiłkiem zerwała się na nogi.
Pierwsze jej spojrzenie, już przytomne, padło na Oliviera, którego poznała i objęła wzrokiem pełnym miłości.
Potem, jak gdyby ten mimowolny objaw jej myśli nie był godzien jej duszy spartańskiej, odwróciła oczy i spostrzegła królowę.
Skłoniła się natychmiast.
— Boże mój! co pani jest? — zapytał Olivier — przestraszyłaś mnie; pani tak silna, tak mężna, uległaś takiemu omdleniu?
— Panie — odpowiedziała — dzieją się w Paryżu rzeczy tak straszne, że kiedy mężczyźni drżą, kobiety mdleć mogą. Opuściłeś pan Paryż! o! dobrześ uczynił.
— Wielki Boże! Hrabino — rzekł Olivier tonem powątpienia — czyż cierpiałaś tak dla mnie?
Andrea raz jeszcze spojrzała na królowę i na męża, ale nic nie odpowiedziała.
— Ależ niezawodnie, hrabio — odezwała się Marja Antonina — czemużbyś miał powątpiewać. Pani hrabina nie jest królową; ma prawo lękać się o swego męża.
Olivier poczuł w tych słowach ukrytą zazdrość.
— O! — Najjaśniejsza Pani — rzekł — pewien jestem, że hrabina lęka się o swą władczynię więcej jeszcze, niż o mnie.
— Ależ, hrabino — zapytała Marja Antonina — dlaczego i jakim sposobem znalazłaś się zemdloną w gabinecie?
— Trudnoby mi to było opowiedzieć Waszej Królewskiej Mości. Nie wiem sama; jednak w tem życiu wzruszeń, w jakim żyjemy od trzech dni, bardzo naturalne chyba jest zemdlenie kobiety.
— To prawda — zcicha wyrzekła królowa, widząc, że Andrea nie życzy sobie być badaną bliżej.
— Ale — odezwała się Andrea z dziwnym spokojem, który nie opuszczał jej od chwili, gdy zapanowała nad wolą ale i Wasza Królewska Mość ma także oczy wilgotne.
I Olivier w tej chwili zauważył również w słowach żony ten sam ton ironiczny, jaki przedtem dostrzegł w słowach królowej.
— Pani — rzekł do Andrei z lekką surowością, do której, czuć to było, głos jego nie nawykł — nic w tem dziwnego, że królowa uczuwa łzy w oczach: królowa kocha swój lud, a krew ludu popłynęła.
— Bóg, szczęściem, ochronił monarchinię — odpowiedziała Andrea, wciąż zimna i nieprzenikniona.
— Tak, ale tu nie chodzi o Jej Królewską Mość, lecz o panią; mówmy o pani, królowa pozwala.
Marja Antonina przyzwoliła skinieniem głowy.
— Przestraszyłaś się pani czegoś, nieprawdaż?
— Ja?
— Cierpiałaś, nie przecz; zdarzył ci się jakiś wypadek; jaki, nie wiem, ale nam powiesz.
— Mylisz się pan.
— Masz powód uskarżać się na kogoś, na jakiegoś mężczyznę? Powiedz otwarcie.
Andrea zbladła.
— Nie mam powodu żalić się na nikogo: wracam od króla.
— Prosto?
— Prosto; Wasza Królewska Mość może o to zapytać.
— Jeżeli tak — odezwała się Marja Antonina — to hrabia miałby słuszność. Tak miła jest królowi, który wie o mojem żywem dla niej uczuciu, że nie mógł wyrządzić najmniejszej przykrości.
— Ależ — rzekł Olivier nalegająco — wymówiłaś pani pewne nazwisko.
— Nazwisko?
— Tak, gdy wróciłaś do przytomności.
Andrea spojrzała na królowę, jakby odwołując się do niej; lecz królowa, czy to nie zrozumiała, czy nie chciała zrozumieć i powtórzyła na Olivierem:
— Tak, wymówiłaś pani nazwisko Gilbert.
— Gilbert! Ja wymówiłam nazwisko Gilbert! — wykrzyknęła Andrea tonem takiego przerażenia, że Olivier więcej wzruszył się tym okrzykiem, niż zemdleniem.
— Tak — potwierdził — wymówiłaś pani to nazwisko.
— A! to doprawdy dziwne! — rzekła Andrea.
I zwolna, jak kiedy niebo zamyka się po błyskawicy, twarz Andrei, tak gwałtownie wzburzona na to nazwisko złowrogie, odzyskała pogodę i ledwie tylko niektóre muskuły tej pięknej twarzy jeszcze drgały nieznacznie, tak, jak na widnokręgu migają ostatnie połyski burzy.
— Gilbert — powtórzyła — nic nie wiem.
— Tak, Gilbert — potwierdziła królowa. — Przypomnij sobie, poszukaj w pamięci, kochana moja Andreo.
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — odezwał się Olivier do Marji Antoniny — jeżeli to tylko prosty przypadek, i hrabina nie wie nic o tem nazwisku?
— Nie — rzekła Andrea — nie, nie jest mi ono obce. — To nazwisko człowieka uczonego, zdolnego lekarza, który świeżo przybył z Ameryki, a tam zaprzyjaźniony był z panem Lafayettem.
— Cóż stąd — zapytał Olivier.
— Otóż — odrzekła Andrea z zupełną naturalnością — ja go osobiście nie znam, ale powiadają, że to człowiek bardzo zacny.
— Skądże więc to wzruszenie, kochana hrabino? — zapytała królowa.
— Wzruszenie! Alboż ja byłam wzruszona?
— O! tak; gdy przy wymawianiu tego nazwiska doznawałaś jakby męczarni.
— Być może... nie wiem, jaka tego przyczyna. Zastałam w gabinecie Jego Królewskiej Mości mężczyznę ubranego czarno, z twarzą surową, który mówił o rzeczach smutnych i strasznych; opowiadał z okropną prawdą o zabójstwie dokonanem na panach de Launay i de Flesselles! Przestraszyłam się tego i osłabłam, jak wiadomo Waszej Królewskiej Mości i hrabiemu. Wtedy może co powiedziałam, wtedy zapewne wymówiłam to nazwisko Gilberta.
— Być może — wyrzekł Olivier, nie chcąc widocznie dalej posuwać badania — ale teraz już się pani uspokoiłaś?
— Zupełnie.
— To poproszę panią o jedną rzecz, panie hrabio — powiedziała królowa.
— Jestem na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Zechciej pan udać się do panów de Bezenval, de Broglie, de Lambesq i powiedz im, ażeby zatrzymali wojsko na stanowiskach, na jakich się znajduje, a król jutro, wraz z radą, obmyśli, co ma czynić dalej.
Hrabia skłonił się, a przed wyjściem rzucił ostatnie spojrzenie na Andreę.
Spojrzenie to pełne było czułego niepokoju.
Nie uszło ono uwagi królowej.
— Hrabino — rzekła — czy nie zechcesz pójść do króla ze mną?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, nie — żywo odparła Andrea.
— Dlaczego?
— Proszę Waszą Królewską Mość, ażeby pozwoliła mi udać się do domu: wzruszenia, jakich doznałam, dają mi uczuć potrzebę spoczynku.
— Hrabino, powiedz mi szczerze: czy miałaś jakie zajście z Jego Królewską Mością?
— O! żadnego, Najjaśniejsza Pani, żadnego zgoła.
— Ależ powiedz, proszę cię, powiedz otwarcie. Król nie zawsze oszczędza moich przyjaciół.
— Król, jak zwykle, pełen jest dobroci dla mnie, ale...
W tej chwil Andrea przesłała królowej spojrzenie tak wyraźne i tak błagalne, iż ta zrozumiała, że czas zakończyć tę małą wojnę.
— Istotnie, hrabino — rzekła — niechaj pan de Charny spełni polecenie, które mu dałam, a ty odejdź do domu, lub pozostań tu, co wolisz.
— Dziękuję Waszej Królewskiej Mości — odpowiedziała Andrea.
— Idź, panie hrabio — mówiła dalej Marja Antonina, patrząc jednak uważnie na wyraz wdzięczności malujący się na obliczu Andrei.
Hrabia nie widział tego wyrazu albo widzieć go nie chciał; wziął żonę za rękę i winszował jej powrotu do sił.
Następnie nachyliwszy się przed królową w głębokim ukłonie, wyszedł.
Ale przy wyjściu, zamienił ostatnie spojrzenie z Marją Antoniną.
Spojrzenie królowej mówiło:
— Powracaj prędko.
Spojrzenie hrabiego odpowiedziało:
— Wrócę jaknajprędzej.
Andrea zaś z piersią uciśnioną, śledziła wszystkie ruchy mężowskie.
Skoro jednak zamknęły się drzwi za nią, skoro znikł, znikły razem wszystkie te siły, które Andrea przywołała ku sobie, ażeby czoło stawić temu położeniu. Twarz jej zbladła, nogi się zachwiały i padła na fotel pobliski, usiłując przepraszać królowę za takie uchybienie etykiecie.
Królowa pobiegła do kominka, wzięła flakonik z solami i dała je do powąchania Andrei. Hrabina niebawem przyszła do siebie, ale raczej siłą woli, niż skutkiem pomocy z ręki królewskiej.
Było istotnie coś dziwnego między temi dwiema kobietami. Królowa jakby miała sympatję dla Andrei, Andrea głęboko szanowała królowę, w pewnych jednak chwilach wyglądały, tak, jakby były nieprzyjaciółkami.
Wola, jak powiedzieliśmy, ta wola tak potężna niebawem wróciła Andrei jej siły. Podniosła się z szacunkiem usunęła rękę królowej, i schylając przed nią głowę, wyrzekła:
— Wasza Królewska Mość pozwala, ażebym się oddaliła do mieszkania?...
— O! wiesz dobrze, kochana hrabino, że zawsze służy ci prawo, etykieta nie dla ciebie. Ale zanim się oddalisz, czy nie masz mi czego do powiedzenia?
— Ja? — zapytała Andrea.
— Tak, ty.
— A to z jakiego powodu?
— Z powodu tego pana Gilberta, którego widok tak cię zatrwożył?
Andrea drgnęła, ale potrząsnęła tylko głową na znak zaprzeczenia.
— W takim razie nie zatrzymuję cię, kochana Andreo, jesteś wolna.
I królowa postąpiła krok, ażeby wejść do buduaru, stykającego się z gabinetem.
Andrea zaś skłoniwszy się z szacunkiem, podeszła ku drzwiom.
Lecz w chwili, gdy je miała otworzyć, ozwały się na korytarzu kroki — i na klamce zewnętrznej oparła się czyjaś ręka.
Jednocześnie dał się słyszeć głos Ludwika XVI, wydający rozkazy kamerdynerowi.
— To król! Najjaśniejsza Pani! — wyrzekła Andrea, cofając się kilka kroków — król!
— Tak jest, to król — rzekła Marja Antonina. — Czyż tak cię on przestrasza?
— Na imię Boga! Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała Andrea — niechaj nie widzę króla, niechaj nie stanę przed jego obliczem, przynajmniej nie dzisiaj, umarłabym ze wstydu!
— Ale powiedz mi nareszcie hrabino...
— Wszystko, wszystko, jeżeli Wasza Królewska Mość wymaga. Ale. ukryj mnie, Najjaśniejsza Pani.
— Wejdź do mego buduaru, hrabino — rzekła Marja Antonina — wyjdziesz stamtąd po wyjściu króla. Bądź spokojna, więzienie twe długo nie potrwa; król nigdy tu długo nie bawi.
— O!... dziękuję, dziękuję! — zawołała hrabina.
Królowa, obejrzawszy się dokoła, przyjęła ukłon króla i oddała mu go przyjaźnie.
Poczem król podał jej rękę.
— I jakiemuż to szczęśliwemu wypadkowi — zapytała Marja Antonina — zawdzięczam wizytę Waszą?
— Spotkałem hrabiego de Charny, który powiedział mi, że z waszego rozkazu idzie oświadczyć wszystkim naszym wodzom, ażeby siedzieli spokojnie. To piękne twoje postanowienie tak mi się podobało, że nie mogłem przejść przed waszym apartamentem, bez podziękowania.
— Tak — odrzekła królowa — istotnie, namyśliłam się i sądzę, że lepiej będzie pozostawić wojsko w spokoju i nie dawać powodu do wojen domowych.
— Widzisz więc, gdybyś czuła się na siłach, Najjaśniejsza Pani, prowadziłabyś wojnę.
— Gdybym się czuła dość silną — odrzekła Marja Antonina — spaliłabym Paryż.
— O! byłem pewny, że pragniesz zaniechać wojny z innych pobudek, niż ja.
— A jakież są pobudki twoje, Najjaśniejszy Panie, małżonku mój?...
— Mam tylko jeden powód.
— Jaki?
— Bardzo prosty. Nie chcę prowadzić wojny z ludem, bo zdaje mi się, że lud ma słuszność.
— Słuszność? — zawołała królowa — lud ma słuszność, że się buntuje?
— A tak!
— Ma słuszność burząc Bastylję, zabijając gubernatora, mordując starszego kupców, strzelając do naszych żołnierzy?
— Ależ tak, na Boga!
— O! — zawołała królowa — czyż to takich uwag chciałeś mi udzielić?
— Wypowiadam je tak, jak mi na myśl przyszły.
— Przyznasz jednak, Najjaśniejszy Panie, że lud zbłądził.
— Pojmij przecie z łaski swej, Najjaśniejsza Pani: że jeżeli pozostawiam przy sobie wszystkich tych, którzy go kochają, to chyba w ten sposób nie uspakajam ludu i nie budzę w nim usposobienia do naszych rządów.
— Więc bunt ma być prawem ludu? Ogłoś tę zasadę, Najjaśniejszy Panie! To szczęście, że takie rzeczy mówisz we cztery oczy. Gdyby cię kto usłyszał!
— O! — rzekł król — nie mówisz mi nic nowego. Wiem dobrze, iż gdyby twoi Poliniakowie, twoi Dreux-Breze, twoi Clermont-Tonnerre, twoi Coigny słyszeli mnie, wzruszaliby na mnie ramionami, wiem to dobrze...
Otóż ja ci powiem, choć w to nie uwierzysz, że gdyby przyjaciele twoi zamiast na dworze, znajdowali się w Bastylji, lud zamiast burzyć ją jeszczeby ją ufortyfikował.
— Ale ten twój ukochany lud, niedługo będzie miał sposobność nienawidzieć moich przyjaciół, bo udają się oni na wygnanie — odezwała się królowa gniewnie.
— Wyjeżdżają? — wykrzyknął król.
— Tak, wyjeżdżają.
— Poliniakowie? kobiety?
— Tak.
— O! to tem lepiej — zawołał król — tem lepiej! Chwała Bogu!
— Jakto, tem lepiej? Jakto chwała Bogu? Więc ich Wasza Królewska Mość nie żałuje?
— O! bynajmniej. Jeżeli im brak pieniędzy na wyjazd, to nawet im dam: nie będą pieniądze tym razem źle użyte, upewniam cię, Najjaśniejsza Pani. Szczęśliwej drogi, panowie! przyjemnej podróży, moje panie! — mówił król z uśmiechem rozkosznym zadowolenia.
— O! tak, tak — odezwała się królowa — pojmuję, że pochwalacie takie nikczemności, Najjaśniejszy Panie.
— A! porozumiejmy się; więc pani oddajesz im nareszcie sprawiedliwość?
— Oni nie wyjeżdżają — zawołała królowa — ale uciekają!
— Mniejsza o to, byle poszli sobie precz!
— Ale pomyśleć, że do takiej podłości namawia ich rodzina twoja, Najjaśniejszy Panie!
— Czyż to moja rodzina namawia wszystkich twoich ulubieńców, ażeby stąd odjechali? No, no, nie sądziłam, ażeby rodzina moja była tak rozumną. A powiedz mi też, którzy to członkowie rodziny mojej wyświadczają mi taką przysługę, chciałbym im podziękować.
— Ciotka twoja Adelaida i brat d‘Artois.
— Mój brat d‘Artois! Czy sądzisz, że i on ze swej strony poszedłby za radą, którą sam daje? Czy myślisz, że wyjechałby także?
— Czemu nie? — zawołała Marja Antonina próbując ukłóć króla.
— Niechaj cię Pan Bóg wysłucha! — wykrzyknął Ludwik XVI — niechaj sobie jedzie pan d‘Artois, powiem mu to samo, co powiedziałem innym: szczęśliwej drogi, mój bracie d‘Artois, szczęśliwej drogi!
— A! to twój brat! — zawołała Marja Antonina.
— Żal mi go! Dobry chłopiec, nie brak mu ani sprytu, ani odwagi, wiem o tem, ale mu brak mózgu. Udaje księcia francuskiego z czasów Ludwika XIII. Szaławiła, nieroztropny, kompromituje ciebie, małżonkę Cezara.
— Cezara! — wyrzekła z cicha królowa z krwawą ironją.
— Albo Klaudjusza, jeżeli wolisz — odpowiedział król — bo wiesz pani zapewne, że Klaudjusz był tak samo Cezarem, jak Nero.
Królowa spuściła głowę. Ta zimna krew historyczna już ją niecierpliwiła.
— A czy myślisz — mówił dalej król, — że żałowałbym księcia Prowancji? Jeżeli i on wyjeżdża, szczęśliwej drogi.
— O! ten nic nie mówi o wyjeździe.
— Tem gorzej! Widzisz moja droga małżonko, brat mój, książę Prowancji, jak dla mnie, zawiele umie po łacinie, a w zamian zmusza mnie mówić po angielsku. Więc on zostaje? Tem gorzej, tem gorzej! Czy wiesz pani, że w otoczeniu twojem znam tylko jednego uczciwego człowieka. To hrabia de Charny.
Królowa zarumieniła się i odwróciła.
— Mówiliśmy o Bastylji — rzekł król po krótkim przestanku — i pani żałujesz, że ją wzięto?
— Ale usiądź przynajmniej, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała królowa — skoro, jak się zdaje, masz mi jeszcze wiele do powiedzenia.
— Nie, dziękuję, wolę rozmawiać chodząc, czynię to dla zdrowia swojego o które nikt się nie troska; bo jeżeli jem dobrze, zato źle trawię. Czy wiesz pani, co mówią w tej chwili? Mówią: król jadł kolację i śpi. A ty widzisz, jak ja śpię. Stoję oto i przechadzam się, rozmawiając z żoną o polityce. A! pani, pokutuję! pokutuję!
— A za co pokutujesz, Najjaśniejszy Panie, jeżeli wolno zapytać?
— Pokutuję za grzechy wieku, którego jestem kozłem ofiarnym; pokutuję za panie Pompadour, Dubarry, za Park-Jeleni, pokutuję za biednego Latude‘a, gnijącego przez lat trzydzieści w więzieniach i unieśmiertelniającego się przez cierpienie. To także człowiek, który w obrzydzenie wprawił Bastylję. Nieszczęśliwy człowiek!
A! pani, wieleż ja popełniłem głupstw, puszczając płazem głupstwa innych! Filozofów, ekonomistów, uczonych, literatów, wszystkich pomagałem prześladować. A, mój Boże! wszyscy ci ludzie, pragnęli tylko mnie kochać! Gdyby mnie byli pokochali, stanowiliby chwałę i szczęście mego panowania.
Naprzykład ten pan Rousseau, ta zmora Sartines‘a i innych, tożem go widział raz, pamiętasz, kiedyś go kazała sprowadzić do Trianon. Prawda, że miał suknie źle oczyszczone, brodę długą, ale w gruncie był to uczciwy człowiek. Gdybym i ja był wtedy ubrał się szaro, wziął pończochy przetarte i poszedł z nim zbierać mchy w lasku Ville-d‘Avray...
— To coby było? — przerwała królowa z najwyższą pogardą.
— To pan Rousseau nie byłby napisał: „Wikarjusza Sabaudzkiego“, ani „Umowy społecznej“.
— Zgoda, schlebiaj, Najjaśniejszy Panie, rewolucjonistom, głaszcz ich, rzucaj im łakocie.
— Tak będę robił; nie mam innego zamiaru, proszę mi wierzyć. Tak, tak, jużem to sobie postanowił. Zbiorę nieco pieniędzy i będę traktował tych panów uprzejmie. A! naprzykład, pan Mirabeau...
— Prawda! warto też wspominać to dzikie zwierzę.
— Za pięćdziesiąt tysięcy franków będzie z niego Medor; a jeżeli zwlekać będę, to może za miesiąc będziemy musieli dać mu już z pół miljona.
Królowa jęła śmiać się z politowania.
— A! takim ludziom pochlebiać! — odezwała się.
— Pan Bailly — mówił dalej król — zostanie ministrem rękodzieł, spróbuję dla zabawy utworzyć takie ministerjum, i pan Bailly będzie drugim Medorem. Przepraszam cię, Najjaśniejsza Pani, że nie jestem twego zdania; ale łączę się ze zdaniem mojego przodka, Henryka IV. Był to polityk nie gorszy od innych, i przypominam sobie to, co mówił.
— A cóż mówił?
— Muchy nie łapią się na ocet.
— Sancho mówił toż samo, czy coś podobnego.
— I Sancho byłby uszczęśliwił ludność Baratarji, gdyby Baratarja istniała.
Lecz co się stanie z majestatem?... Majestat, to tylko wyraz, wiem o tem — ale w tym razie mieszczą się wszystkie cnoty królewskie: kto szanuje, ten kocha; kto kocha, ten słucha.
— O! majestat — przerwał król z uśmiechem — co mi tam majestat. Ty, naprzykład Najjaśniejsza Pani, jesteś tak majestatyczną, jak nie można więcej, a jednak...
— Rozumiem; chcesz Wasza Królewska Mość powiedzieć, że mimo majestatyczności znienawidzona zostałam przez lud francuski. E! bardzo ja mało dbam o popularność; ale zdaje mi się też, że niepopularność moją przesadzają. Pochwały nie spadają na mnie, to prawda; ale przecie uwielbiano mnie kiedyś; a jak kiedyś uwielbiano mnie zanadto, tak teraz znienawidzono bardzo.
— Nie wiesz jeszcze pani całej prawdy, i dlatego jeszcze się łudzisz; wszak mówiliśmy o Bastylji?
— Tak.
— Owoż w Bastylji była ogromna komnata, cała zawalana książkami, napisanemi przeciw tobie. Przypuszczam, że to wszystko spalone.
— A cóż mi zarzucano w tych książkach?
— Pojmujesz pani, że nie stoję tu, jako twój oskarżyciel, jak nie chciałbym być twoim sędzią. Skoro się tylko paszkwile ukazują, zaraz każę zabierać całe wydanie i zaprzepaszczać to w Bastylji. Ale czasami broszury te, mnie samemu wpadają w ręce. Tak naprzykład — dodał król, uderzając się po kieszeni — mam tu jedną przy sobie, obrzydliwa....
— Proszę mi pokazać — rzekła królowa.
— Nie mogę — odparł król — są tam ryciny...
— I nie postarałeś się nigdy, Najjaśniejszy Panie, dojść do źródła tych bezeceństw?
— Ależ tem tylko dochodzeniem do źródła, zajmujemy się wszyscy: wszyscy moi policjanci, posiwieli w tej sprawie.
— Więc znasz, Najjaśniejszy Panie, sprawcę tych niegodziwości?
— Są to, po większej części nędzarze zgłodniali, którzy wegetują w Anglji lub Holandji. Ugryzie cię ktoś, ukąsi, gniewasz się, szukasz, zdaje ci się, że znajdziesz jakiego krokodyla, lub węża, że go zabijesz, zgnieciesz, a tu tymczasem przed tobą robak, tak mały, tak drobny, tak brudny, że nie chcesz go dotknąć, nawet dla ukarania.
— Zgoda! Ale jeżeli nie śmiesz dotykać robaków, oskarż jawnie tego, kto ich płodzi. Istotnie, zdawałoby się, że książę Orleański jest słońcem. O! jeżeli żałuję Bastylji, to tylko dla niego, żal mi, że tylu tam wsadzono zbrodniarzy, a jego to minęło.
— Oho! gdyby się tam był znajdował książę Orleański, pięknie byśmy dziś wyglądali! — rzekł król.
— Cóżby było, naprzykład?
— Wszak pani wiesz, że obnoszono jego popiersie, razem z popiersiem Neckera.
— Wiem... cóż dalej?
— Otóż, gdyby dziś książę Orleański wyszedł z Bastylji, dziś byłby obwołany królem Francji, Najjaśniejsza Pani.
— A ty, Najjaśniejszy Panie, możebyś to także za rzecz słuszną poczytał! — rzekła Marja Antonina z gorzką ironją.
— Zapewne! Zżymaj ramionami, ile ci się podoba, ażeby jednak należycie osądzić innych, stawiam się na ich miejscu. Nie z wysokości tronu dobrze można widzieć lud: ja zstępuję doń i pytam się, czybym, będąc mieszczaninem lub kmieciem, zniósł, ażeby mnie mój pan zaliczał do swego inwentarza, jak kury lub krowy?...
— Dobrze, dobrze, Najjaśniejszy Panie!... — przerwała królowa ze wzrokiem piorunującym, — weź oskard i idź pomagać do zburzenia Bastylji.
— Pani żartujesz — odparł król. — A ja ci powiadam na serjo i daję ci na to słowo, że poszedłbym, gdyby to nie było śmieszne ażeby król brał się do oskarda, kiedy może to samo zrobić jednem pociągnięciem pióra. Bo nie będziesz już mogła dla kaprysu swych przyjaciół, wtrącać do więzienia ludzi uczciwych.
— Ludzi uczciwych?
— A tak! Widziałem dzisiaj jednego, który tam był zamknięty i dziś z rana wyszedł.
— Dziś wieczorem widziałeś Wasza Królewska Mość człowieka, który z rana wyszedł z Bastylji?
— Tylko com się z nim rozstał.
— Któż to taki?
— Znajomy twój.
— Mój?
— Tak.
— Jakżeż się nazywa ten znajomy?
— Doktór Gilbert.
— Gilbert! Gilbert! — zawołała królowa. — Jakto? ten, którego nazwisko Andrea wspomniała, powracając do zmysłów?
— To musi być ten sam, jabym przynajmniej na to przysiągł.
— I ten człowiek był w Bastylji?
— Myślałby kto, że pani o tem nie wiesz.
— Nic zgoła.
I królowa spostrzegłszy na twarzy króla wyraz zdziwienia, wyrzekła:
— Chyba, żem zapomniała z jakiego powodu...
— A tak — zawołał król — zawsze jest jakiś powód tych niesprawiedliwości, o których się zapomina. Ale jeżeli ty zapomniałaś i o tym powodzie i o doktorze, pani de Charny nie zapomniała ani o jednym ani o drugim.
— Najjaśniejszy Panie! — krzyknęła Marja Antonina.
— Musiało między nimi coś zajść... — mówił dalej król.
— Najjaśniejszy Parnie! przez litość! — odezwała się królowa, niespokojnie spoglądając w stronę buduaru, w którym zamknięta Andrea mogła słyszeć wszystko, co mówili.
— A tak! — rzekł król z uśmiechem — obawiasz się pani, ażeby nie nadszedł de Charny i nie dowiedział się. Biedny de Charny...
— Błagam cię, Najjaśniejszy Panie. Pani de Chamy jest kobietą pełną cnót, i wolę mniemać raczej... wyznaję ci, że ten pan Gilbert...
— Ej! — przerwał król — czy chcesz pani oskarżać tego poczciwego człowieka?... Wiem co wiem, a to gorsza, że, wiedząc wiele, jeszcze nie wiem wszystkiego.
— Mrozisz mnie, Najjaśniejszy Panie, swoją pewnością — rzekła królowa, wciąż patrząc w stronę gabinetu.
— Ten człowiek twoim lekarzem? Powierzasz życie królewskie w ręce pierwszego lepszego?
— O! — odparł król — ja ufam pierwszemu rzutowi oka i upewniam panią, że wczytałem się w głąb duszy tego człowieka.
Królowa doznała silnego dreszczu z gniewu i wzgardy.
— Wzruszaj pani ramionami, ile chcesz, nic to nie pomoże, Gilbert jest człowiekiem uczonym.
— Przesada!
— Chciałbym cię widzieć na mojem miejscu. Chciałbym wiedzieć, czy pan Mesmer nie sprawił na tobie i na pani de Lamballe jakiego wrażenia.
— Pan Mesmer? — odezwała się królowa, rumieniejąc.
— Tak, kiedy przed czterema laty poszłaś przebrana na jedno z jego posiedzeń. O! mam dobrą policję i wiem wszystko.
I król, wymawiając te słowa, z czułością uśmiechnął się do Marji Antoniny.
— Jeżeli wiesz wszystko, Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — to jesteś bardzo skryty, boś mi nigdy o tem nie mówił.
— Poco! głos nowiniarzy i pióra dziennikarzy dosyć ci nawyrzucały tę nieroztropność. Ale wracam do Gilberta i do Mesmera zarazem. Pan Mesmer umieścił cię koło fontanny, dotknął laską stalową i otoczył się tysiącem fantasmagoryj, jak zwykle szarlatan. Gilbert zaś nie robi tyle zachodów, wyciąga rękę nad kobietą, która w tej chwili usypia, a gdy uśnie, mówi...
— Mówi! — wyrzekła królowa cicho i z przerażeniem.
— Tak — odrzekł król, który nie wzdragał się przedłużać tego cierpienia żony — tak, usnąwszy mówi, a wierzaj mi, rzeczy, które mówi, są osobliwe.
Królowa zbladła.
— Więc pani de Charny mówiła rzeczy bardzo osobliwe? — zapytała.
— Do najwyższego stopnia — dodał król. — Szczęściem nawet dla niej...
— Cicho! cicho! — przerwała Marja Antonina.
— Dlaczego cicho? Szczęściem nawet dla niej, powiadam, że ja tylko słyszałem ją, mówiącą we śnie.
— O! przez litość, Najjaśniejszy Panie! ani słowa więcej. ..
— I owszem, bo też upadam ze znużenia, a jak jem, kiedy mi się jeść chce, tak samo idę spać, kiedy mnie sen ogarnia. Dobranoc więc pani. Oby z całej tej naszej rozmowy, pozostało ci wrażenie zbawienne!
— Jakie, Najjaśniejszy Panie?
— Lud słusznie odrabia to, czegośmy z przyjaciółmi naszymi narobili, świadkiem mój biedny doktór Gilbert. Żegnam Waszą Królewską Mość, bądź pewna, że poznawszy złe, będę miał nadal odwagę mu zapobiec.
I odszedł wolnym krokiem, sam zamykając za sobą drzwi z zadowoleniem mechanika, który czuje pod ręką obracające się doskonale zamki.
Jeszcze król nie uszedł dziesięciu kroków w korytarzu, kiedy hrabina wyszła z gabinetu, pobiegła do drzwi i popchnęła zasuwkę, pobiegła do okien i zapuściła story.
A wszystko to uczyniła żywo, gwałtownie, z energją szału i gniewu.
Potem, upewniwszy się, że nikt nie może widzieć ani słyszeć, podeszła do królowej ze łkaniem rozdzierającem i padła na kolana, wołając:
— Ocal mnie, Najjaśniejsza Pani, w imię nieba, ocal mnie!
A po chwili, z westchnieniem dodała:
— Opowiem ci wszystko!
ALEKSANDER DUMAS
(OJCIEC)
ANIOŁ PITOUX
POWIEŚĆ
TOM II
WARSZAWA
NAKŁADEM BIBLJOTEKI RODZINNEJ
1928 DRUKARNIA WŁ. ŁAZARSKIEGO, WARSZAWA ZŁOTA 7/9.
|
Jak długo trwały te zwierzenia, nie umiemy powiedzieć, przedłużyły się jednak bardzo, bo dopiero koło jedenastej godziny w nocy otworzyły się drzwi buduaru królowej, a na progu ukazała się Andrea, prawie na klęczkach, całująca rękę Marji-Antoniny.
Młoda kobieta, powstając, otarła oczy zaczerwienione od łez, a królowa powróciła do pokoju zwolna.
Przeciwnie, Andrea, jakby chciała uciec sama przed sobą, oddaliła się spiesznie.
Od tej chwili królowa pozostała sama. Kiedy dama honorowa weszła, ażeby pomóc jej się rozebrać, zastała ją z okiem zaiskrzonem, chodzącą wielkiemi krokami po pokoju.
Dała prędki znak ręką, mający znaczyć, daj mi pokój.
Dama honorowa odeszła, nie nalegając.
I znowu królowa pozostała sama, rozkazała, ażeby jej nie przeszkadzano, chyba gdyby jakie ważne wieści nadeszły z Paryża.
Królowa napisała kilka listów, przeszła do sąsiedniego pokoju, gdzie spało jej dwoje dzieci pod dozorem pani de Tourzel — i położyła się, nie ażeby zasnąć tak jak król, lecz ażeby marzyć swobodnie.
Ale niebawem, kiedy cisza ogarnęła Wersal, Marja-Antonina, znużona spoczynkiem, czując potrzebę odetchnięcia, zeszła z łóżka, włożyła pantofle aksamitne i owinąwszy się białym penjuarem, poszła do okna, ażeby odetchnąć chłodem, dochodzącym z kaskad, i pochwycić w przelocie te rady, jakie wiatr nocny szepcze czołom rozpalonym, sercom ściśniętym.
Wtedy przebiegła myślą wszystko to, co dzień ten dziwny przyniósł jej szczególnego.
Stanął jej w myśli upadek Bastylji, tej widocznej oznaki władzy królewskiej; to znów niepewność, jaką miotany był Olivier de Charny, ów przyjaciel wierny, ów namiętny niewolnik, którego od tylu lat trzymała w jarzmie — i który dotąd oddychał tylko miłością, a teraz jakby po raz pierwszy oddychał wyrzutem i żalem.
Udręczenia serca stanowił ten głuchy opór Oliviera, stawiany wszechwładztwu ukochanej monarchini. Było to jakby przeczucie, że miłość, nie przestając być wierną i poświęconą, przestaje być ślepą, i może przystąpić do zastanawiania się i nad swą wiernością i nad poświęceniem.
Myśl ta srodze uciskała serce kobiety i napełniła je ta gorzką żółcią, którą nazywamy zazdrością: cierpka to trucizna, a jątrzy tysiączne drobne ranki w duszy skaleczonej.
W każdym razie udręczenie wobec nieszczęścia musiało stanąć niżej.
Rozumowanie też raczej niż sumienie, raczej potrzeba niż instynkta, zniewoliły Marję Antoninę zwrócić poważne myśli najprzód ku niebezpieczeństwu, wynikającemu z położenia politycznego.
Na kogo mogła liczyć? Przed sobą miała nienawiść i ambicję wprost, słabość i obojętność z boku. Nieprzyjaciółmi byli ludzie, którzy począwszy od oszczerstw, chwytali się teraz buntu.
Ludzie więc ci nie cofną się przed niczem.
— Któż ma być obrońcą? Oto ludzie przynajmniej w znacznej części tacy, którzy stopniowo nawykli już do znoszenia wszystkiego, którzy zatem nie będą już odczuwali głębokości rany.
Ludzie więc ci wahać się będą z obroną, ażeby nie wywołać jeszcze większego wzburzenia.
Trzeba więc wszystko pogrzebać w zapomnieniu, udać że się nic nie pamięta, że się przebacza, a nie zapomnieć i nie przebaczyć.
A to nie było godnem królowej Francji, nie było zwłaszcza godnem córki Marji-Teresy, tej kobiety z sercem.
Walczyć! walczyć! oto była jedyna rada wzburzonej dumy królewskiej; ale walczyć, czyż to roztropnie? Czy nienawiść uśmierza się rozlewem krwi? nie jestże strasznem to imię Austrjaczki? Ażeby je uświęcić, czy nie należałoby użyć chrztu, rzezi powszechnej, do jakiej uciekła się Katarzyna Medicis?
Ale powodzenie tego planu, jeśli Olivier prawdę powiedział, powodzenie było wątpliwe.
Wystąpić do walki i przegrać!...
Pod względem politycznym takie oto były cierpienia królowej, która nadomiar w pewnych chwilach rozmyślań czuła wynurzającą się jeszcze z głębi swych cierpień królewskich rozpacz kobiety, że jest mniej kochaną, gdy dawniej kochana była aż nadto.
Olivier de Charny powiedział, cośmy słyszeli, nie tyle z przekonania, ile ze znużenia. I on, równie jak tylu innych, pił do przesytu oszczerstwo z tej samej czary, co i ona piła. Olivier, który poraz pierwszy mówił tak czułemi wyrazami o swej żonie, Andrei, dotąd zupełnie przezeń zapomnianej, czyż spostrzegł nareszcie, iż ta jego żona jest jeszcze młoda a zawsze była tak piękna?
I na samą tę myśl, która paliła ją jak gorące ukąszenie grzechotnika, Marja-Antonina ze zdziwieniem spostrzegała, że nieszczęście jest niczem wobec udręczenia.
Bo czego nieszczęście uczynić nie mogło, udręczenie w niej dokonywało; kobieta zrywała się jak szalona z fotelu, w którem królowa, przyglądając się nieszczęściu, siedziała zimna i chwiejna.
Całe przeznaczenie tej istoty uprzywilejowanej do cierpień, objawiło się tej nocy w stanie jej duszy.
Jak uniknąć zarazem nieszczęścia i udręczenia? — pytała się z goryczą coraz się wzmagającą.
Czyż ma porzucić życie królewskie i żyć szczęśliwie w mierności; czyż ma pędzić dnie w cichym domku w Trianon nad spokojnem jeziorem, czyż ma pozwolić, ażeby cały ten lud podzielił się szmatami królewskości, prócz kilku szczątków, jakie jej pozostaną w uległości kilku wiernych wasalów?
Niestety! tutaj właśnie wąż zazdrości jął kąsać jeszcze głębiej.
Szczęśliwa! obok Oliviera de Charny, który szczęśliwy będzie przy jakiej kobiecie ukochanej, przy swojej żonie może?
I myśl ta zapalała w sercu biednej królowej wszystkie pochodnie gorejące, które paliły Dydonę więcej, niż ogień stosu.
Ale wpośród tej gorączkowej tortury zjawił się przebłysk wytchnienia; radość wpośród ognistego udręczenia.
Andrea zwierzyła się królowej, odsłoniła rywalce hańbę swego życia; Andrea, ze łzami w oczach, z twarzą pochyloną ku ziemi, wyznała Marji-Antoninie, że nie jest godna miłości i szacunku uczciwego człowieka: więc Charny nigdy nie pokocha Andrei.
Ale Olivier nie wie, Olivier nigdy znać nie będzie tej katastrofy w Trianon, oraz jej następstw; więc dla Oliviera katastrofa ta nie istnieje.
Tak rozmyślając, królowa w zwierciadle sumienia patrzyła na swą piękność niknącą, straconą wesołość, odbiegłą świeżość młodości.
Potem wracała myślą do dziwnych przygód, trudnych do uwierzenia, jakie młoda kobieta jej opowiedziała.
Podziwiała magiczne urządzenie tej ślepej fortuny, która w głębi Trianon, w cieniu chałupy i w kałuży wioskowej, wybiera chłopca ogrodniczego, aby go związać z losem panny z wysokiego rodu, związanej znów z dolą królowej.
— Tak oto! mówiła sobie — był zaginiony, w sferach najniższych. Skutkiem kaprysu prądów wyższych, jakaś okruszyna djamentu, ukazuje się nie wiedzieć skąd i stapia się z boskiem światłem gwiazdy.
Ten chłopiec ogrodniczy, ten Gilbert, czyż nie jest żywym symbolem tego, co dzieje się w tej chwili.
Ten Gilbert okryty czarną odzieżą stanu trzeciego, doradca pana Neckera, powiernik króla Francji, dzięki obrotowi rewolucji, staje znów obok tej kobiety, której w nocy, jak złodziej, wydarł cześć niewieścią!
Królowa stając się znowu kobietą i mimowolnego doznając dreszczu na wspomnienie wypadków opowiedzianych przez Andreę, powzięła sobie za obowiązek spojrzeć prosto w oczy temu Gilbertowi, i wyczytać w rysach człowieka, o ile Bóg uwydatnił w nich tak osobliwy charakter.
Przez ten bieg myśli, królowa wróciła znowu do utrapień politycznych — ale teraz już widziała, że odpowiedzialność za wszystko co ucierpiała, ciąży na jednej głowie.
Tak, sprawcę buntu ludowego, który zachwiał powagę królewską, burząc Bastylję, był Gilbert, bo to jego doktryny włożyły broń do ręki takim ludziom jak Billot, Maillard, Eljasz, Hullin.
Gilbert jest więc istotą jadowitą, bo jako kochanek, zgubił Andreę; istotą straszną zarazem, bo dopomógł do zburzenia Bastylji, jako wróg.
Trzeba go więc było poznać, ażeby wiedzieć, jak go uniknąć, a co lepiej, ażeby się przekonać, czy nie można było nim się posłużyć.
Za jakąbądź cenę trzeba było rozmówić się z nim, zobaczyć się z nim i ocenić tego człowieka.
Królowa spędziła całą noc bezsennie, błędny jej wzrok ginął w alejach obrzucanych płowem światełkiem.
Sen ciężki gorączkowy ogarnął zwolna nieszczęśliwą kobietę.
Śniło jej się, że się przebudza w Trianon, wtem z głębi klombu wychodzi gnom z uśmiechem złośliwym — jak w balladach niemieckich, a potworem tym szyderczym jest Gilbert, wyciągający ku niej haczykowate palce.
Wydała okrzyk.
Okrzykowi temu zawtórował drugi i ten ją przebudził.
Drugi ten okrzyk wydała pani Tourzel, która tylko co weszła do królowej, a widząc ją przewróconą na fotelu z rzężeniem w gardle, nie mogła powstrzymać się od okrzyku przerażenia.
— Królowa chora! — zawołała — królowa cierpi!... Czy zawołać lekarza?
Królowa otworzyła oczy. Pytanie pani de Tourzel nastręczało pożądaną sposobność.
— Posłać — odpowiedziała — posłać po doktora Gilberta.
— Co to za doktór Gilbert? — spytała pani de Tourzel.
— Nowy lekarz dworu, mianowany od wczoraj, zdaje mi się, że świeżo przybył z Ameryki!
— Domyślam się o kim mówi Wasza Królewska Mość — wtrąciła jedna z dam dworskich.
— Więc cóż? — zapytała królowa.
— Jest teraz w przedpokoju króla.
— Znasz go więc?
— Znam, Najjaśniejsza Pani — niewyraźnie odpowiedziała dama.
— A skądże go znasz? Z Ameryki powrócił zaledwie przed dziesięcioma dniami, a do wczoraj siedział w Bastylji.
— Znam go...
— Odpowiadaj. Skąd go znasz? — rozkazująco zapytała królowa.
Dama spuściła oczy.
— Czy powiesz wreszcie, skąd go znasz?
— Czytałam jego dzieła, Najjaśniejsza Pani, a ponieważ mnie zaciekawiły, kazałam sobie pokazać autora dziś z rana.
— A! wyrzekła królowa. — Skoro go znasz, powiedz mu, że jestem cierpiącą i że pragnę się z nim zobaczyć.
W kilka minut po tym rozkazie królowej, spełnionym przez damę dworską, Gilbert trochę zdziwiony, trochę niespokojny, wzruszony głęboko, ale tak, że nie znać tego było na nim, przedstawił się Marji-Antoninie.
Chód jego był szlachetny i pewny, dystyngowana bladość męża nauki, dla którego praca umysłowa stała się drugą naturą, okrywała jego oblicze. Biała i delikatna ręka operatora otoczona była mankietem z prostego muślinu; nodze wykwintnej i zgrabnej nikt ze znawców i znawczyń nie mógłby mieć do zarzucenia. Obok tego wszystkiego na twarzy — połączenie lękliwego szacunku dla kobiety, ze spokojną śmiałością względem chorej, ale żadnego uczucia dla królowej. Oto były odcienia charakteru, jakie Marja Antonina, przy swej arystokratycznej inteligencji, umiała wyczytać w obliczu doktora Gilberta, w chwili, gdy otworzyły się drzwi jej sypialni dla przepuszczenia lekarza nadwornego.
Im mniej Gilbert wyzywający był w swej postawie, tem więcej wzrastał gniew królowej.
A kiedy spostrzegła, że to człowiek młody, szczupły, o kształtach wysmukłych i zgrabnych, o twarzy łagodnej, dobrotliwej, zdawało jej się, że człowiek ten popełnia nową zbrodnię, kłamiąc powierzchownością.
Gilbert, człowiek z ludu, niskiego pochodzenia, nieznanego; Gilbert chłop, plebejusz, Gilbert w oczach królowej stał się winnym tego, że ukradł powierzchowność szlachcica i uczciwego człowieka.
Dumna Austrjaczka, zawzięta nieprzyjaciółka kłamstwa w kim innym, oburzyła się i natychmiast powzięła wściekłą nienawiść do nieszczęsnego atomu, który dla tylu rozmaitych powodów stał się jej wrogiem.
Marja Antonina wzrokiem pożegnała wszystkich, nawet panią de Misery.
Wszyscy wyszli.
Królowa czekała, aż drzwi się zamkną za ostatnią osobą, nawet za lokajem, a potem, zwracając wzrok na Gilberta, spostrzegła, że i on patrzeć na nią nie przestał.
Oburzyło ją takie zuchwalstwo.
Wzrok doktora był pozornie niewinny, ale uporczywy, tak, iż Marja Antonina czuła się zmuszoną poskromić to natręctwo.
— I cóż odezwała się szorstko — dlaczego pan tak stoisz przede mną i wpatrujesz się nieustannie, zamiast powiedzieć, co mi jest?...
To energiczne przemówienie, poparte błyskami wzroku, byłoby spiorunowało każdego z dworzan królowej, byłoby rzuciło do nóg Marji Antoniny z prośbą o łaskę każdego marszałka Francji, — bohatera, półboga!...
Ale Gilbert odrzekł spokojnie:
— Lekarz sądzi przedewszystkiem oczami, Najjaśniejsza Pani. Patrząc na Waszą Królewską Mość, która mnie wezwać raczyła, nie zadawalam próżnej ciekawości, ale spełniam powinność, stosuję się do rozkazów.
— Więc pan mnie studjowałeś?
— Ile było w mej mocy, Najjaśniejsza Pani.
— Czy jestem chorą?
— Nie we właściwem znaczeniu tego wyrazu, ale Wasza Królewska Mość doznaje silnego rozdrażnienia.
— A!... — odezwała się Marja Antonina z ironją. — Czemuż pan nie powiesz odrazu, że jestem rozgniewana?
— Wasza Królewska Mość skoro wezwała lekarza, pozwolić raczy, ażeby lekarz używał terminu lekarskiego.
— Zgoda. A skąd to rozdrażnienie?
— Wasza Królewska Mość zbyt wiele posiada rozumu, aby nie wiedzieć, że lekarz odgaduje zło fizyczne, dzięki doświadczeniu i tradycjom nauki; ale nie jest prorokiem, aby zgłębiał za pierwszem spojrzeniem tonie dusz ludzkich.
— To znaczy, że pan za drugim lub trzecim razem — mógłbyś powiedzieć nietylko co cierpię, ale i co myślę?
— Być może, Najjaśniejsza Pani — zimno odpowiedział Gilbert.
Królowa zamilkła; widać było na jej ustach drgające słowo gwałtowne, wrzące.
Ale się powstrzymała.
— Muszę panu wierzyć — rzekła tylko — panu, jako wielce uczonemu.
I nacechowała te słowa ostatnie tak krwawą pogardą, że oko Gilberta zkolei jakby zabłysło ogniem gniewu.
Ale sekunda walki dostateczna była, aby mu zapewnić zwycięstwo.
Z czołem też pogodnem i słowem powolnem, podjął prawie natychmiast:
— Zbyt dobra jest Wasza Królewska Mość, że chce mi przyznawać dyplom uczonego, nie poznawszy mojej wiedzy.
Królowa ukąsiła się w wargi.
— Pojmujesz pan dobrze — rzekła — że nie mogę wiedzieć, czy jesteś uczonym; ale tak powiadają i ja powtarzam tu za innymi.
— Nie wypada, Najjaśniejsza Pani — odparł z szacunkiem Gilbert, kłaniając się niżej jeszcze niż dotąd — nie wypada, ażeby umysł taki, jak Waszej Królewskiej Mości, powtarzał ślepo to, co mówi tłum.
— Chcesz pan powiedzieć, lud? — szydersko odrzekła królowa.
— Tłum, Najjaśniejsza Pani — powtórzył Gilbert z siłą, która poruszyła w głębi serca kobiety coś boleśnie wrażliwego na wzruszenie nieznane.
— Ale nie spierajmy się o to. Powiadają, żeś pan uczony, to dosyć. Gdzie pan się uczyłeś?
— Wszędzie.
— To nie odpowiedź.
— A więc nigdzie.
— Wolę taką. Nie uczyłeś się nigdzie?
— Jak się Waszej Królewskiej Mości podoba — odpowiedział doktór z ukłonem. — A jednak jest to mniej dokładne, niż gdy powiedziałem: wszędzie.
— Odpowiedz pan więc, jak należy — zawołała królowa niecierpliwie — a nadewszystko przez litość, panie Gilbert! oszczędź mi tych frazesów.
Potem, jakby sama do siebie szepnęła:
— Wszędzie! wszędzie! Cóż to znaczy? Jest to odpowiedź szarlatana, lekarza pokątnego. Czy pan myślisz mi zaimponować brzmiącym frazesem?
Postąpiła krok z oczyma rozognionemi i drgającemi ustami.
— Wszędzie! Gdzież to? proszę pana, powiedz...
— Powiedziałem, wszędzie — odrzekł chłodno Gilbert — ponieważ istotnie uczyłem się wszędzie, w pałacu i chatce, w mieście i na pustyni, na ludziach i na zwierzętach, na sobie i na innych, jak przystoi człowiekowi, miłującemu naukę, biorącemu ją zewsząd, gdzie ona się znajduje, a więc wszędzie.
Królowa zwyciężona, rzuciła strasznym wzrokiem na Gilberta, a on ze swej strony, wciąż patrzył na nią z wytrwałością uporczywą.
Poruszyła się konwulsyjnie i w tem poruszeniu wywróciła mały stoliczek, na którym postawiono jej czekoladę w filiżance sewrskiej.
Gilbert widział upadający stolik, tłukącą się filiżankę, ale się z miejsca nie ruszył.
Czerwoność uderzyła do twarzy Marji Antoniny; podniosła zimną i wilgotną rękę do czoła rozpalonego, ale na Gilberta nie śmiała spojrzeć.
Prędko jednak wytłumaczyła sobie tę niechęć pogardą, większą jeszcze, niż szyderstwo.
— A pod jakim mistrzem uczyłeś się pan? — mówiła dalej, powracając znów do tego samego przedmiotu.
— Nie wiem, jak mam odpowiedzieć Waszej Królewskiej Mości, ażeby jej znowu nie urazić.
Królowa poczuła przewagę, jaką dawał jej Gilbert i rzuciła się na nią jak lwica na zdobycz.
— Mnie urazić! pan mnie urazić! — zawołała. — Co też to pan mówisz! urazić królowę? Pan się chyba zapomniałeś. A! panie doktorze Gilbercie, nie uczyłeś się snadź języka francuskiego z tak dobrych źródeł jak medycyny. Osób mojego stanu nikt urażać nie może, może je tylko znudzić.
Gilbert skłonił się i postąpił krok ku drzwiom, ale tak, że królowa nie zdołała odkryć na jego twarzy najmniejszej oznaki gniewu, najmniejszego śladu zniecierpliwienia.
Królowa, przeciwnie, drżała ze złości; porwała się z miejsca jakby dla zatrzymania Gilberta.
Zrozumiał.
— Przepraszam, Najjaśniejsza Pani — rzekł dopuściłem się winy niewybaczonej, zapomniawszy, że jako lekarz przywołany zostałem do chorej osoby. Proszę o przebaczenie, odtąd pamiętać o tem będę...
I zamyślił się.
— Wasza Królewska Mość — podjął znowu — zagrożona jest, zdaje się, atakiem nerwowym. Prosiłbym nie poddawać się, bo wkrótce atak byłby niemożliwym do powstrzymania. W tej chwili puls musi być słabszy, krew napływa do serca; Wasza Królewska Mość cierpi, dusi się i możeby roztropnie było przywołać którą z dam dworskich.
Królowa przeszła się po pokoju i siadając, zapytała:
— Pan nazywasz się Gilbert?
— To moje nazwisko, Najjaśniejsza Pani.
— Dziwna rzecz! Przypomina mi się coś z czasów młodością co „uraziłoby pana“ bardzo, gdybym powiedziała. Mniejsza o to! Urażony, wyleczysz się pan, skoro jesteś niemniej mocnym filozofem jak uczonym lekarzem.
I królowa uśmiechnęła się ironicznie.
— O! tak, to dobrze — rzekł Gilbert, — niech się Wasza Królewska Mość uśmiecha i nerwy swe uśmierza szyderstwem: to jeden z najpiękniejszych przywilejów woli rozumnej. Sądzę, że Wasza Królewska Mość, skoro ma tak dobrą pamięć, przypomina sobie i czasy dawne — rzekł Gilbert. — Było to w roku 1772, jeżeli się nie mylę, kiedy mały ogrodniczek, o którym mówię, kopał ziemię w ogrodach Trianonu, dla zarobienia na życie. Teraz mamy rok 1789. Siedemnaście więc lat upłynęło od tych wypadków o których Najjaśniejsza Pani opowiada. To bardzo wiele, szczególnie w takich czasach w jakich obecnie żyjemy. To więcej czasu, niż potrzeba, ażeby z dzikiego stać się uczonym; dusza i umysł działają szybko w pewnych warunkach, tak, jak prędko rosną kwiaty w cieplarniach; rewolucje, Najjaśniejsza Pani, to cieplarnie dla inteligencji. Wasza Królewska Mość patrzy na mnie, a pomimo bystrości wzroku nie spostrzega, że dziecko szesnastoletnie przemieniło się w mężczyznę trzydziestoletniego. Zbytecznie więc dziwi się, iż ciemny, naiwny Gilbert, przy podmuchu dwóch rewolucji stał się uczonym filozofem.
— Ciemny, na to zgoda; ale skądże naiwny, jak pan powiedziałeś, skądże naiwny?... — ze złością zawołała królowa — bo zdaje mi się, że pan tego małego Gilberta nazwałeś naiwnym?
— Może się omyliłem, Najjaśniejsza Pani, może pochwaliłem tego chłopca za przymiot, jakiego nie posiadał, ale nie domyślam się, jakim sposobem Wasza Królewska Mość wie lepiej ode mnie, że posiadał przymioty wprost przeciwne.
— O! to rzecz inna — rzekła królowa chmurnie — może o tem pomówimy kiedyś: ale tymczasem wróćmy do człowieka doskonałego, którego mam przed oczyma.
Gilbert nie podjął tego wyrazu doskonały. Zbyt dobrze rozumiał, że jest to nowa obelga.
— Powróćmy, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział spokojnie — i niechaj się dowiem w jakim celu Wasza Królewska Mość kazała mi przyjść do siebie.
— Ofiarowałeś się pan na lekarza dworu — rzekła, — pojmujesz chyba zatem, że zanadto ważne jest dla mnie zdrowie mojego małżonka, abym je powierzała człowiekowi, którego nie znam doskonale.
— Ofiarowałem się — odparł Gilbert — i zostałem przyjęty, tak, że Wasza Królewska Mość nie może mieć najmniejszego podejrzenia ani co do moich zdolności, ani co do mojego doświadczenia i umiejętności. Jestem nadewszystko lekarzem politycznym, Najjaśniejsza Pani, poleconym przez pana Neckera. Co do reszty, jeżeliby Najjaśniejszy Pan potrzebował kiedy nauki mojej, będę Mu dobrym lekarzem fizycznym, o tyle, o ile wiedza ludzka może być pożyteczna dziełu Stwórcy. Przedewszystkiem jednak będę królowi, Najjaśniejsza Pani, poza dobrym doradcą i dobrym lekarzem, jeszcze dobrym przyjacielem.
— Dobrym przyjacielem! — zawołała królowa z nowym wybuchem wzgardy — pan! przyjacielem króla?
— Bezwątpienia — spokojnie odpowiedział Gilbert — czemużby nie?
— A tak! — zawsze w moc swej władzy tajemnej, w moc tej swojej nauki skrytej — wymówiła cicho. — Kto wie? może powracamy do wieków średnich! Wskrzeszacie znowu płyny czarnoksięskie i uroki. Rządzić będziecie Francją przez magję; staniesz się pan Faustem albo Flamelem...
— Nie mam do tego pretensji, Najjaśniejsza Pani.
— A dlaczegóż nie? Ileż to potworów straszniejszych niż w ogrodach Armidy, okropniejszych niż Cerber, uśpiłbyś pan na progu naszego piekła?...
— Wymawiając słowo: uśpiłbyś pan, królowa więcej jeszcze badawczo niż dotąd wpatrywała się w doktora.
Na ten raz Gilbert mimowolnie się zarumienił.
Była to radość niewypowiedziana dla Marja Antoniny; czuła, że tym razem wymierzony przez nią pocisk zadał istotną ranę.
— Bo pan usypiasz — mówiła dalej — pan, który uczyłeś się wszędzie i na wszystkiem, uczyłeś się też zapewne i sztuki magnetycznej u usypiaczów naszego wieku, u tych ludzi, którzy ze snu czynią zdradę i czytają tajemnice w śnie innych.
— Istotnie, Najjaśniejsza Pani, uczyłem się długi czas u mistrza Cagliostro.
— Tak, u tego, który i sam się dopuszczał i uczniom swoim dopuszczać się kazał tej kradzieży moralnej, o której tylko co wspomniałam; u tego, który za pomocą snu magnetycznego, jaki ja nazwę zniewagą, zabierał jednym duszę, drugim ciało.
Gilbert zrozumiał znowu, ale teraz zamiast się zarumienić zbladł.
Królowa na to drgnęła radośnie, aż do głębi serca.
— Aha! nędzniku — pomyślała sobie — ja takżem cię ugodziła... i to do krwi...
Ale wzruszenia choćby najżywsze nie na długo dawały się widzieć na twarzy Gilberta.
Podszedł bliżej do królowej, która ucieszona zwycięstwem, patrzyła nań szyderczo.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — niesłusznie zaprzecza ludziom naukowym najpiękniejszego dobytku ich wiedzy, to jest władzy usypiania, nie ofiar, ale pacjentów snem magnetycznym. Niesłusznem zwłaszcza byłoby zaprzeczać im prawa czynienia odkryć, które, gdy będą uznane i usystematyzowane, kto wie, czy nie wstrząsną całym światem. I zbliżywszy się do królowej, Gilbert teraz zkolei patrrzył na nią z tą siłą woli, pod którą upadła nerwowa Andrea.
Królowa czuła, że dreszcz przebiega po jej żyłach za zbliżeniem się tego człowieka.
— Hańba ludziom — zawołała — którzy nadużywają pewnych tajników wiedzy na zgubę dusz i ciał!... Hańba temu Cagiostro!...
— O! — odpowiedział Gilbert tonem przejmującym — niech Wasza Królewska Mość nie sądzi tak surowo błędów, popełnianych przez istoty ludzkie.
— Panie! — Każda istota skłonna jest do błędu; każda istota szkodzi istocie drugiej, i gdyby nie egoizm indywidualny, który zapewnia bezpieczeństwo ogólniejsze, świat byłby tylko jednem polem walki. Pobłażanie tem większe być winno, im sędzia stoi wyżej. Na wysokości tronu Wasza Królewska Mość ma mniej jeszcze prawa, niż ktobądź inny — do surowego sądzenia cudzych błędów. Na tronie ziemskim bądź Wasza Królewska Mość najwyższym pobłażaniem, tak jak na tronie niebieskim — Bóg jest najwyższem miłosierdziem.
— Panie — odrzekła królowa — ja innem okiem niż ty patrzę na swoje prawa a zwłaszcza na obowiązki; poto jestem na tronie, ażeby karać i nagradzać.
— Nie sądzę, Najjaśniejsza Pani. Zdaniem mojem, przeciwnie, Wasza Królewska Mość, jako kobieta i królowa, jesteś na tronie dlatego, ażeby godzić i przebaczać.
— Przypuszczam, że pan nie chcesz wdawać się w morały.
— Słusznie, Najjaśniejsza Pani, ja tylko odpowiadam Waszej Królewskiej Mości. Ten, naprzykład Cagliostro, o którym Wasza Królewska Mość wspomniała przed chwilą i któremu zaprzeczała nauki, przypominam sobie, a jest to przypomnienie dawniejsze od Trianońskich wspomnień Waszej Królewskiej Mości, przypominam sobie, że w ogrodach zamku Taverney, miał sposobność dać delfinowej francuskiej dowód swej nauki, nie wiem jaki, ale który delfinowa musi dobrze pamiętać, dowód ten bowiem sprawił na niej wrażenie tak okrutne, że zemdlała.
Teraz Gilbert rzucił pocisk; prawda, że cisnął na traf, ale traf mu posłużył, bo uderzył tak silnie, że królowa okropnie zbladła.
— Tak — rzekła głosem stłumionym — tak, istotnie, pokazał mi jakby we śnie machinę ohydną; ale dotąd nie wiem, czy ta machina istnieje w rzeczywistości.
— Nie wiem, co pokazał Waszej Królewskiej Mości — odrzekł Gilbert zadowolony z wrażenia — ale to wiem, że nie można zaprzeczać miana uczonego człowiekowi, który na podobnych do siebie ludzi wywiera taką władzę.
— Podobnych?... — pogardliwie szepnęła królowa.
— Tak, mylę się — rzekł Gilbert — ale jego władza tem większą jest, że nagina do swego poziomu, pod jarzmem strachu, głowy królów i władców ziemskich.
— Hańba! hańba! powtarzam jeszcze, tym, co nadużywają słabości i łatwowierności.
— Hańba, powiada Wasza Królewska Mość, tym co używają nauki?
— Mrzonki! kłamstwa! szalbierstwa!
— Co to znaczy? — spokojnie spytał Gilbert.
— To znaczy, że ten Cagliostro to nikczemny szarlatan, a jego rzekomy sen magnetyczny, to zbrodnia.
— Zbrodnia?
— Tak, zbrodnia — mówiła królowa — bo pochodzi on z płynu zadanego, z filtru, trucizny, której twórców będzie musiała dosięgnąć i ukarać sprawiedliwość, przeze mnie reprezentowana.
— Najjaśniejsza Pani — odezwał się Gilbert z tą samą cierpliwością — pobłażania, jeżeli łaska, dla tych, którzy głód cierpią na tym świecie.
— A! więc przyznajesz się pan do winy?
— Do czego się przyznaję? — rzekł, z rozszerzonemi źrenicami, pod których siłą Marja Antonina zmuszona była spuścić wzrok, tak jak przed promieniami słońca.
Królowa stanęła jak wryta, ale zdobywając się na siłę, rzekła:
— Królowej nie można wypytywać, tak samo jak nie można jej urazić; wiedz pan o tem także, pan, który świeżo dostałeś się na dwór. Ale mówiłeś, zdaje mi się, o tych, którzy uchybili, i żądałeś pobłażania?
— Przebóg! Najjaśniejsza Pani, jestże jaka istota ludzka bez zarzutu, taka, któraby umiała tak się w skorupie swej zamknąć, aby jej ludzkie nie dostrzegło oko? Taki to stan częstokroć nazywają cnotą. Najjaśniejsza Pani bądź pobłażliwa!...
— Więc tym sposobem — odezwała się nieroztropnie królowa — dla pana niema istoty cnotliwej, dla pana, wychowańca tych ludzi, których wzrok doszukuje się prawdy w głębi samych sumień.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
Wybuchła śmiechem, pełnym pogardy.
— Ależ, panie! — zawołała — chciejże pamiętać, przez litość! że nie przemawiasz na placu publicznym do idjotów, do chłopów.
— Wiem ja do kogo przemawiam, niechaj mi wierzy Wasza Królewska Mość — odpowiedział.
— Więcej zatem poszanowania, panie, albo więcej zręczności! Przejrzyj sam całe życie swoje, zgłębij przepaście tego sumienia, które, mimo genjuszu i doświadczenia, wszyscy ludzie uczeni posiadają, zarówno jak wszyscy prości śmiertelnicy; przypomnij sobie dobrze wszystko, co w myślach twoich było niskiem, szkodliwem, występnem, wszystkie, jakie mogłeś popełnić okrucieństwa, występki a nawet zbrodnie. A jak pan wszystko to zesumujesz, panie doktorze, uchyl głowę, ukorz się, nie zbliżaj się z tą pychą zuchwałą do siedziby królów, którzy przynajmniej aż do nowego porządku rzeczy, ustanowieni są przez Boga, ażeby przenikali dusze występnych, zgłębiali zakątki sumień, i bez litości wymierzali karę na winnych.
Radzę panu zatem nie zbliżać się do dworu i wyrzec się pielęgnowania króla w jego chorobach. Masz pan do wyleczenia kogoś, za kogo Bóg ci hojniej zapłaci, niż za obcego: — siebie.
Gilbert zamiast się gniewać za tę propozycję, którą królowa uważała za jeden z najnieprzyjemniejszych dlań wniosków, odpowiedział łagodnie:
— Najjaśniejsza Pani, uczyniłem już to wszystko, co mi Wasza Królewska Mość uczynić radzi.
— I cóż pan uczyniłeś?
— Rozmyślałem.
— O sobie?
— Tak, o sobie.
— Czy to dzięki sumieniu?
— Tak, dzięki memu sumieniu.
— Czy sądzisz pan zatem, że jestem doskonale powiadomiona, co pan tam widziałeś?
— Nie wiem co mi Wasza Królewska Mość chce powiedzieć, ale się domyślam. Ile razy człowiek w moim wieku mógł obrazić Boga?
— Czy pan naprawdę mówisz o Bogu?
— Naprawdę.
— Pan?
— Dlaczego nie?
— Pan jesteś filozof! a czy filozofowie wierzą w Boga?
— Ja mówię o Bogu i wierzę w niego.
— I nie ustąpisz pan stąd?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, pozostanę.
— Strzeż się, panie Gilbercie.
I twarz królowej przybrała wyraz groźby.
— Namyśliłem się dobrze, i namysł doprowadził mnie do przekonania, że jestem wart mniej, niżeli inni: każdy ma swoje grzechy. Przyszedłem do tego pewnika, nie ślęcząc nad książkami, ale przetrząsając sumienia innych.
— Uniwersalny pan jesteś i nieomylny, nieprawdaż? — rzekła królowa z ironją.
— O!... Najjaśniejsza Pani, jeżeli nie uniwersalny ani nieomylny, to przynajmniej wielce świadomy nędz ludzkich z głębokiemi cierpieniami obeznany, do tego stopnia, że na widok tej linji ciągnącej się od jednej brwi do drugiej, na widok tej fałdki u zakątka ust, która się prozaicznie nazywa zmarszczką, mógłbym powiedzieć ile Wasza Królewska Mość przebyłaś prób ciężkich, ile razy serce Wasze biło udręczeniem, ile razy serce to poddało się z ufnością, a ocknęło się z zawodem.
I wszystko to powiem, kiedy Wasza Królewska Mość zechce. Powiem, z tą pewnością, że się nie omylę. Powiem, zatapiając wzrok, który chce i umie czytać. A kiedy Wasza Królewska Mość uczujesz siłę tego wzroku, kiedy uczujesz ołów tej ciekawości, przenikający do głębi swej duszy, tak, jak morze uczuwa ołów zgłębnika, prującego jego fale, wtedy Wasza Królewska Mość zrozumiesz, że ja mogę wiele, i, że jeśli się powstrzymuję, to lepiej wdzięcznym mi być zato, niż wyzywać do wojny.
Mowa ta, podtrzymywana straszną siłą woli, ta wzgarda wszelkiej etykiety wobec królowej, sprawiły wrażenie niewymowne na Marji Antoninie.
Uczuła jakby mgłę spadającą na czoło i mrożącą jej myśli, uczuła nienawiść przechodzącą w trwogę, opuściła ociężale ręce i uczyniła krok wstecz, aby uciec przed tem nieznanem niebezpieczeństwem.
— A teraz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, który widział, co się w niej odbywa — czy Wasza Królewska Mość rozumiesz, że łatwo mi jest wiedzieć, co ukrywasz przed sobą? Czy Wasza Królewska Mość rozumiesz, że łatwo mi jest rzucić cię na to krzesło, którego palce twe szukają instynktownie, aby się o nie wesprzeć?
— O!... — westchnęła królowa przerażona, czując, że jakieś dreszcze nieznane przechodzą jej aż do serca.
— Niech tylko wyrzeknę w sobie samym słowo, którego wyrzec nie chcę — mówił dalej Gilbert — niech natężę wolę, której się zrzekam, a padniesz Wasza Królewska Mość spiorunowana w moc moją. Wątpisz, Najjaśniejsza Pani? O!... nie wątp, bo możebyś mnie zachęciła do próby!... Ale nie, Wasza Królewska Mość nie wątpi, nieprawdaż?
Królowa, nawpół pochylona, dysząca, zawlokła się do poręczy fotelu z energją rozpaczy i wściekłością daremnej obrony.
— O! — mówił dalej Gilbert, wierzaj mi, Najjaśniejsza Pani, że gdybym nie był najpokorniejszy z twoich poddanych, przekonałbym się doświadczeniem okropnem. Ale nie obawiaj się, królowo moja. Ja schylam czoło pokornie, bardziej jeszcze przed kobietą, aniżeli przed królową. Wolałbym raczej dać się zabić, niżeli myślą, myśl Waszej Królewskiej Mości obrażać.
— Panie, panie! — wyrzekła królowa uderzając w powietrze rękami, jakby chcąc odepchnąć Gilberta, który stał o trzy kroki od niej.
— A jednak — mówił dalej Gilbert — kazałaś mnie, Najjaśniejsza Pani, zamknąć w Bastylji, i dlatego tylko żałujesz zdobycia jej przez lud, że on bramy mi jej otworzył. Nienawiść błyska w oczach twych dla człowieka, któremu osobiście żadnego zarzutu uczynić Wasza Królewska Mość nie możesz. I oto, od chwili, gdy osłabiam wpływ, który na cię skierowałem, kto wie, czy Wasza Królewska Mość nie zaczynasz powątpiewać razem z odzyskiwaniem siły.
W istocie, odkąd Gilbert przestał nakazywać jej oczami i ręką, Marja Antonina podniosła się, niemal grożąc, jak ptak zwolniony z pod pneumatycznego dzwonu, próbuje lotu i śpiewu.
— A!... wątpisz, Najjaśniejsza Pani, szydzisz, gardzisz. A więc, czy chcesz Wasza Królewska Mość, ażebym ci powiedział myśl straszną, która mi przeszła przez głowę i której omal nie wprowadziłem w czyn? Chciałem skazać Waszą Królewską Mość, ażebyś mi wyjawiła swe troski najskrytsze, tajemnice najbardziej utajone; zmusiłbym cię do napisania ich własną ręką na tym stole; a po rozbudzeniu przekonałbym Waszą Królewską Mość, jak wcale nie urojona jest ta władza, której zdajesz się przeczyć, jak zwłaszcza rzeczywista jest cierpliwość, a nawet, że tak powiem, wspaniałomyślność człowieka, którego Wasza Królewska Mość znieważasz od godziny, lubo on nie dał ci najmniejszego ku temu pozoru ani prawa.
— Mnie zmusić do uśnięcia, mnie zmusić do mówienia we śnie, mnie!... mnie?... — zawołała królowa blednąc — pan byś to uczynić śmiał?... A czy wiesz co to znaczy?...
Czy pojmujesz doniosłość groźby, którą mi czynisz?... Ależ to zbrodnia obrażonego majestatu, mój panie. Pomnij, że to zbrodnia, za którą ja rozbudzona i przywrócona do przytomności, kazałabym ukarać śmiercią.
— Nie chciej się Wasza Królewska Mość spieszyć z oskarżeniem, a zwłaszcza z groźbą — rzekł Gilbert śledząc wzruszenie królowej. — Uczyniłbym zapewne wszystko to, co powiedziałem, ale nie w takiej okazji jak teraźniejsza, nie w samotnem zejściu się królowej z poddanym. Nie, nie pozwoliłbym sobie tego bez świadka.
— Bez świadka?...
— Tak, Najjaśniejsza Pani, bez świadka, któryby dobrze pojmował wszystkie szczegóły sceny, ażeby później nie pozostało Waszej Królewskiej Mości najmniejsze powątpiewanie.
— A któżby to był tym świadkiem? — zapytała królowa przerażona. — Ależ pamiętaj pan, że wtedy zbrodnia byłaby podwójną, bo w takim razie przybrałbyś pan sobie wspólnika.
— A gdyby tym wspólnikiem był król? — rzekł Gilbert.
— Król!... — zawołała Marja Antonina z przerażeniem, zdradzającem małżonkę więcej jeszcze, niżby to uczynić mogło wyznanie jasnowidzącej. — O!... panie Gilbert!...
— Tak, król — spokojnie odpowiedział Gilbert. — Wasz małżonek, podpora, obrońca naturalny. Król, który po przebudzeniu powiedziałby Waszej Królewskiej Mości, jak byłem zarazem pokorny i dumny, przekonywując o mej nauce najbardziej uwielbianą z monarchiń.
I Gilbert, wyrzekłszy te słowa, pozostawił królowej czas do namyślenia się nad ich głębokością.
Królowa pozostała przez kilka minut w milczeniu, które zamącał tylko szmer jej przerywanego oddechu.
— Panie! — odezwała się nareszcie — po tem wszystkiem co mi powiedziałeś, wnoszę, że jesteś moim wrogiem śmiertelnym....
— Lub przyjacielem bezwarunkowym.
— Niepodobna, panie, przyjaźń nie może żyć obok trwogi lub nieufności.
— Przyjaźń, Najjaśniejsza Pani, idąca od poddanego do królowej, żyć może tylko ufnością, jaką wzbudza poddany. Wasza Królewska Mość powiedziałaś już sobie zapewne, że ten nie jest nieprzyjacielem, komu od pierwszego słowa odejmuje ktoś sposób szkodzenia, zwłaszcza jeżeli on pierwszy wzbrania sobie użytku ze swej broni.
— Czyż mogę wierzyć w to, co pan mówisz? — rzekła królowa, bacznie i niespokojnie patrząc na Gilberta z przejęciem.
— Czemużbyś Wasza Królewska Mość nie miała wierzyć, skoro składam wszystkie dowody szczerości mojej?
— Można się zmienić, mój panie.
— Najjaśniejsza Pani, ja uczyniłem ślub podobny, jak niektórzy rycerze, biegli w robieniu bronią niebezpieczną, czynili przed udaniem się na wyprawę. Nie dla zaczepki, ale dla obrony: oto moje godło.
— Niestety! — rzekła królowa upokorzona.
— Rozumiem Waszą Królewską Mość. Wasza Królewska Mość bolejesz nad tem, że widzisz duszę swą w ręku lekarza, kiedy czasami wzbraniałaś się nawet poddawać mu ciało. Proszę o ufność i odwagę. Ja chcę kochać Waszą Królewską Mość i chcę, aby was inni kochali. Te uwagi, które już podałem królowi, chcę zapoznać z Waszą Królewską Mością.
— Bądź ostrożny, doktorze! — poważnie odezwała się królowa — wziąłeś mnie w zasadzkę: nastraszywszy kobietę, sądzisz, że będziesz mógł rządzić królową.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert — ja nie jestem nędznym spekulantem. Ja mam swoje pojęcia i rozumiem, że Wasza Królewska Mość masz także swoje. Ale od tej chwili protestuję przeciw oskarżeniu, jakie Wasza Królewska Mość wiecznie zwracała ku mnie, żem cię nastraszył, ażeby umysłem twym zawładnąć. Powiadam więcej: Wasza Królewska Mość jesteś pierwszą, osobą, w której znajduję zarazem wszystkie uczucia kobiece i wszystkie męskie zdolności panowania. Może Wasza Królewska Mość być zarazem kobietą i przyjacielem. Podziwiam cię, Najjaśniejsza Pani, i służyć ci będę. Służyć ci będę, nic wzajem nie otrzymując, ażeby cię studjować. Uczynię nawet gwoli twej więcej: w razie gdybym się okazał zbyteczny w pałacu twym sprzętem, w razie gdyby wrażenie sceny dzisiejszej nie mogło się zatrzeć w twej pamięci, proszę i nalegam, oddal mnie, Najjaśniejsza Pani.
— Oddalić pana! — zawołał królowa z radością, która nie uszła uwagi Gilberta.
— Więc, dobrze! Najjaśniejsza Pani — odrzekł Gilbert z zimną krwią, godną podziwienia. — Nie powiem nawet królowi o tem, co miałem powiedzieć i odejdę. Czy daleko mam pójść, tak, ażebyś Wasza Królewska Mość była spokojna?
Spojrzała nań, zdziwiona tem zaparciem własnem.
— Widzę — rzekł Gilbert — co myśli Wasza Królewska Mość. Więcej obeznana, niżby się zdawało z tajemnicami wpływu magnetycznego, które przed chwilą Waszą Królewską Mość przestraszały, mówisz sobie, Najjaśniejsza Pani, że zdala mogę być również niepokojącym i niebezpiecznym, jak zbliska.
— A to jak? — zapytała królowa.
— Tak jest, powtarzam. Ten, ktoby chciał szkodzić komuś sposobami, potępionemi przez Waszą Królewską Mość we mnie i w moich mistrzach, mógłby działanie swe szkodliwe odbywać tak dobrze z odległości mil pięćdziesięciu, czy stu, jak i o trzy kroki. Nie obawiaj się, Najjaśniejsza Pani, ja tego nie uczynię.
Królowa zadumała się przez chwilę, i nie wiedziała, co ma odpowiedzieć temu osobliwemu człowiekowi, który tym sposobem zachwiał jej postanowienia, jak najbardziej stanowcze.
Naraz odgłos kroków w głębi korytarza, zwrócił uwagę Marji Antoniny...
— Nadchodzi król — rzekła.
— Chciej mi więc odpowiedzieć, Najjaśniejsza Pani, proszę, mam zostać czy odejść?
— Ależ...
— Wasza Królewska Mość raczy się pospieszyć. Mogę uniknąć króla, jeżeli wskazane mi będą drzwi, któremi mam odejść.
— Pozostań pan — odparła królowa.
Gilbert się skłonił, a Marja Antonina usiłowała wyczytać na jego rysach, czy zwycięstwo nie więcej przyczyni się do wyjawień, niż gniew lub niepokój.
Ale Gilbert pozostał nieodgadniony.
Król wszedł żywo i ciężko, według zwyczaju.
Wyglądał zakłopotany i zaciekawiony, co szczególnie odbijało od zimnej sztywności królowej.
Kolory na twarzy nie opuściły go bynajmniej. Zadowolony z dobrego zdrowia, jakiego zaczerpnął z powietrzem porannem, oddychał i szedł tupiąc nogami po posadzce.
— Gdzież doktór? — rzekł — co się stało z doktorem?
— Dzień dobry, Najjaśniejszy Panie. Jak zdrowie dziś z rana? Czy czujesz się bardzo znużonym? — mówiła królowa.
— Spałem sześć godzin, tyle co mi się należy. Mam się bardzo dobrze. Umysł rześki. Ale ty jesteś nieco blada, moja pani. Mówiono mi, że posyłałaś po doktora?
— Oto jest pan doktór Gilbert — rzekła królowa, wskazując na framugę okienną, w którą wsunął się doktór.
Rozjaśniło się czoło króla natychmiast i rzekł:
— A! zapomniałem. Posyłałaś po doktora, byłaś więc słaba?
Królowa się zarumieniła.
— Rumienisz się — mówił Ludwik XVI.
Oblała się purpurą.
— Znowu jakaś tajemnica? — rzekł król.
— Co za tajemnica, Najjaśniejszy Panie? — przerwała królowa wyniośle.
— Nie rozumiesz mnie. Powiadam ci, że skoro masz swych lekarzy ulubionych, chyba nie poco innego wezwałaś doktora Gilberta, tylko ażeby...
— Ażeby co?
— Ażeby, jak zwykle, ukryć przede mną, żeś słaba.
— O! o! — odezwała się królowa z pewną ulgą.
— Tak — mówił dalej Ludwik XVI — ale bądź ostrożna, pan Gilbert jest moim powiernikiem, i co mu rozpowiesz, on mi powtórzy.
Gilbert się uśmiechnął.
— Co do tego, to nie, Najjaśniejszy Panie — rzekł.
— Masz tobie, otóż królowa psuje moich ludzi.
Marja Antonina rozśmiała się krótko i głucho, jak zwykle, kiedy ktoś chce przerwać rozmowę albo dać do zrozumienia, że ona go nuży.
— Więc — odezwał się — ponieważ to królowę bawi, powiedz mi, co mówiła.
— Pytałam doktora — przerwała Marja Antonina — dlaczego Wasza Królewska Mość posłałeś po niego tak wcześnie. Wyznaję, że obecność jego od samego rana zaciekawia mnie i niepokoi.
— Czekałem na doktora — odrzekł król chmurniejąc — ażeby znim pomówić o polityce.
— A! to bardzo dobrze — odparła królowa.
I usiadła, jakby chcąc posłuchać.
— Pójdź, doktorze — powiedział król, kierując się ku drzwiom.
Gilbert głęboko skłonił się królowej i zabierał się do wyjścia z Ludwikiem XVI.
— Dokąd idziesz, Najjaśniejszy Panie? — zawołała królowa — jakto?... odchodzisz?
— Nie o wesołych rzeczach mamy mówić, Najjaśniejsza Pani, lepiej królowej oszczędzić choć jednej troski.
— Troskami nazywasz cierpienia? — majestatycznie zawołała królowa.
— Tembardziej, moja droga.
— Proszę zostać — rzekła — ja chcę. Spodziewam się, panie Gilbercie, że mi będziesz posłuszny.
— Panie Gilbercie! panie Gilbercie! — mówił król bardzo niezadowolony.
— Cóż takiego? — zapytała Marja-Antonina.
— Ej! pan Gilbert, który miał mi poczynić różne uwagi, swobodnie porozmawiać ze mną, według sumienia, teraz, tego nie uczyni.
— Czemuż nie? — zapytała królowa.
— Bo pani będziesz obecna.
Gilbert uczynił ruch, którego królowa zrozumiała znaczenie.
— Jakim sposobem — rzekła, nalegając — narazi się na moje niezadowolenie, jeżeli będzie mówił co mu sumienie dyktuje?
— Łatwo to zrozumieć, Najjaśniejsza Pani — rzekł król — ty masz swoję politykę, a ona nie zawsze jest naszą... tym sposobem...
— Tym sposobem pan Gilbert, mówisz mi to otwarcie, Najjaśniejszy Panie, bardzo się różni ze mną w polityce.
— I tak być musi, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert poważnie — Wasza Królewska Mość, zna moje pojęcia. Ale Wasza Królewska Mość może być pewna, że prawdę wypowiem z równą niezależnością przed nią, jak i przed królem samym.
— A to już coś znaczy! — rzekła Marja Antonina.
— Niezawsze to dobrze mówić prawdę — spiesznie wyrzekł Ludwik XVI.
— A jeżeli użyteczna? — napomknął Gilbert.
— Lub przynajmniej w dobrych zamiarach — dodała królowa.
— O tem nie będziemy wątpili — przerwał król. — Ale dobrzebyś Wasza Królewska Mość uczyniła — dodał — gdybyś pozwoliła doktorowi na całą swobodę słowa, której ja tak potrzebuję.
— Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert — skoro Jej Królewska Mość sama wyzywa prawdę, i ponieważ wiem, że umysł Jej Królewskiej Mości jest zbyt wzniosły i silny, aby się jej obawiać miała, przeto wolę mówić wobec obojga Najjaśniejszych Państwa.
— Ja proszę o to, Najjaśniejszy Panie — nalegała królowa.
— Mam wiarę w mądrość Waszej Królewskiej Mości — odezwał się Gilbert, schylając się przed królową. — Chodzi tu o szczęście i chwałę majestatu.
— Słuszna jest wasza wiara, panie Gilbercie — rzekła królowa. — Proszę zacząć.
— O cóż chodzi? — zapytała królowa, gdy ta narada improwizowana była już niejako zagajoną.
Gilbert spojrzał raz jeszcze na króla, jakby żądając jego upoważnienia do użycia całej swobody słowa.
— Zaczynaj pan, zaczynaj w imię Boże! skoro królowa tak chce.
— Otóż, Najjaśniejszy Panie — rzekł doktór — w krótkich słowach zawiadomię Waszą Królewską Mość o celu moich rannych odwiedzin w Wersalu. Przyszedłem poradzić Jego Królewskiej Mości, ażeby udał się do Paryża...
Iskra padająca na czterdzieści tysięcy funtów prochu, mieszczących się podówczas w ratuszu, nie byłaby sprawiła takiego wstrząśnienia, jakie te słowa zrządziły w sercu królowej.
— Król do Paryża! król! A!
I wydała okrzyk trwogi, który dreszczem przejął Ludwika XVI.
— A co, doktorze? czy nie mówiłem? — rzekł król, spoglądając na Gilberta.
— Król? — wołała królowa — król w mieście zbuntowanem? Szalony jesteś, panie Gilbert, ażeby radzić coś podobnego!
Gilbert spuścił oczy, jak człowiek powstrzymywany szacunkiem, ale nie odpowiedział ani słowa.
Król, poruszony do głębi duszy, obrócił się na krześle, siedząc jakby na torturach.
— Czyż podobna — mówiła dalej królowa — ażeby myśl taka powstała w głowie rozumnej, w sercu francuskiem? — Takto! czyż pan nie wiesz, że mówisz do następcy Ludwika Świętego, do prawnuka Ludwika XIV?
Król uderzał nogą o kobierzec.
— Nie przypuszczam przecież — mówiła wciąż królowa, ażebyś pan chciał odejmować królowi pomoc jego gwardji przybocznej i wojska, ażebyś usiłował wyciągnąć go z pałacu, który jest dlań twierdzą, i rzucić go samego i bezbronnego w ręce wrogów. Wszak pan nie chcesz, ażeby zamordowano króla, nieprawdaż?
— Gdybym mniemał, że Wasza Królewska Mość na chwilę pomyślałeś o mnie, iż zdolny jestem do podobnej zdrady, nie byłbym szaleńcem, ale poprostu nędznikiem. Ale dzięki Bogu, Wasza Królewska Mość tak nie sądzi. Nie, ja przybyłem, ażeby udzielić rady tej królowi mojemu dlatego, że ją uważam za dobrą, a nawet na lepszą od wszystkich innych.
Królowa skurczyła ręce na piersi z taką gwałtownością, że aż batyst zaszeleścił pod naciskiem.
Król wzruszył ramionami z lekkim ruchem niecierpliwości.
— Ależ posłuchaj go pani, na Boga — rzekł — dosyć będzie czasu sprzeciwić się po wysłuchaniu.
— Najjaśniejszy Pan ma słuszność — rzekł Gilbert; — gdyż to, co mam powiedzieć nie jest jeszcze wiadome. Wasza Królewska Mość uważasz się za bezpieczną w pośród armji pewnej, wiernej gotowej umrzeć za nią: to błąd! Pomiędzy pułkami francuskiemi połowa spiskuje z reformatorami na rzecz idei rewolucyjnej.
— Ostrożnie, mój panie! — zawołała królowa — znieważasz armję!.
— Przeciwnie, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert — ja mówię na jej pochwałę. Można szanować królowę i być wiernym królowi, kochać ojczyznę i poświęcić się za jej wolność.
Królowa rzuciła na Gilberta wzrok ognisty, jak błyskawica.
— Panie — rzekła — ta mowa...
— Tak, ta mowa razi Waszą Królewską Mość — rozumiem; — gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa Wasza Królewska Mość słyszysz ją po raz pierwszy.
— Trzeba się jednak będzie do niej przyzwyczaić — powiedział Ludwik XVI z tym zdrowym rozsądkiem rezygnacyjnym, który stanowił główną jego siłę.
— Nigdy! — zawołała Marja Antonina — nigdy!
— Ależ posłuchajmy, posłuchajmy! — ja uważam, że wszystko, co mówi doktór, jest bardzo rozumne.
Królowa usiadła napowrót drżąca.
Gilbert mówił dalej.
— Rzekłem więc, żem widział Paryż, a Wasza Królewska Mość nie widziała nawet Wersalu. Czy wiadomo, Najjaśniejszym Państwu, co w tej chwili Paryż chce uczynić?
— Ja nie wiem — odrzekł król niespokojny.
— Przecież nie zechce drugi raz zdobywać Bastylji — wtrąciła królowa z pogardą.
— Zapewne, że nie — odparł Gilbert; — ale Paryż wie, że jest inna jeszcze twierdza pomiędzy ludem jego i królem. Paryż zamierza zebrać deputowanych ze wszech stron i posłać ich do Wersalu.
— O! niech przyjdą! — zawołała królowa z dziką radością — będą dobrze przyjęci!
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert oni nie przyjdą sami.
— A z kim?.
— Przyjdą z dwudziestu tysiącami gwardji narodowe].
— Gwardji narodowej? — rzekła królowa a to co takiego?
— Niech Wasza Królewska Mość nie mówi lekceważąco o tej instytucji; ona kiedyś stanie się potęgą, budować będzie i burzyć będzie.
— Dwadzieścia tysięcy? — zawołał król.
— E! mój panie — zkolei podjęła królowa — znajdziemy tu dziesięć tysięcy ludzi, którzy starczą za sto tysięcy buntowników. Zawołaj ich, zawołaj!... powiadam. Te dwadzieścia tysięcy zbrodniarzy znajdą tu swą karę i będą przykładem, jakiego potrzebuje cały ten kał rewolucyjny, który wymiotłabym w tydzień, gdyby mnie słuchano choć godzinę.
Gilbert smutno potrząsnął głową.
— O! jakże się myli Wasza Królewska Mość, albo raczej w jaki ją błąd wprowadzono! O! — pomyśl tylko, Najjaśniejsza Pani — wojna domowa wywołana przez królowę! Jedna tylko tego się dopuściła i do grobu tez poniosła z sobą straszny przydomek cudzoziemki.
— Wojna wywołana przez mnie? Jak to pan rozumiesz. Czyż to ja strzelałam do Bastylji bez wyzwania?
— E! pani — rzekł król — zamiast radzić się gwałtowności, posłuchaj naprzód rozsądku.
— Słabości!
— Słuchaj, Antonino — odezwał się kroi surowo; — nie lada jaka to sprawa, owo przybycie dwudziestu tysięcy ludzi, których trzeba będzie kazać skartaczować.
A zwracając się do Gilberta, rzekł:
— Mów pan dalej, doktorze.
— Wszystkie te nienawiści, zagrzewające się przez odległość, wszystkie te fanfaronady zmieniające się przy okazji w odwagę, cały ten wir bitwy, której rezultat niepewny, usuń Wasza Królewska Mość z przed siebie i z przed króla — rzekł doktór. — Wasza Królewska Mość możesz łagodnością powstrzymać ten prąd, który gwałtowność zwiększyć tylko jeszcze zdolna. Tłum chce przybyć do króla, uprzedźmy go; niechaj on, dziś otoczony wojskiem, jutro da dowody śmiałości i ducha politycznego. Te dwadzieścia tysięcy ludzi, o których mówimy, możeby mogły zdobyć króla; niechaj lepiej sam król zdobędzie ich, bo te dwadzieścia tysięcy ludzi, Najjaśniejsza Pani — to lud.
Król nie mógł powstrzymać znaku przyzwolenia, który Marja Antonina pochwyciła w lot.
— Ależ panie! — rzekła do Gilberta — czyż nie wiesz, co znaczyć będzie obecność króla w Paryżu przy podobnych okolicznościach?
— Słucham, Najjaśniejsza Pani.
— To znaczy: zgadzam się na wszystko.
To znaczy: dobrzeście uczynili, mordując moich oficerów, ogniem i mieczem pustosząc moję stolicę; dobrzeście uczynili wreszcie, składając mnie z tronu. Dziękuję panam, dziękuję!
I uśmiech pogardliwy przebiegł po ustach Marji Antoniny.
— Nie, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert — Wasza Królewska Mość myli się.
— Panie...
— To znaczyć będzie: było coś sprawiedliwego w boleści ludu. Przyszedłem przebaczyć; jam jest wódz i król; ja stoję na czele rewolucji francuskiej, jak niegdyś Henryk III stanął na czele Ligi. Wasi generałowie są moimi oficerami; wasza gwardja narodowa mojem wojskiem, wasi urzędnicy mojemi sługami. Zamiast mnie potrącać, idźcie raczej za mną, jeśli możecie. Wielkość moich kroków raz jeszcze dowiedzie, że jestem królem Francji, następcą Karola Wielkiego.
— Ma słuszność — smutno odezwał się król.
— O! — zawołała królowa — Najjaśniejszy Panie, przez litość! nie słuchaj tego człowieka, ten człowiek jest twoim nieprzyjacielem!
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert — niech sam Najjaśniejszy Pan powie Waszej Królewskiej Mości, co myśli o moich słowach.
— Ja myślę, panie, — odparł król — żeś ty tylko dotąd ośmielił się powiedzieć mi prawdę.
— Prawdę! — zawołała królowa. — O! co też wyrzekłeś, Najjaśniejszy Panie!
— Tak jest — odparł Gilbert — i niechaj Wasza Królewska Mość wierzy, że prawda jest w tej chwili jedyną pochodnią, mogącą powstrzymać tron i królewskość, ażeby nie padły w przepaść.
Po raz pierwszy królowa wydawała się głęboko wzruszoną. Czy wskutek rozumowania czy pokory doktora?
Król także powstał z wyrazem stanowczości. Myślał o wykonaniu projektu.
Jednak, jako nawykły radzić się we wszystkiem królowej, odezwał się:
— Najjaśniejsza Pani, zgadzasz się, co...
— Trudna rada, Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Marja Antonina.
— Nie żądam od ciebie zaparcia się woli — powiedział król niecierpliwie.
— Czego więc żądasz?
— Żądam od ciebie przekonania szczerego, któreby wzmocniło moje przekonanie.
— Żądacie ode mnie przekonania?
— Tak jest.
— O! to jestem mocno przekonana, Najjaśniejszy Panie...
— O czem?
— Że nadeszła chwila, w której monarchja stanie się najopłakańszem i najnikczemniejszem państwem w świecie.
— O! — odparł król — przesadzasz. Że opłakana jest monarchja, przyznaję, ale nikczemna, cóż znowu?
— Najjaśniejszy Pani?, smutny przekazali ci spadek twoi królewscy przodkowie — powiedziała Marja Antonina z żalem.
— Tak — podjął Ludwik XVI — spadek, który z boleścią muszę dzielić z tobą.
— Pozwól, Najjaśniejszy Panie, — wtrącił Gilbert, który litował się w głębi serca nad niedolą królewskiej pary upadłej; — nie ma powodu, dla któregoby Waszej Królewskiej Mości przyszłość przedstawiała się tak przerażająco. — Monarchja despotyczna upadła, zaczyna się państwo konstytucyjne.
— E! panie — rzekł król — czyżem ja zdolny do utworzenia podobnego państwa we Francji?
— Dlaczego nie, Najjaśniejszy Panie? — wtrąciła królowa, nabierająca otuchy ze słów Gilberta.
— Najjaśniejsza Pani — odpowiedział król — jestem człowiekiem rozsądnym i światłym. Ale umiem właśnie wszystko to, co mi do rządzenia krajem jest najmniej potrzebne. W chwili, kiedy mnie strącą z wyżyn nietykalności monarchów, panujących samowładnie, w chwili, kiedy odkryją we mnie człowieka prostego, stracę całą sztuczną siłę, która jedynie była potrzebną do rządzenia Francją, bo, prawdę mówiąc, Ludwik XIII, XIV i XV, utrzymywali się dzięki tej sztucznej sile. Czego potrzeba francuzom teraźniejszym? Pana. Ja jestem zdolnym być tylko ojcem. Czego potrzeba rewolucjonistom? Miecza. Nie mam siły do uderzenia.
— Nie czujesz w sobie siły do uderzenia? — zawołała królowa — do uderzenia ludzi, rabujących dobro dzieci twoich ludzi, którzy chcą gruchotać na twem czole jedne po drugich ozdoby korony francuskiej.
— Cóż na to odpowiem? — rzekł Ludwik XVI spokojnie; — odpowiem: „nie?“ Rozniecę w tobie te burze, które moje życie niepokoją. Umiesz nienawidzić. O! tem lepiej dla ciebie. Umiesz być niesprawiedliwa, ale nie czynię ci wymówek: to wielki przymiot u panujących.
— Może masz mnie za niesprawiedliwą względem rewolucji — powiedz?
— Tak, w rzeczy samej.
— Powiedziałeś: „tak“, Najjaśniejszy Panie, powiedziałeś: „tak“!
— Gdybyś była zwykłą obywatelką, droga Antonino, nie mówiłabyś tak jak teraz.
— Nie jestem zwykłą obywatelką.
— Otóż dlatego mam cię za wytłumaczoną, ale to nie znaczy, abym był tego samego zdania. Nie, Najjaśniejsza Pani nie poddaj się; — wstąpiliśmy na tron Francji w krytycznej chwili; trzeba nam siły do ciągnięcia tego wozu uzbrojonego kosą, który zowią rewolucją; a tej siły nam brakuje.
— Tem gorzej! — zawołała Marja Antonina — bo wóz stratuje nasze dzieci.
— Niestety! wiem o tem, ale my z tem wszystkiem, nie posuniemy go naprzód!
— To go cofniemy, Najjaśniejszy Panie.
— O! — wtrącił Gilbert z głębokiem naciskiem — strzeż się, Najjaśniejsza Pani! Wóz cofając się, może was zgnieść bardzo łatwo.
— Panie — odparła niecierpliwie królowa — uważam, że zadaleko posuwasz szczerość rad swoich.
— Umilknę, Najjaśniejsza Pani.
— E! mój Boże! dajże mu mówić — rzekł król — tego, co on głosi, jeżeli nie wyczytał w dwudziestu dziennikach, piszących podobne rzeczy od tygodnia, to dlatego jedynie, że ich chyba czytać nie chciał. Bądź mu za to przynajmniej wdzięczna, że nie zaprawia goryczą prawdy słów swoich.
Marja Antonina umilkła.
Potem dodała z bolesnem westchnieniem:
— Oto treść moich słów, a raczej powtórzenie: wracać do Paryża z własnego popędu, jest to uświęcić wszystko, co się stało.
— Tak — rzekł król — wiem o tem dobrze.
— Upokorzyć się, zaprzeć się swego wojska, gotowego do obrony.
— Oszczędzić krwi francuskiej — dodał doktór.
— Oświadczyć, że odtąd zaburzenie i gwałty mogą rozkazywać i nadawać woli królewskiej kierunek najlepszy dla burzycieli i zdrajców.
— Najjaśniejsza Pani, zdaje mi się, że tylko co byłaś łaskawą wyznać, iż miałem szczęście ją przekonać.
— Tak, wyznaję, rąbek zasłony tylko co odchylił się przede mną. Teraz! o! teraz panie! znowu jestem ślepą, tak jak mówisz, i wolę stokroć widzieć w sobie tę dumę, do której przyzwyczaiło mnie wychowanie, tradycja, historja; wolę się widzieć ciągle królową, niż złą matką tego ludu, który mnie znieważa i nienawidzi.
— Antonino! Antonino! — zawołał Ludwik XVI, przerażony nagłą bladością na licach królowej, zapowiadającą straszny wybuch gniewu.
— O! nie, nie, Najjaśniejszy Panie, będę mówiła — odparła królowa.
— Miej się na ostrożności, Najjaśniejsza Pani.
I oczyma król wskazał jej doktora.
— E! pan wie o wszystkiem, o czem chcę mówić... wie nawet, o czem myślę — dodała z gorzkiem wspomnieniem sceny, zaszłej między nią a Gilbertem; dlaczego mam się przymuszać? Pan doktór zresztą obrany został na naszego powiernika, i nie wiem, czego miałabym się obawiać! Wiem, Najjaśniejszy Panie, że cię porywają, jak nieszczęśliwego księcia w moich ulubionych balladach niemieckich. — Dokąd idziesz? Nic nie wiem. Ale idziesz tam, skąd nigdy nie wrócisz.
— Nie, Najjaśniejsza Pani, jadę tylko do Paryża odpowiedział Ludwik XVI.
Marja Antonina wzruszyła ramionami.
— Masz mnie chyba za szaloną — rzekła głosem głuchym i wzruszonym. Jedziesz do Paryża?... dobrze. Ale skąd wiesz, że Paryż nie jest tą otchłanią, której nie widzę, ale którą przeczuwam. Dlaczegóżby w tłumie, który cię bezwątpienia otoczy, nie mianoby cię zabić? Któż wie, która z pomiędzy stu tysięcy grożących pięści pchnie cię nożem?
— O! co do tego, bądź spokojna, kochają mnie — zawołał król.
— Nie mów tego, Najjaśniejszy Panie, bo litowałabym się nad tobą. Kochają cię, ale zabijają, duszą i mordują przedstawicieli swoich na ziemi; znieważają ciebie i króla!... Ciebie, obraz Boga! Przecie komendant Bastylji był przedstawicielem twoim, reprezentantem króla. Wierz mi, że nie przesadzam: jeżeli zabili de Launay‘a, tego walecznego i wiernego sługę, zabiliby i ciebie, Najjaśniejszy Panie, gdybyś był na jego miejscu. I jeszcze łatwiej niż jego, bo ciebie znają i wiedzą, że zamiast się bronić, nadstawiłbyś piersi.
— Czyś skończyła? — rzekł król.
— Zdaje mi się, że skończyłam.
— Więc mnie zabijają?
— Tak, panie.
— I cóż stąd?
— A dzieci moje! — zawołała królowa.
Gilbert uznał, że teraz nastąpiła dlań pora, ażeby wdać się w tę rozmowę.
— Najjaśniejsza Pani — powiedział — król będzie tak szanowany w Paryżu, i obecność jego takie sprawi uniesienie, że jeżeli się obawiam, to nie o króla, ale o fanatyków gotowych dać się zgnieść kopytami jego koni, jak indyjscy derwisze pod kołami wozu swego bożyszcza.
— O! panie! panie! — zawołała Marja Antonina.
— Ten pochód do Paryża będzie triumfem, Najjaśniejsza Pani.
— Nic, Najjaśniejszy Panie, nie odpowiadasz?
— Bo jestem potroszę zdania doktora, Najjaśniejsza Pani.
— I niecierpliwie wyglądasz chwili swego triumfu, nieprawdaż? — wybuchnęła królowa.
— Król w tym względzie miałby słuszność, a niecierpliwość dowodziłaby zdrowego rozsądku, z jakim Jego Królewska Mość sądzi o ludziach i rzeczach. Im prędzej Najjaśniejszy Pan pośpieszy, tem triumf będzie większy.
— I pan w to wierzy?
— Jestem tego pewny, bo król, opóźniając się; może stracić całą korzyść inicjatywy. Bo mogłaby ona, pomyśl Najjaśniejsza Pani, mogłaby wyjść skądinąd, a toby zmieniło w oczach paryżan stanowisko króla, to uczyniłoby go poniekąd zależnym od cudzych rozkazów.
— Widzisz — zawołała królowa — doktór mówi, że rozkazanoby tobie. O! Panie, zechciej o tem pomyśleć.
— Doktór nie powiedział, że już mi rozkazano.
— Cierpliwości! cierpliwości! zwlekaj tylko. Najjaśniejszy Panie, a żądanie, czyli raczej rozkaz, prędzej czy później, nastąpi.
Gilbert ściągnął lekko wargi z wyrazem niezadowolenia, który królowa natychmiast pochwyciła.
— Cóżem rzekła?... szeptała do siebie, biedna ja i szalona, mówiłam przeciw sobie...
— Cóż takiego? — zapytał król.
— Mówiłam ci, że zwłoka pozbawi cię korzyści z pośpiechu, a sama jednakże chcę cię prosić o zwłokę.
— O! Najjaśniejsza Pani! — rzekł Gilbert — wymagaj wszystkiego, byle nie zwłoki.
— Antonino — rzekł król, schylając głowę — czyś poprzysięgła sobie mnie zgubić?...
— O! Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa z wyrzutem, malującym wszystkie boleści serca — czy możesz tak do mnie mówić?
— Dlaczegóż więc chcesz abym opóźnił tę podróż? — zapytał król.
— Zważ, Najjaśniejsza Pani — wtrącił doktór — w takich okolicznościach pomyślna pora jest wszystkiem. Zważ, jaką mają doniosłość te upływające w podobnych chwilach godziny, kiedy cały lud rozszalały liczy je w miarę, jak biją na zegarze czasu.
— Ale nie dziś, panie Gilbert; jutro, Najjaśniejszy Panie, o! jutro; zaczekaj do jutra, a przysięgam, nie będę się opierała tej podróży.
— Jeden dzień stracony, szepnął król to...
— Dwadzieścia cztery długich godzin — powiedział Gilbert — rozważ to, rozważ Najjaśniejszy Panie.
— Najjaśniejszy Panie, tak być musi — błagała królowa.
— Jaki masz powód przynajmniej? — pytał król.
— Żadnego nie mam oprócz łez moich, rozpaczy, błagania, Najjaśniejszy Panie.
— Ale czyż wiemy co jutro przyniesie?... odezwał się król, cały wzburzony na widok rozpaczy królowej.
— Cóż się ma stać jutro? — pytała królowa, patrząc na Gilberta proszącym wzrokiem.
— O! — powiedział Gilbert — tam w Paryżu nic jeszcze; nadzieja choćby nikła jak obłok, każe im czekać do jutra — ale...
— Ale tutaj, nieprawdaż? — rzekł król.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, tutaj.
— Zgromadzenie?
Gilbert skłonił głową.
— Zgromadzenie, — ciągnął król — które z ludźmi takimi, jak pan Mounier, pan Mirabeau, pan Sieyes, zdolne jest przysłać mi adres, pozbawiający mnie całej korzyści z mojej dobrej woli.
— To lepiej będzie — zawołała królowa z ponurą wściekłością — lepiej, bo wtedy odmówisz, utrzymasz swą godność królewską, nie pojedziesz do Paryża, a jeżeli trzeba będzie podtrzymywać wojnę, to ją popierać będziemy; jeżeli trzeba będzie umrzeć, umrzemy — ale jak królowie, jak panujący, jak chrześcijanie, ufający w Boga, od którego mają koronę.
Ludwik XVI, widząc tę egzaltację królowej, zrozumiał, że w takiej chwili trzeba było ustąpić.
Dał znak Gilbertowi, zbliżył się do Marji Antoniny i biorąc jej rękę, powiedział:
— Uspokój się, Najjaśniejsza Pani, stanie się, jak żądasz. Wiesz dobrze, droga małżonko, że za cenę mego życia, nie chciałbym uczynić nic ci nieprzyjemnego, bo mam najsłuszniejszy szacunek dla kobiety takiej jak ty, cnotliwej i godnej.
I Ludwik XVI z niewysławioną szlachetnością położył nacisk na tych słowach, wszystkiemi siłami podnosząc spotwarzoną królowę i to jeszcze wobec świadka, zdolnego poświadczyć w potrzebie to co usłyszał.
Ta delikatność wzruszyła głęboko Marję Antoninę, która w obu dłoniach ściskając wyciągniętą doń rękę króla, rzekła:
— Więc do jutra, Najjaśniejszy Panie, nie później; to ostatnia zwłoka: ale o nią proszę, jak o łaskę na kolanach; jutro, o której chcesz godzinie, przysięgam na to, pojedziesz do Paryża.
— Strzeż się, Najjaśniejsza Pani, doktór świadkiem — powiedział król z uśmiechem.
— Najjaśniejszy Panie, jak wiesz, zawsze dotrzymuję słowa — odparła Marja Antonina.
— Tak, ale wyznam...
— Cóż takiego?
— Że chciałbym bardzo wiedzieć, dlaczego ty, zdecydowana w głębi duszy, prosisz o dwadzieścia cztery godzin opóźnienia. Czy czekasz na jakie wiadomości z Paryża lub z Niemiec? — Czy idzie o?...
— Nie pytaj mnie, Najjaśniejszy Panie.
— Kaprys — nieprawdaż?
— Kaprys, jeżeli chcesz.
— A! to już prawo najwyższe.
— Tak. Cóż stąd, że go nie ma w polityce i filozofji? Czemuż to nie wolno królom kaprysów politycznych podnieść do godności praw najwyższych?
— Przyjdzie i do tego, bądź spokojna. Co do mnie, tak już postąpiłem — dodał król żartując — więc... do jutra.
— Do jutra — odrzekła smutnie królowa.
— Zatrzymasz doktora przy sobie, Najjaśniejsza Pani? — spytał król.
— O! nie, nie — powiedziała królowa z żywością, która wywołała uśmiech na usta Gilberta.
— Wezmę go z sobą.
Gilbert skłonił się po raz trzeci Marji Antoninie, która tym razem oddała mu ukłon raczej jak kobieta, niż jak królowa.
I poszedł za królem, zwracającym się ku drzwiom.
— Zdaje mi się — mówił idąc przez galerję, — że jesteś dobrze z królową, panie Gilbert?
— Najjaśniejszy Panie — odparł doktór, jest to łaska, którą winien jestem Waszej Królewskiej Mości.
— Niech żyje król! — zawołali dworzanie, napływający do przedpokojów.
— Niech żyje król! — powtórzył w dziedzińcu tłum oficerów i żołnierzy cudzoziemskich, cisnący się do drzwi pałacu.
Te okrzyki przedłużające się i wzmagające, czyniły Ludwikowi XVI przyjemność, jakiej nigdy w podobnych okolicznościach nie doznawał.
Królowa zaś siedziała jak pierwiej w oknie, gdzie tyle strasznych chwil przebyła. Usłyszawszy okrzyki poświęcenia i miłości, przyjmujące przechodzącego króla, a rozchodzące się pod sklepieniami:
— Niech żyje król! — powtórzyła. — O! tak, niech żyje król! Będzie żył, ten król, i to wbrew tobie, niegodny Paryżu, otchłani niecna, przepaści krwawa, nie pochłoniesz tej ofiary!... Wyrwę ci ją, i to patrz! temi rękoma słabemi, które ci grożą w tej chwili, i wydają światu na obrzydzenie, a Bogu na zemstę!
Wymawiając te wyrazy z gwałtowną nienawiścią, która przestraszyłaby najszaleńszych rewolucjonistów, gdyby je mogli widzieć i słyszeć, królowa wyciągnęła słabe ramię, wyglądające z pod koronki, jak błyszczący miecz z pochwy.
Następny ranek zaświtał jasny, pogodny, jak w przeddzień; słońce olśniewające złociło marmury i piaski Wersalu.
Ptaki, siedzące tysiącami gromad na najwyższych drzewach parku, witały ogłuszającym krzykiem nowy dzień gorąca i wesela budzący ich radość.
Królowa wstała o godzinie piątej. Kazała prosić do siebie króla, skoro się tylko obudzi.
Ludwik XVI — trochę zmęczony przyjęciem Zgromadzenia i przybyłej deputacji, której musiał odpowiadać, bo był to początek rozpraw, — spał cokolwiek dłużej, wynagradzając zmęczenie, aby nikt nie powiedział, że stracił na świeżości.
Zaledwie go ubrano, zaledwie przypasał szpadę, gdy usłyszał prośbę królowej: zmarszczył lekko brwi.
— Jakto? — rzekł — królowa wstała już?
— O! oddawna Najjaśniejszy Panie.
— Czy jeszcze chora?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— I czegóż żąda ode mnie, tak wcześnie?
— Jej Królewska Mość tego nie powiedziała.
Król zjadł pierwsze śniadanie składające się z buljonu i wina i poszedł do Marji-Antoniny.
Zastał królowę zupełnie ubraną, jak na uroczystość, piękną, bladą, imponującą. Przyjęła męża z tym zimnym uśmiechem, który błyszczał jak słońce zimowe na licach królowej, w czasie przyjęć u dworu, kiedy trzeba było rzucić promień tłumowi.
Król nie zrozumiał smutku we wzroku i uśmiechu. Zajmowała go jedna rzecz tylko, chciał wiedzieć o prawdopodobnym oporze Marji Antoniny, przeciw zamiarowi, powziętemu wczoraj.
— Jeszcze jakiś nowy kaprys — myślał.
I zmarszczył brwi.
Królowa wzmocniła jego domysły pierwszemi słowami.
— Najjaśniejszy Panie — powiedziała — od wczoraj długo myślałam.
— Otóż jesteśmy na tropie — zawołał król.
— Oddal, proszę, tych, którzy nie są wtajemniczeni.
Król z niezadowoleniem wydał oficerom rozkaz, ażeby się oddalili.
Jedna tylko z kobiet królowej została przy Ich Królewskich Mościach: była to pani Campan.
Wtedy królowa, opierając swe piękne rączki na ręku króla, zapytała:
— Dlaczego jesteś już zupełnie ubrany? — to źle!
— Jakto źle? — Dlaczego?
— Czy nie prosiłam cię, abyś się wcale nie ubierał, przed przyjściem tutaj? Masz na sobie kaftan i szpadę. Myślałam, że przyjdziesz w rannem ubraniu.
Król patrzył na nią zdziwiony.
Ten kaprys królowej zbudził w nim tłum dziwnych myśli.
Pierwszem jego uczuciem była nieufność i niepokój.
— Czego chcesz — rzekł do królowej — czyż zamyślasz opóźnić, lub zupełnie powstrzymać to, cośmy razem postanowili?
— Wcale nie, Najjaśniejszy Panie.
— Bardzo cię proszę, nie rób żartów z ważnego przedmiotu. Muszę i chcę jechać do Paryża; nie mogę się od tego uwolnić. Cały orszak sobie wybrałem; osoby towarzyszące mi, od wczoraj są wyznaczone.
— Najjaśniejszy Panie, ja niczego się nie domagam, ale...
— Pomyśl — mówił król, zapalając się stopniowo, aby nie tracić odwagi — pomyśl, Najjaśniejsza Pani, że wiadomość o mojej podróży doszła do paryżan, że się przygotowali, że mnie czekają, że uczucia przyjazne, przez zapowiedź podróży w ich umysłach rzucone, mogą się zmienić w zabójczą niechęć. Pomyśl nakoniec...
— Ale, Najjaśniejszy Panie, ja nie zaprzeczam wcale tego, co mi łaskawie mówisz; zdecydowałam się wczoraj, zrezygnowana jestem dzisiaj.
— Więc, pani, nacóż ten wstęp?
— Ja nie myślałam o żadnym wstępie.
— Przepraszam! dlaczegóż to pytanie o mój strój, o projekta?
— O strój? tak, to co innego — odpowiedziała królowa, próbując jeszcze tego uśmiechu, który w miarę jak znikał, stawał się bardziej posępny.
— Cóż chcesz od mojego ubrania?
— Chciałbym, Najjaśniejszy Panie, abyś je zrzucił.
— Czy nie wydaje ci się stosowne to jedwabne ubranie koloru fioletowego? Paryżanie przywykli widzieć mię w tem ubraniu; lubili na mnie ten kolor, na którym zresztą niebieska wstęga dobrze odbija. Samaś mi to często mówiła.
— Nie zarzucam nic barwie tego ubrania.
— Więc?
— Tylko podszewce.
— Doprawdy, intrygujesz mnie swoim wiecznym uśmiechem... Podszewka?... co za żart?
— Nie żartuję już... teraz, niestety.
— Teraz znowu dotykasz mej kamizelki, czy ci się i ona nie podoba?...
— Nie mam nic przeciw kamizelce.
— Jakaż ty jesteś dziwna!... Więc ten żabot, ta batystowa koszula haftowana, nie podobają ci się? E! czyż nie mam się wystroić, jadąc z wizytą do mojego drogiego miasta Paryża?
Gorzki uśmiech ściągnął usta królowej; dolna warga szczególniej, ta, którą jej tak zarzucano, jako austrjaczce, odęła się i wysunęła naprzód, jakby pełna jadu, nienawiści i gniewu.
— Ja nie zarzucam nic twemu pięknemu strojowi, Najjaśniejszy Panie, tylko samej podszewce.
— Podszewce?... O wytłumacz się raz przecie!
— A tak! wytłumaczę się. Król, nienawidzony, zawadzający im, mający się rzucić między siedmkroć sto tysięcy paryżan, upojonych triumfami i ideami rewolucyjnemi, król, chociaż nie jest średniowiecznym księciem, powinien jednak wjeżdżać dzisiaj do Paryża w pancerzu żelaznym, pod przyłbicą z dobrej stali medjolańskiej; król powinien się tak zabezpieczyć, ażeby żadna kula, żadna strzała, żaden nóż, żaden kamień, nie znalazł drogi do jego ciała.
— Ta prawda, głęboka prawda — rzekł Ludwik XVI w zamyśleniu — ale, moja droga przyjaciółko, ponieważ nie nazywam się ani Karolem VIII, ani Franciszkiem I, ani nawet Henrykiem IV, ponieważ monarchja dzisiejsza, okrywa się tylko aksamitem i jedwabiem, pójdę mając na sobie cel, wskazujący kulom drogę. Mam blachę z orderów na sercu.
Królowa wydała stłumiony jęk.
— Najjaśniejszy Panie — powiedziała — zaczynamy się rozumieć. Zobaczysz, zobaczysz, że twoja małżonka już nie żartuje.
Dała znak pani Campan, pozostałej w głębi pokoju, a ta wyjęła z szyfonierki królowej, przedmiot szeroki, płaski i podłużny, okryty pochwą jedwabną.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła królowa — królewskie serce należy najprzód do Francji, to prawda; ale wierzę w to, że należy także do żony i dzieci. Dlatego nie chcę, aby to serce wystawione było na kule nieprzyjacielskie. Przedsięwzięłam kroki, aby ocalić mego małżonka, mego króla, ojca moich dzieci!...
Jednocześnie rozwijała z jedwabiów, które ją okrywały, kamizelkę z cienkich oczek stalowych, krzyżowanych tak misternie, że można było wziąć je za materję arabską, tak każdy ścieg naśladował morę, tyle było giętkości i elastyczności w tkaninie.
— Co to jest? — spytał król.
— Patrz, Najjaśniejszy Panie.
— Kamizelka, jak mi się zdaje.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Kamizelka do góry zapinana.
— Z małym kołnierzykiem, który, jak widzisz, podsuwa się pod kołnierz od kaftana, lub pod krawat.
Król wziął w ręce kamizelkę i przypatrywał się ciekawie.
Królowa, widząc tę łaskawą uwagę, przejęta była radością.
Zdawało się, że król liczy, uszczęśliwiony, każde oczko tej zadziwiającej sieci, która falowała pod palcami, rozpłaszczając się, jak gdyby tkanina wełniana.
— Ależ — rzekł — to przecudowna stal.
— Nieprawdaż, Najjaśniejszy Panie?
— I robota prześliczna!
— Nieprawdaż?
— Nie wiem, zaiste, skąd mogłaś to dostać.
— Kupiłam wczoraj od człowieka, który ofiarowywał mi ją dawno, w razie, gdybyś szedł na wyprawę.
— To zachwycające! zachwycające! — powiedział król, przypatrując się artystycznem okiem.
— I to ma leżeć tak wybornie, jak kamizelka od twego krawca, Najjaśniejszy Panie.
— Tak sądzisz?
— Spróbuj!...
Król nie opierał się; sam rozpiął swe fioletowe ubranie.
Królowa drżała z radości; pomagała Ludwikowi XVI odpinać ordery, resztę zrobiła pani Campan.
Tymczasem król odpasał szpadę. Ktoby patrzył wtedy w twarz królowej, ujrzałby ją oświeconą najwyższem szczęściem.
Król pozwolił rozebrać się z krawatu, pod który delikatne ręce królowej, wsunęły stalowy kołnierz.
Potem Marja-Antonina sama zapinała haftki tego pancerza, który cudownie przybierał wszystkie formy ciała i zakrywał zgięcia, podszyte wszędzie cienką skórką, przeznaczoną do usunięcia nacisku stali na ciało.
Koszula i kaftan włożone na stan, zasłaniały ją zupełnie. W ruchach nie czyniła najmniejszej przeszkody.
— Czy to bardzo ciężkie? — spytała królowa.
— Nie.
— Widzisz, królu mój, jakie to cudowne, nieprawdaż? — rzekła królowa, klaskając w ręce do pani Campan, która kończyła zapinać guziki u rękawów króla.
Pani Campan objawia radość swą równie naiwnie jak królowa.
— Ocaliłam mego króla! — zawołała Marja-Antonina. — Ten pancerz niewidzialny, niech kto spróbuje przebić nożem, albo przedziurawić kulą, niech spróbuje!...
— O!... — wtrącił król wątpiącym tonem.
— Spróbuj sam!... — powtarzała w uniesieniu.
— Uczynię to chętnie przez ciekawość — rzekł król.
— Nie rób tego, to niepotrzebne, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto, niepotrzebne, abym dowiódł doskonałości waszego cudu?...
— A!... ci mężczyźni!... Sądzisz, ażebym polegała tylko na zapewnieniu człowieka obcego, obojętnego, kiedy idzie o życie małżonka, o zbawienie Francji?...
— Zdaje mi się jednak, że liczyłaś na to, Antonino.
Schyliła głowę z prześlicznem przeczeniem.
— Spytajcie — rzekła, wskazując stojącą obok kobietę — spytajcie tej poczciwej Campan, co ona i ja robiłyśmy dziś zrana?...
— Cóż takego? mój Boże! — spytał król mocno zaintrygowany.
— Tego rana, co mówię, dziś w nocy, jak dwie szalone oddaliłyśmy wszelką służbę, i zamknęłyśmy się w jej pokoju, który znajduje się w głębi ostatniego korpusu mieszkania paziów; paziowie wyjechali wczoraj do Rambouillet. Upewniłyśmy się, że nikt nie może nas zejść, przed wykonaniem projektu...
— Boże!... przerażacie mnie na dobre. Jakie zamiary mogłyby mieć te dwie Judyty?
— Judyta mniej uczyniła — ciągnęła królowa — a zwłaszcza mniej uczyniła hałasu. Prócz tego szczegółu porównanie twe byłoby zachwycające. Campan trzymała worek z blachą, ja miałam długi nóż myśliwski jeszcze po moim ojcu; to ostrze niezwalczone, które tylu dzików zabiło.
— Judyta!... prawdziwa Judyta!... — zawołał król ze śmiechem.
— O!... Judyta nie miała tak ciężkiego pistoletu, jaki ja wzięłam z twej zbrojowni, i kazałam nabić Weberowi.
— Pistolet!...
— Tak. Trzeba nas było widzieć we dwie w nocy, jak, drżące przy najmniejszem szeleście, skradałyśmy się, jak dwie myszy łakome, wzdłuż pustych kurytarzy.
Campan zamknęła troje drzwi, poczem, przyczepiłyśmy sam pancerz na ścianie, na manekinie, służącym do zawieszania moich sukien, a ja ręką silną, przysięgam, uderzyłam w pancerz. Ostrze się zgięło, wyskoczyło mi z rąk i utkwiło w posadzce ku wielkiemu naszemu zdumieniu.
— Do pioruna! — rzekł król.
— Czekaj, Najjaśniejszy Panie.
— Nie ma dziury? — spytał Ludwik XVI.
— Czekaj mówię ci. Campan podniosła ostrze i powiedziała: „Nie jesteś dość silna, Najjaśniejsza Pani, może ręka Wasza drżała; ja będę silniejsza, zobaczycie“. Pochwyciła nóż i tak silnie uderzyła w manekin, że biedny mój nóż niemiecki pękł. Patrzcie, oto dwa kawałki, Najjaśniejszy Panie; każę Wam zrobić sztylet z tego, co zostało.
— O!... ależ to bajeczne — rzekł król — i nie ma szczerby w pancerzu.
— Tylko skaza u wyższego łańcuszka; jak ci się podoba?...
— Chciałbym zobaczyć.
— Zobaczysz.
I królowa zaczęła rozbierać króla z zachwycającą szybkością, aby mógł podziwiać jej myśl i wielkie czyny.
— Tutaj, zdaje mi się, jest jakieś miejsce uszkodzone — rzekł król, wskazując lekkie wklęśnięcie na powierzchni, wielkości dużego palca.
— To od kuli z pistoletu, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto!... strzelałaś z nabitego pistoletu... ty?
— Pokażę wam kulę spłaszczoną, poczerniałą jeszcze. Oto jest, czy wierzycie teraz, że życie wasze zabezpieczone?...
— Jesteś Aniołem Stróżem — rzekł król, który powoli zaczął odpinać kamizelkę, aby lepiej obejrzeć znaki od pchnięcia nożem; kuli pistoletowej.
— Osądźcie strach mój, drogi królu, — powiedziała Marja Antonina — kiedy musiałam strzelić do pancerza. Niestety!... to nic nie było jeszcze, że miał powstać straszny hałas, którego się tak boję; ale zdawało mi się, że mierząc w kamizelkę ku twojej obronie przeznaczoną, strzelam do ciebie samego!... Bałam się ujrzeć dziurę w ściegu, bo wtedy moja praca, moje troski, moje nadzieje, nazawsze byłyby stracone...
— Droga moja żono — rzekł Ludwik XVI, odpinając pancerz — ileż winienem ci wdzięczności!...
I położył kirys na stole.
— Ale!... cóż to czynicie? — spytała królowa.
Podniosła kamizelkę, podając ją poraz drugi królowi.
Ale on, z uśmiechem pełnym wdzięku i szlachetności, rzekł:
— Nie, dziękuję.
— O!... daj się uprosić, Najjaśniejszy Panie!...
— Najjaśniejszy Panie! — błagała pani Campan.
— Ależ to zbawienie, to życie!...
— Być może — odparł król.
— Oh!... odmawiasz!... odmawiasz!...
— Tak, odmawiam.
— Ale oni cię zabiją!...
— Moja droga, kiedy szlachcic wychodzi w pole, w osiemnastym wieku, ma na sobie sukienne ubranie, koszulę i kaftan; to dosyć dla kul: kiedy idzie na pojedynek, zatrzymuje tylko koszulę; to dosyć dla szpad. Ja jestem pierwszym szlachcicem mego królestwa; nie uczynią mi mniej ani więcej od moich przyjaciół. Co większa: tam gdzie oni noszą sukno, ja jeden mam prawo być w jedwabiu. Dziękuję, droga moja żono, dziękuję, moja dobra królowo, dziękuję...
— O!... — zawołała królowa, jednocześnie w zachwycie i rozpaczy, — czemuż go wojsko nie słyszy!...
Król skończył się ubierać spokojnie, jakby nie rozumiał, że spełnił czyn bohaterski.
Król wyszedłszy od królowej, został natychmiast otoczony przez wszystkich oficerów i te osoby swojego dworu, którym kazał towarzyszyć sobie do Paryża.
Byli to panowie: de Beauyeau, de Villeroy, de Nesle i d‘Estain.
Gilbert, ukryty w tłumie, czekał aby Ludwik XVI go spostrzegł, choćby dla rzucenia nań okiem w przejściu.
Widoczne było, że wszyscy wątpili o trwałości królewskiego postanowienia.
— Panowie!... po śniadaniu jedziemy — rzekł Ludwik XVI.
Potem, spostrzegłszy Gilberta, dodał:
— A jesteś, doktorze; bardzo dobrze. Wiesz o tem, że biorę cię z sobą?...
— Słucham rozkazu, Najjaśniejszy Panie.
Król przeszedł do swego gabinetu, gdzie dwie godziny pracował.
Wysłuchał mszy z całym swym dworem, następnie około dziewiątej zasiadł do stołu.
Śniadanie odbyło się ze zwykłą ceremonją; tylko królowa, którą już po mszy widziano z oczyma czerwonemi i zapuchłemi, chciała, nie biorąc udziału, obecną być przy posiłku króla, aby dłużej z nim razem pozostać.
Królowa przyprowadziła oboje dzieci, które, już zapewne wzruszone napomknieniami matki, niespokojnie patrzyły to na ojca, to na straż i oficerów.
Dzieci, od czasu do czasu, ocierały zapewne z rozkazu matki łzy, wiszące u ich rzęs, a widok ten rozrzewnieniem przejmował całe zgromadzenie.
Król jadł i zachowywał się po stoicku.
Kilka razy przemówił do Gilberta, nie patrząc na niego, a odzywał się prawie ciągle do królowej i zawsze z głębokiem uczuciem.
Nakoniec wydał rozkazy.
Kończył śniadanie, kiedy mu doniesiono, że gęsta kolumna piechoty od strony Paryża, ukazała się w wielkiej alei, dotykającej placu Broni.
W jednej chwili oficerowie wybiegli z sali, król podniósł głowę, spojrzał na Gilberta, ale widząc, że ten się uśmiecha, jadł dalej spokojnie.
Królowa zbladła i nachyliła się ku panu de Beauveau, proszą go o dowiedzenie się bliższe.
Pan de Beauveau wybiegł prędko na dziedziniec.
Królowa podeszła do okna.
W pięć minut wrócił pan de Beauveau.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł — gwardja narodowa paryska, słysząc pogłoskę, jakoby Wasza Królewska Mość miał zamiar odwiedzić paryżan, zebrała się w liczbie dziewięciu tysięcy aby wyjść naprzeciw was, a idąc tak ciągle i widząc opóźnienie, posunęła się aż do Wersalu.
— Takie zamiary mogą mieć? — spytał król.
— Jaknajlepsze w świecie!... — odpowiedział pan de Beauveau.
— Mniejsza o to! — wtrąciła królowa — zamknąć bramy.
— Niech Bóg broni — rzekł król — dość będzie zamknąć drzwi pałacu.
Królowa ściągnęła brwi i rzuciła spojrzenie Gilbertowi.
Ten czekał na to spojrzenie królowej, bo połowa jego przepowiedni już się sprawdziła.
Obiecywał przybycie dwudziestu tysięcy ludzi, było ich już dziesięć tysięcy.
Król zwrócił się do pana de Beauveau:
— Postaraj się pan, — rzekł — aby tym poczciwym ludziom dano coś do zwilżenia gardła.
Pan de Beauveau odszedł po raz drugi, i oznajmił szafarzom rozkaz króla.
Następnie wrócił.
— I cóż? — spytał król.
— Oto, Najjaśniejszy Panie, paryżanie toczą rozprawy z gwardją przyboczną.
— Jakto! — rzekł król — toczą rozprawy?
— O! z prostej grzeczności. Dowiedziawszy się, że Wasza Królewska Mość jedzie za dwie godziny, chcą czekać odjazdu króla i iść za jego karetą.
— Ależ zdaje mi się — spytała zkolei królowa — oni idą pieszo.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— A król ma konie u powozu, i król jedzie prędko, bardzo prędko. Wiesz, panie de Beauveau, że król ma zwyczaj jeździć bardzo prędko.
Te słowa tak wypowiedziane znaczyły:
— Dodajcie skrzydeł do powozu Jego Królewskiej Mości.
Król dał znak ręką, dla przerwania tej rozmowy.
— Pojadę wolno — powiedział.
Królowa wydała westchnienie podobne do wykrzykniku gniewu.
— Niesłusznie byłoby kazać tym dobrym ludziom biec, już i tak się zmęczyli, aby mnie uczcić. Pojadę wolno, nawet bardzo wolno, żeby każdy mógł iść za mną.
Otwarto okno.
Królowa odwróciła się zdziwiona: to Gilbert, z tytułu doktora, używał swego prawa, aby odświeżyć powietrze sali jadalnej, zgęszczone zapachem potraw i oddechem przeszło stu osób. Doktór stanął za firankami otwartego okna, a oknem dochodziły odgłosy tłumu, zgromadzonego na dziedzińcu.
— Co to jest? — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — to gwardja narodowa, na bruku i słońcu, narażona na wielki upał.
— Dlaczegoby ich nie zaprosić na śniadanie razem z królem — szepnął do królowej jeden z jej oficerów ulubionych.
— Trzebaby ich w dzień wprowadzić na marmurowy dziedziniec, do przedsionków wszędzie, gdzie tylko trochę chłodniej — rzekł król.
— Dziesięć tysięcy ludzi w przedsionkach! — zawołała królowa.
— Rozproszeni wszędzie, pomieszczą się — odparł król.
— Rozproszeni wszędzie; ależ Najjaśniejszy Panie, sam wskażesz im drogę do swej sypialni.
Proroctwo przestrachu, które miało się ziścić w Wersalu przed upływem trzech miesięcy.
— Dużo mają dzieci z sobą, Najjaśniejsza Pani — rzekł ciszej Gilbert.
— Dzieci? — spytała królowa.
— Tak, Najjaśniejsza Pani, wielu ich prowadziło dzieci z sobą, jakby na przechadzkę; dzieci są przebrane za małych gwardzistów narodowych, taki jest zapał do tej nowej instytucji.
Królowa otworzyła usta, ale w tej chwili spuściła głowę.
Miała ochotę rzec dobre słowo, ale duma i nienawiść ją powstrzymały.
Gilbert badał ją uważnie.
— A! — zawołał król — biedne dzieci! Kiedy kto z sobą przyprowadza dzieci, to pewnie bez zamiaru szkodzenia ojcu rodziny; jeden powód więcej, aby ich w cieniu umieścić te biedne maleństwa. Każcie im wejść; każcie wejść.
Gilbert skłonił lekko głowę, jakby mówił do królowej:
— Oto, Najjaśniejsza Pani, co miałaś powiedzieć, wskazałem ci stosowną porę. Słowo byłoby powtórzone i zjednałoby ci na dwa lata popularność.
Królowa zrozumiała tę niemą mowę Gilberta, i rumieniec pokrył jej czoło. Poznała swą winę i z wymówką przesłała w odpowiedzi Gilbertowi spojrzenie dumy i oporu.
Przez ten czas pan de Beauveau spełniał polecenia króla względem gwardji narodowej.
Wtedy usłyszano okrzyki radości i błogosławieństwa tego wojska, wprowadzonego za królewskim rozkazem do wnętrza pałacu.
Okrzyki, życzenia, wiwaty, dochodziły z powiewem wiatru do dwojga małżonków, uspokojonych co do usposobienia paryżan.
— Najjaśniejszy Panie, jakie rozkazy wydaje Wasza Królewska Mość swemu orszakowi? — zapytał pan de Beauveau.
— A te rozprawy gwardji z mymi oficerami?
— O! Najjaśniejszy Panie, ucichły; poczciwi ludzie tak są szczęśliwi, że mówią teraz: „Pójdziemy, dokąd nam każą. Król tak dobrze do nas jak i do innych należy; dokądkolwiek pójdzie zawsze naszym będzie.
Król spojrzał na Marję Antoninę. Marja Antonina ściągnęła wargi ironicznym uśmiechem.
— Powiedz gwardzistom, że mogą się rozmieścić, gdzie im się podoba — rzekł Ludwik XVI.
— Wasza Królewska Mość — zauważyła królowa — nie zapomni, że jest obowiązkiem nieodwołalnym straży przybocznej towarzyszyć waszej karecie.
Oficerowie, widząc niepewność króla, zbliżyli się, aby poprzeć królowę.
— Masz słuszność — rzekł król. — Zobaczymy.
Pan de Beauveau i pan de Villeroy, wyszli aby wydać rozkazy.
Dziewiąta biła w Wersalu.
— Chodźmy — rzekł król — będę pracował jutro. Ci dobrzy ludzie czekać nie powinni.
Król powstał.
Marja Antonina otworzyła ramiona i przyszła uściskać króla. Dzieci, płacząc, zawiesiły się u szyi ojca, Ludwik XVI rozrzewniony, starał się uwolnić z ich uścisku; chciał ukryć coraz wyraźniej wzrastające wzruszenie.
Królowa zatrzymała wszystkich oficerów.
— Panowie! panowie! — mówiła.
A tym wymownym wykrzyknikiem polecała im króla, który już wychodził. Wszyscy położyli rękę na sercu i na mieczu.
Królowa dziękowała z uśmiechem.
Gilbert był jednym z ostatnich.
— Panie — rzekła doń królowa — pan radziłeś tę podróż królowi, pan skłoniłeś króla, mimo próśb moich. Pomyśl, że wziąłeś na siebie wielką odpowiedzialność przed żoną i przed matką!
— Wiem o tem, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert obojętnie.
— I oddasz mi pan króla zdrowego i całego — rzekła królowa uroczystym tonem.
— Tak, Najjaśniejsza Pani.
— Pomyśl pan, że odpowiesz za niego głową!
Gilbert skłonił się.
— Uważaj pan na swoją głowę! — powtórzyła Marja Antonina z groźbą i nielitościwą surowością królowej samowładnej.
— Na mą głowę — rzekł doktór, kłaniając się; — tak, Najjaśniejsza Pani, a zakład ten uważałbym za okup zbyt małej wartości, gdyby król był zagrożony. Jednakże gotów jestem powiedzieć Wam, Najjaśniejsza Pani, że prowadzę Jego Królewską Mość na triumf.
— Chcę mieć wiadomość za godzinę — dodała królowa.
— Będziesz ją miała, Najjaśniejsza Pani, przysięgam.
— Jedź pan teraz, słyszę bębny; król wybiera się w drogę.
Gilbert skłonił się i odchodząc głównemi schodami, spotkał adjutanta dworu królewskiego, który go szukał z rozkazu Jego Królewskiej Mości.
Kazano mu wsiąść do karety pana de Beauveau, marszałka dworu.
Gilbert uśmiechnął się, widząc się sam w tej herbowej karecie, ponieważ pan de Beauveau harcował na koniu przy królewskim pojeździe.
Potem przyszło mu na myśl, że śmieszne jest dla niego jechać w powozie z koroną i herbami.
Skrupulizował jeszcze, kiedy z pośród tłumu gwardzistów narodowych, otaczających karety, usłyszał szeptem wymówione te słowa przez ludzi ciekawie nachylających się, aby go zobaczyć.
— A! to, książę de Beauveau!
— E! — odparł jeden z towarzyszów — mylisz się.
— Ale kiedy kareta z herbami księcia.
— Z herbami... z herbami... Mówię ci, że to nic nie znaczy.
— Tak? cóż to dowodzi?
— To dowodzi, że jeżeli na karecie są herby pana de Beauveau, to wewnątrz siedzi pan de Beauveau.
— Pan de Beauveau, czy to patrjota? — spytała jedna z kobiet.
— Ho! ho! — rzekł gwardzista.
Gilbert uśmiechnął się jeszcze.
— Ale powiadam ci — rzekł pierwszy z przeczących — to nie książę; książę jest tłusty a ten chudy: książę ma strój dowódcy straży; ten zaś jest w czarnem ubraniu — to intendent.
Nieprzychylny szmer otoczył Gilberta na ten tytuł niepochlebny.
— Ale nie! do djabła! — krzyknął gruby głos, na którego dźwięk wstrząsnął się Gilbert; głos człowieka, który łokciami i pięścią torował sobie drogę do powozu; — nie, to nie jest ani pan de Beauveau, ani jego intendent, to sławny i poczciwy patrjota, a nawet najsławniejszy z patrjotów! E! panie Gilbert, co u djabła robisz w książęcej karecie?
— Co to — to ty ojcze Billot? — zawołał doktór.
— Na Boga! — strzegłem się dobrze, aby nie ominęła mnie okazja — odpowiedział wieśniak.
— A gdzież jest Pitoux? — spytał Gilbert.
— O! niedaleko stąd. Hola! Pitoux, przybliż się, chodźno tu zaraz.
I Pitoux na to zaproszenie, wśliznął się dzięki prawowitym barkom aż do boku Billota i ukłonił się zachwycony Gilbertowi.
— Dzień dobry, panie Gilbert; — powiedział.
— Dzień dobry Pitoux, mój przyjacielu!...
— Gilbert! Gilbert! kto to jest? — pytał tłum.
— Otóż to jest sława! — myślał doktór. — Dobrze znają mnie w Villers-Cotterets, ale w Paryżu!... niech żyje popularność!
Wysiadł z karety, która znów szła wolno, i wspierając się na ramieniu Billota, odbywał dalszą drogę pieszo wśród tłumu.
Opowiedział wtedy w krótkich słowach wieśniakowi o odwiedzinach swych w Wersalu, oraz o dobrem usposobieniu króla i jego rodziny.
Uczynił w chwil kilka taką propagandę rojalizmu koło siebie, że naiwni i zachwyceni poczciwi ludziska, łatwo jeszcze wszelkim wrażeniom podlegający, wydali przeciągły okrzyk: niech żyje król! który wzmagając się w przednich warstwach tłumu, dobiegł do Ludwika XVI.
— Chcę widzieć króla — rzekł Billot gwałtownie — muszę go widzieć zbliska. Na to szedłem kawał drogi. Chcę go z twarzy osądzić, okiem uczciwego człowieka. Zbliżmy się, zbliżmy, panie Gilbercie; dobrze?...
— Wstrzymaj się; ułatwią to nam, bo widzę adjutanta pana de Beauveau, który szuka kogoś w tej stronie.
W rzeczy samej jakiś jeździec, manewrując z największą ostrożnością pomiędzy masą tych pielgrzymów zmęczonych ale wesołych, starał się dotrzeć do drzwi karety, którą opuścił Gilbert.
Gilbert przywołał go.
— Czy nie szukasz pan czasem doktora Gilberta? — spytał.
— Tak — odparł adjutant.
— W takim razie ja nim jestem.
— Doskonale! pan de Beauveau kazał mi przywołać pana z polecenia króla.
Gilbert posunął się, dalej za nim Billot i Pitoux, a wszyscy za kawalerzystą, który powtarzał:
— Ustąpcie się panowie, ustąpcie; proszę dać przejść, w imię króla, panowie! ustąpcie się.
Popychani, idąc jednak za adjutantem pana de Beauveau: Gilbert, Billot i Pitoux przybyli do karety, w której król w towarzystwie panów d‘Estaing i de Villequier, jechał wolno wśród rosnącego tłumu.
Był to widok ciekawy, nadzwyczajny, nieznany, bo poraz pierwszy się przedstawiający. Wszyscy gwardziści narodowi miejscy, ci zaimprowizowani żołnierze, z okrzykami radości biegli tam, dokąd król jechał, pozdrawiając go swemi błogosławieństwy, próbując być widzianymi i zamiast wracać do siebie, zajmowali miejsce w orszaku i towarzyszyli w drodze królowi.
Dlaczego? Nikt nie mógłby odpowiedzieć, czy szli za popędem instynktu?... Widzieli już, i chcieli raz jeszcze ujrzeć tego ukochanego monarchę.
Bo w epoce tej Ludwik XVI był uwielbianym królem, któremu francuzi wystawialiby ołtarze, gdyby Wolter nie był ich natchnął tak głęboką ku ołtarzom niechęcią.
Ludwik XVI spostrzegł Gilberta, opartego na ramieniu Billota; za nim szedł Pitoux, ciągnąc swój wielki pałasz.
— A! doktorze, piękny czas i lud piękny!
— Widzisz, Najjaśniejszy Panie — odparł Gilbert.
Potem pochylając się do króla, rzekł:
— Cóżem obiecał Waszej Królewskiej Mości?...
— Tak, panie, tak, i godnie dotrzymałeś słowa.
Król podniósł głowę i wyrzekł, chcąc być słyszany:
— Jedziemy bardzo wolno, ale zdaje mi się, że jeszcze za prędko, jak nato, co dziś jest do widzenia.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział pan de Beauveau — tak, jak jedziemy teraz, Wasza Królewska Mość robi milę na trzy godziny. Trudno jechać wolniej.
W rzeczy samej, konie zatrzymywały się co chwila, przemowy i odpowiedzi trwały ciągle, gwardja narodowa bratała się (wyraz niedawno wynaleziony) z gwardją Jego Królewskiej Mości.
— Panie Gilbert — odezwał się Billot półgłosem — dobrze ja patrzyłem na króla i dobrze go słuchałem. Wiesz pan co — mojem zdaniem, król jest zacnym człowiekiem.
I zapał zdziałał to, że Billot wymówił tak głośno ostatnie wyrazy, iż usłyszeli je król i cały sztab.
Sztab począł się śmiać.
Król uśmiechnął się, poczem wyrzekł:
— Takie pochwały lubię.
Słowa te głośno wyrzeczone, usłyszał Billot.
— O! masz słuszność, Najjaśniejszy Panie, bo nie każdego niemi obdarzam — odparł Billot, rozpoczynając z królem rozmowę, jak niegdyś Michaud z Henrykiem IV-tym.
— Pochlebiają mi one tembardziej — rzekł król zmieszany, nie wiedząc jak pogodzić godność królewską, z mową, jaka przystała dobremu patrjocie.
Niestety! biedny monarcha, nie przywykł jeszcze nazywać się królem francuzów.
Uważał się jeszcze za króla Francji.
Billot mocno uradowany, czytał w rysach królewskich wielką miłość dla monarchji konstytucyjnej i mówił o tem do Pitoux, który przepełniony miłością własną i nadmiarem miłości dla Billota, wyrażał to wszystko nazewnątrz, najprzód w okrzykach głośnych, a potem piskliwych.
— Niech żyje król! Niech żyje ojciec narodu!
Ta modulacja głosu następowała w miarę jak bardziej chrypł.
Pitoux był już zupełnie zachrypnięty, kiedy orszak przybył do Point-du-Jour, gdzie pan Lafayette na sławnym białym wierzchowcu, trzymał pod bronią niekarne i ruchliwe kohorty gwardji narodowej, ustawione tam od godziny piątej z rana dla spotkania króla.
Była wtedy godzina druga.
Widzenie się króla z nowym wodzem siły zbrojnej we Francji, odbyło się zadawalająco dla patrzących.
Król jednak zmęczył się już bardzo, nie mówił już nic, uśmiechał się tylko.
Ze swej strony, naczelny wódz milicji paryskiej już nie wydawał rozkazów, ale tylko ruchy.
Król miał tę przyjemność, iż słyszał jak wołano równocześnie: „Niech żyje król!“ i obok: „Niech żyje Lafayette!“ Niestety! tego zadowolenia miłości własnej doznać miał już po raz ostatni.
Gilbert był ciągle przy karecie królewskiej, Billot przy Gilbercie, a Pitoux przy Billocie. Gilbert, wierny obietnicy, zdołał już, odkąd opuścił Wersal, wyprawić czterech posłańców do królowej.
Posłańcy ci dobre tylko przynosili nowiny, bo wszędzie przyjmowano króla wyrzucaniem czapek w górę; ale przy tych wszystkich czapkach przypięte były kokardy z barwami narodowemi, co było jakby manifestacją przeciw białym kokardom gwardji królewskiej i przeciw samemu królowi.
Nagle zatrzymano się; przybyli już do Cours-la-Reine, do dawnej bramy de la Conference, wreszcie na pola Elizejskie.
Tam, deputacja z wyborców i urzędników miejskich z nowym merem, p. Bailly, na czele, stała w pięknym porządku, ze strażą trzystu ludzi, dowodzonych przez jednego pułkownika, i najmniej trzystu członków Zgromadzenia Narodowego ze stanu trzeciego.
Dwaj wyborcy dokładali siły i zręczności, aby utrzymać w równowadze tacę ze srebra pozłacanego, na której spoczywały dwa ogromne klucze, klucze miasta Paryża z czasów Henryka IV.
Na ten imponujący widok, ucichły wszystkie rozmowy, a każdy, czy to w tłumie, czy w szeregach, gotował się usłyszeć okolicznościowe mowy.
Bailly, godny uczony, zacny astronom, którego mimowoli uczyniono deputowanym, mimowoli prezydentem, mimowoli mówcą, przygotował długą mowę pochwalną. Mowa ta, podług ścisłych praw retoryki, zawierała na wstępie pochwałę króla, od początku władzy pana Turgot, aż do zdobycia Bastylji. Mało brakowało, aby królowi nie przypisano inicjatywy wypadków.
Bailly był nadzwyczaj zadowolony ze swojej mowy, kiedy traf, (opowiada on sam o tem w swych pamiętnikach) dostarczył mu innego wstępu więcej malowniczego, który pozostał na zawsze w pamięci ludu, gotowego zawsze zapamiętać dobre a szczególniej piękne zdania, na rzeczywistości oparte!
Bailly idąc z wyborcami i urzędnikami, utyskiwał na ciężkość kluczy, które miał złożyć królowi.
— Czy myślicie — zawołał śmiejąc się — że gdy pokażę tę pamiątkę królowi, będę ją do Paryża jeszcze odnosił?
— A cóż pan uczynisz? — spytał jeden z wyborców.
— Albo oddam wam klucze, albo wrzucę gdzie w rów pod drzewo.
— O! nie czyń pan tego — zawołał urzędnik zgorszony. — Czyż nie wiecie, że to te same klucze, które Paryż ofiarował Henrykowi IV po oblężeniu: one są szacowne; to starożytny zabytek nieoceniony.
— Macie słuszność — rzekł Bailly; — klucze podane Henrykowi IV, zdobywcy Paryża, ofiaruje Ludwikowi XVI, który... Ależ — rzekł do siebie zacny prezydent — to piękna antyteza do zużytkowania.
I biorąc zaraz ołówek, napisał nad mową przygotowaną wstęp taki:
„Najjaśniejszy Panie, przynoszę Waszej Królewskiej Mości klucze zacnego miasta Paryża: te same, które były ofiarowane Henrykowi IV. On odzyskał swój naród, dziś naród odzyskał swego króla“.
Zdanie było dobre, trafne, wyryło się też w umyśle paryżan, i z całej przemowy Bailly‘ego, ze wszystkich jego dzieł — to jedno go przeżyło.
Co zaś do Ludwika XVI, ten potwierdził je skinieniem głowy, ale, czerwieniąc się, bo uczuł szyderczą ironję, pokrytą szacunkiem i kwiatami krasomówczemi.
Potem szepnął zcicha:
— Marja Antonina nie dałaby się zwieść fałszywej czci pana Bailly i odpowiedziałaby zupełnie inaczej nieszczęśliwemu astronomowi.
To było przyczyną, że Ludwik XVI, usłyszawszy zbyt wiele z początku przemowy pana Bailly‘ego, nie słuchał wcale końca; równie jak i mowy pana Delavigne, prezesa wyborców, której ani początku, ani końca nie słyszał.
Jednakże, gdy ukończono przemówienia, król z obawy, ażeby nie okazać się za nadto uradowanym z usłyszenia tylu przyjemnych rzeczy, odpowiedział z godnością, że hołdy miasta Paryża i wyborców sprawiają mu wielką przyjemność.
Poczem wydał rozkaz odjazdu.
Ale przed wyruszeniem w dalszą drogę, pożegnał straż swoją, aby uprzejmem zaufaniem odpłacić za grzeczności, jakie mu władza miejska w osobie pana Bailly i wyborców wyświadczyła.
Wtedy karoca królewska sama jedna wśród ogromnej masy gwardzistów i ciekawych widzów, szybciej się już posuwała.
Gilbert z towarzyszącym mu Billotem trzymali się ciągle przy prawych drzwiczkach powozu.
W chwili przejazdu przez plac Ludwika XV usłyszano wystrzał po drugiej stronie Sekwany, a dym biały, jak obłok kadzidła uniósł się w górę i zginął w niebieskiej przestrzeni!
Jakby odgłos tego strzału odbił się echem w jego sercu, Gilbert uczuł gwałtowne wstrząśnienie.
Ale z czyjej ręki pochodził ten wystrzał?
Tego nie dowiedziano się nigdy.
Billot blady, z oczyma w rozdarte ubranie Gilberta wlepionemi, zmusił Pitoux do powtórzenia okrzyków: Niech żyje ojciec francuzów!
Wypadki były zresztą tak ważne, że o tym epizodzie prędko zapomniano.
Nakoniec Ludwik XVI dotarł do Ratusza, pozdrowiony na Pont-Neuf grzmotem armat nabitych tylko prochem.
Na froncie Ratusza zawieszony był napis z wielkich czarnych liter, które wieczorem miały być oświecone. Napis ten był owocem genjalnych mozołów władzy miejskiej.
Oto co przedstawiał:
„Ludwikowi XVI, ojcu francuzów, królowi wolnego narodu“.
Była to druga antyteza, ważna w swoim rodzaju, a która zachwycała paryżan zgromadzonych na placu.
Napis ten zwrócił uwagę Billota.
Ale ponieważ czytać nie umiał, kazał go sobie przeczytać Pitoux.
Billot prosił o powtórzenie, jakby, nie dosłyszał dobrze Potem, kiedy Pitoux powtórzył mu co do słowa, zawołał:
— Więc to to tak brzmi?
— Tak — odparł Pitoux.
— Władza miejska napisała, że król jest królem wolnego narodu!
— Tak, ojcze Billot.
A więc, jeżeli naród jest wolny, ma prawo ofiarować królowi swoję kokardę.
I, jednym skokiem stając przed Ludwikiem XVI, wysiadającym z karety pod Ratuszem, powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, widziałeś Wasza Królewska Mość na Pont-Neuf Henryka IV z trójkolorową kokardą.
— I cóż stąd? — spytał król.
— A więc! Najjaśniejszy Panie, to i wy nosić ją możecie.
— Zapewne — odparł Ludwik XVI zmieszany — gdybym ją miał...
— Oto jest! — rzekł Billot, podnosząc głos i rękę: — w imieniu ludu ofiarują Wam tę kokardę w miejsce Waszej, przyjmijcie ją!
Wdał się w to Bailly.
Król blady był. Zaczynał podejrzewać podstęp. Patrzył pytająco na Bailly‘ego.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł tenże — to godło każdego francuza.
— W takim razie biorę — odezwał się król, przyjmując z rąk Billota kokardę.
Białą wstążkę odrzucił — a nową przypiął do kapelusza.
Ogromny, triumfujący okrzyk rozległ się po placu.
Gilbert odwrócił się głęboko dotknięty.
Uważał, że lud postępuje w prawach swych nadto szybko, a król niedość się opiera.
— Niech żyje król! — krzyknął Billot, dając powód do nowej salwy oklasków.
— Król umarł! — szepnął Gilbert. — Niema króla we Francji!...
Utworzono stalowe sklepienie z tysiąca mieczów, od miejsca w którem król wysiadał, aż do sali gdzie go oczekiwano.
W ratuszu doznał król przyjęcia bardzo pochlebnego; nazwano go „Odnowicielem wolności“.
Gdy go proszono, aby mówił, bo zapał do rozpraw był codzień silniejszy, Ludwik XVI położył rękę na sercu i wyrzekł tylko:
— Panowie, możecie liczyć zawsze na moją miłość.
Kiedy król słuchał w ratuszu projektów rządu, bo od dnia tego ustanowiono rząd prawdziwy we Francji, obok tronu i Zgromadzenia Narodowego, lud na zewnątrz zaznajamiał się z pięknemi końmi, złoconą karetą i ludźmi Jego Królewskiej Mości.
Pitoux od czasu wejścia króla do ratusza, dzięki luidorowi ojca Billot, robił z wstążek trójkolorowych mnóstwo kokard narodowych, któremi stroił uszy końskie, zaprzęgi i cały powóz.
Tłum widząc to, wnet jął go naśladować i przekształcił karetę jego Królewskiej Mości w magazyn kokardek.
Woźnica i lokaje ozdobieni niemi byli szczodrze.
Nawet do wnętrza karety wrzucono kilka tuzinów.
Pan de Lafayette, przyznać mu to trzeba, pozostawszy konno na placu, usiłował wprawdzie powstrzymać tę gwałtowną propagandę barw narodowych, ale mu się to nie udało.
To też król przy wsiadaniu do karety, patrząc na tę pstrokaciznę, pomruknął:
— Ho! ho! ho!...
Potem skinął ręką na pana de Lafayette, który zbliżył się opuszczając szpadę.
— Panie de Lafayette — rzekł do niego król — czekałem, aby ci powiedzieć, że cię zatwierdzam w stopniu dowódcy gwardji narodowej.
I wsiadł do karety wśród powszechnego zadowolenia.
Gilbert uspokojony co do króla, pozostał w sali posiedzeń z wyborcami i z Baillym.
Jeszcze swoich spostrzeżeń nie ukończył.
Słysząc jednak okrzyki, witające króla, podszedł do okna i rzucił ostatni raz okiem na plac, aby czuwać nad postępowaniem swych dwóch wieśniaków.
Byli oni zawsze, a przynajmniej tak się zdawało, najlepszymi przyjaciółmi króla.
Nagle od strony ulicy Pelletier ujrzał Gilbert pędzącego jeźdźca, kurzem okrytego, przed którym łagodne tłumy z uszanowaniem się rozstępowały.
Dnia tego lud był dobry, uprzejmy i dlatego z uśmiechem powtarzał:
— Oficer króla! oficer królewski.
I okrzyki: „Niech żyje król!“ pozdrawiały tego oficera, a ręce kobiet głaskały spienionego konia.
Oficer dotarł do karety w chwili, gdy zamykano drzwiczki za królem.
— A! to ty, hrabio Charny — rzekł Ludwik XVI.
Potem spytał ciszej:
— Cóż się u was dzieje?
I ciszej jeszcze:
— Cóż królowa?
— Bardzo niespokojna, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział oficer, wsuwając głowę do karety.
— Wracasz teraz do Wersalu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To uspokój przyjaciół naszych, że wszystko odbyło się nadspodziewanie dobrze.
Charny skłonił się, podniósł głowę i ujrzał przyjazne skinienie, jakie mu przysyłał pan de Lafayette.
Król kazał jechać wolno do placu Ludwika XV, gdzie z niecierpliwością czekała na jego powrót straż przyboczna; niecierpliwość ta udzieliła się wszystkim, a konie biegły z większą szybkością w miarę jak się do Wersalu zbliżały.
Gilbert zrozumiał przybycie tego jeźdźca, jakkolwiek nie znał go wcale. Pojmował w jakiej niespokojności pozostawać musiała królowa, ponieważ od trzech godzin niepodobna było wyprawić posłańca, bez obudzenia w tłumie podejrzeń, bez zdradzenia się z obawami. I żadną miarą nie mógł zdać sobie sprawy ze wszystkiego, co się działo w Wersalu.
Przeniesiemy tam czytelnika, opowiadając wszystko w krótkości.
Królowa otrzymała ostatnią wiadomość od króla o godzinie trzeciej.
Gilbert miał możność przesłać ją królowej, gdy król pod stalowem sklepieniem wchodził zdrów i cały do ratusza.
Przy królowej znajdowała się hrabina de Chamy, która się zaledwie zwlekła z łóżka, gdzie ciężka niemoc trzymała ją od wczoraj.
Bardzo blada była jeszcze, a bezsilne powieki opadały wciąż pod ciężarem wstydu czy boleści.
Królowa spostrzegłszy ją, uśmiechnęła się, ale tym uśmiechem, z nawyknienia zjawiającego się na ustach panujących.
Potem, przejęta radością, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi Ludwikowi XVI, rzekła do otaczających:
— Jeszcze jedna dobra nowina, o! gdyby cały dzień tak przeszedł!
— Najjaśniejsza Pani — ozwał się któryś z dworzan — Wasza Królewska Mość nadto się niepokoi, paryżanie wiedzą, jaka na nich ciąży odpowiedzialność.
— Ale, Najjaśniejsza Pani — rzekł drugi dworzanin mniej dowierzający — czy Wasza Królewska Mość pewna jest tych wiadomości?
— O! pewna jestem — odrzekła królowa — ten, który mi je daje, odpowiada za króla własną głową; zresztą, to przyjaciel.
— O! jeżeli to przyjaciel — odparł dworzanin, kłaniając się — to co innego.
Pani de Lambaile, stojąca o kilka kroków, zbliżyła się w tej chwili.
— Wszak to — spytała Marji Antoniny — nowy doktór króla, nieprawdaż?.
— Gilbert; tak — odpowiedziała z roztargnieniem królowa, nie domyślając się, jaki cios zadaje niedaleko od siebie.
— Gilbert! — krzyknęła Andrea, jakby przez żmiję w ręce ukąszona. — Ten człowiek przyjacielem Waszej Królewskiej Mości?...
Andrea odwróciła się; z okiem płonącem, z rękami ze złości i wstydu zaciśniętemi, dumnie oskarżała królowę wzrokiem i całą postawą.
— Ależ... — rzekła królowa z wahaniem.
— O! Najjaśniejsza Pani! — szepnęła Andrea z gorzką wymówką.
Śmiertelna cisza zaległa pokój i pokryła ten tajemniczy wypadek.
Wśród tej ciszy ozwały się dyskretne kroki w sąsiednim pokoju.
— Pan de Charny! — rzekła półgłosem królowa, ostrzegając Andreę.
Charny wszystko słyszał, Charny wszystko widział, tylko nic nie rozumiał.
Spostrzegł bladość i zmieszanie Marji Antoniny.
Nie do niego należało badać królowę, ale Andrea była jego żoną, miał prawo ją zapytać.
Zbliżył się do niej i głosem przyjacielskiego współczucia, powiedział:
— Co się stało?
Andrea przemogła się.
— Nic, hrabio — odpowiedziała.
Charny zwrócił się wtedy do królowej, która przy całej pewności siebie, nie mogła się jednak zmusić do uśmiechu..
— Wątpiłaś pani o poświęceniu doktora Gilberta — rzekł do Andrei — czy miałabyś powody podejrzewać jego wierność?
Andrea milczała.
— Powiedz, proszę — nalegał Charny.
A gdy Andrea milczała ciągle, wyrzekł:
— O! mów pani — rzekł — ta delikatność nie jest na miejscu, idzie tu o dobro naszych władców.
— Nie wiem dlaczego pan to mówisz... odparła Andrea.
— Przecie powiedziałaś pani, a ja słyszałem... księżna świadkiem... I Charny skłonił się pani de Lamballe. Powiedziałaś pani, krzyknąwszy: „O! ten człowiek! ten człowiek! waszym przyjacielem“.
— To prawda — powiedziałeś to moja droga — wtrąciła księżna de Lamballe ze swoją naiwną dobrodusznością.
I podchodząc do Andrei, dodała:
— Jeżeli wiesz o czem, pan de Charny ma słuszność, że prosi abyś wyjawiła.
— Litości, pani, litości! — szepnęła Andrea tak cicho, że księżna ją dosłyszała.
I księżna odeszła.
— E! mój Boże! to drobnostka — wtrąciła królowa, która czuła, że gdyby się w to nie wdała, dowiodłaby braku szlachetności — hrabina wyraziła obawę, nieuzasadnioną zapewne; mówiła, że trudno, aby rewolucjonista amerykański, przyjaciel pana de Lafayette, był naszym przyjacielem.
— O! tak, nieuzasadnioną obawę... — machinalnie powtórzyła Andrea — zgoła nieuzasadnioną.
— Właśnie obawę taką samą wyrazili przedtem ci panowie — podjęła Marja Antonina.
I wskazała okiem dworzan, którzy dali powód do tego wypadku.
Ale Charny nie dał się byle czem przekonać. Zmieszanie, jakie dostrzegł przy wejściu swem, naprowadziło go na ślad tajemnicy.
Nalegał jeszcze.
— Mniejsza o to — rzekł — ale zdaje mi się, że byłoby obowiązkiem pani, dokładnie określić nieuzasadnioną obawę.
— Cóż znowu! — odezwała się ostro królowa — jeszcze pan do tego powracasz?
— Najjaśniejsza Pani!...
— Przepraszam, ale słyszę, że pan badasz ciągle panią hrabinę de Charny...
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — ale to dla...
— Dla waszej miłości własnej, nieprawdaż? O! panie de Charny — dodała królowa z ironją, którą hrabia odczuł dobrze — powiedz otwarcie jesteś pan zazdrosny.
— Zazdrosny! — zawołał, czerwieniąc się Charny — ale zazdrosny o co, Najjaśniejsza Pani?
— O swoją żonę, zapewne — ciągnęła królowa z goryczą.
— Najjaśniejsza Pani — szeptał Charny, zdziwiony tą napaścią...
— To bardzo naturalne — podjęła sucho Marja Antonina — przecie hrabina tego warta.
Charny rzucił na królowę wejrzenie ostrzegające.
Ale daremny to był trud, próżna ostrożność. Kiedy w tej lwicy ranionej boleść rozjątrzała ranę, nic nie wstrzymywało kobiety.
— Tak, rozumiem, że jesteś zazdrosny, panie de Charny, zazdrosny i niespokojny. To zwykły stan duszy, która kocha, a tem samem i czuwa.
— Najjaśniejsza Pani! — powtórzył Charny.
— I ja — ciągnęła królowa — doznaję teraz tegoż samego, jak i pan, uczucia zazdrości i niepokoju.
Uczyniła nacisk na wyrazie: zazdrości.
— Król w Paryżu, a ja ledwie żyję.
— Ależ — rzekł Charny, nie pojmując tej burzy, ciskającej coraz silniejsze błyskawice i pioruny — Najjaśniejsza Pani odebrała niedawno wiadomości o królu, są one dobre, i powinny byłyby uspokoić.
— Czyż się pan uspokoiłeś, gdyśmy z hrabiną co tylko obie cię uspakajały?
Charny przygryzł wargi.
Andrea zaczynała podnosić głowę, zdziwiona tem, co słyszała, a przestraszona tem, co jej się wydawało.
Cisza, która powstała z jej powodu, przy pierwszem zapytaniu Oliviera, teraz otoczyła królowę...
— W rzeczy samej — odezwała się wreszcie królowa z pewną złością — przeznaczone jest ludziom, którzy kochają, myśleć tylko o przedmiocie ich uczucia; biedne te serca poświęciłyby nielitościwie i z radością wszystko dla uczucia, które niemi rządzi. Mój Boże! jakże się trwożę o króla!
— Najjaśniejsza Pani — ośmielił się wtrącić jeden z dworzan — inni jeszcze kurjerzy przybędą.
— O! czemuż nie jestem teraz w Paryżu! o czemuż przy królu nie jestem! — rzekła Marja Antonina, widząc zalęknionego pana de Charny, odkąd mu wlała tę zazdrość, którą sama uczuwała tak gwałtownie.
Charny się skłonił.
— Jeżeli o to idzie, Najjaśniejsza Pani, pójdę tam, skoro Wasza Królewska Mość sądzi, iż król jest w niebezpieczeństwie. Jadę więc.
Rzeczywiście, skłonił się, zabierając do wyjścia.
— Panie! — krzyknęła Andrea, rzucając się ku niemu — oszczędzaj się pan!
Brakowało tylko wybuchu obaw Andrei.
Dlatego, skoro tylko Andrea z uniesieniem, wbrew zwyczajnemu chłodowi, wymówiła te słowa nierozważne i okazała niezwykłą troskliwość, królowa zbladła straszliwie.
— Oh! pani — powiedziała do Andrei — jakże to być może, abyś przywłaszczyła sobie tutaj rolę królowej.
— Ja?... Najjaśniejsza Pani — wyjąkała Andrea, pojmując, że po raz pierwszy pozwoliła wytrysnąć na usta płomieniom, oddawna palącym jej duszę.
— Jakto? — ciągnęła Marja Antonina — mąż pani jest w służbie królowej, jeśli się naraża, to dla króla, a ty, kiedy właśnie idzie o to, błagasz pana de Charny, aby się oszczędzał.
Na te piorunujące słowa, Andrea straciła przytomność, zachwiała się i byłaby upadła na posadzkę, gdyby Charny nie podtrzymał ją w objęciu. Oburzenie, którego Charny nie był panem, doprowadziło Marję Antoninę do rozpaczy, która uważała się za rywalkę dotkniętą, a była tylko niesprawiedliwą panią.
— Królowa ma słuszność — rzekł w końcu Charny z wysiłkiem i wybuch twój, pani hrabino, przyszedł nie wporę; nie masz pani męża, skoro idzie o sprawę króla. Ja to pierwszy powinienbym był rozkazać ci, abyś oszczędzała swą tkliwość, gdybym wiedział, że raczysz okazać jakąkolwiek o mnie obawę.
Potem zwracając się do Marji Antoniny, rzekł zimno:
— Jestem na rozkazy królowej i jadę. Ja sam dam ci, Najjaśniejsza Pani, wiadomość o królu. Wiadomość dobrą, albo żadną.
Te słowa wymówiwszy, skłonił się głęboko i wyszedł, zanim królowa, przejęta strachem i gniewem, pomyślała o tem, aby go zatrzymać. W chwilę potem usłyszano na dziedzińcu pałacowym tętent kopyt konia, pędzącego galopem.
Królowa była nieruchoma; miotało nią wewnętrzne wzruszenie, tem dotkliwsze, że usiłowała je ukryć.
Każdy, nie rozumiejąc, a nawet pojmując przyczynę tego wzruszenia, usunął się, aby uszanować spokój swej pani.
Zostawiono ją samą.
Noc nadeszła, prowadząc za sobą szereg nowych obaw i ponurych przywidzeń, gdy pod pałacem ozwały się okrzyki.
Królowa zadrżała i otworzyła najbliższe okno. Prawie w tej samej chwili słudzy uniesieni radością, weszli do komnaty Jej Królewskiej Mości wołając:
— Kurjer, Najjaśniejsza Pani! kurjer!
W trzy minuty potem jakiś huzar wpadł do przedpokoju.
Był to porucznik, wyprawiony przez pana de Charny. Przybywał z Sevres galopem.
— A król? — spytała królowa.
— Jego Królewska Mość będzie tu za kwadrans — odpowiedział oficer, a zaledwie mógł mówić.
— Zdrów i cały?
— Zdrów, cały i uśmiechnięty, Najjaśniejsza Pani.
— Widziałeś go pan, nieprawdaż?
— Nie, Najjaśniejsza Pani, ale pan de Charny mówił mi to, gdy wysyłał.
Na to imię, królowa znowu zadrżała. Los króla łączył się z tem imieniem...
— Dziękuję panu; odpocznij — rzekła do szlachcica.
Młodzieniec skłonił się i wyszedł.
Królowa, biorąc dzieci za ręce, udała się ku wielkiemu tarasowi, na którym stali już słudzy i dworzanie.
Przenikliwe oko królowej ujrzało na pierwszym stopniu, młodą kobietę w bieli, łokciami opartą o kamienną balustradę i zagłębiającą wzrok w ciemności nocy.
Była to Andrea, której obecność królowej, od tego zajęcia oderwać nie mogła.
Widocznie ona, zawsze do boku królowej spiesząca, nie widziała teraz swej pani, lub nie chciała jej widzieć.
Miała więc żal do Marji Antoniny, żal za jej okrucieństwo, które w dniu tym, tyle jej cierpień zadało.
A może uniesiona uczuciem niepokoju, z własnego popędu wyglądała męża, któremu tyle okazała tkliwej obawy.
Podwójne było to więc pchnięcie sztyletem, rozdrażniające krwawiącą się ranę królowej.
Słuchała z roztargnieniem powinszowań i wybuchów radości z ust swych innych przyjaciółek i dworzan.
Uczuła nawet w jednej chwili, jak ból cały wieczór dolegający, ustępował miejsca niepokojowi o króla, przez tylu nieprzyjaciół zagrożonego.
I siłą woli, królowa odepchnęła od siebie wszelkie nieszlachetne uczucie. Złożyła u stóp Boga zazdrość swoją, uczyniła ofiarę z gniewu i tajemnej radości, na ołtarzu świętej przysięgi małżeńskiej.
Bóg to zapewne zsyłał jej na odpoczynek i podporę, zbawienną możność kochania króla małżonka swego, nad wszystko na świecie. Przynajmniej w owej chwili czuła to, lub sądziła, że czuje. Królewska duma uniosła ją ponad wszystkie ziemskie namiętności, miłość dla króla była jej egoizmem.
Odepchnęła więc zupełnie od siebie i drobne urazy kobiece i kokieterję kochanki, gdy pochodnie orszaku ukazały się w głębi alei. Ognie te zwiększały się co sekunda, w miarę jak podjeżdżał powóz.
Słyszano rżenie i sapanie koni. Wśród cichości nocy, ziemia drżała pod miarowym ciężarem jadących szwadronów.
Brama się otworzyła. Kareta z turkotem zajechała na wielki dziedziniec.
Olśniona, zachwycona, oczarowana, upojona tem, czego doświadczyła i co jeszcze uczuwała, królowa zbiegła po schodach na spotkanie króla.
Ludwik XVI, wysiadłszy z powozu, dążył szybko po schodach pośród oficerów, wzruszonych wypadkami i triumfem, a na dole gwardja, mieszając się ze stajennymi ludźmi, odrywała z karety i uprzęży narodowe kokardy, które umieścił tam zapał paryżan.
Kroi i królowa spotkali się na placyku marmurowym. Królowa radośnie, z krzykiem miłości, uściskała króla kilka razy.
Szlochała, jakby odzyskując króla, bo nie miała po odjeździe nadziei jeszcze go zobaczyć.
Cała temu uczuciu oddana, nie widziała tajemnego rąk uścisku, jaki Andrea i Charny w ciemności zamienili.
Było to tylko uściśnienie rąk, ale Andrea pierwsza była u stopni i ją pierwszą Charny ujrzał i uścisnął.
Królowa, pokazawszy królowi dzieci, kazała mu je uściskać, a wtedy Delfin ujrzawszy u kapelusza ojca nową kokardę, na którą pochodnie krwawe rzucały światło, zawołał w dziecinnem zdumieniu:
— Ojcze, co ty masz na swej kokardzie, krew?
Była to czerwona barwa narodowa.
Królowa spojrzała z krzykiem.
Król schylił głowę dla ucałowania córki i ukrył wstyd.
Marja Antonina gwałtownie zerwała kokardę, nie wiedząc w gniewie szlacheckim, że zraniła serce narodu, który potem zemścić się umiał.
— Rzuć to, Najjaśniejszy Panie, rzuć! — powiedziała.
I cisnęła na schody kokardę, po której przeszły nogi całego orszaku, przeprowadzającego króla do jego pokojów.
To szczególne zajście stłumiło u królowej cały zapał dla męża. Oczyma nieznacznie szukała Oliviera, który stał w szeregu jak żołnierz.
— Dziękuję ci, panie — rzekła doń, gdy po chwilach wahania ze strony hrabiego, oczy ich się spotkały — dziękuję, dotrzymałeś dzielnie obietnicy.
— Do kogo mówisz, Najjaśniejsza Pani? — spytał król.
— Do pana de Charny — odparła odważnie.
— Tak, biedny Charny, dużo się napracował zanim dotarł do mnie. Ale... gdzie Gilbert, nie widzę go — dodał.
Królowa, pamiętając, co się stało wieczorem, rzekła.
— Chodźmy na wieczerzę, Najjaśniejszy Panie — umyślnie zmieniła rozmowę. — Panie de Charny — dodała — poszukaj hrabiny de Charny, niech przyjdzie z tobą. Będziemy wieczerzali w domowem kółku.
Billot rozpływał się z radości.
Zdobył Bastylję, wrócił wolność Gilbertowi, wyróżniony został przez Lafayette‘a, który go nazywał po imieniu.
Wreszcie widział pogrzeb Foulona.
Mało ludzi w owym czasie było tak nienawidzonych, jak Foulon: może jeden tylko zięć jego, pan Berthier de Savigny.
Dlatego też obudwom poszczęściło się nazajutrz po wzięciu Bastylji.
Foulon umarł, Berthier się ocalił.
Popularność Foulona, wzmogło jeszcze bardziej to, że po usunięciu pana Neckera, zajął miejsce cnotliwego genewczyka, jak go wtedy nazywano, i przez trzy dni był kontrolerem generalnym.
Dlatego tańczono i śpiewano na jego pogrzebie.
Chwilowo nawet miano myśl wyciągnąć trupa z trumny i powiesić; ale Billot wszedłszy na słupek, przemówił słów parę o poszanowaniu dla zmarłych, i wóz żałobny spokojnie dalszą odbywał drogę.
Pitoux tymczasem stał się bohaterem.
Pitoux był przyjacielem panów Eljasza i Hullina, którzy raczyli mu udzielać różnych zleceń.
Pitoux był nadto jeszcze przyjacielem Billota, odznaczonego przez Lafayette‘a, i często dzięki szerokim plecom i herkulesowym pięściom pełnił straż przy Lafayecie.
Od czasu podróży króla do Paryża, Gilbert zapoznawszy się przez Neckera z głównymi przedstawicielami Zgromadzenia Narodowego i rady miejskiej, pracował bez wytchnienia nad kształceniem tej rewolucji w pieluchach.
Zaniedbywał też Billota i Pitoux, którzy znów wielce gorliwie uczęszczali na zebrania mieszczańskie, gdzie roztrząsano kwestje polityki wyższej.
Dnia pewnego, gdy Billot, mówiąc do wyborców przez godziny o zaopatrzeniu w żywność Paryża, zmęczony gadaniem, i dumny z tytułu mówcy, z lubością odpoczywał przy monotonnym szmerze późniejszych mówców, wpadł Pitoux pomieszany, wśliznął się jak węgorz do sali posiedzeń w ratuszu, i głosem wzruszonym, wprost sprzecznym ze zwykłym jego chłodem, zawołał:
— O!... panie Billot!... kochany panie Billot!
— Cóż tam?...
— Wielka nowina!...
— Dobra nowina?...
— Świetna nowina!...
— Cóż takiego?...
— Wiesz pan, że poszedłem do klubu Cnoty, przy rogatce Fontaineblau...
— Tak. No i cóż?...
— Szczególne tam mówiono rzeczy.
— Jakie?...
— Wiesz pan, że ten zbrodniarz Foulon udał, że umarł i nibyto kazał się pochować?
— Jakto!... on udał śmierć?... Jakto!... on niby kazał się pochować?... Ależ, na Boga, przecie doprawdy umarł, bo sam widziałem jego pogrzeb.
— Otóż, panie Billot, on żyje!...
— Żyje?...
— Żyje tak jak pan i ja.
— Zwarjowałeś?
— Kochany panie Billot, wcale nie zwarjowałem. Zdrajca Foulon, nieprzyjaciel ludu, pijawka Francji, ten skąpiec nie umarł.
— Ależ mówię ci, że go pochowano, a skonał na apopleksję, powtarzam, że widziałem jego pogrzeb, nawet przeszkodziłem wyciągnięciu go z trumny i powieszeniu.
— A ja go widziałem żyjącego, to więcej!...
— Ty?...
— Tak, jak ciebie widzę, panie Billot. Zapewne który ze służących umarł, zbrodniarz kazał mu wyprawić pogrzeb arystokraty. O!... wszystko się wykryło: on to uczynił, obawiając się zemsty ludu.
— Opowiedz mi to, Pitoux.
— Chodź do sieni, panie Billot, tam będziemy swobodniejsi.
Wyszli z sali do przedsionka.
— Ale najpierw — rzekł Pitoux — trzeba wiedzieć czy jest tu pan Bailly.
— Mów, mów, jest.
— Dobrze. Byłem w klubie Cnoty, gdzie słuchałem mowy pewnego patrjoty. Jakże on kiepsko mówił po francusku! Widocznie nie uczył się u ojca Fortier.
— Cóż dalej?... wtrącił Billot — wiesz, że można być dobrym patrjotą nie umiejąc czytać ani pisać.
— Prawda odrzekł Pitoux. — Nagle człowiek jakiś zadyszany przybiegł, wołając: Zwycięstwo!... Zwycięstwo!... Foulon nie umarł, Foulon żyje: odkryłem go, znalazłem!... Tak, jak ty, ojcze Billot, nie chciano zrazu wierzyć. Jedni mówili: — Co!... Foulon?... Tak. Inni: E!... Cóż znowu!... Cóż znowu!... — Inni jeszcze mówili: — Trzeba ci było wyszukać i jego zięcia, pana Berthier.
— Berthier! — zawołał Billot.
— Tak Berthier de Savigny. Wiesz pan, nasz intendent w Compiegne, przyjaciel pana Izydora de Charny.
— Ten, który taki ostry był dla wszystkich, a tak uprzejmy dla Katarzyny.
— Ten sam rzekł Pitoux — ad eventum festina — co znaczy; kochany panie Billot: spiesz się z rozwiązaniem. Idę więc dalej; ten człowiek cały zadyszany przybywa do klubu Cnoty, krzycząc: znalazłem Foulona, znalazłem!...
Na to okrzyk ogromny.
— Mylił się! — rzekła twarda głowa Billota.
— Ale nie mylił się, bo go sam widziałem.
— Ty go widziałeś, Pitoux?...
— Własnemi oczami. Czekaj pan.
— Czekam, ale mnie ugotujesz.
— O!... słuchaj pan więc, mnie także dość gorąco... Mówię, że się podał za umarłego, i pochowano jednego z jego lokajów w to miejsce. Szczęściem Opatrzność czuwała.
— Opatrzność!... — powtórzył, z pogardą filozof Billot.
— Chciałem powiedzieć, naród — rzekł Pitoux pokornie; — ten dobry obywatel, zadyszany patrjota, poznał go w Viry, gdzie się ukrył.
— O!... o!...
— A poznawszy go, zaraz dał znać, i syndyk, niejaki pan Rappe, aresztować go kazał natychmiast.
— A jak się nazywa ten zacny patrjota, który ośmielił się na czyn podobny?
— Na denuncjowanie Foulona?
— Tak.
— Nazywają go panem Saint Jean.
— Saint Jean; to nazwisko lokajskie.
— Bo też to lokaj tego zbrodniarza Foulona. Arystokrata, dobrze mu tak, poco ma lokajów.
— Pitoux, zaciekawiasz mnie — rzekł Billot, zbliżając się do opowiadającego.
— Jesteś bardzo dobry, panie Billot. Otóż Foulon jest denuncjowany i uwięziony; prowadzą go do Paryża; denuncjator biegnie przodem, aby opowiadać nowinę i dostać nagrodę, a za nim Foulon dociera już do rogatki.
— I tam go widziałeś?...
— Tak, miał zabawną minę; włożono mu naszyjnik z pokrzyw zamiast krawata.
— A dlaczego z pokrzyw?...
— Bo podobno zbrodniarz ten — miał powiedzieć, że chleb dobry jest dla ludzi, siano dla koni, a pokrzywy dla ludu.
— On to powiedział nędznik!...
— Tak mówił, panie Billot, do stu piorunów!...
— Dobrze!.. już nauczyłeś się kląć.
— Ba! — rzekł Pitoux wesoło — to uchodzi między wojskowymi!... Owoż, zbrodniarz szedł pieszo, a bito go wciąż to po krzyżu, to po głowie.
— O!... o!... — wtrącił Billot z mniejszym zapałem.
— To było bardzo zabawne; ale nie każdy mógł go uderzyć, bo dziesięć tysięcy było ludzi koło niego.
— I cóż dalej? — rzekł Billot, zaczynając się zamyślać.
— Potem zaprowadzono go do naczelnika obwodu Saint-Marcel, wiesz pan?...
— Tak, do pana Acloque.
— Acloque?... ten sam, który kazał go do ratusza zaprowadzić, bo nie wiedział, co z nim począć. Tym sposobem pan go zobaczysz.
— A dlaczegóż donosisz o tem ty pierwszy, a nie sławetny Saint Jean?...
— Bo mam nogi sześć cali dłuższe od niego. Poleciał przede mną, dogoniłem go i przegoniłem, chciałem pana uprzedzić, a pan, pana Bailly.
— Jakie ty masz szczęście, Pitoux.
— Będę miał jeszcze większe jutro.
— Skąd o tem wiesz?...
— Bo ten sam Saint Jean, zaproponował schwytanie uciekającego pana Berthier.
— On wie, gdzie się znajduje?...
— Tak, zapewne posiadał ich zaufanie, ten dobry Saint Jean, i dostał dużo pieniędzy od teścia i zięcia, którzy go chcieli mieć po swojej stronie.
— I wziął pieniądze?...
— Naturalnie; pieniądz arystokraty zawsze jest do wzięcia; ale powiedział sobie: Dobry patrjota za pieniądze nie zdradzi kraju.
— Tak mruknął Billot — tylko zdradza swoich panów: Wiesz Pitoux, musi to być wielki łotr ten twój Saint Jean?...
— Być może, ale mniejsza o to, złapią pana Berthier, tak jak pana Foulon i powieszą ich naprzeciw siebie. Dopiero ładną minę będą mieli, co?...
— I dlaczegóż ich powieszą? — spytał Billot.
— Bo to zbrodniarze i nienawidzą ich.
— Pan Berthier, który przychodził na folwark — pan Berthier, który jadał mleko u nas, który przysłał z Paryża Katarzynie złote kolczyki?... O!... nie!... nie!... nie powieszą go.
— E!... — rzekł dziko Pitoux, — to był arystokrata, uwodziciel.
Billot patrzył na Pitoux w osłupieniu.
Pitoux po tym wzrokiem zaczerwienił się po białka oczu.
Nagle szlachetny wieśniak ujrzał pana Bailly, przechodzącego z sali do swego gabinetu; posunął się ku niemu i opowiedział nowinę.
Teraz Billot trafił na niedowiarka.
— Foulon?... Foulon?... — zawołał mer — szaleństwo!..
— Oto, panie Bailly — rzekł wieśniak — jest Pitoux, który go widział.
— Widziałem go, panie Bailly — powiedział Ludwik, kładąc rękę na piersi i kłaniając się jednocześnie.
I opowiedział Bailly‘emu rzecz całą.
Wtedy zbladł biedny Bailly, pojmując doniosłość wypadku.
— I pan Acloque przysyła go tutaj? — szepnął.
— Tak, panie prezydencie.
— Ale jak go przysyła?...
— O! — bądź pan spokojny — rzekł Pitoux, który źle pojął niepokój Bailly‘ego — Są ludzie do pilnowania więźnia; nie puszczą go w drodze.
— Dałby Bóg, aby puścili — mruknął Bailly.
Potem, zwracając się do Pitoux, rzekł:
— Ludzie... co rozumiesz przez to, mój przyjacielu?
— Rozumiem lud przecie!...
— Lud?...
— Przeszło dwadzieścia tysięcy ludzi, nie licząc kobiet — rzekł Pitoux, triumfująco.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Bailly. — Panowie!... panowie wyborcy!...
I rozpaczliwym głosem zwołał — wszystkich ławników.
Przy jego opowiadaniu, ozwały się okrzyki ubolewania.
Zapanowała straszna cisza, pośród której hałas oddalony, pomieszany, głuchy, dał się słyszeć w ratuszu, podobny do szmeru krwi w chorobach mózgowych.
— Co to jest — spytał jeden z wyborców.
— Do pioruna!... wrzawa tłumu!... — odpowiedział drugi.
Nagle powóz jakiś szybko zatoczył się na plac; wysiedli z niego dwaj ludzie uzbrojeni i trzeci drżący, blady.
Za powozem prowadzonym przez zmęczonego Saint Jean, biegło ze stu młodych chłopców od lat dwunastu do osiemnastu, wynędzniałych z pałającemi oczyma.
Krzyczeli, biegnąc prawie równo z końmi: „Foulon... Foulon!...“
Dwaj ludzie uzbrojeni mieli jednak czas wepchnąć Foulona do ratusza, a drzwi szybko się zamknęły przed ulicznikami, zgromadzonymi zewnątrz.
— Nakoniec, mamy go — powiedzieli do wyborców czekających na górze. — O!.. do kata, nie bez trudu.
— Panowie!.. panowie!... — zawołał, drżąc Foulon — ocalcie mnie!...
— A!… panie — odrzekł Bailly z westchnieniem — jesteś bardzo winny.
— Jednakże — spytał Foulon coraz więcej przerażony — sprawiedliwość mnie obroni?
W tej chwili hałas zewnątrz się powiększył.
— Ukryjcie go szybko! — zawołał Bailly do ludzi go otaczających — albo...
Zwrócił się do Foulona.
— Słuchaj pan — powiedział. — Chcesz pan próbować ucieczki zapewne czas jeszcze — tylnem wyjściem z ratusza?
— O! nie! — zawołał Foulon; — poznają mnie, zamordują!
— Wolisz zostać z nami? Ja i ci panowie uczynimy wszystko, co w naszej mocy będzie dla ocalenia pana: nieprawdaż, panowie?
— O! wolę z panami pozostać. Panowie minie nie opuszczą.
— Powiedziałem ci, panie, — odparł Bailly z godnością — że dla ocalenia cię uczynimy wszystko, co będzie w naszej mocy.
W tej chwili wielki okrzyk, rozlegający się w powietrzu, doszedł otwartem oknem do ratusza.
— Słyszysz pan? słyszysz? — szepnął Foulon, blednąc.
W rzeczy samej, tłum, wyjąc przerażająco, walił ze wszystkich ulic przyległych do ratusza, a szczególniej z ulic Pelletier i de la Vannerie.
Bailly zbliżył się do jednego z okien.
Oczy, noże, piki, kosy i muszkiety błyszczały na słońcu. W niecałe minut dziesięć plac pusty napełnił się ludem. Był to orszak Foulona, o którym mówił Pitoux zwiększony jeszcze mnóstwem ciekawych, którzy, słysząc jakiś hałas, przybiegli na plac Greve.
Wszystkie te głosy, a było ich przeszło dwadzieścia tysięcy — wołały:
— Foulon! Foulon!
Wtedy ujrzano przeszło stu ludzi, wskazujących wyjącemu tłumowi drzwi, któremi wszedł Foulon; drzwi te były natychmiast zagrożone, zaczęto wybijać je nogami, kolbami od strzelb i drągami.
Nagle się roztworzyły.
Straż ratuszowa podeszła i posunęła się przeciw napastnikom, którzy cofnęli się zrazu przed bagnetami. Straż ta zajęła stopnie i trzymała się dobrze.
Oficerowie zresztą zamiast gróźb, przemawiali uprzejmie do tłumów i usiłowali je uspokoić.
Bailly tracił głowę. Po raz pierwszy biedny astronom znajdował się wobec wielkiej burzy ludowej.
— Co robić? — pytał wyborców — co czynić?
— Sądzić go! — wołało kilka głosów.
— Nie ma sądu pod naciskiem tłumów — odparł Bailly.
— Ani słowa! — rzekł Billot — a macie dosyć żołnierzy do obrony?
— Mamy zaledwie dwustu.
— W takim razie trzeba posiłków.
— O! gdyby można uprzedzić pana de Lafayette! — zawołał Bailly.
— To go uprzedźcie.
— Kto go uprzedzi? Kto przejdzie te fale, i te tłumy?
— Ja! — powiedział Billot.
I gotował się do wyjścia.
Bailly go zatrzymał.
— Szalony — rzekł doń — spojrzyj na ten ocean. Zgniotą cię jego bałwany. Jeżeli chcesz iść do pana de Lafayette, ja w żadnym razie nie odpowiadam za ciebie, ale wyjdź chociaż tylnemi drzwiami. Idź.
— Dobrze — odparł zlekka Billot.
Tymczasem, jak tego dowodził ruch wśród tłumu, umysły rozogniały się na placu. Nie była to już nienawiść, ale zgroza; nie grożono już ale się pieniono.
Krzyki: Precz z Foulonem! Śmierć Foulonowi! krzyżowały się, jak śmiertelne pociski w bombardowaniu; tłum rosnący gniótł straż na stanowiskach.
I w tym tłumie krążyły i zwiększały się odgłosy, które upoważniają do gwałtów. Odgłosy te groziły nietylko Foulonowi, ale i ochraniającym go wyborcom.
— Dali uciec więźniowi — mówili jedni.
— Wejdźmy! wejdźmy! — wołali inni.
— Podpalmy ratusz!
— Naprzód! Naprzód!
Bailly zrozumiał, że tylko jeden środek pozostaje, skora pan Lafayette nie przybywał; postanowił, aby wyborcy zeszli, wmieszali się do grup, uspakajając najszaleńszych.
— Foulon! Foulon!
Był to krzyk nieustający, szemranie bez wytchnienia tych fal szalonych.
Napad ogólny się przygotowywał, mury niebyłyby się oparły.
— Panie — rzekł Bailly do Foulona — jeżeli się nie pokażesz ludowi, będą myśleć, żeśmy ci dali umknąć; wywalą drzwi, a jak już tu wejdą, za nic nie odpowiadam.
— O! nie sądziłem, że mnie tak bardzo nienawidzą — rzekł Foulon, opuszczając bezwładne ręce.
I podtrzymywany przez Baillego, powlókł się do okna.
Straszny krzyk rozległ się na jego widok. Straże rozpędzono, drzwi wyparto; potok wpadł na schody, na korytarze, a sale w jednej chwili zapełniono.
Bailly otoczył więźnia całą strażą, jaką mógł dowodzić i począł przemawiać do ludu.
Chciał dać do zrozumienia tym ludziom, że mord jest czasem usprawiedliwiony, ale nie wymierza on sprawiedliwości.
Dopiął nareszcie celu po bezskutecznych usiłowaniach i narażając przynajmniej dwadzieścia razy własną głowę.
— Tak! tak! niech sądzą, ale niech go powieszą — wołali, nalegając.
Rozprawiali w ten sposób, gdy przybył pan de Lafayette, prowadzony przez Billota.
Widok jego trójkolorowej kity, stłumił krzyki i gniewy.
Dowódca naczelny gwardji narodowej powtórzył jeszcze energiczniej od Baillego to, co ten był powiedział.
Mowa jego porwała wszystkich zebranych, i sprawa Foulona ocalała w sali wyborców.
Ale zewnątrz dwadzieścia tysięcy szaleńców nie słyszało pana de Lafayette; ci trwali niewzruszalnie w swej wściekłości.
— Tak! — skończył Lafayette, sądząc naturalnie, że wrażenie uczynione na obecnych rozejdzie się i zewnątrz — ten człowiek ma być sądzony.
— Tak! — krzyczał tłum.
— Dlatego rozkazuję zaprowadzić go do więzienia.
— Do więzienia! do więzienia! — zawył lud.
Generał dał znak, aby przyprowadzono więźnia.
Tłum rozumiał, że oddają mu zdobycz.
Nie myślał nawet, aby kuszono się mu ją odebrać.
Czuł, jak to mówią, zapach świeżej krwi na schodach.
Billot stanął w oknie z Baillym i kilkoma wyborcami, aby widzieć, jak więzień pod strażą przebywał plac.
Foulon idąc, przemawiał tu i owdzie słowami daremnemi, które pod pełnemi ufności oświadczynami, wskazywały jedynie źle ukrytą trwogę.
— Szlachetny ludu! — mówił — nie boję się niczego; jestem wśród swoich współobywateli.
A śmiechy i obelgi wzmagały się koło niego.
Nagle z pod ciemnego sklepienia wydostał się na słońce i powietrze, stojąc na schodach, wychodzących na plac Wtedy jeden krzyk, krzyk wściekłej groźby i nienawiści huknął z dwudziestu tysięcy piersi. Na ten wybuch straż amie się i tysiące rąk chwyta Foulona, porywa i niesie pod latarnię, niecną i brutalną szubienicę, którą lud zadość czyniąc swej zemście, zwał sprawiedliwością.
Tłum igrał ze swą ofiarą, jakby stado tygrysów z bezbronną zdobyczą.
Wszyscy sobie wydzierali Foulona. Wreszcie zrozumiano, że trzeba było podzielić się rolami.
Gdyby nie to, byłby już rozszarpany w kawałki.
Jedni porwali Foulona, który nie miał już siły krzyczeć.
Inni, podarłszy mu ubranie, założyli sznur na szyję.
Na chwilę uniesiono Foulona w górę i pokazano go tłumowi, ze sznurem na szyi z rękami w tył związanemi.
Potem, kiedy tłum do syta napatrzył się na skazańca i naklaskał się do woli, na dany znak Foulon blady i pokrwawiony przyniesiony został do latarni, wśród wrzawy piekielnej.
Nowe ozwały się krzyki, ale tym razem przeciw katom, bo nie chciano, ażeby ofiara umierała tak prędko?
Kaci wzruszyli ramionami i tylko wskazali sznur.
Sznur był zniszczony, można było z łatwością dojrzeć, że cały w strzępkach. Przy szarpaniu się Foulona, sznur rwał się coraz bardziej, wreszcie pękł i Foulon nawpół uduszony, upadł na bruk. Znajdował się dopiero na wstępie tortur, znajdował się dopiero w przedsionku śmierci.
Każdy rzucił się ku skazańcowi; nie lękano się, aby uciekał — upadając złamał sobie nogę w kolanie.
A jednakże dało się słyszeć kilka przekleństw, kilka obelg potwornych i oskarżono wykonawców, posądzano ich o brak zręczności. A oni właśnie byli pomysłowi, oni umyślnie wybrali sznur tak stary i tak zniszczony, w nadziei, że się z pewnością zerwie.
Nadzieja, jak widzimy nie była płonna.
Związano sznur i znów założono na szyję nieszczęśliwego, który nawpół umarły, z dzikiem wejrzeniem, głosem zdławionym, szukał wokoło siebie, w mieście, zwanem środkiem cywilizacji, czy jaki bagnet króla, którego był ministrem i który posiadał ich sto tysięcy, nie zrobi otworu w tej hordzie ludożerców.
Ale dokoła niego była tylko nienawiść, zniewaga, śmierć.
— Zabijcie mnie, ale nie dajcie cierpieć tak okrutnie! — zawołał Foulon zrozpaczony.
— Ciekawym, dlaczego mielibyśmy twoje skracać męczarnie?... — rzekł głos jakiś — kiedyś ty nasze przedłużał.
— A zresztą — dodał drugi — nie miałeś czasu jeszcze strawić swoich pokrzyw.
— Czekajcie! czekajcie — wołał trzeci przyprowadzą jego zięcia, Berthiera: jest jeszcze miejsce naprzeciw latarni.
— Zobaczymy, jak wyglądać będą, teść i zięć — dodał znów inny.
— Skończcie ze mną! skończcie! — wołał nieszczęśliwy.
Bailly i Lafayette jednocześnie proszą, zaklinają, próbują wzruszyć tłum; nagle Foulona znów sznur unosi, i znów się rwie, a prośby, błagania i, jak i męczarnie skazanego, mieszają się ze śmiechem ogólnym, jaki temu drugiemu upadkowi towarzyszy.
Baillego i Lafayetta, który przed trzema dniami byli samowładnymi panami sześciu tysięcy Paryżan — dziś dzieci słuchać nie chcą. Szemrzą na nich, bo przeszkadzają, przerywając widowisko.
Billot napróżno siły swej próbował; tęgi atleta odepchnął dwudziestu ludzi, ale aby dotrzeć do Foulona trzeba było odepchnąć ich pięćdziesięciu, stu, dwustu, sił mu braknie. A gdy się odwraca, aby otrzeć pot wraz z krwią z czoła spływającą, Foulona podnoszą po raz trzeci aż na wierzch latarni.
Tym razem z litości dano sznur nowy.
Wreszcie skazany umarł. Ofiara nie cierpi już.
Tygrys zabił, teraz może pożreć. Trupa zrzuconego z latarni, zanim ciało dotknęło ziemi, rozszarpano w kawałki.
Głowę w ciągu sekundy od kadłuba oddzielono i w przeciągu sekundy zatknięto na lancę. Modą było wówczas głowy nieprzyjaciół w ten sposób obnosić.
Na ten widok Bailly osłupiał. Była to dla niego głowa starożytnej Meduzy.
Lafayette blady, ze szpadą w ręku, odsuwał ze wstrętem straż, uniewinniającą się ze swej bezsilności.
Billot tupiąc nogami ze złości, rzucając się w tę i ową stronę, jak dziki perszeron wrócił do ratusza, aby już nie patrzeć na to, co się dzieje na tym krwawym placu.
Co do Pitoux, ten jednym tchem dostał się na brzeg rzeki, gdzie zamknął oczy i uszy, aby nic nie widzieć i nie słyszeć.
Przygnębienie w ratuszu było ogromne, członkowie rady miejskiej pojęli, że stracili władzę nad ludem. Nagle, kiedy rozszalały lud ciągnie do wody ciało Foulona, nowy okrzyk grozy rozlega się poza mostem.
Wpada kurjer. Tłum wie, jaką mu wieść przynosi. Odgadł ją z ruchów swych hersztów, tak, jak psiarnia odnajduje ślad po kierunku najbieglejszego z gończych.
Tłum zbiera się koło posłańca, czuje, że mu się nowa zdobycz nawija, wietrzy, że idzie tu o pana Berthier.
Tak w istocie.
Przez dziesięć tysięcy ust, zapytany kurjer odpowiada:
— Pan Berthier de Savigny — został aresztowany w Compiegne.
Potem wbiega do ratusza, oświadczając to samo panom Bailly i de Lafayette.
— Dobrze, wiedziałem o tem — rzekł Lafayette.
— Wiedzieliśmy — dodał Bailly — i wydano, rozkaz, aby go tam zatrzymano.
— Tam? — powtórzył kurjer.
— Tak; posłałem dwóch komisarzy z odpowiednią eskortą.
— Z eskortą dwustu pięćdziesięciu ludzi, nieprawdaż? — spytał jeden z radców — to więcej niż potrzeba.
— Panowie — rzekł kurjer — właśnie miałem oznajmić, że eskorta została rozproszoną, a więźnia tłum porwał.
— Porwał?... — krzyknął Lafayette. — Eskorta pozwoliła porwać sobie więźnia.
— Nie obwiniajcie jej, generale, czyniła wszystko co mogła.
— Ale pan Berthier? — spytał z obawą Bailly.
— Prowadzą go do Paryża, jest już w Bourget.
— Jeżeli się tu dostanie, zgubiony — zawołał Billot.
— Prędko! prędko! — krzyknął Lafayette — pięciuset ludzi do Bourget. Niech tam pana Berthiera zatrzymają; przez noc coś obmyślimy.
— Ale kto się ośmieli wiadomość tą zanieść — rzekł kurjer, patrząc ze zgrozą na to morze wzburzone, którego każdy bałwan niósł okrzyk śmierci.
— Ja! — zawołał Billot — ja go ocalę.
— Ależ pan zginiesz — rzekł posłaniec — droga czerni się ludźmi.
— Biegnę — odparł wieśniak.
— Napróżno — mruknął Bailly, nadsłuchując. — Słuchajcie! Słuchajcie.
Od strony bramy św. Marcina usłyszano hałas podobny do ryku morza uderzającego o głazy.
Szalony zgiełk wznosił się ponad domami jak para, wydobywająca się z kotła.
— Za późno! — rzekł Lafayette.
— Idą! idą! — szepnął kurjer; słyszycie panowie?
— Żołnierzy! żołnierzy! — krzyknął Lafayette z tym szlachetnym szałem ludzkości, który najświetniejszą stronę jego charakteru stanowił.
— Ej do djabła! — zawołał Bailly, klnąc może po raz pierwszy — zapominasz pan, że armja nasza to właśnie ten tłum, z którym chcesz wojować?
I ukrył twarz w ręku.
Wtedy ci, którzy znieważali smutne szczątki Foulona, opuścili krwawą zabawę, aby rozpocząć nową zemstę.
Z ulic przyległych do placu wypłynęła większa część tłumu i popędziła z podniesionemi nożami i grożącą pięścią na spotkanie nowego orszaku w stronę ulicy św. Marcina.
Połączenie tłumu nastąpiło niebawem.
A wtedy cóż się stało?
Niektórzy z nikczemników, widzianych na placu Greve, przynieśli zięciowi na ostrzu piki, głowę teścia.
Pan Berthier, jadąc przez ulicę św. Marcina z komisarzem, był wtedy na rogu St.-Merry. Jechał w kabrjolecie, nadzwyczaj arystokratycznym i modnym w owe czasy, a nienawidzonym przez lud, na który często najeżdżały szalone konie, kierowane przez złotą młodzież lub tancerki.
Berthier wśród krzyków, wycia i gróźb, jechał krok za krokiem, rozmawiając spokojnie z deputowanym Riviere, komisarzem, wysłanym dla ocalenia go do Compiégne, a który sam zaledwie ocalić się zdołał.
Lud rozbił pudło kabrjoletu, a Berthier i jego towarzysze zostali wystawieni na wszelkie ciosy i spojrzenia.
Jadąc słyszał, jak opowiadano jego zbrodnie z komentarzami i przesadą, jaką paryżan natchnęła nienawiść.
— Chciał zagłodzić Paryż.
— Kazał zboże zielone jeszcze pozrzynać, ażeby przez podwyżkę cen zebrać ogromne sumy.
— On nawet spiskował.
— Znaleziono jego pugilares z rozkazami rzezi, i już dziesięć tysięcy kartaczów rozdano jego agentom.
Głupstwa to były potworne, ale jak wiadomo, tłum w gniewie najszaleńsze wiadomości podaje za prawdę.
Ten, którego o to wszystko obwiniano, był młodym człowiekiem około trzydziestu dwóch lat mającym. Elegancko ubrany, prawie uśmiechnięty, wśród klątw i pocisków patrzył wkoło z zupełną obojętnością na bezczelne piśmidła, jakie mu pokazywano z oskarżeniem o zbrodnie i rozmawiał z Rivierem spokojnie.
Dwaj ludzie oburzeni jego spokojem, chcieli go przestraszyć i znieważyć. Każdy z nich skoczył na stopień kabrjoletu, i na piersiach Berthiera oparły się dwa bagnety.
Ale Berthier odważny aż do zuchwalstwa, nie zląkł się tak małej rzeczy; ciągnął dalej rozmowę z komisarzem, jakby te dwa karabiny były tylko przybraniem powozu.
Tłum, głęboko wzburzony tą wzgardą, taką sprzeczność stanowiącą z bojaźnią Foulona, mruczał koło kabrjoletu i niecierpliwie czekał chwili, w której zamiast groźby, miał dać uczuć boleść.
Wtem Berthier utkwił wzrok swój w jakimś przedmiocie bezkształtnym i zakrwawionym, jaki poruszano przed jego oczyma i poznał głowę teścia, którą do ust jego pochylono.
Chciano, aby ją pocałował.
Pan Riviere, oburzony, odsunął pikę rękami.
Berthier podziękował mu gestem i nie raczył nawet obrócić się, aby spojrzeć na ten ohydny trofej, który katowie nieśli za kabrjoletem ponad jego głową.
Tak przybyli na plac Greve, a więzień po szalonych wysiłkach gwardji, oddany został radcom w ratuszu.
Niebezpieczne to polecenie, straszna odpowiedzialność, wywołały bladość na licu Lafayetta i ścisnęły serce prezydentowi Paryża.
Tłum, poturbowawszy kabrjolet zostawiony na placu, zabezpieczył wszystkie wyjścia, wydał rozkazy i przy latarniach nowe przygotowywał sznury.
Billot widząc pana Berthiera, spokojnie idącego po wielkich schodach ratuszowych, nie mógł się powstrzymać od gorzkiego płaczu.
Pitoux, który upewniwszy się, że męki Foulona skończone, opuścił wybrzeże, Pitoux osłupiały pomimo nienawiści dla Berthiera, któremu poczytywał za największą zbrodnię przysłanie kolczyków Katarzynie, Pitoux ukryty za ławką, począł szlochać.
Przez ten czas Berthier, jakby tu szło o kogo innego, wszedł do sali narad i rozmawiał z radcami. Znał ich wszystkich po większej części, z niektórymi był nawet w bliższych stosunkach.
Ci oddalali się od niego z przestrachem, aby nie dotknąć człowieka niepopularnego.
Dlatego Berthier znalazł się wkrótce sam z Baillym i Lafayettem.
Prosił o szczegółowe opowiedzenie sobie męki Foulona potem wzruszając ramionami, rzekł:
— Tak, rozumiem. Nienawidzą nas, bo jesteśmy narzędziami, któremi monarchja torturowała lud.
— Zarzucają wam wielkie zbrodnie — rzekł surowo Bailly.
— Panie odparł Berthier — gdybym wszystkie zarzucane mi zbrodnie popełnił, byłbym chyba dzikim potworem, lub złym duchem; ale zdaje mi się, iż mnie sądzić będą i sprawa się wyjaśni.
— Bezwątpienia — rzekł Bailly.
— O! ciągnął Berthier, — tyle mi tylko potrzeba. Mają moje listy i przekonają się, czyich słuchałem rozkazów, wtedy na rzeczywistego winowajcę spadnie odpowiedzialność.
Radcowie spojrzeli na plac, skąd dochodziły krzyki.
Berthier pojął odpowiedź.
Wtedy Billot przecisnąwszy się i wyciągając rękę, rzekł:
— Dzień dobry, panie de Savigny!
— A! to ty Billot — zawołał Berthier, śmiejąc się i ściskając podaną dłoń — przychodzisz więc robić zaburzenia w Paryżu, poczciwcze, ty, co sprzedajesz tak spokojnie zboże na jarmarkach w Villers-Cotterets, Crepy i Soissons?
Billot mimo swoich pojęć demokratycznych musiał podziwiać spokój człowieka, żartującego swobodnie w chwili, gdy życie jego wisi na włosku.
— Zajmijcie miejsca, panowie — rzekł Bailly do radców — zaczniemy badać oskarżonego.
— Niech i tak będzie — rzekł Berthier — ale muszę was uprzedzić panowie, że jestem ogromnie zmęczony; od dwóch dni nie spałem; a dziś w drodze z Compiegne do Paryża potrącano mnie, bito, szarpano; kiedy chciałem jeść, dano mi siana, co wcale pożywne nie jest; pozwólcie mi choć gdziekolwiek przespać godzinkę.
W tej chwili Lafayette wyszedł z sali dla powzięcia wiadomości. Wrócił bardziej, niż przedtem zgnębiony.
— Mój kochany Bailly — przemówił do mera — rozjątrzenie umysłów dochodzi do najwyższego stopnia; zatrzymać pana Berthier tutaj, jest to narazić się na oblężenie; bronić ratusza, to znaczy dać szalonym powód, którego żądają: nie bronić się, to znaczy ustępować przy każdym napadzie.
Tymczasem Berthier położył się na ławce.
Gotował się do spania.
Wściekłe krzyki dolatywały go, nie przeszkadzając mu wcale; na twarzy jego malował się spokój człowieka, który o wszystkiem zapomina, aby się do snu ukołysać.
Bailly z Lafayettem i radcami rozmyślał.
Billot patrzył na Berthiera.
Lafayette zebrał prędko głosy i zwrócił się do więźnia, który poczynał usypiać.
— Panie — rzekł doń — bądź gotów.
Berthier westchnął i podnosząc się na łokciu, zapytał:
— Gotów?... do czego?...
— Ci panowie postanowili, że będziesz odstawiony do Abbaye.
— Do Abbaye; dobrze — rzekł intendent. Ale — dodał, patrząc na radców zakłopotanych, — tak czy owak, raz trzeba skończyć.
Wybuch gniewu i niecierpliwości długo tłumionej zawył od strony Greve.
— Nie, panowie, nie — zawołał Lafayette, — nie damy mu jechać w tej chwili.
Bailly powziął postanowienie i zdobywszy się na odwagę, zeszedł z dwoma radcami na plac i zalecił spokojność.
Lud wiedział dobrze z czem przychodzi; ponieważ czuł żądzę popełnienia jeszcze jednej zbrodni, nie chciał nawet słyszeć objaśnień i gdy Bailly otwierał usta, krzyk ogromny rozległ się, tłumiąc głos jego, zanim się jeszcze dał słyszeć.
Bailly wrócił do ratusza, ścigany okrzykami: Berthier! Berthier!
Pośród nich przebijały się inne głosy, podobne da dźwięków ostrych, jakie odzywają się w chórach djabelskich u Webera lub Meyerbeera i wołały: Na latarnię! na latarnię!
Lafayette, widząc powracającego Baillego, rzucił się ku tłumowi. On młody, był cierpliwy, kochany. To, czego popularny starzec otrzymać nie mógł, on, przyjaciel Waszyngtona i Neckera z pewnością otrzyma.
Ale napróżno przywódca narodu, wchodząc między najzagorzalszych, przemawiał w imieniu prawa i ludzkości, napróżno odgadując głównych burzycieli, błagał, ściskając ich za ręce, aby wstrzymali swe zapędy.
Nie usłyszano żadnego jego słowa, nie zrozumiano żadnego ruchu, żadnej łzy nie dostrzeżono.
Pchany coraz o jeden stopień wyżej, ukląkł na ganku ratuszowym, błagając raz jeszcze tygrysów, zwących się jego współobywatelami, aby szanowali honor narodu i swój własny, i nie czynili męczennikami winowajców, zasługujących z prawa na karę, ale i na litość.
Kiedy nie przestawał nalegać, zaczęto mu grozić, ale, on oparł się groźbom. Kilku rozwścieczonych ukazało mu pięści i dobyło broni.
Poszedł naprzeciw ciosom, a broń im z ręki wypadła.
Ale tem więcej zagrożony był Berthier.
Lafayette zwyciężony, wrócił za Baillym do ratusza. Wszyscy widzieli, że nie mógł poradzić tej burzy; ostatnia ich nadzieja spełzła.
Postanowiono, że straż ratuszowa odstawi Berthiera do Abbaye.
Był to nań wyrok śmierci.
— Nareszcie! — rzekł Berthier, wysłuchawszy decyzji.
I, spoglądając na tych wszystkich ludzi z głęboką pogardą, podziękował gestem Baillemu i Lafayettowi, i uścisnął rękę Billotowi.
Bailly odwrócił oczy pełne łez, Lafayette wzrok pełen oburzenia.
Berthier wychodził z ratusza tak spokojnie jak doń wchodził.
W chwili, gdy stanął na ganku, straszliwy okrzyk na placu wzruszył w posadach taras i kamienne schody.
A on obojętnie i pogardliwie, patrząc na te wszystkie oczy płonące, spokojnie, wzruszając ramionami, zapytał:
— Jakiż to lud śmieszny! Czegóż on tak wyje?
Nie skończył jeszcze, kiedy już należał do tego ludu. Jeszcze stał na ganku, a już po niego wyciągnęły się ręce pomimo straży. Pociągnęły go żelazne haki, noga mu się usunęła i upadł w ramiona wrogów, którzy rozpędzili straż w przeciągu sekundy.
Potem potok gwałtowny pociągnął więźnia na krwawą drogę, którą Foulon dwie godziny temu przebywał.
Ale do Berthiera przyczepił się ktoś inny. Człowiek ten z wściekłością bił i przeklinał katów, wołając w gorączce:
— Nie weźmiecie go! nie zabijecie!
Tym człowiekiem był Billot, którego rozpacz uczyniła szalonym, silnym za dwudziestu.
Do jednych wołał:
— Jestem zdobywcą Bastylji!
I niektórzy poznając go, miarkowali się w zapędzie.
Innym mówił:
— Pozwólcie go osądzić! ręczę za niego; jeżeli mu dadzą umknąć, powiesicie mnie na jego miejscu.
Biedny Billot! biedny, poczciwy! Wir unosił Berthiera wraz z nim, jak trąba powietrzna unosi piórko i słomkę.
Szedł, nic nie wiedząc. Doszedł nareszcie!
Piorun byłby mniej szybszy.
Berthier porwany, uniesiony w górę, spostrzegł, że się zatrzymano, podniósł oczy i ujrzał fatalną pętlicę nad swoją głową.
Wysiłkiem gwałtownym i niespodzianym oswobodził się z uścisku, wyrwał strzelbę jednemu z gwardzistów i z bagnetem wpadł na swoich katów.
Ale w tej chwili tysiąc ciosów dosięgło go w plecy; upadł, a tysiąc innych ciosów spadło na niego.
Billot znikł także pod stopami morderców.
Berthier nie miał czasu cierpieć. Krew i życie uciekły odrazu mnogiemi ranami.
Wtedy Billot ujrzał widok najohydniejszy ze wszystkiego, co widział dotąd. Jakiś człowiek zanurzył rękę w rozdartej piersi trupa i wyrwał z niej gorące jeszcze serce.
Billot, żelazny człowiek, widząc to, padł o dziesięć kroków od fatalnej latarni.
Następnie serce to zatknięto na pikę, zaniesiono do ratusza i złożono na stole w sali obrad.
Lafayette widząc tę obelgę dla władzy swej uczynioną i dla rewolucji, którą zdawał się kierować, złamał swoją szpadę i rzucił ją na głowy morderców.
Pitoux tymczasem podniósł z ziemi Billota i uprowadzając, szeptał:
— Ojcze Billot! strzeżcie się, gdyby zobaczyli, że mdlejecie, zabiliby was! A byłoby szkoda... z was taki dobry patrjota!
Billot, który wraz z Pitoux we wszystkich sławnych triumfach uczestniczył, począł spostrzegać gorycz na dnie kielicha.
Kiedy go orzeźwił chłód rzeki, rzekł doń Pitoux:
— Panie Billot, ja żałuję Villers-Cotterets; a pan?
Te słowa, będące wyrazem cnoty i pokoju, obudziły Billota i dały mu tyle siły, że przecisnął się przez tłum i oddalił się od tej jatki.
— Chodź — rzekł do Pitoux — masz słuszność.
Postanowił iść do Gilberta, mieszkającego w Wersalu, który, nie wróciwszy do królowej od podróży króla, stał się prawą ręką Neckera przywróconego do ministerjum i zaniechał romansu własnego życia dla historji narodu.
Pitoux towarzyszył mu jak zawsze.
Obu wprowadzono do gabinetu, gdzie pracowały doktór.
— Doktorze — rzekł Billot — wracam na wieś.
— A to dlaczego? — spytał Gilbert.
— Bo nienawidzę Paryża.
— A! rozumiem — rzekł zimno doktór — masz go dosyć.
— Jestem znękany.
— Nie lubisz już rewolucji?
— Chciałbym ujrzeć jej koniec.
Gilbert smutnie się uśmiechnął.
— To zaledwie początek — rzekł.
— O! — westchnął Billot.
— Dziwi cię to, Billocie? — spytał Gilbert.
— Mnie dziwi pańska zimna krew.
— Mój przyjacielu — spytał Gilbert Billota — a czy wiesz skąd ta zimna krew pochodzi?
— Może pochodzi z przekonania?
— Rzeczywiście.
— Jakie jest pańskie przekonanie?
— Zgadnij.
— Że wszystko dobrze się skończy.
Gilbert jeszcze smutniej się uśmiechnął.
— Przeciwnie, mówię z przekonania, że wszystko się skończy.
Billot wyraził zdziwienie.
Pitoux wytrzeszczył oczy, rozumowanie wydało mu się nielogiczne.
— Wytłumacz mi pan to — rzekł Billot, drapiąc się w ucho ogromną ręką — bo zdaje mi się, że tego wcale nie rozumiem.
— Weź krzesło, Billocie — rzekł Gilbert — i usiądź przy mnie.
Billot usiadł.
— Bliżej, jeszcze bliżej, aby prócz ciebie nikt nie słyszał.
— A ja, panie Gilbert — spytał nieśmiało Pitoux, gotując się do wyjścia, przy najmniejszem skinieniu Gilberta.
— O! nie, zostań — rzekł doktór. — Jesteś młody, słuchaj.
Pitoux otworzył uszy i oczy jednocześnie i usiadł na ziemi, przy krześle Billota.
Oryginalnie wyglądało to posiedzenie trzech ludzi w gabinecie Gilberta, przy biurku, zarzuconem listami, papierami, drukami, o cztery kroki ode drzwi, obleganych przez interesantów, powstrzymywanych przez starego, prawie ślepego i jednorękiego sługę.
— Słuchaj? — rzekł Billot — wytłumacz mi pan, dlaczego wszystko źle się skończy?
— Oto, wiesz Billot, co robię w tej chwili?
— Piszesz pan kreski.
— Ale co znaczą te kreski, Billocie?
— Jakże mam odgadnąć, kiedy nawet czytać nie umiem.
Pitoux nieśmiało podniósł głowę, rzucając wzrokiem na papier, leżący przed doktorem.
— To są cyfry — powiedział.
— Tak, to są cyfry, a te cyfry są razem upadkiem i zbawieniem Francji.
— Patrzaj-no! — rzekł Billot.
— O! — odezwał się Pitoux.
— Te cyfry, wydrukowane jutro — ciągnął doktór — udadzą się do pałacu króla, do szlacheckiego zamku i do chaty ubogiej, żądając od każdego czwartej części dochodów.
— Co? — spytał Billot.
— O! jakże się skrzywi biedna ciotka Aniela — mruknął Pitoux...
— Cóż ty na to poczciwcze? — ciągnął Gilbert. — Robią się rewolucje, ale za nie płacić trzeba.
— To słusznie — odparł bohatersko Billot — zapłacimy.
— Do kata! — rzekł Gilbert — jesteś jakoś przekonany o słuszności, i twoja odpowiedź nie dziwi mnie wcale; ale co uczynią ci, którzy są innego zdania?
— Opierać się będą — rzekł Billot, tonem dowodzącym, jakby on silnie się opierał oddaniu czwartej części dochodu na cel nie godzący się z jego przekonaniem.
— To wtedy nastąpi walka — wyrzekł Gilbert.
— Ależ większość... — wtrącił Billot.
— Dokończ, mój przyjacielu.
— Większość jest od tego, ażeby narzuciła swą wolę.
— Zatem wszystko robić się będzie pod naciskiem.
Billot spojrzał na Gilberta zrazu z powątpiewaniem, potem światło rozumne błysnęło w jego oku.
— Czekaj, Billocie — rzekł doktór wiem co mi powiesz. Szlachta i duchowieństwo mają wszystko, nieprawdaż?
— To pewna — odparł Billot — ależ i klasztory...
— Klasztory?
— Klasztory opływają w dostatkach.
— Notum certumque — mruknął Pitoux.
— Szlachta nie płaci odpowiedniego podatku. Naprzykład ja, dzierżawca, płacę dwa razy tyle, co moi sąsiedzi trzej bracia Charny, mający przeszło dwakroć sto tysięcy franków dochodu.
— Ale czy sądzisz — ciągnął Gilbert — że szlachta i księża gorszymi od ciebie są francuzami?...
— Nie wierzysz temu, nieprawdaż?... Mój przyjacielu, nie możesz przypuścić, aby ta szlachta i duchowieństwo, wszystko biorąc a nic nie oddając, mieli tyle patrjotyzmu co ty...
— To prawda.
— Mylisz się, mój drogi, mylisz. Mają go więcej jeszcze, zaraz ci dowiodę.
— O!... ciekawym — zawołał Billot — bo mnie się nie zdaje.
— Chodzi ci o przywileje, nieprawdaż?
— Rozumie się.
— Poczekaj.
— O!... czekam.
— Otóż, zaręczam ci, Billocie, że za trzy dni człowiekiem najbardziej uprzywilejowanym we Francji, będzie ten, który nic nie posiada.
— To chyba ja — rzekł poważnie Pitoux.
— Tak, ty!...
— Jakim to sposobem? — spytał dzierżawca.
— Posłuchaj, Billot: szlachtę i duchowieństwo porywa gorączka patrjotyzmu, która obiegnie całą Francję. W tej chwili, jak barany nad rowem, zbierają się, rozprawiają, najśmielszy skoczy pojutrze, jutro, dziś może jeszcze, a za nim wskoczą wszyscy.
— Co to znaczy, panie Gilbert?...
— To znaczy, że bez względu na przywileje, panowie feodalni usamowolnią włościan, właściciele ziemscy porzucą swoje folwarki i daniny.
— Ho! ho!... — rzekł Pitoux zdziwiony — sądzisz pan, że usamowolnią to wszystko.
— Ho!... ho!... — zawołał Billot objaśniony — to będzie świetna wolność!...
— A jak będziemy wolni, to co uczynimy?...
— Ani słowa!... — rzekł Billot zakłopotany — co uczynimy?... no.... zobaczymy.
— A!... otóż słowo ostatnie! — zawołał Gilbert. — Zobaczymy!...
Wstał i smutno zamyślony, milczący przeszedł się kilka chwil, potem, wracając do dzierżawcy i dłoń jego spracowaną ujmując, rzekł doń surowo, tonem groźby:
— Tak, zobaczymy. Zobaczymy wszyscy, i ty, i ja, i on. O tem właśnie przed chwilą myślałem.
— Przestraszasz mnie pan!... lud zjednoczony, łączący się dla dobra ogólnego, przedmiotem jest pańskiego smutku, panie Gilbert?...
Ten wzruszył ramionami.
— Cóż więc powiesz pan o sobie — ciągnął pytająco Billot — jeżeli zaczynasz wątpić, przygotowując do wolności Świat Stary i dając już ją Światu Nowemu.
— Billocie — rzekł Gilbert — nie domyślając się, wymówiłeś słowo, będące rozwiązaniem zagadki. Tego słowa, powtarzanego przez Lafayetta, począwszy od niego samego, nikt nie rozumie. Tak jest, daliśmy wolność Światu Nowemu.
— My, francuzi. To bardzo piękne.
— To bardzo pięknie, ale i bardzo drogo, — rzekł smutnie Gilbert.
— Ba!... pieniądze na stół, rachunek załatwiony — radośnie zawołał Billot. — Trochę złota, dużo krwi i dług spłacony.
— Ślepy!... — rzekł Gilbert — ślepy, który nie widzi w tej jutrzence Zachodu, zarodka naszej zguby, niestety!... Mamże ich obwiniać, ja niewidzący dalej od nich. Ta wolność dana Nowemu Światu, obawiam się, Billocie, aby nie była zgubą Starego.
— Rerum novus nascitur ordo — rzekł Pitoux z rewolucyjną pewnością siebie.
— Cicho... dziecko!... — odparł Gilbert.
— Czyż nie byłoby łatwiejszem pobić anglików, niż uspokoić francuzów?... — spytał Billot.
— Świat Nowy — powtórzył Gilbert — to znaczy miejsce czyste, tablica gładka, bez praw, ale i bez nadużyć — bez idei, ale i bez przesądów. We Francji na trzydzieści miljonów ludzi jest trzydzieści tysięcy mil kwadratowych, co w razie podziału każdemu daje miejsce na grób i kolebkę. W Ameryce dwakroć sto tysięcy mil kwadratowych na trzy miljony ludzi, granice idealne z pustynią, pustyni z morzem, czyli z nieskończonością; rzeki tysiącem mil do żeglugi podatne, lasy dziewicze, których głąb Bóg tylko zna, wszystko to pierwiastki życia, cywilizacji i przyszłości. O!... Billocie, jakże to łatwo, będąc Lafayettem i mając wprawę w mieczu, będąc Waszyngtonem i mając wprawę w myślach, jakże to łatwo wznosić ściany z drzewa, z ziemi, z kamienia lub z ciała ludzkiego. Ale kiedy zamiast wznosić — niszczymy, kiedy, napadając na stary porządek rzeczy, — za ruinami dawnych idei widzimy tylu chroniących się ludzi i tyle interesów, kiedy, znalazłszy nową ideę, chcąc ją ludowi zaszczepić — musimy lud ten od starca do dziecka dziesiętkować, o!... wtedy, Billocie, drżą ci, którzy patrzą dalej. I ja drżę, bo mam dobry wzrok.
— Wybacz, panie, — rzekł Billot, kierując się swym zdrowym rozsądkiem — potępiałeś pan mnie niedawno, że znienawidziłem rewolucję, a sam mi ją obrzydzasz.
— Ale czyż ja powiedziałem ci, że odstępuję od rewolucji?...
— Errare humanum est — mruknął Pitoux, sed perseverare diabolicum.
— Ostawać jednak będę przy swojem, ciągnął Gilbert — bo jakkolwiek widzę trudności, widzę i cel, a cel jest świetny, Billocie. Nie tylko o wolności Francji, ale marzę i o wolności świata całego, nie o fizycznej równości, ale o równości przed prawem; nie o braterstwie współobywateli, ale o braterstwie narodów. Stracę tu może ciało i duszę, ale mniejsza o to, żołnierz, idący zdobywać twierdzę, widzi armaty, widzi kule i lont przyłożony, widzi nawet w którą stronę się zwracają, że ten czarny kawał żelaza przeszyje mu piersi, ale niemniej przeto idzie, bo twierdza musi być zdobyta. Wszyscy żołnierzami jesteśmy, ojcze Billot!... Naprzód!... niech po drodze, naszemi ciałami usłanej, postępują przyszłe pokolenia, których chłopiec ten jest poprzednikiem.
— Nie wiem czemu rozpaczasz, panie Gilbert, czy dlatego, że jednego nieszczęśliwego uduszono na placu Greve?
— Dlaczegóż i ty czujesz wstręt?... Idź, Billocie, duś także!...
— O!... co pan mówi, panie Gilbert!...
— Ani słowa!... trzeba być konsekwentnym. Ty, taki silny i odważny, przyszedłeś tu blady i drżący, i powiedziałeś: Jestem znękany; rozśmiałem ci się w oczy, Billocie. A kiedy ci tłumaczę czemu byłeś blady i drżący, ty się śmiejesz ze mnie.
— Mówcie!... mówcie!.. ale najprzód zostawcie mi nadzieję, że wrócę na wieś uleczony i pocieszony.
— We wsiach cała nasza nadzieja, Billocie. Wieś, to rewolucja drzemiąca, która porusza się co tysiąc lat i sprawia tronom zawrót głowy za każdem swem poruszeniem.
Wieś poruszy się, gdy przyjdzie na nią kolej odzyskać dobra, źle nabyte, które tuczą szlachtę i duchowieństwo. Ale aby pchnąć wieś na żniwo idei, potrzeba przedtem pchnąć wieśniaków na zdobycie ziemi. Człowiek, stając się właścicielem, staje się wolny, a stając się wolny, staje się lepszy. Na was więc robotnikach uprzywilejowanych, przed którymi Bóg uchyla zasłonę przyszłości, polega praca straszna, która dając ludowi wolność — da mu i własność. Tu, Billocie, będzie dzieło wielkie, dzieło potężne, pełne wesela i boleści, pełne chwały i obelg, ale nagroda mała; tam — sen zimny i bezsilny, w oczekiwaniu na przebudzenie, które nastąpić ma na nasze wołanie, w oczekiwaniu na jutrzenkę, która od nas wyjdzie.
Kiedy wieś się obudzi i nasza praca krwawa się skończy, wtedy zacznie się trud jej cichy i spokojny.
— Jakąż dajesz mi radę, panie Gilbert?...
— Chcesz być użyteczny krajowi twemu, narodowi i braciom na świecie, to zostań tu, Billocie; weź młot i pracuj w tej kuźni Wulkana, która wyrabia pioruny dla świata!
— Zostać mam, aby patrzeć jak duszą i aby w końcu samemu dusić i mordować?
— Cóż to — rzekł Gilbert, ze słabym uśmiechem, — ty masz mordować?... cóż znów mówisz, Billocie?...
— Mówię, że jeśli za radą pańską tu pozostanę — zawołał Billot drżąc cały — pierwszego którego ujrzę przyczepiającego sznur do latarni, powieszę temi oto rękami.
Gilbert dokończył słów subtelnym uśmiechem.
— A!... — rzekł, — rozumiesz mnie zatem i stajesz się także dusicielem.
— Tak, dusicielem morderców.
— Powiedz mi, Billocie, wszak widziałeś mordowanych: de Losmes‘a, de Launay, Flessela, Foulona i Berthiera?...
— Tak.
— Jak mordercy nazywali tych, których zabijali?...
— Zbrodniarzami!...
— O!... to prawda — rzekł Pitoux — nazywali ich zbrodniarzami.
— Tak, ale ja mam słuszność, — rzekł Billot.
— Jeżeli wieszasz, masz słuszność, jeżeli sam wisisz, to jej nie masz?...
Billot spuścił głowę pod ciężkim ciosem, potem podnosząc ją, rzekł ze szlachetnością:
— Utrzymujecie może, że ci, którzy zamordowali ludzi bezbronnych, pod straż honoru publicznego oddanych, są takimi, jak ja francuzami?...
— Ah! — rzekł Gilbert — to co innego. Ma Francja kilka rodzajów francuzów. Ma lud, z którego pochodzimy ja, ty i Pitoux; jest duchowieństwo i jest szlachta francuska, trzy oddzielne gatunki francuzów we Francji, nie licząc naturalnie króla Francji, francuza w swoim znowu rodzaju. Na tej to różnicy francuzów, polega rewolucja, ojcze Billot. Tyś inny francuz, niż ksiądz Maury, on inny niż Mirabeau, a ten nareszcie jeszcze inny niż król. A więc Billocie, najlepszy przyjacielu, człowieku z prostem sercem i zdrowym rozumem, wchodzisz w zakres drugiej części kwestji nad którą pracuję. Bądź łaskaw, rzuć na to okiem.
Powiedziawszy to Gilbert, podał dzierżawcy papier zadrukowany.
— Co to jest? — rzekł Billot, biorąc papier.
— Czytaj.
— Ja przecie czytać nie umiem.
— Niechże ci więc Ludwik przeczyta.
Pitoux wspiął się na palcach i spojrzał przez plecy dzierżawcy.
— To nie po francusku, nie po łacinie, i nie po grecku — oświadczył.
— Po angielsku!... — odparł Gilbert.
— Nie umiem po angielsku — rzekł dumnie Pitoux.
— Ale ja umiem — powiedział Gilbert i zaraz wam przetłumaczę, tylko przeczytajcie nadpis.
— Pitt... — przeczytał Ludwik — co to jest Pitt?
— Pitt... — zaczął Gilbert, — to syn Pitta.
— Niechże cię!... — zawołał Pitoux, — to tak jak w Piśmie Świętem. Jest zatem Pitt pierwszy i Pitt drugi?..
— Tak... i ten Pitt pierwszy... słuchajcie co wam mówić będę o nim...
— Słuchajmy! — odezwali się Billot i Pitoux jednocześnie.
— Pitt pierwszy, był przez lat trzydzieści zaciętym nieprzyjacielem Francji, był nim z głębi swego gabinetu, w którym go podagra trzymała. Bił Montcalma i Vaudreuila w Ameryce, Suffrena i d‘Estainga na morzu, Noaillesa i Brogliego na lądzie stałym. Pitt pierwszy wziął sobie za zasadę wytępić francuzów w Europie. Co rok przez lat trzydzieści odbierał nam po jednej kolonji, zagarnął całe wybrzeże indyjskie i siedemset mil w Kanadzie, a gdy Francja już w trzech czwartych była zniszczona, nastąpił po nim syn jego, aby zgubę naszą uzupełnić.
— O! o! o!... — zawołał Billot widocznie zajęty — więc Pitt, którego mamy...
— Jest synem Pitta poprzedniego, którego znasz i ty, i Pitoux, i świat cały. Pitt ten w maju skończył lat trzydzieści.
— Trzydzieści?
— Pitt ten, jak przekonaliśmy się, czasu na marne nie zużywał. Od siedmiu lat rządzi Anglją i przeprowadza teorje swego ojca.
— Mamy więc Pittów jeszcze na czas jakiś, wtrącił Billot.
— Tak, tem więcej, że ludzie to ogromnych zasobów żywotnych — rzekł Gilbert. — Dam wam zaraz dowód.
Pitoux i Billot dali znać skinieniem głowy, że słuchają z uwagą. Gilbert ciągnął:
— W roku 1778, dogorywał ojciec naszego nieprzyjaciela. Doktorzy uznali, że życie jego wisiało na włosku, że najmniejszy wysiłek zerwać je może. W parlamencie agitowała się wtedy kwest ja pozostawienia niepodległości kolonjom amerykańskim i powstrzymania w ten sposób wojny, która podniecana przez francuzów, groziła zatratą wszystkim żołnierzom i całemu skarbowi Wielkiej Brytanji.
Było to w chwili, gdy Ludwik XVI, nasz dobry król, któremu nadano tytuł ojca wolności francuskiej, uznał uroczyście niepodległość Ameryki. Natychmiast tam, tak na polu bitwy, jak i w radzie państwa, przemógł miecz i genjusz francuzów. Anglja ofiarowała Waszyngtonowi, dowódcy powstańców, wdzięczność mieszkańcom Ameryki, gdyby dał się skłonić do łącznego przeciwko francuzom działania.
— Ależ — rzekł Billot — zdaje się, że to propozycja bardzo nieszlachetna.
— Mój drogi Billot, w dyplomacji i w świecie politycznym, propozycje takie mają duże poszanowanie. Jakkolwiek uważacie to za rzecz niemoralną, kto wie, gdyby nie Waszyngton, najuczciwszy z ludzi, jak znaleźliby się Amerykanie.
Ale lord Chatam, ojciec Pitta, ów chory, skazany na śmierć, owe widmo zstępujące do grobu, ów słowem jednem Chatam, który błagał tylko o spokój przed snem wiecznym, kazał się ponieść do parlamentu, gdzie sprawa była rozbieraną.
Opierał się na ręku syna Wiliama Pitta dziewiętnastoletniego wtedy młodzieńca, a przybrany był w strój paradny. Blady, jak widmo, z okiem przygasłem, kazał się prowadzić do ławki swojej, a wszyscy lordowie zdumieni niespodziewanem zjawiskiem, kłaniali mu się i podziwiali go, jakby podziwiał był senat rzymski powrót Tyberjusza zmarłego i zapomnianego.
Lord Chatam słuchał w milczeniu i z głębokiem skupieniem mowy lorda Richmond, wnioskodawcy, a następnie wstał, ażeby mu odpowiedzieć.
I wtedy ten człowiek, umierający, znalazł w sobie dość siły na to, aby mówić przez trzy godziny, znalazł dość ognia w sercu, aby zapalić wzrok, znalazł w duszy dosyć sposobów do poruszania serc wszystkich.
Prawda, że mówił przeciw Francji, że niecił nienawiść w anglikach, prawda, że całą siłę i cały ogień wyczerpał, aby zniszczyć i pogrążyć kraj nienawistny, współzawodniczący z Anglją, prawda, że zabronił uznać Amerykę za niepodległą, że zabronił wszelkich układów, że krzyczał: „Wojna! wojna!“ Prawda — ale mówił jak Hannibal przeciw Rzymowi, jak Katon przeciw Kartaginie. Oświadczył, że obowiązkiem każdego prawego anglika jest raczej zginąć, niż dopuścić, aby choć jedna kolonja oderwała się od matki ojczyzny.
Skończył przemowę, rzucił ostatnią groźbę i padł spiorunowany.
Nie miał już co robić na tym świecie, wyniesiono go umierającego.
W kilka dni już nie żył.
— O! o! — krzyknęli razem Billot i Pitoux, co to za człowiek ten lord Chatam.
— Był to ojciec zajmującego nas obecnie trzydziestoletniego człowieka. Chatam umarł w 70 roku życia, jeżeli syn dożyje tego samego wieku, będziemy musieli jeszcze lat czterdzieści znosić Wiliama Pitta. Oto z kim mamy do czynienia, Billocie, oto człowiek, który rządzi Wielką Brytanją, oto ten co pamięta imiona de Lameth, de Rochambeau, de Lafayette, który zna w obecnej chwili wszystkie nazwiska Zgromadzenia Narodowego, ten co śmiertelną nienawiść poprzysiągł Ludwikowi XVI, oto autor traktatu z roku 1779, oto ten wreszcie, co nie odetchnie swobodnie, póki będzie jedna strzelba nabita, jedna kieszeń pełna we Francji. Rozumiecie mnie?...
— Rozumiem, że nienawidzi Francji, ale wszystkiego jeszcze nie rozumiem — odezwał się Billot.
— Ani ja — wtrącił Pitoux.
— A więc przeczytaj te cztery słowa.
I podał papier Ludwikowi
— Po angielsku? — spytał tenże.
— Don’t mind the money — rzekł Gilbert.
— Słyszę, rzekł Pitoux, ale nic a nic nie rozumiem.
— Nie róbcie sobie nic z pieniędzy — objaśnił doktór. — A dalej jeszcze, pod tem samem zaleceniem: „Powiedzcie im, aby nie oszczędzali pieniędzy i aby nie zdawali mi wcale rachunku“.
— Więc się uzbrajają? — rzekł Billot.
— Nie, przekupują.
— Do kogóż ten list?
— Do wszystkich i do nikogo. Te pieniądze, które rozdają i rozsypują, dostają się wieśniakom, robotnikom, nędzarzom i tym wszystkim, którzy nam zepsują rewolucję.
Billot schylił głowę. Słowa te wyjaśniały mu wiele rzeczy.
— Czy powaliłbyś de Launaya uderzeniem strzelby, Billocie?
— Nie.
— Czy strzeliłbyś do Flessella?
— Nie.
— Czy powiesiłbyś Foulona?
— Nie.
— Czy poniósłbyś zakrwawione serce Berthiera do sali wyborców?
— Nigdy! — zawołał Billot. — Choćby najwinniejszy był ten człowiek, dałbym się pokrajać w kawałki za jego ocalenie, byłem przecie raniony stając w jego obronie i gdyby nie Pitoux, który pociągnął mnie nad brzeg rzeki...
— Prawda — rzekł Pitoux — złą przebył ojciec godzinę.
— A więc widzisz Billocie, jest wielu ludzi na świecie, którzy postąpią tak jak ty jeśli czuć będą z której bądź strony poparcie; inni jednak wskutek złych przykładów staną się złymi, potem dzikimi, następnie wściekłymi, a skoro złe się stanie, stało się.
— Domyślam się — zauważył Billot — przypuszczam, że pan Pitt, a raczej jego pieniądze, odegrały jakąś rolę przy śmierci panów Flesselles, Foulon i Berthier, cóż on jednak może mieć w tem za interes?...
Gilbert począł się śmiać tym śmiechem, który zadziwia prostaczków, a myślicieli dreszczem przejmuje.
— Pytasz co miał wtem za interes? — rzekł.
— Tak, pytam się o to.
— Powiem ci zaraz. Szanujesz rewolucję, ty, który brodziłeś we krwi dla zdobycia Bastylji, nieprawdaż?
— Tak, panie doktorze...
— No, a teraz mniej ją już szanujesz?... Teraz żałujesz takich ustroni jak Villers-Cotterets i Pisseleux, żałujesz spokoju waszych płaszczyzn, wzdychasz do cienia waszych lasów?
— Frigida tempe — szepnął Pitoux.
— Tak jest panie doktorze — odpowiedział Billot.
— Więc ty, ojcze Billot, ty dzierżawca, właściciel, dziecię prowincji Ile-de-France, a przeto stary francuz, ty który przedstawiasz stan średni i większość, jesteś jednakże zniechęcony?
— Przyznaję... panie doktorze...
— Większość jest zatem także zniechęcona...
— A więc?...
— A więc pewnego dnia, wyciągniecie radośnie ręce do żołnierzy pana de Brunswick albo pana Pitta, którzy przyjdą w imieniu tych dwóch oswobodzicieli Francji, aby wam spokój zapewnić...
— Nigdy... doktorze...
— Poczekajno tylko...
— Flesselles, Berthier i Foulon, byli w gruncie rzeczy zbrodniarzami — zauważył Pitoux.
— Tak samo jak pan de Sartines i pan de Maurepas, jak pan de d‘Argenson i pan Philipeaux; takimi samymi zbrodniarzami byli, pan Law, pan Duverney, panowie Leblanc, de Paris, jak Fouquet, Mazarini, Semblancey, Enguerrand de Marigny. Takim samym zbrodniarzem był pan de Brienne dla pana Colonne, jak pan Colonne jest dla pana Neckera, jak pan Necker będzie zbrodniarzem dla ministerstwa za dwa lata.
— O! o! doktorze — szepnął Billot — Necker zbrodniarzem, nigdy!...
— I ty, staniesz się także zbrodniarzem, mój dobry Billocie, zbrodniarzem dla tego oto Pitoux, gdy agent pana Pitta nauczy go pewnych teoryj przy kieliszku wódki i doda codzień po dziesięć franków. Ten wyraz „zbrodniarz“ w rewolucji oznacza człowieka, myślącego inaczej niż my, i służy wspólnie nam wszystkim. Jednym rodacy na grobie go wypiszą, innym potomność dopiero nada ten przydomek. Oto, kochany Billot, co widzę ja, a czego wy nie widzicie. Pamiętaj, Billot, że poczciwi ludzie usuwać się od sprawy nie powinni.
— Et! — rzekł Billot — choćby się też nawet usunęli, rewolucja pójdzie już dalej, skoro ją raz w ruch puszczono.
Nowy uśmiech zjawił się na ustach Gilberta.
— Stary dzieciak z ciebie — powiedział — rozumujesz w oryginalny doprawdy sposób. Czy gdybyś porzucił rękojeść pługa i wyprzągł z niego konia, czy sam ten pług opuszczony zaorałby ci zagon?... Chyba że nie, tak mi się zdaje. Rewolucję zrobili uczciwi ludzie — czy tak?
— Spodziewam się doktorze. Francja dumną jest z uczciwości de Lafayetta, Neckera, Eljasza, Hulin‘a, Maillarda i...
— A więc kochany Billot, jeżeli uczciwi ludzie, jeżeli ja, ty, Maillard, Hullin, Eljasz, Necker, Bailly i Lafayette usuniemy się, któż robić za nas będzie? Nędznicy, mordercy, zbrodniarze, agenci agentów pana Pitta.
— Święta prawda, ojcze Billot — rzekł Pitoux przekonany.
— Gdyby się to stało — rzekł Billot — uzbroilibyśmy się i strzelali jak do psów, do tych łotrów.
— Ktoby się uzbroił?
— Wszyscy.
— Mój Billot, pamiętaj też o jednej rzeczy, pamiętaj, jak się nazywa, to, czem się tu teraz zajmujemy?
— Polityką, panie Gilbercie.
— A więc w polityce nie ma zbrodni bezwzględnych, jest się albo zbrodniarzem albo uczciwym człowiekiem, stosownie do tego, czy się przeszkadza, czy służy interesom tych, który nas sądzą. Ci, których nazywamy zbrodniarzami, potrafią usprawiedliwić zbrodnie swoje — i w oczach wielu uczciwych ludzi, którzy jakikolwiek mieli interes w tem, iżby się te zbrodnie spełniły, będą bardzo uczciwymi ludźmi. W takiej chwili, strzeżmy się Billot, strzeżmy się. Oto są ludzie przy rękojeści i konie przy uprzęży u pługa. Idzie on, idzie nawet bez nas.
— To przerażające!... rzekł dzierżawca. Ale jeżeli iść będzie bez nas, dokąd zajdzie?
— Bóg jeden wie! — odparł Gilbert — ja nie wiem.
— Jeżeli pan tego nie wie, pan, taki uczony, panie Gilbercie, to ja tem mniej, jako prostak. Wnoszę jednak...
— Co wnosisz, kochany Billot?
— Wnoszę, że Pitoux i ja zrobimy najlepiej, jeżeli do Pisseloux wrócimy, jeżeli weźmiemy się do pługa.
którzy orze ziemię, ale nie tkniemy pługa, który się narodem francuskim nazywa. Będziemy siać zboże, zamiast krew rozlewać, będziemy żyć wolni i szczęśliwi, jak panowie. Chodź pan, chodź panie Gilbert. Ja, do djabła! rad zawsze jestem wiedzieć, dokąd idę!
— Chwilkę!... prawy i dzielny człowieku — rzekł Gilbert — ja naprawdę nie wiem dokąd idę, ale pójdę. Obowiązek mój rozumiem, życie składam w ręce Boga, a dzieła moje uważam za długi należne ojczyźnie. Jeżeli sumienie mówi mi: Idź Gilbercie! jesteś na dobrej drodze! idę, na nic nie zważając. Jeśli błądzę, ludzie mnie ukarzą, ale mi Bóg przebaczy.
— Niekiedy ludzie karzą nawet tych, co się nie mylą. Wszak powiedziałeś pan to przed chwilą.
— I nie cofam tego zdania, ale czy źle, czy dobrze robię — idę dalej. Niech mnie Bóg broni, abym mówił, że mi wypadki nie dowiodą bezsilności mojej. Spójrz na Lafayetta w Ameryce i we Francji; już trzeciego białego konia zużywa, a Bóg wie, wiele ich jeszcze zapotrzebuje. Bailly zużywa płuca, król popularność. No, no, Billot, nie bądź tylko samolubem, zostań ze mną, mój przyjacielu.
— Ale poco? Czy potrafimy przeszkodzić złemu?...
— Nie powtórz mi nigdy tego zdania, bobym cię mniej szanować musiał. Kopano cię nogami, bito pięściami i kłuto bagnetami, gdy chciałeś ocalić Foulona i Berthiera.
— Tak jest!... odparł dzierżawca — przesuwając rękę po bolących jeszcze członkach.
— Ja miałem prawie wybite oko — wtrącił Pitoux.
— I wszystko na nic — rzekł Billot.
— Gdyby... moje dzieci, gdyby zamiast dziesięciu, piętnastu, dwudziestu takich jak wy, było ich stu, dwustu, trzystu, wyrwalibyście nieszczęśliwego okrutnej śmierci; oszczędzilibyście jednego ciężaru narodowi. Oto dlaczego nie chcę, ażebyś odjeżdżał na wieś, oto dlaczego wymagam o ile mi wymagać wolno, żebyś pozostał w Paryżu, żebym miał w tobie ramię silne i serce prawe; żebym na kamieniu probierczym twojego zdrowego rozsądku i czystego patrjotyzmu, mój rozum wypróbował; — żebyś zagrzewany miłością ojczyzny i dobra ogólnego, był agentem moim przy tłumie nieszczęśliwych i obłąkanych; żebyś był moim kijem, gdy się poślizgnę, moim kijem, gdy będę potrzebował uderzyć.
— Psem ślepego — rzekł Billot z niesłychaną prostotą.
— To właśnie!... rzekł Gilbert — to właśnie, mój kochany.
— A no, to dobrze, to przyjmuję — rzekł Billot, — będę psem twoim, doktorze.
— Wiem, że opuszczasz wszystko: majątek, żonę, dziecię, szczęście, ale bądź spokojny, mój bracie. To nie na długo.
— A ja? — rzekł Pitoux — co ja będę robił?
— Ty? — odparł Gilbert, patrząc na naiwnego i barczystego chłopca — ty powrócisz do Pisseloux pocieszać rodzinę Billota i wytłumaczyć jej święte posłannictwo, którego się on podjął.
— Dobrze — zawołał Pitoux drżąc z radości na myśl powrotu do Katarzyny.
— Billot — odezwał się Gilbert — wydaj mu rozporządzenia.
— Oto są — rzekł Billot.
— Słucham.
— Katarzyna ma być panią domu. Słyszysz?
— A pani Billot? — spytał Pitoux zdziwiony tą detronizacją matki na rzecz córki?...
— Pitoux — rzekł Gilbert — czy ty znasz arabskie przysłowie? Usłyszeć, to usłuchać.
Pitoux zaczerwienił się; zdawał się pojmować swoją niedyskrecję.
— Katarzyna jest duchem rodziny — rzekł Billot poprostu, dla uwydatnienia myśli swojej.
Gilbert skinął głową potakująco.
— Czy to wszystko? — spytał Pitoux.
— Dla mnie wszystko.
— Ale nie dla mnie — wtrącił Gilbert.
— Słucham — rzekł Pitoux, chcąc przysłowie arabskie zastosować w praktyce.
— Udasz się z listem ode mnie do kolegjum Ludwika Wielkiego, do księdza Berardier — i zabierzesz Sebastjana. Przyprowadzisz go do mnie, a gdy go ucałuję, pójdziesz z nim do Villers-Cotterets i oddasz panu Fortier, aby nie tracił czasu. W niedziele i czwartki będzie wychodził z tobą; chodź z nim bez obawy na błonia i lasy. Lepiej będzie dla mojej spokojności i jego zdrowia, aby tam pozostał.
— Zrozumiałem!... zawołał Pitoux, zachwycony odnalezieniem przyjaciela z lat dziecinnych i wezbraniem nie określonych, a dojrzałych uczuć, które w nim imię Katarzyny obudzało.
Podniósł się, pożegnał uśmiechniętego Gilberta i zadumanego Billota.
Potem pobiegł do księdza Berardier, po Sebastjana Gilberta, swego mlecznego brata.
Po strasznych wstrząśnieniach moralnych i politycznych, któreśmy przed oczyma czytelnika stawili, nastąpił pewien spokój w Wersalu.
Król rozmyślając nad tem, jak bohaterska jego duma cierpiała w podróży do Paryża, pocieszał się odzyskaną popularnością — którą tymczasem pan de Necker tracił powoli.
Szlachta zaczynała przygotowywać opór.
Lud czuwał i czekał.
Królowa skupiona w sobie, przekonana, że jest celem wszystkich nienawiści, siedziała cicho.
Od podróży króla zaledwie raz widziała Gilberta.
Pewnego razu spotkała go w przedsionku gabinetu monarchy.
I pierwsza rozpoczęła rozmowę.
— Dzień dobry panu, idziesz do króla?... rzekła — a zaraz potem z ironją dodała:
— Czy jako doradca, czy jako lekarz?
— Jako lekarz, Najjaśniejsza Pani — odrzekł Gilbert. — Mam służbę na dzisiaj wyznaczoną.
Dała znak, aby szedł za nią. Gilbert usłuchał.
Weszli do saloniku poprzedzającego gabinet królewski.
— No i cóż, mój panie — powiedziała — widzisz, żeś mnie zwodził mówiąc, iż król nie był zagrożony w podróży do Paryża.
— Ja, Najjaśniejsza Pani? — odrzekł Gilbert zdziwiony.
— No, czy nie strzelano do Jego Królewskiej Mości?...
— Kto mówił?
— Wszyscy, a przedewszystkiem ci, co widzieli nieszczęśliwą kobietę, padającą pod kołami królewskiego pojazdu. Mówił pan de Beauveau i pan d‘Estaing, mówili...
— Najjaśniejsza Pani!
— Kula tak dobrze mogła zabić króla, jak tę nieszczęśliwą kobietę, bo przecież nie pana i nie tę kobietę chcieli dosięgnąć mordercy.
— Nie wierzę w zbrodnię, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z wahaniem.
— Ale ja wierzę — rzekła królowa nie spuszczając oczu z Gilberta.
— W każdym razie zbrodni tej ludowi przypisywać nie należy.
Królowa bystrzej się patrzeć poczęła.
— Komuź ją zatem przypisywać? — spytała.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert, spuszczając głowę, od niejakiego już czasu przyglądałem się ludowi i studjuję go bardzo uważnie. Lud, kiedy morduje podczas rewolucji, zabija własnemi rękami, jest wściekłym tygrysem, jest lwem rozdrażnionym. Tygrys, tak jak i lew, nie używa pośredników między siłą a ofiarą, zabija aby zabijać, aby zatapiać w ofierze zęby i pazury.
— Dowodem Foulon i Berthier, nieprawdaż? Ale czy nie od strzału padł Flesselles? A może to nieprawda?... — dodała królowa ironicznie — my, głowy koronowane, jesteśmy otoczeni tylu pochlebcami.
Gilbert zkolei utkwił wzrok w królowej.
— W to, że nie lud zabił Flessella, wierzysz, Najjaśniejsza Pani, tak dobrze jak i ja. Byli ludzie w jego śmierci interesowani.
Królowa się zamyśliła.
— W rzeczy samej — oświadczyła — i to możliwe.
— A więc? — rzekł Gilbert, kłaniając się, jakby z zapytaniem, czy odejść może.
— Zaraz panie — powiedziała, zatrzymując go Maria Antonina gestem prawie przyjacielskim. — Cokolwiek bądź, muszę uprzedzić pana, że nie ocalisz króla nauką, jak ocaliłeś go piersiami trzy dni temu.
Gilbert skłonił się po raz drugi, a widząc, że królowa została, pozostał i on.
— Powinieneś pan był zobaczyć się ze mną po powrocie — zaczęła po chwilowej pauzie.
— Wasza Królewska Mość już mnie nie potrzebowała.
— Jesteś pan zanadto skromny.
— A nie chciałbym, Najjaśniejsza Pani.
— Dlaczego?
— Bo nie będąc zbyt skromnym, umiałbym lepiej służyć moim przyjaciołom, a szkodzić wrogom.
— Dlaczego mówisz pan: moim przyjaciołom, a nie mówisz wyraźnie moim wrogom.
— Bo nie mam wrogów osobiście, a raczej bo nie chcę wiedzieć, że ich posiadam.
Królowa spojrzała zdziwiona.
— Chciałem powiedzieć — objaśnił Gilbert — że moimi wrogami są ci, co mnie nienawidzą, ja zaś nie nienawidzę nikogo.
— Ponieważ?...
— Ponieważ nie kocham już nikogo, Najjaśniejsza Pani.
— Jesteś ambitny, panie Gilbert.
— Kiedyś miałem nadzieję stać się ambitny.
— I...
— I ta namiętność — jak wszystkie inne, spełzła na niczem.
— Pozostała ci jedna jeszcze, jednakże, zauważyła królowa z ironją.
— Jaka... Najjaśniejsza Pani?...
— Patrjotyzm...
Gilbert skłonił się nisko.
— O, to prawda, uwielbiam ojczyznę i gotów jestem poświęcić dla niej wszystko.
— Niestety! — zawołała królowa z nieopisanym wdziękiem melancholijnym — minął czas, w którym dobry francuz — nigdyby tej myśli w takich słowach nie wyraził.
— Jakto, Najjaśniejsza Pani?... — spytał Gilbert z uszanowaniem.
— W tamtych czasach, niepodobna było kochać ojczyzny, nie kochając króla i królowej, odpowiedziała Marja Antonina.
Gilbert zaczerwienił się i uczuł w sercu owo drgnienie, jakby prądu elektrycznego, jakie w chwilach pewnych szło od królowej.
— Nic mi pan nie odpowiadasz na to — odezwała się królowa.
— Najjaśniejsza Pani!... rzekł Gilbert — kocham monarchję nadewszystko.
— Żyjemy w czasie, w którym słowa nie wystarczają, czynów potrzeba...
— Ależ, Najjaśniejsza Pani — odparł Gilbert zdziwiony, — niechaj Wasza Królewska Mość raczy wierzyć, że wszystko, co rozkaże król lub królowa...
— Chętnie pan spełnisz, nieprawdaż?...
— Z pewnością, Najjaśniejsza Pani.
— Ale spełnisz — rzekła królowa nabierając mimowoli zwyczajnej wyniosłości — spełnisz jako obowiązek swój jedynie...
— Najjaśniejsza Pani...
— Bóg, dając królom wszechwładztwo — ciągnęła królowa — uwolnił ich od wdzięczności za sam tylko obowiązek.
— Niestety!... niestety!... Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Gilbert — zbliża się czas, w którym słudzy wasi zasłużą na coś więcej niż na wdzięczność, jeżeli wypełnią swój obowiązek choćby tylko...
— Co to znaczy, mój panie?...
— To znaczy, Najjaśniejsza Pani, że w dniach zaburzeń, napróżno szukać będziecie przyjaciół w tych których za sługi swoje uważacie. Proście, proście Boga, Najjaśniejsza Pani, aby wam zesłał inne usługi, inne podpory, innych przyjaciół...
— Znasz pan tych innych?...
— Znam, Najjaśniejsza Pani.
— Wskaż mi ich zatem...
— Ja, Najjaśniejsza Pani, byłem wczoraj waszym nieprzyjacielem.
— Nieprzyjacielem!.. a to dlaczego?...
— Bo kazaliście mnie uwięzić.
— A dzisiaj?...
— Dzisiaj, Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z ukłonem — jestem sługą Waszej Królewskiej Mości.
— A cel?...
— Najjaśniejsza Pani...
— W jakim celu zostałeś pan sługą moim? Zmiana zdania i uczucia, nie leży bynajmniej w charakterze pana. Masz wiele wspomnień, panie Gilbert i urazy długo pamiętasz. Powiesz mi pan, skąd zaszła ta zmiana w tobie?..
— Najjaśniejsza Pani wymawiała mi przed chwilą, że zanadto kocham ojczyznę...
— Nigdy nadto tej miłości, idzie tylko o to jak się kocha. Ja kocham moją ojczyznę... (Gilbert uśmiechnął się). O!... bez fałszywych tłumaczeń, mój panie, ojczyzną moją jest Francja. Niemka z krwi, sercem jestem francuską. Kocham Francję; ale kocham ją przez króla, przez miłość ku Bogu, który nas namaścił. Na pana kolej teraz...
— Na mnie, Najjaśniejsza Pani?...
— Tak, na pana. Rozumiesz to, nieprawdaż?... Pan kochasz Francję tylko dla Francji.
— Najjaśniejsza Pani — rzekł Gilbert z ukłonem — nieszczerość dowodziłaby braku szacunku dla Waszej Królewskiej Mości.
— O!... — zawołała królowa — straszna to, straszna epoka, w której ludzie uczciwi rozdzielają dwie rzeczy nie znoszące rozdziału, dwie zasady zawsze dotąd w parze chodzące: Francję i jej króla. Czy nie znasz pan jednej tragedji któregoś z poetów, w której królowa opuszczona przez wszystkich, na pytanie: Kto ci zostaje?... odpowiada: Ja!... A więc!.. ja jestem Medeą, sama zostaję i zabaczymy.
I odeszła gniewna pozostawiając Gilberta w zdumieniu.
Uchyliła przed nim w przystępie gniewu, róg zasłony, pod którą wyrabiało się całe dzieło kontr-rewolucyjne.
— Aha! — pomyślał Gilbert, wchodząc do króla — królowa coś zamyśla.
— Aha! — powiedziała królowa powracając od siebie — na tego człowieka wcale liczyć nie można. Jest silny, ale poświęcić się nie potrafi.
Gilbert wrócił do Neckera, widząc króla o tyle spokojnym, o ile niespokojną była królowa.
Król zaokrąglał perjody, król budował rachunki, król myślał o reformie prawa.
Ten człowiek dobrej woli, z duszą prostą i ze słodkiem wejrzeniem, z sercem jedynie przesądami spaczonem, ten człowiek upierał się przy fraszkach, kiedy mu główne rzeczy odbierano. Pragnął przejrzeć horyzont krótkim wzrokiem, kiedy przepaść roztwierała mu się pod nogami.
Człowiek ten przejmował litością Gilberta.
Z królową było całkiem inaczej: mimo zobojętnienia swego, poznał Gilbert, że tę kobietę albo trzeba kochać namiętnie albo śmiertelnie nienawidzieć.
Powróciwszy do siebie, Marja Antonina poczuła okropny ciężar na sercu.
W rzeczy samej ani jako kobieta, ani jako królowa, nie miała ona koło siebie nikogo, na którego liczyćby mogła.
Widziała wszędzie zwątpienie i wahanie.
Widziała krewnych i przyjaciół, myślących o ucieczce.
Widziała człowieka najszlachetniejszego i najdroższego, Oliviera de Charny, zranionego kaprysem i dręczonego zwątpieniem.
To położenie drażniło kobietę, będącą uosobieniem instynktu i przenikliwości.
Dlaczego Charny, ten człowiek tak szlachetny, to serce takie czyste tak się nagle odmienił. Nie, nie zmienił się jeszcze — odpowiadała sobie wzdychając — ale się zmieni z pewnością.
Zmieni się!... Straszne to słowo dla kobiety kochającej namiętnie, nieznośne dla kobiety kochającej z dumą.
Królowa kochała Oliviera z namiętnością i dumą.
Cierpiała podwójnie.
A jednak w chwili gdy spostrzegła, że wyrządziła krzywdę, że uczyniła źle, miała jeszcze czas na poprawę.
Nie umiała jednak być giętką. Nie zdolną była ugiąć się nawet w niesprawiedliwości. Przed kimś obojętnym — możeby zechciała pokazać wielkość duszy i przeprosiłaby może.
Ale temu, którego zaszczyciła uczuciem żywem i czystem, któremu, zwierzyła najskrytsze myśli swoje, temu najmniejszego ustępstwa uczynić nie chciała.
Dla królowych, które zniżają się do pokochania poddanego, największem nieszczęściem jest to, że kochają nie jak kobiety, ale jak królowe.
Marja Antonina, ceniła się tak wysoko, że nie sądziła, aby coś ludzkiego mogło spłacić jej miłość: nawet krew, nawet łzy.
W chwili gdy się uczuła zazdrosną o Andreę, poczęła się zniżać moralnie.
To spowodowało kaprysy.
Kaprysy gniew wywołały.
Skutkiem gniewu, przyszły złe myśli i złe czyny.
Charny nic o tem wszystkiem nie wiedział, ale był mężczyzną i zrozumiał, że Marja Antonina niesprawiedliwie jest o żonę jego zazdrosną. On nigdy nie spojrzał przecie nawet na tę żonę.
Nic tak, jak posądzenie o zdradę, nie oburza serca niezdolnego do zdrady.
Nic tak nie zwraca uwagi, jak zazdrość, którą ktoś jest zaszczycony. Zwłaszcza zazdrość niesprawiedliwa. Wtedy posądzany zaczyna się zastanawiać.
Rozpatruje uważnie zazdrosne serce i osobę zazdrosną.
Im zazdrosny ma duszę wznioślejszą, tem większe jest niebezpieczeństwo.
Bo jakże przypuścić, aby serce szlachetne, aby wysoki rozum, duma wrodzona, niepokoiły się o coś małego. Dlaczego kobieta piękna jest zazdrosna?... Dlaczego zazdrosna jest kobieta potężna, rozumna. Czyż podobna, ażeby to wszystko było następstwem jakiejś przyczyny błahej?...
Charny wiedział, że panna Andrea de Taverney, była przyjaciółką królowej, że była lubianą wyjątkowo. Dlaczego Marja Antonina jest o nią zazdrosna?...
Znalazła więc w niej coś, czego Charny nie spostrzegł, bo nie szukał zapewne...
Uczuła, że Charny może patrzeć na tę kobietą i, że ona, królowa, może stracić na tem patrzeniu!...
Albo spostrzegła może, iż Charny, bez wyraźnej przyczyny mniej ją kocha obecnie.
Nic fatalniejszego dla zazdrosnych niż świadomość, jaką sami dają komuś o temperaturze tego serca, które chcieliby utrzymać najpłomienniejszem.
Zdarza się nieraz, że ukochany, dopiero przez wymawianie mu oziębłości, dowiaduje się o niej.
O!... niezręczności kochanków!... Chociaż to prawda, że gdzie jest zręczność, tam nie ma miłości.
Marja Antonina sama wymówkami i niesprawiedliwością odkryła Olivierowi, że mniej on już jest w niej zakochany.
A skoro się dowiedział o tem, jął szukać koło siebie przyczyny zazdrości i natrafił na nią.
To Andrea, biedna Andrea... małżonka... nie będąca żoną...
Zaczął żałować Andrei.
Scena powrotu z Paryża odkryła mu głęboką, tajemną zazdrość, dla wszystkich oczu ukrytą.
Królowa wiedziała także, iż wszystko się odkryło; a ponieważ nie chciała ugiąć się przed Charnym, użyła innego środka, który ją miał doprowadzić do tego samego celu.
Zaczęła się dobrze obchodzić z Andreą.
Przypuściła ją do wszystkich przechadzek, poczęła pieścić i uczyniła przedmiotem zazdrości innych kobiet. Andrea pozwalała na wszystko ze zdziwieniem, ale bez wdzięczności. Powiedziała sobie oddawna, że należy do królowej, i że królowa może z nią robić, co się jej żywnie podoba.
Ponieważ jednak wzburzenie kobiety spaść musiało na kogoś, królowa zaczęła bardzo się źle z Charnym obchodzić. Nie mówiła doń; tyranizowała go. Przechodziły wieczory, dnie, tygodnie, a nie zauważyła jego obecności.
Jej ramię, rozkaz, uśmiech, były dla pierwszego lepszego.
Ten pierwszy lepszy był naturalnie zawsze piękny i dystyngowany.
Królowa raniąc Oliviera, chciała sama uleczyć się z rany.
Charny cierpiał i milczał. Umiał on panować nad sobą. Ani jednym wybuchem gniewu lub niecierpliwości nie zdradził strasznych męczarni.
Andrea wiedziała jakie przechodził katusze, a że kochała go miłością anielską, nie znającą nigdy nadziei, żałowała go i okazywała mu to chętnie.
Współczucie spowodowało zbliżenie. Próbowała pocieszać Oliviera, nie dając mu poznać, że wie o tem iż potrzebuje pociechy.
Czyniła wszystko z tą delikatnością, do jakiej kobiety są tylko zdolne.
Marja Antonina spostrzegła to mimowolne zbliżenie się dusz, które rozłączyć pragnęła.
Po nocach oddawała się przerażającej rozpaczy i byłaby z pewnością upadła pod ciężarem cierpienia, gdyby nie polityka. Nie uskarża się na twarde łoże człowiek zmęczony.
W takiem usposobieniu znajdowała się królowa od chwili powrotu króla do Wersalu, do dnia, w którym na serjo pomyślała o odzyskaniu władzy swej politycznej.
Dla tego umysłu ruchliwego pomyśleć, znaczyło zrobić.
Wzięła się do dzieła nie tracąc ani chwili.
Wszystkie wydarzenia na jakieśmy patrzyli, były faktami, którym ręka silna i przemyślna zaradzićby mogła skutecznie. Szło tylko o taką rękę.
Królowa widząc paryżan zorganizowanych i żądnych wojny, chciała im pokazać, czem jest wojna prawdziwa.
— Dotąd — mówiła — mieli do czynienia z Inwalidami Bastylji, ze źle uzbrojonymi szwajcarami; teraz pokaże się im, czem są pułki królewskie, dobrze wyćwiczone.
Jest gdzie zapewne taki pułk, co już uspakajał wzburzenie, co rozlewał krew w wojnach domowych. Każe się sprowadzić jeden z pułków takich. Paryżanie pojmą wtedy, że jedynym środkiem ocalenia będzie pokora.
Było to po kłótniach Zgromadzenia i króla o veto. Król walczył przez dwa miesiące, aby odzyskać cokolwiek władzy, starał się przy pomocy ministerstwa i Mirabeau zneutralizować zapędy republikańskie pragnące zniweczyć króla upadającego.
Król stracił całą władzę i popularność. Królowa otrzymała przezwisko.
Było to jedno ze słów obcych ludowi, a przez to samo bardziej go jeszcze łechcących; słowo, które nie było dotąd obelgą, ale stało się z czasem obelgą najkrwawszą. Nazwano ją panią Veto.
Przezwisko to, na skrzydłach piosenek rewolucyjnych doszło do Niemiec, do uszu przyjaciół i sług tych osób, które posyłając Francji królowę niemkę, miały prawo dziwić się, że ją obelżywie Austrjaczką przezywano.
Nazwa ta w dniach mordu w Paryżu, towarzyszyć miała ostatnim tchnieniom ofiar nieszczęśliwych.
Nazywano Marję Antoninę panią Veto, do dnia w którym ją wdową Capet przezywać zaczęto.
Po raz trzeci już zmieniała imię.
Po przezwisku Austrjaczki, przezwano ją panią Deficit.
Po usiłowaniach zainteresowania swych przyjaciół bliskością grożącego i im samym niebezpieczeństwo, dowiedziała się tylko, że podano sześćdziesiąt tysięcy próśb o pasporty.
Sześćdziesiąt tysięcy znaczniejszych osób wyjechało z Paryża i Francji zagranicę, za krewnymi i przyjaciółmi królowej. Uderzyło to Marję Antoninę.
Odtąd myślała tylko o ucieczce, o ucieczce mającej na celu ocalenie, to jest ułatwienie ukarania rewolucjonistów.
Plan zły nie był. I byłby się udał niezawodnie, gdyby nad królową zły duch nie czuwał.
Dziwne przeznaczenie! Kobieta, znajdująca tyle koło siebie poświęcenia, nie znalazła nigdzie dyskrecji.
O tem, że chciała uciekać, wiedziano w Paryżu nim się jeszcze na to zdecydowała.
Od chwili gdy się o tem dowiedziano, zamiar stał się niewykonalny.
Tymczasem pułk znany z usposobień monarchicznych, pułk Flandryjski, ciągnął do Paryża marszem forsownym.
Wezwany został przez municypalność Wersalu, która wycieńczona czuwaniem nad ciągle zagrożonym zamkiem, ciągłemi wzruszeniami, potrzebowała innej pomocy, niż gwardja narodowa i milicja.
Pułk Flandryjski nadciągał, żeby zaś odrazu nabrał potrzebnego znaczenia, postanowiono przyjąć go uroczyście i ściągnąć nań uwagę ludu.
Admirał d’Estaing zebrał wszystkich oficerów tak z gwardji narodowej jak i z innych broni, znajdujących się w Wersalu i wyszedł naprzeciw flandryjczyków. Wjazd był uroczysty — z armatami, furgonami i konwojem.
Koło wojsk grupowali się ludzie młodzi, nie należący do siły zbrojnej.
Nakładają na siebie mundury, łączą się z oficerami, nie będącymi w szeregach, z kawalerami orderu Św. Ludwika, których niebezpieczeństwo lub przezorność do Wersalu sprowadziły, rozpraszają się po Paryżu i miasto ogląda nowych nieprzyjaciół, świeżych, zuchwałych, kryjących jakąś tajemnicę.
Teraz zatem król mógłby był swobodnie wyjechać zagranicę. Możeby nawet sam Paryż nieświadomy jeszcze, a źle przygotowany, pozwolił na ten wyjazd.
Ale zły duch Austriaczki czuwał ciągle.
Miasto Liege we Flandrji zbuntowało się przeciwko cesarzowi, a sprawa ta tyle przyczyniła zajęcia Austrji, że nie mogła myśleć o królowej Francji.
Wypadki zaczęły następować z szybkością błyskawiczną.
Po owacjach uczynionych pułkowi Flandryjskiemu, gwardja przyboczna umyśliła dać obiad dla oficerów.
Naznaczono ucztę na pierwszy dzień października Wszystkie znaczniejsze osoby z miasta przybyły. O co szło? Czy o pobratanie się z żołnierzami flandryjskimi? Dlaczegóż żołnierze nie mieli bratać się między sobą, skoro się bratały prowincje?
Czy konstytucja broniła bratania się szlachcie?
Król był jeszcze panem swych pułków i sam niemi dowodził. Posiadał zamek w Wersalu i miał prawo przyjmować kogo mu się podobało. Dlaczego nie miał przyjąć dzielnych żołnierzy i zacnych szlachciców, wracających z Douai, gdzie się dobrze sprawili?
Nic naturalniejszego na świecie. Nikt się nie myślał dziwić, ani niepokoić. Zresztą, czy król wiedział o co się umówiono?
Od owych wypadków, król wolny, dzięki poczynionym ustępstwom, niczem się nie zajmował; uwolniono go od ciężaru interesów. Nie chciał panować, bo panowano za niego, ale się nie chciał nudzić codziennie. To też, gdy Zgromadzenie cięło i gryzło podstępnie, on polował.
Kiedy panowie, szlachta i biskupi pozbywali się swych praw feodalnych i pergaminów, król chcąc ponieść tyleż ofiar co i wszyscy, zniósł swe przywileje myśliwskie, ale pomimo to polować nie przestawał.
Postanowiono urządzić tak, że kiedy król będzie na polowaniu, podadzą obiad dla wojskowych z pułku flandryjskiego i gwardji przybocznej a nim wróci zbiorą szczątki ze stołu.
Takby to mało uczyniło zachodu, że myślano prosić królowej o pozwolenie zamku na ucztę.
Królowa nie widziała powodu odmawiać gościnności wojskowym flandryjskim.
Oddała salę widowisk, w której miano na ten dzień urządzić podłogę, aby było więcej miejsca dla żołnierzy i ich gości.
Królowa musi być gościnna dla szlachty francuskiej. Jest już sala jadalna, ale brak salonu, dodała więc salon Herkulesa.
We czwartek, pierwszego października, daną będzie ta uczta, która tak się okropnie zaznaczy w historji zaślepień władzy królewskiej.
Król był na polowaniu.
Królowa zamknęła się u siebie smutna, zamyślona i zdecydowana nie słuchać brzęku szklanic ani głosów.
Syna trzymała w objęciu. Andrea była przy niej.
Dwie kobiety pracowały w narożniku pokoju.
Powoli wchodzili do zamku oficerowie umundurowani, o kitach i zbrojach błyszczących. Konie rżały w stajni, muzyki: — flandryjska i gwardyjska napełniały harmonją powietrze.
Przy kratach Wersalu tłum blady, ciekawy, skrycie niespokojny, śledził, rozbierał i dawał zdanie o uciesze i muzyce.
Przez drzwi otwarte, powiewami nakształt podmuchów dalekiej burzy, wylatywały razem z odgłosami wesołości — zapachy uczty.
Wielka to była nieroztropność dać oddychać zapachem mięsa i wina ludowi zgłodniałemu, pozwolić ludowi ponuremu — oddychać cudzą radością i nadzieją.
Uczta ciągnęła się spokojnie; wstrzemięźliwi i pełni szacunku oficerowie, rozmawali cicho i pili umiarkowanie. Przez pierwszy kwadrans plan zamierzony z góry, wykonywał się jak należy.
Podano drugie danie.
Pan de Lusignan, pułkownik pułku Flandryjskiego, wstał, proponując cztery zdrowia: króla, królowej, delfina i rodziny królewskiej.
Cztery okrzyki wzbiły się pod sklepienia i uderzyły o uszy smutnych widzów nazewnątrz.
Teraz wstał jakiś oficer. Był to człowiek wielce rozumny i odważny, człowiek o zdrowym rozsądku, który przewidywał skutek tego wszystkiego, człowiek szczerze przywiązany do tej hałaśliwej okrzykniętej rodziny królewskiej.
Człowiek ten pojął, że pośród toastów brakowało jednego, który brutalnie o swe prawa się upomni.
Zapróbował zdrowie narodu.
Długi szmer poprzedził okrzyk.
— Nie! nie!
I zdrowie narodu odepchnięto.
Uczta tym sposobem przybrała charakter właściwy; potok puścił się po właściwej pochyłości!
Mówiono, mówią jeszcze, że ów, kto wniósł ten toast, był agentem strony przeciwnej.
Cokolwiekbądź, słowa jego zły sprawiły skutek. Wolno zapomnieć o narodzie, ale go lżyć niewolno. Naród zemści się za to.
Jakby lody pękły od tej chwili. Po spokojności nastąpiły krzyki i głośne rozprawy: znikła karność, kazano wejść grenadjerom, szwajcarom i prostym żołnierzom pałacowym.
Wino dziesięć razy napełniło szklanki, deser literalnie zrabowano. Upojenie było ogólne, żołnierze zapominali się z oficerami. Było to prawdziwe święto braterskie.
Wszędzie wołano: Niech żyje król! Niech żyje królowa! Tyle kwiatów, tyle świateł, tyle ogni oświecających złocone sklepienie, tyle radosnych myśli na czołach, tyle błyskawic szlachetnych, tryskających z oczu tych dzielnych ludzi!... Widok ten byłby niezmiernie przyjemny dla królowej, niezmiernie uspokajający dla króla.
Czemuż ten nieszczęśliwy król i ta smutna królowa, nie są obecni na tej uczcie?...
Wierni słudzy biegną do Marji Antoniny, opowiadają jej z przesadą to co widzieli.
Wtedy ożywia się przygasłe oko kobiety. Jest więc prawość, jest uczucie w sercach francuskich!
Jest więc nadzieja!
Królowa rzuca wokoło wzrokiem żałosnym, ponurym.
U drzwi stoją i kręcą się dworzanie. Proszą, błagają królowę, aby choć na chwilę pojawiła się na uczcie, gdzie dwa tysiące entuzjastów święci cześć monarchji.
— Króla nie ma — mówi smutno Marja Antonina — iść tam nie mogę.
— Z delfinem!... podpowiada kilku nieroztropnych.
— Najjaśniejsza Pani — szepcze głos jakiś, do ucha — zostań tu, błagam cię pozostań tutaj.
To Charny.
— Jakto — pyta królowa — nie jesteś pan na dole z tymi panami?
— Idę stamtąd, Najjaśniejsza Pani; panuje tam egzaltacja, która zaszkodzić może Waszej Królewskiej Mości więcej niż przypuszczamy.
Marja Antonina była w usposobieniu kapryśnem; chciała się sprzeciwiać hrabiemu de Charny. Rzuciła nań spojrzenie pogardliwe i chciała mu coś niemiłego odpowiedzieć, ale ją powstrzymał.
— Łaski! — rzekł — Najjaśniejsza Pani, czekaj na króla!
Chciał zyskać na czasie.
— Król! król! — zawołało kilka głosów. — Jego Królewska Mość powraca z polowania.
Tak było istotnie.
Marja Antonina wybiegła an spotkanie małżonka, idącego w butach grubych i zakurzonych.
— Najjaśniejszy Panie! — rzecze — widok godny króla Francji. Chodź tam! chodź!...
I wzięła go za rękę i pociągnęła nie zważając na hrabiego de Charny, który z gniewu wpijał sobie paznogcie w ciało.
W chwili, gdy królowa ukazała się z królem i synem na deskach Opery, ogromny okrzyk, podobny do wybuchu w kopalniach, rozległ się ze wszystkich piersi.
Pijani żołnierze i rozgorączkowani oficerowie wznieśli szpady i kapelusze wołając: Niech żyje król! niech żyje królowa! niech żyje delfin!
Muzyka grać zaczęła: O Richard, o mon roi!
Melodja zawarta w arji tak była stosowna do charakteru uczty, że prawie wszyscy śpiewać ją poczęli.
Królowa rozentuzjazmowana zapomniała, że znajduje się wśród ludzi pijanych; król zdziwiony, czuł dobrze swym zdrowym rozsądkiem, że nie jego było miejsce i że postąpił przeciwko sumieniu, ale słaby i podłechtany odzyskaniem takiej popularności, poddał się zwolna upojeniu ogólnemu.
Charny, który ciągle pił wodę, wstał blady na widok króla i królowej. Miał nadzieję, że wszystko przejdzie bez ich obecności, a wtedy możnaby było wszystkiemu zaprzeczyć. Przestrach jego wzmógł się jeszcze na widok brata Jerzego, który się zbliżył do królowej i o coś ją prosił.
Był za daleko aby usłyszeć, ale królowa odpowiedziała na prośbę gestem przyzwalającym i odczepiając od swego czepka kokardę, podała ją młodemu człowiekowi. Charny zadrżał, wyciągnął rękę gotowy krzyknąć.
Nie była to kokarda biała, kokarda francuska, ale czarna, austrjacka, nieprzyjacielska.
Teraz nie było to już nieroztropnością ale zdradą.
A jednak byli tak szaleni ci biedni fanatycy, których Bóg zgubić postanowił, że gdy Jerzy Charny podał im tę czarną kokardę, ci co mieli białą odrzucili ją, a trójkolorową nogami podeptali.
Upojenie było tak wielkie, że pod grozą uduszenia się od pocałunków i uścisków, dostojni goście pułku Flandryjskiego musieli wrócić do swych mieszkań.
Wszystko to byłoby pozostało niczem innem tylko szałem, który francuzi snadno wybaczają, gdyby orgja zatrzymała się była na entuzjazmie, ale entuzjazm niebawem zerwał tamy.
Czyż dobrzy rojaliści nie powinni byli zadrasnąć naród, aby pochlebić królowi?...
Toć w imieniu tego narodu tyle robiono przykrości królowi, że aż muzyka grać miała prawo:
- „Jak smucić tego kogo kochamy!“[5].
Przy rozpoczęciu tej arji wyszła królowa z królem i delfinem.
Zaledwie wyszli, aliści zapaleni biesiadnicy zamienili salę w miasto szturmem zdobyte.
Na znak pana Perceval, adjutanta pana d’Estaing, trąbka atak oznajmiła.
Atak przeciw komu?... Przeciw nieprzyjaciołom nieobecnym.
Przeciwko ludowi.
Krzyk: do ataku! wybiegł ze stu piersi i rozpoczęła się zdobywanie loż. Oblegający nie byli strasznymi, to też oblegani wyciągali do nich ręce.
Pierwszy dostał się na balkon grenadjer pułku Flandryjskiego. Pan de Perceval odjął krzyż od swej piersi i przypiął mu takowy.
Coprawda, był to jeden z krzyżów, które prawie nie są orderami, był to krzyż Limburgski.
A wszystko odbywało się pod kolorami austrjackiemi, przy wrzaskach na kokardę narodową.
Stąd i owąd dolatywały jakieś głuche, ponure odgłosy.
Pokryte wyciem śpiewaków, wiwatami oblegających i muzyką trąb, dochodziły one do uszu ludu u drzwi zgromadzonego. Dziwił się on a w końcu oburzał.
Wiedziano już na placu, potem na ulicach, że kokarda trójkolorowa zdeptana została nogami, że miejsce białej czarna zajęła.
Wiedziano, że jeden dzielny oficer gwardji narodowej, który pomimo gróźb zatrzymał kokardę trójkolorową, doznał zniewagi w apartamentach króla.
Potem powtarzano, że jakiś jeden oficer nieruchomy, smutny, stał u wejścia do ogromnej sali zamienionej w cyrk i patrzył, i słuchał, i okazał się jako sercem prawy, nieustraszony żołnierz, poddający się tylko sile większości. Przyjął on na siebie winę innych, przyjął odpowiedzialność za wybryk, który w tym strasznym dniu popełniła armja przez pułk Flandryjski reprezentowana. Ale nazwisko tego człowieka, jedynego rozumnego wśród szaleńców, nie wyszło z ust niczyich i niktby nie wierzył że hrabia Charny, faworyt królowej był tym właśnie, który gotów za nią dać życie, najwięcej cierpiał nad jej czynem.
Królowa zaś wróciła do siebie, z głową zajętą czarem tej sceny.
Otoczył ją niebawem tłum dworzan i pochlebców.
— Patrzcie — mówiono jej — patrzcie jakiem jest prawdziwe wojsk waszych usposobienie, osądźcie, czy kiedy wam mówią o furji ludowej, o ideach anarchicznych, osądźcie, czy furja ta może się ostać przed zapałem żołnierzy francuskich dla monarchji.
Ponieważ słowa te odpowiadały tajemnym życzeniom królowej, dawała się ona unosić urojeniu, nie widząc, że Charny odsunął się od niej.
Wszystkie hałasy ustały nareszcie zwolna, spoczynek ducha przytłumił szalone ognie i mary upojenia. Król przyszedł do królowej w chwili, gdy się udawała do sypialni i rzucił jej słowo nacechowane głęboką mądrością:
— Zobaczymy co będzie jutro!
Nieroztropny! tem słowem, które dla każdego innego byłoby mądrą radą, odżywiał w królowej napół osuszone źródło oporu i zaczepki.
— W rzeczy samej — myślała, gdy odszedł — ten płomień dzisiaj tu zamknięty, rozszerzy się niebawem po Wersalu, a jutro ogarnie pożarem całą Francję. Wszyscy żołnierze, wszyscy oficerowie, którzy dali mi dzisiaj takie dowody poświęcenia, nazwani będą zdrajcami narodu. Dowódców arystokratycznych nazwą mordercami ojczyzny, służalcami Pitta i Koburga, barbarzyńcami Północy.
Każdy kto przyjął czarną kokardę, przeznaczony będzie na latarnię, na placu Greve.
Każda pierś tak szlachetnie wołająca: Niech żyje królowa! będzie w pierwszem zaburzeniu zakłuta pikami i nożami.
I ja zawsze będę przyczyną tego. Ja skażę na śmierć tyle zacnych sług, ja, nietykalna władczyni! Przy mnie oszczędzać ich będą przez hypokryzję, za mną znieważą ich przez nienawiść. O! nie! raczej sama przyjmę winę na siebie! Nie będę do tego stopnia niewdzięczną, lekkomyślną i bez serca, względem moich jedynych i ostatnich przyjaciół. Ja na siebie przyjmę wszystkie gniewy.
Zobaczymy, do którego stopnia tronu dojdzie nienawiść i nieczysta fala.
Dla królowej zatem dzień jutrzejszy nie był zagadką.
Nazajutrz podniosły się żale i szemrania.
Nazajutrz gwardja narodowa, pomiędzy którą królowa rozdzieliła kokardy, przyszła ze spuszczoną głową i dziękowała patrząc z ukosa.
Łatwo było zgadnąć z postawy tych ludzi, że nie pochwalili nic, że ganiliby, gdyby śmieli.
Należeli do orszaku; wyszli na spotkanie pułku Flandryjskiego; dostali zaproszenia na ucztę i przyjęli takowe. — Tylko, że więcej obywatele niż żołnierze, rzucali wtedy głuche uwagi, przez nikogo nie słuchane.
Nazajutrz uwagi te były wyrzutem, naganą. Kiedy przyszli do pałacu dziękować królowej, wielki tłum im towarzyszył.
Ceremonja była uroczysta.
Chciano widzieć z jednej i z drugiej strony z kim miano do czynienia. Wszyscy żołnierze i wszyscy oficerowie skompromitowani w przeddzień, chcąc wiedzieć, jak dalece mogli liczyć na królową w tej nierozsądnej ich demonstracji, stanęli naprzeciw ludu oburzonego, znieważonego, aby usłyszeć pierwsze słowa urzędowe, wybiegłe z zamku.
Ciężar kontr-rewolucji spoczywał wyłącznie na głowie królowej.
Było zupełnie w jej mocy odwrócić podobną odpowiedzialność, zażegnać podobne nieszczęście.
Ale Marja Antonina, najdumniejsza ze swego rodu, spoglądając wzrokiem jasnym, czystym, pewnym na otaczających przyjaciół — rzekła głosem donośnym do oficerów gwardji narodowej:
— Panowie, jestem bardzo zadowolona, żem wam rozdała chorągwie. Naród i armja powinna kochać króla tak, jak my kochamy ziemię i naród. Jestem zachwycona dniem wczorajszym!...
Na te słowa wymówione z naciskiem, szmer wyszedł z tłumu, głośne oklaski z szeregów wojskowych.
— Mamy poparcie! — mówili jedni.
— Jesteśmy zdradzeni! — mówili drudzy.
A więc biedna królowo, fatalny wieczór pierwszego października nie był niespodzianką. A więc, biedna kobieto nie żałujesz dnia wczorajszego! Zachwycona jesteś, nieszczęśliwa!...
Charny słyszał z bolesnem westchnieniem te usprawiedliwienia, gorzej, tę pochwałę rozpusty gwardyjskiej.
Królowa, odwracając oczy od tłumu, spotkała się ze wzrokiem Oliviera i zatrzymała spojrzenie na twarzy kochanka, aby z nich wrażenie przez się uczynione wyczytać.
— Nieprawdaż, że jestem odważna? — mówić się zdawała.
W Wersalu dwór heroicznie znajdował się wobec ludu.
W Paryżu organizowano kawalerję ludową przeciwko dworowi.
Kawalerzyści błądzili po ulicach w łachmanach, z ręką na rękojeści pałasza lub na kolbie pistoletu, o pustych kieszeniach i żołądkach.
Kiedy w Wersalu pili zawiele, w Paryżu jedli, niestety, za mało.
Zawiele było wina w Wersalu.
Zamało było mąki w Paryżu.
Dziwna zapamiętałość; ciemne zaślepienie polityków. Robić kontr-rewolucję i wyzywać do bitwy zgłodniałych.
Historja w charakterze filozofa materjalistycznego, wie, że nigdy lud tak zapadłe się nie bije, jak kiedy nie ma co jeść.
Łatwo jednak było dostarczyć chleba ludowi, a wtedy chleb wersalski — nie wydałby mu się był tak gorzki.
Ale mąka nie przybywała. Z Corbeil tak daleko jest do Wersalu. Któżby przy królu i królowej chciał myśleć o Corbeil jakiemś?
Nieszczęściem, wskutek tego zapomnienia dworu, głód — widmo z trudnością usypiające, a budzące się bardzo łatwo, głód blady i niespokojny — ukazał się na ulicach Paryża. Zaczął bladą twarz swoją ukazywać przed szybami bogaczów i urzędników. Zaczął się przysłuchiwać na rogach ulic.
Mężczyźni pamiętają tyle krwi kosztujące zaburzenia, pamiętają Bastylję, pamiętają Foulona, Berthiera i Flesella, boją się, aby ich znowu nie nazwano zabójcami i czekają.
Ale kobiety, bolejące nad dziećmi, kobiety plączące nad dziećmi, które wołają: „chleba“! nad mężami ponurymi, którzy wyszedłszy rano, wracają wieczorem jeszcze smutniejsi i pochmurniejsi, i wreszcie nad sobą, kobiety chcą się mścić, chcą także służyć ojczyźnie.
Czyż wreszcie nie kobiety spowodowały pierwszy października w Wersalu? One też wywołają piąty października w Paryżu.
Gilbert i Billot byli w Palais-Royal, w kawiarni Foy.
Z kawiarni Foy wychodziły wszystkie projekta. Nagle drzwi zakładu się otwierają i ukazuje się w nich kobieta jakby szalona. Oskarża ona kokardy białe i czarne, które z Wersalu przeszły do Paryża, ogłasza niebezpieczeństwo publiczne.
Czy czytelnicy pamiętają co Charny powiedział niegdyś królowej?...
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — wtedy będzie źle dopiero, gdy się kobiety wmieszają!
Gilbert był tego samego zdania.
To też gdy spostrzegł mieszające się kobiety, wymówił tylko te dwa słowa do Billota:
— Do ratusza!
Po rozmowie z Gilbertem wskutek której Pitoux wrócił z małym Sebastjanem do Villers-Cotterets, Billot ślepo słuchał Gilberta, bo pojął, że jeżeli on jest siłą, Gilbert jest rozumem.
Wybiegli z kawiarni, przelecieli przez ogród Palais-Royal, przeszli dziedziniec Fontaines, i dotarli do ulicy Saint-Honoré.
W pobliżu Targowiska spotkali młodą dziewczynę, wychodzącą z ulicy Bourdonnais i bijącą w bęben.
Gilbert przystanął zdziwiony.
— Co to jest? — zapytał Billota.
— A co ma być! panie doktorze — odparł Billot. — Piękna ta dziewczyna bębni wcale nieźle.
— Zapewne zgubiła co — rzekł jakiś jegomość.
— Bardzo jest blada — zauważył Billot.
— Spytaj, o co jej chodzi!... — rzekł Gilbert.
— Jeść mi się chce! — odparła piękna dziewczyna głosem drżącym i wycieńczonym.
I poszła dalej, bijąc w bęben.
Gilbert zrozumiał.
— O! o! to zaczyna być strasznem — powiedział.
I spojrzał uważniej na kobiety, podążające za dziewczyną.
Wszystkie były wynędzniałe, chwiejące się, zrozpaczone.
Niektóre od trzydziestu godzin nic nie jadły.
Wydawały okrzyki, tem groźniejsze, że słabe i z głodnych ust wychodzące:
— Do Wersalu! do Wersalu.
Po drodze łączyły się z niemi inne kobiety.
W tej chwili pędził powóz jakiś; dwie damy zeń wyjrzały i śmiać się zaczęły.
Orszak kobiecy przystanął. Kilkanaście kobiet rzuciło się do drzwiczek, wyciągnęły damy, i zabrały ze sobą Opór, trzy czy cztery potężne szturchańce złamały niebawem.
Za kobietami, postępował człowiek z rękami w kieszeniach.
Człowiek ten chudy i blady, o cienkiej i wysmukłej postawie, miał na sobie ubranie popielate, kamizelkę i spodnie czarne; na głowie kapelusz trójgraniasty wytarty, krzywo zasadzony na czoło.
Długa szpada obijała mu się o nogi chude ale sprężyste.
Szedł patrząc, słuchając, pożerając wszystko okiem przenikliwem, pod czarną brwią latającem.
— Ej! — rzekł Billot — tę figurę przy wszystkich zaburzeniach widziałem.
— To Maillard!... — rzekł Gilbert.
— A! to ten, co za mną poszedł po desce do Bastylji, zręczniejszy ode mnie, nie wpadł do rowu.
Maillard, zniknął za kobietami na zakręcie ulicy.
Billot miał ochotę pójść za jego przykładem, ale Gilbert pociągnął go do ratusza.
Wszystkie bandy manifestujące, zwracały się zawsze w tamtą stronę. Zamiast więc iść z biegiem rzeki, podążyli odrazu do jej ujścia.
Wiedziano o wszystkiem w ratuszu. Ale co to mogło obchodzić flegmatycznego Bailly i arystokratę Lafayetta, że sobie bębni jakaś kobieta.
Wyprzedzała karnawał i koniec.
Kiedy jednak poza tą kobietą, bijącą w bęben, ujrzano dwa czy trzy tysiące kobiet, kiedy po bokach tej grupy, zwiększającej się co chwila, stanęła znaczna liczba mężczyzn ponuro uśmiechniętych, a broń trzymających odpornie, kiedy pojęto, iż ci mężczyźni uśmiechają się ze zła, które uczynią kobiety, ze zła tem gorszego, że mu siła publiczna nie zapobiegnie, a siła prawna po fakcie go nie ukarze, zaczęto rozumieć całą ważność położenia.
Ci ludzie uśmiechali się, bo zło, którego oni uczynić nie śmieli, uczyni słabsza połowa rodzaju ludzkiego.
W pół godziny — dziesięć tysięcy kobiet zebrało się na palcu Greve.
Kobiety te widząc, że jest ich liczba dostateczna, ujęły się pod boki i rozmyślać zaczęły.
Nie było to rozmyślanie spokojne; radzącemi były po większej części kobiety z targowiska i nierządnice. Niektóre z nich były rojalistkami i zamiast wyrządzić coś złego królowi lub królowej, dałyby się zabić za nich. Słyszano odgłosy tej szczególniejszej rozprawy za rzeką, na cichych wieżach Notre-Dame. Widziała ona już tyle, a na jeszcze ciekawsze rzeczy patrzeć miała.
Rezultat narady był taki:
— Idźmy spalić ratusz z którego wychodzą szpargały o głód nas przyprawiające.
Rzeczywiście, sądzono wtedy w ratuszu sprawę piekarza, który chleb sprzedawał na fałszywą wagę.
Rozumie się, że im chleb droższy, tem korzystniejsze operacje tego rodzaju; ale im korzystniejsze, tem niebezpieczniejsze.
Zwyczajni operatorowie latarniowi, czekali pod latarnią na piekarza.
Straż ratuszowa, chciała ocalić nieszczęśliwego i używała wszystkich ku temu sił swoich. Ale spostrzeżono, że od niejakiego czasu, rezultat tych filantropijnych zabiegów nie bywał zadawalniający.
Kobiety rzuciły się na straż, przerwały ją, i wkroczyły do ratusza. I rabunek się rozpoczął.
Postanowiły wrzucić do Sekwany coby tylko znalazły, a palić na miejscu czegoby wynieść nie mogły.
Więc ludzi w wodę, a mury na ogień.
Było to wielkie zadanie.
Było wszystkiego potrosze w ratuszu.
Było trzystu wyborców.
Byli adjunkci.
Byli merowie.
— Zadługoby czasu trzeba, aby rzucać wszystkich tych ludzi do wody — woła jakaś kobieta, której było pilno widocznie.
— Zasługują na to!... — odpowiedziała inna.
— Ale czasu niema.
— Więc spalmy wszystko!: — wtrącił głos inny — to będzie najkrócej.
Poszukano pochodni a ognia, a potem aby nie tracić czasu zajęto się powieszeniem Leferre‘a d‘Ormesson‘a.
Szczęściem, że człowiek jakiś w popielatem ubraniu — przeciął sznur i d‘Ormesson spadł z wysokości siedemnastu stóp, stłukł sobie nogę ale odszedł kulejąc pośród śmiechu meger.
Nie byłby uszedł tak spokojnie, gdyby nie to, że pochodnie były już zapalone, a podpalaczki z pochodniami w ręku zbliżały się do archiwów. W dziesięć minut wszystko było w ogniu.
Nagle człowiek w popielatem ubraniu rzuca się i wyrywa kobietom gorejące głownie; kobiety opierają się, mężczyzna je bije pochodniami i kiedy ogień zajmuje spódnice, on gasi zajmujące się papiery.
Kto jest ten człowiek, co stawia opór dziesięciu tysiącom szalonych stworzeń?...
Dlaczego pozawalają mu rządzić... Powieszono do połowy Leferre‘a, powieszą w całości tego człowieka.
Kiedy tak rozumuje, chór wściekły grozi mu śmiercią, do groźby czyn się przyłącza.
Kobiety otaczają go i zarzucają mu sznur na szyję.
Ale przybiega Billot. On ocali Maillarda, jak Maillard ocalił Leferre‘a.
Przeciska się do sznura, tnie go w najdrobniejsze kawałki nożem jak brzytwa ostrym, i woła:
— Nieszczęśliwe!... czy nie poznajecie jednego ze zdobywców Bastylji?... To ten, co po desce przeszedł po kapitulację, gdy ja gramoliłem się w rowie!... Nie poznajecie Maillarda?...
Na to imię znane i groźne, kobiety struchlały. Patrzą na siebie i ocierają czoła.
Praca była ciężka, i choć to w październiku, pot ciekł z pracownic.
— Zdobywca Bastylji!.. Maillard, woźny z Chatelet!... Niech żyje Maillard!...
Groźby zamieniają się w pieszczoty; całują Maillarda i krzyczą: Niech żyje Maillard!...
Maillard wymienia uściśnięcie ręki i spojrzenie z Billotem.
Uścisk ręki znaczy: Jesteśmy przyjaciółmi!...
Wzrok mówi: Ile razy będziesz w potrzebie możesz liczyć na mnie.
Maillard pozyskał nad kobietami wpływ tem większy, że ma im kilka grzechów do przebaczenia.
Maillard jest starym marynarzem, jest człowiekiem popularnym. Zna on dobrze to morze uliczne, które burzy się za najmniejszym powiewem, a uspakaja za jednem słowem.
Wie, jak trzeba mówić do tych fal ludzkich, gdy mówić pozwalają.
Teraz właśnie trzeba przemówić: cisza otacza Maillarda.
Maillard nie chce, aby paryżanki zniszczyły gminę, to jest jedyną władzę, która się niemi opiekuje; nie chce, ażeby zniszczyły księgi stanu cywilnego, które dowodzą, że ich dzieci nie są bękartami.
Słowa Maillarda, zgrzytające, szydercze, zrobiły niezwykłe wrażenie.
Nikt nie będzie zabity, nic nie ulegnie spaleniu.
Ale wszyscy pójdą do Wersalu.
Tam jest źródło złego, tam wyprawiają orgje pod bokiem głodnego Paryża. Wersal pochłania wszystko. Paryżowi brak zboża i mąki, bo mąka idzie prosto z Corbeil do Wersalu zamiast się zatrzymać w Paryżu.
Nie byłoby tego gdyby piekarz, piekarka i piekarczyk mieszkali w Paryżu.
Temi przydomkami nazywa lud swoich karmicieli: króla, królowę i delfina.
Pójdą do Wersalu.
Ponieważ kobiety mają strzelby, armaty, proch, ponieważ mają piki i kosy, więc mogą mieć także generała.
Dlaczegoby nie?... Gwardja narodowa ma przecie generała.
Lafayette jest dowódcą grenadjerów.
Maillard będzie generałem grenadjerek.
Lafayette dowodzi próżniakami, grenadjerami, którzy wyglądają na armję rezerwową, prawie nic nie robią, gdy tyle jest do roboty.
Maillaid dowodzić będzie armją czynną.
Maillard przyjmuje dowództwo.
Maillard zostaje generałem dowodzącym kobietami Paryża.
Była to rzeczywista armja, ta siła, nad którą Maillard kierunek otrzymał.
Armaty coprawda miała bez kółek i łożysk, ale umieściła je na wózkach.
Miała karabiny bez kurków i zapałów, ale z bagnetami.
Miała wiele innej broni, bardzo lichej, ale broń to zawsze była.
Proch nosiła w chustkach, czepkach i kieszeniach, a pośród żyjących tych ładownic przechadzali się artylerzyści z zapalonemi lontami.
Cud to prawdziwy, że cała ta armja nie wyleciała w powietrze w czasie pochodu.
Maillard rzutem oka ocenił usposobienie wojsk swoich. Przekonał się, że nie jest w jego mocy utrzymać tę siłę w Paryżu, że trzeba ją poprowadzić na Wersal i zapobiec złemu, któreby uczynić mogła. Maillard spełni to trudne i bohaterskie zarazem zadanie. Przedewszystkiem bierze bęben z szyi dziewczyny.
Umierająca z głodu, osuwa się ona wzdłuż muru i pada głową na słupek.
Twarde to posłanie... to łoże głodu.
Maillard pyta o nazwisko nieznajomej. Nazywa się Magdalena Chambry. Rzeźbiła z drzewa dla kościołów. Ale któż myśli teraz o upiększaniu kościołów rzeźbą i bareliefem, arcydziełami wieku XV?... Umierając z głodu, została kwiaciarką w Palais-Royal.
Ale kto kupuje kwiaty, kiedy na chleb pieniędzy nie ma?... Kwiaty, błyszczące gwiazdy pokoju i obfitości, więdną za powiewem burz rewolucyjnych.
Nie mogąc rzeźbić, nie mogąc sprzedawać róż, lilij i jaśminów, Magdalena Chambry wzięła bęben i poczęła bić straszną pobudkę głodu.
Pójdzie do Wersalu z całą tą gromadą, którą zebrała.
Gdy przybędą na miejsce, zażądają, aby tę dziewczynę wprowadzono do pałacu razem z dwunastoma jeszcze kobietami. Poprze ona u króla sprawę zgłodniałych.
Przyklaśnięto tej myśli Maillarda.
I tak Maillard, jednem słowem zniweczył zamiary okrucieństwa.
Kobiety nie wiedziały poco iść mają do Wersalu, ale teraz wiedzą: Idą poto do Wersalu, ażeby deputacja z dwunastu kobiet złożona, deputacja z Magdaleną Chambry na czele, poszła prosić króla, aby się w imię głodu, nad ludem swoim zmiłował.
Zebrało się blisko siedem tysięcy kobiet.
Gdy przybyły pod Tuilleries, krzyki słyszeć się dały.
Maillard wchodzi na słupek i zapytuje:
— Czego chcecie?....
— Chcemy przejść przez Tuilleries.
— Niepodobna!... — odpowiada im Maillard.
— Dlaczego niepodobna? — wrzeszczy siedem tysięcy głosów.
— Bo Tuilleries, to dom króla i ogród króla; bo przechodzić bez pozwolenia przez Tuilleries, to znieważać króla, to więcej jeszcze, to napaść w osobie króla na wolność wszystkich.
— Niechże tak będzie — wołają kobiety — poproś o pozwolenie szwajcara.
Maillard zbliżył się do szwajcara z kapeluszem w ręku.
— Mój przyjacielu — rzekł — czy pozwolisz aby te damy przeszły przez Tuillerje?... Przejdą szpalerem i nic a nic nie uszkodzą, ani rośliny ani drzew.
Szwajcar zamiast odpowiedzi, natarł swą długą szpadą na Maillarda.
Maillard dobył swojej o stopę krótszej i miały się skrzyżować żelaza, gdy jedna z kobiet podbiegła do szwajcara i trzonem miotły powaliła go do stóp Maillarda.
Maillard chowa wtedy szpadę swoję do pochwy, bierze szpadę szwajcara w jedną a strzelbę kobiety w drugą rękę i wsadziwszy kapelusz na głowę, bo mu spadł przy bójce, rusza dalej przez Tuillerje, gdzie, jak zapewniał, żadnej szkody nie zrządzono.
Niechajże sobie idą dalej przez Cours la Reine i Sevres, gdzie się podzielą na dwie gromady, a my zobaczmy co się dzieje w Paryżu.
Siedem tysięcy kobiet, pragnących potępić wyborców, powiesić Leffere’a i Maillarda a ratusz spalić, robiło wrzawę potężną.
Wrzawa ta, rozlegająca się po najodleglejszych częściach miasta, wywabiła Lafayette‘a.
Był na mustrze na Polu Marsowem.
Od ósmej godziny rano nie zsiadł z konia; o południu przybył na plac Ratusza.
Karykatury ówczesne przedstawiały go w postaci Centaura. Kadłub wyobrażał sławnego białego konia, który stał się przysłowiowym; na koniu widniała głowa dowódcy gwardji narodowej.
Od początku rewolucji Lafayette siedział na koniu, jadł na koniu, dowodził z konia, a często nawet spał także na koniu.
Gdy mu też zdarzyło się przypadkiem spać w łóżku, to spał bardzo dobrze.
Kiedy przybył na wybrzeże Pelletier, zatrzymał go jakiś jeździec galopujący.
Był to Gilbert.
Pędził do Wersalu, aby uprzedzić króla o niebezpieczeństwie i oddać się na jego rozkazy.
W kilku słowach objaśnił Lafayette‘a.
Poczem ostatni ruszył do ratusza, pierwszy do Wersalu.
Ponieważ jednak kobiety szły prawym brzegiem Sekwany, Gilbert udał się lewym.
Teraz plac przed ratuszem, po odejściu kobiet, mężczyźni napełnili.
Byli to gwardziści narodowi, pobierający i nie pobierający żołdu, po większej części żołnierze gwardji francuskiej, którzy, powróciwszy do szeregów ludowych, z których wyszli, stracili przywileje gwardji królewskiej, odziedziczone przez gwardję przyboczną i szwajcarów.
Lafayette przebył tłum, zsiadł z konia, wszedł do gmachu, i nie zważając na oklaski połączone z pogróżkami, zaczął dyktować raport do króla o nowym buncie, jaki wybuchł z rana.
Nagle drzwi kancelarji otworzyły się gwałtownie. Deputacja to grenadjerów przychodziła prosić o pozwolenie zobaczenia się z generałem.
Lafayette skinął aby weszli.
Grenadjer, mający mówić, podszedł do stołu.
— Panie generale — rzekł głosem śmiałym — przychodzimy w imieniu dziesięciu kompanji grenadjerskich; nie posądzamy pana o zdradę, ale wiemy, że rząd nas zdradza. Czas temu położyć koniec. Nie możemy zwracać bagnetów na kobiety o chleb wołające. Komitet żywnościowy — albo oszukuje, albo jest nieudolny. Czy tak, czy owak, zmienić go należy. Lud jest nieszczęśliwy, a Wersal jest źródłem nieszczęścia. Trzeba króla sprowadzić do Paryża, trzeba zniszczyć pułk flandryjski i straż przyboczną, zato, że śmiały zdeptać nogami kokardę narodową. Jeżeli król nie może udźwignąć korony, niech ją złoży. Ukoronujemy jego syna. Zamianuje się regenta i wszystko lepiej pójdzie.
Lafayette zdziwiony, patrzy na mówiącego. Widział on wiele zaburzeń, opłakiwał wiele nadużyć, ale nigdy powiew rewolucyjny tak go wprost w oczy nie uderzył.
Ta możność obchodzenia się bez króla, jaką spostrzega lud, nietylko go dziwi, ale i niepokoi.
— Jakto! — zawołał — chcecie wydać wojnę królowi i zmusić go aby nas porzucił?...
— My, panie generale — odpowiada mówca — kochamy i szanujemy króla, byłoby nam przykro gdyby nas opuścił, ale gdyby nas opuścił, mamy delfina przecie...
— Panowie, panowie — rzecze Lafayette — baczcie na to co mówicie, sięgacie do korony, a moja powinność nie pozwala mi do tego dopuszczać.
— Panie generale — odparł gwardzista narodowy z ukłonem — wylelibyśmy ostatnią kroplę krwi za króla. Ale lud jest nieszczęśliwy, źródło nieszczęścia w Wersalu, trzeba zatem króla tu sprowadzić. Lud żąda tego koniecznie.
Lafayette nie cofał się nigdy, gdy szło o narażenie własnego życia.
Schodzi na plac ratuszowy i chce mówić do ludu ale go krzyki: Do Wersalu!... do Wersalu!... zupełnie zagłuszają.
Nagle inny krzyk słyszeć się dał od strony ulicy Vannerie. To Bailly ciągnie do ratusza.
Na widok Baillego wzmagają się wołania: Chleba! chleba! Do Wersalu! do Wersalu!
Lafayette idzie pieszo pośród tłumu i czuje, że go fala pochłonie.
Przedziera się do swego konia z pośpiechem rozbitka, przedzierającego się do skały.
Dostaje się i wskakuje na siodło, ale droga do ratusza jest przecięta. Mur żywy wyrósł w tem miejscu.
— Do kata! generale — wołają ludzie mur stanowiący — zostań pan z nami.
— Jednocześnie wrzeszczą wszyscy: do Wersalu! do Wersalu!
Lafayette waha się chwilę. Idąc do Wersalu, może się, zapewne, stać użyteczny królowi, ale czy będzie panem tłuszczy, która go popycha? Czy opanuje te fale, z któremi walczy dla własnego ocalenia?
Nagle człowiek jakiś wychodzi z ratusza, przebija tłum i dociera z listem w ręku do Lafayetta.
To niezmordowany Billot.
— Oto, generale — rzecze — od Trzystu!
Tak nazywano wyborców.
Lafayette złamał pieczątkę i chciał przeczytać list po cichu, ale dwadzieścia tysięcy głosów zawołało:
— Głośno! głośno!...
Lafayette zmuszony był czytać głośno. Daje znak aby się uciszono. W tej chwili, jakby cudem, po okropnej gwarze cichość następuje. Słuchają, nie tracąc ani jednego słowa — listu następującego:
„Rozważywszy okoliczności i życzenia ludu, oraz przedstawienie pana głównodowodzącego, upoważniamy go, a nawet mu rozkazujemy, aby poszedł do Wersalu.
Biedny Lafayette nie przedstawiał nic panom wyborcom, którzy chętnie całą odpowiedzialność na jego barki zwalali.
Ale lud, z którego życzeniami zgadzało się to przedstawienie komendanta, krzyknął: Niech żyje Lafayette!
Wtedy Lafayette zbladł i powtórzył zkolei: do Wersalu!
Piętnaście tysięcy ludzi szło za nim z zapałem cichym, a więc straszniejszym, niż zapał kobiet biegnących w przedniej straży.
Jak zawsze, nie wiedziano nic w Wersalu o tem, co się działo w Paryżu.
Królowa odpoczywała po scenach niedawno opisanych, których sobie winszowała.
Miała armję, zliczyła nieprzyjaciela i chciała rozpocząć walkę.
Nie należałoż się jej zemścić za porażkę z czternastego lipca?... Musiała przecie dworowi i sobie samej wymazać z pamięci ową sławną podróż króla do Paryża.
Biedna kobieta! nie myślała wcale o podróży, którą zaraz odbyć będzie musiała.
Od owej sprzeczki z hrabią Charnym nie mówiła z nim wcale. Z Andreą obchodziła się z dawną przyjaźnią, która się na chwilę w sercu jej zaćmiła; ale która nigdy w sercu rywalki jej nie zagasła.
Do Oliviera zwracała się tylko z prośbą o posługę lub z rozkazem.
Nie była to niełaska dla rodziny, bo z rana w tym samym dniu, w którym paryżanie szli do Wersalu, widziano, jak łaskawie rozmawiała z Jerzym de Charny, średnim z braci, który jej dawał po wzięciu Bastylji takie rady wojownicze.
O dziewiątej rano, gdy młody ten oficer przechodził przez galerję, aby oznajmić łowczemu, iż król polować będzie, wracająca ze mszy Marja Antonina spostrzegła go i przywołała.
— Gdzie pan biegniesz? — spytała.
— Nie biegnę już, skoro zobaczyłem Waszą Królewską Mość, zatrzymałem się i oczekuję z pokorą zaszczytu...
— Nie przeszkadza to panu odpowiedzieć mi, gdzie szedłeś?
— Najjaśniejsza Pani — odparł Jerzy — należę do orszaku. Jego Królewska Mość poluje dzisiaj, idę do łowczego...
— A! król poluje dzisiaj — rzekła królowa, spoglądając na chmury czarne i wielkie, ciągnące od strony Paryża — to źle. Czas zdaje się nie po temu, prawda, Andreo?
— Prawda, Najjaśniejsza Pani — odpowiedziała młoda kobieta z roztargnieniem.
— Pan nie jesteś mego zdania?
— Najjaśniejsza Pani, król sobie życzy...
— Niech się dzieje wola króla w lasach i na drogach — rzekła królowa z tą wesołością, której ani cierpienia sercowe, ani burze polityczne zniweczyć nie potrafiły.
I zaraz dodała:
— Gdzież poluje król dzisiaj?
— W lasach Meudon, Najjaśniejsza Pani.
— Czuwaj nad nim, proszę cię o to...
W tej chwili wszedł hrabia Olivier de Charny. Uśmiechnął się do Andrei i schylając głowę, powiedział do królowej:
— Nie podczas zabawy, ale w chwili niebezpieczeństwa króla, brat mój zlecenie to pamiętać będzie.
Na dźwięk tego głosu, zadrżała Marja Antonina i rzekła ostro a pogardliwie:
— Bardzoby mi słowa te się nie podobały, gdyby nie wyszły z ust pana hrabiego Oliviera de Charny.
— Dlaczego, Najjaśniejsza Pani? — zapytał z uszanowaniem hrabia.
— Bo to wróżba nieszczęścia, łaskawy panie.
Andrea zbladła, zobaczywszy hrabiego.
On skłonił się w milczeniu.
Potem widząc zwrócony na siebie wzrok Andrei zdziwionej jego cierpliwością, dodał:
— Bardzom jest nieszczęśliwy, że nie umiem już przemawiać do królowej w sposób nieobrażający.
To już powiedziane było z naciskiem.
Marja Antonina zrozumiała myśl Oliviera.
— Już, — rzekła żywo — już, co znaczy to już?
— Znowu coś złego powiedziałem — rzekł Charny z prostotą.
I rzucił na Andreę wzrok, który pochwyciła królowa.
Zbladła, zacisnęła zęby i powiedziała:
— Słowo jest złe, gdy myśl nie jest dobra.
— Niechętnem bywa ucho — odrzekł Charny — gdy myśl jest niechętna.
Po tej odpowiedzi bardziej słusznej, niż oględnej, umilkł.
— Poczekam z odpowiedzią — rzekła królowa — aż pan de Charny będzie względniejszy w swych natarciach.
— A ja — odpowiedział de Charny — poczekam z natarciem, aż królowa łaskawsza będzie dla swych poddanych, niż jest od pewnego czasu.
Andrea chwyciła za rękę męża i chciała wyjść z nim razem.
Zatrzymał ją wzrok królowej.
— Ale cóż nareszcie miał mi mąż pani powiedzieć? — zapytała Marja Antonina.
— Chciał powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że wysłany wczoraj do Paryża, zastał miasto dziwnie wzburzone.
— Jeszcze?... — zawołała królowa — a to dlaczego? Paryżanie wzięli Bastylję i zabierają się ją zburzyć. Czegóż żądają więcej?... Odpowiedzże, panie de Charny.
— Wzięli Bastylję, to prawda,.Najjaśniejsza Pani — odparł hrabia — ale nie mogą jeść kamieni, a jeść im się chce okropnie...
— Chcą jeść! chcą jeść! — zawołała królowa. — Cóż my pomożemy na to?
— Był czas, Najjaśniejsza Pani — rzekł Charny — że królowa pierwsza odczuwała bóle narodu i pierwsza mu niosła ulgę. Był czas, w którym chodziła do biednych chat, a z chat modlitwy wznosiły się do Boga...
— A tak — rzekła gorzko królowa — dobrze zostałam wynagrodzona za tę litość dla niedoli bliźniej. Jedno z największych nieszczęść moich pochodzi stąd, żem weszła do jednej z chat takich.
— Że Wasza Królewska Mość — rzekł Charny — raz łaskę swoją zlała na niegodne stworzenie, nie można podług tego sądzić całej ludzkości. Ah! Najjaśniejsza Pani! Najjaśniejsza Pani! jakże byłaś kochaną w owym czasie!
Królowa płomiennym wzrokiem spojrzała na Oliviera.
— No, ale nakoniec — rzekła — proszę mi powiedzieć, co się działo wczoraj w Paryżu? Mów pan o rzeczach, któreś sam widział, chcę być pewną prawdy słów twoich.
— Co widziałem, Najjaśniejsza Pani? Widziałem tłumy ludu u brzegu rzeki, czekające na przybycie mąki. Widziałem inne tłumy, czekające na chleb u drzwi piekarza. Widziałem lud zgłodniały, mężów patrzących smutno na żony, matki smutno patrzące na dzieci. Widziałem pięści zaciśnięte, zwrócone z groźbą ku Wersalowi. Ah! Najjaśniejsza Pani! Najjaśniejsza Pani! te niebezpieczeństwa, o których mówiłem, ta sposobność poniesienia śmierci za sprawę Waszej Królewskiej Mości, to szczęście, którego brat mój i ja domagamy się pierwsi, wszystko to podobno nadejdzie niedługo.
Królowa odwróciła się niecierpliwie od Oliviera i oparła pałające a blade czoło o szybę okna, wychodzącego na marmurowy dziedziniec.
Zaledwie ruch ten uczyniła, zadrżała.
— Andreo — rzekła — chodź, zobacz, co to za jeździec z nowinami przybywa.
Andrea zbliżyła się do okna, ale jednocześnie cofnęła się wybladła.
— Najjaśniejsza Pani! — rzekła z wymówką.
Charny podszedł żywo do okna.
— Ten jeździec — rzekł, patrząc kolejno na królowę i na Andreę — to doktór Gilbert.
— Prawda — rzekła królowa, tak że Andrei trudno było zrozumieć, czy przez zemstę kobiecą, czy też dla osłabionych oczu nie mogła rozpoznać jeźdźca i przywołała ją do okna.
Cichość zaległa aktorów tej sceny, rozmawiali teraz wzrokiem.
Był to rzeczywiście Gilbert, który przywiózł potwierdzenie strasznej przepowiedni Oliviera.
Jakkolwiek jednakże zsiadł prędko z konia, jakkolwiek szybko wbiegł na schody, jakkolwiek trzy pary niespokojnych oczu: królowej, Andrei i Oliviera zwróciły się ku drzwiom, przez które wejść był powinien, drzwi te wcale się nie otworzyły.
Trzy osoby przepędziły kilka minut w dręczącem oczekiwaniu.
Nagle z przeciwnej strony wszedł jeden z oficerów i rzekł:
— Najjaśniejsza Pani, ponieważ doktór Gilbert nie zastał już króla, bawiącego od godziny w Meudon, prosi o posłuchanie Waszej Królewskiej Mości, aby jej ważne zakomunikować nowiny.
— Niech wejdzie! — odrzekła królowa.
Andrea tymczasem, jakby podpory u męża szukając, cofnęła się i na ramieniu jego oparła.
Gilbert rzucił okiem po osobach wśród których się znalazł i rzekł z uszanowaniem do Marji Antoniny:
— Czy Najjaśniejsza Pani pozwoli w nieobecności jej dostojnego małżonka, udzielić sobie wiadomości, które przynoszę?
— Mów pan... — odrzekła Marja Antonina. — Widząc cię jadącego tak szybko, zebrałam wszystkie siły, bo czuję, że nic dobrego nie usłyszę.
— Czyby Najjaśniejsza Pani wolała, abym pozwolił dojść wieściom znienacka? Uprzedzona wcześniej, potrafisz Wasza Królewska Mość stawić czoło niebezpieczeństwu, potrafisz je odwrócić...
— Do rzeczy, panie doktorze, do rzeczy, jakież to tam niebezpieczeństwo znowu?...
— Najjaśniejsza Pani, siedem czy osiem tysięcy kobiet uzbrojonych, dąży z Paryża do Wersalu.
— Siedem czy osiem tysięcy kobiet?... — powiedziała pogardliwie królowa.
— W drodze liczba ich zwiększy się do piętnastu albo dwudziestu tysięcy.
— Pocóż one idą tutaj?
— Jeść chcą, Najjaśniejsza Pani, i idą prosić króla o chleb.
Królowa zwróciła się do Oliviera.
— Niestety! Najjaśniejsza Pani — rzekł hrabia — stało się co przepowiedziałem.
— Co czynić? — spytała Marja Antonina.
— Najpierw uprzedzić króla — powiedział Gilbert.
Królowa odwróciła się żywo.
— Króla? O! nie — zawołała. — Narażać go? a to poco?
Krzyk ten trysnął raczej, niż wyszedł z serca Marji Antoniny. Był oznaką męstwa królowej, przekonania o sile osobistej, ale i świadomości o niemocy, której ani się domyślać u króla, ani objawiać jej obcym nie chciała.
Ale czy obcy był Charny? czy obcy był Gilbert?
Nie, i dwaj ludzie, byli przez Opatrzność wybrani, jeden dla opieki nad królową, drugi nad królem.
Charny odzyskał władzę nad sobą przez poświęcenie swej dumy, odpowiedział więc razem królowej i Gilbertowi:
— Najjaśniejsza Pani — rzekł — pan Gilbert ma słuszność, trzeba uprzedzić króla. Król jest jeszcze kochany, król wyjdzie do kobiet, przemówi do nich i rozbroi je z pewnością.
— Ależ — powiedziała królowa — kto się podejmie uwiadomić króla? Droga została bezwątpienia zajętą, to przedsięwzięcie...
— Król jest w lasach Meudon.
— Tak, ale drogi prawdopodobnie...
— Niech Wasza Królewska Mość widzi we mnie żołnierza tylko — przerwał z prostotą Charny. — Żołnierz stworzony jest nato, aby był zabity.
I wymówiwszy te słowa, nie czekał odpowiedzi, nie słuchał westchnienia, wyszedł prędko, skoczył na konia i popędził do Meudon z dwoma towarzyszami.
Zaledwie znikł, odpowiedziawszy skinieniem na pożegnanie Andrei z okna sobie przesłane, gdy hałas oddalony, do huku bałwanów w dniu burzliwym podobny, uderzył ucho królowej.. Hałas ten zdawał się pochodzić od drzew najbardziej oddalonych na drodze wiodącej do Paryża.
Niebawem niebo się zachmurzyło i opuścił się deszcz rzęsisty.
Pomimo gróźb nieba, Wersal napełniał się ludźmi.
Gońce przybywali jedni po drugich do zamku. Każdy z nich opowiadał o zastępach ciągnących z Paryża, każdy wspominając łatwe triumfy dni ubiegłych, czuł w sercu to strach, to wyrzuty. Żołnierze niespokojni, brali powoli broń do ręki. Oficerowie zniechęceni widoczną bojaźnią żołnierzy i szemraniem ludu, z trudnością oddychali powietrzem brzemiennem nieszczęściami, które im przypisane będą.
Straż przyboczna z trzystu ludzi złożona, siadała na koń z niepewnością wojowników domyślających się, że mają mieć do czynienia z nieprzyjacielem, którego sposób wojowania nie jest im wcale znany. Co począć przeciwko kobietom grożącym i uzbrojonym, a jednak bezbronnym, bo niezdolnym podnieść ręki ze strudzenia i głodu?...
Na wszelki wypadek straż przyboczna staje z dobytemi pałaszami i czeka.
Wreszcie ukazały się kobiety. Przybywały dwiema drogami. Rozdzieliły się w połowie podróży, jedne poszły przez Saint-Cloud, przez Sevres drugie.
Przed rozłączeniem — rozdzieliły się ośmiu bochenkami chleba, znalezionemi w Sevres.
Trzydzieści dwa funty chleba, dla siedmiu tysięcy pustych żołądków!...
Dochodząc do Wersalu, zaledwie nogi za sobą wlec mogły, trzy czwarte poupuszczały broń po drodze. Maillard wymógł na czwartej części, że zostawiła swoję przy wejściu do Wersalu.
Potem wchodząc do miasta, rzekł:
— No, niech nas nie posądzają o brak rojalizmu, śpiewajmy: Niech żyje Henryk IV!
Kobiety głosem obumierającym zanuciły pieśń królewską.
Wielkie było zdziwienie w pałacu, gdy zamiast krzyków i gróźb, usłyszano śpiewy, a jeszcze większe, gdy ujrzano śpiewaczki chwiejące się, o obliczach nędznych, bladych, zsiniałych, gdy spostrzeżono tysiące twarzy strasznych, tysiące rąk poruszających się u złoconej kraty. Od czasu do czasu z łona tej gromady wydobywały się ponure wycia, wytryskiwały błyskawice z tych twarzy konających.
Od czasu do czasu ręce wyciągały się ku zamkowi.
Jedne otwarte i drżące — prosiły.
Inne ściśnięte i wyprężone — groziły.
Bardzo ponury był to obraz.
Na niebie deszcz, na ziemi błoto.
Śród oblegających — głód i groźba.
Śród obrońców — litość i zwątpienie.
Oczekując Ludwika XVI, królowa w gorączkowem postanowieniu nakazuje obronę.
Dworzanie i oficerowie zebrali się około Marji Antoniny.
Spostrzegła pomiędzy nimi pana de Saint-Priest, ministra Paryża, i rzekła doń:
— Idź pan i przekonaj się należycie, czego chcą ci ludzie.
Pan de Saint-Priest schodzi, przebywa dziedziniec i zbliża się do kraty.
— Czego chcecie? — zapytuje kobiet.
— Chleba! — tysiąc głosów mu odpowiada.
— Chleba? — mówi pan Saint-Priest niecierpliwie, — kiedy mieliście jednego pana, nie brakowało wam chleba. Teraz, gdy ich macie dwa tysiące, cóż wam z tego?
I pan de Saint-Priest oddala się wśród krzyku zgłodniałych istot, zabraniając otwierać kratę.
Ale zbliża się deputacja, przed którą brama musi zostać otwartą.
Maillard przedstawił się na Zgromadzeniu Narodowem, w imieniu kobiet, i uzyskał decyzję, że prezes Zgromadzenia na czele deputacji złożonej z dwunastu kobiet, pójdzie uczynić przedstawienie królowi.
W tej samej chwili, razem z tą deputacją, mającą na czele Mouniera, wpada król galopem przez tylną część gmachu.
Charny dopędził go w lasach Meudon.
— Ah! to ty, panie hrabio — spytał król. — Czy do mnie masz polecenie?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Cóż się stało?... jechałeś widzę, bardzo prędko.
— Najjaśniejszy Panie, dziesięć tysięcy kobiet przybyło w tej chwili z Paryża do Wersalu, i żąda chleba.
Król wzruszył ramionami, raczej z litością niż pogardą.
— Niestety! — rzekł, gdybym miał tyle chleba, nie czekałbym aż po niego przyjdą do Wersalu.
Jednak bez innych uwag, żegnając żałosnem spojrzeniem rozpoczęte polowanie, rzekł:
— Jedźmy, panie, do Wersalu.
— Przybył w chwili, gdy wielkie krzyki podniosły się z placu broni.
— Co to jest? — spytał król.
— Najjaśniejszy Panie — zawołał Gilbert, wchodząc blady jak śmierć — wasza gwardja pod dowództwem pana Jerzego de Charny, naciera na prezesa Zgromadzenia Narodowego i na deputację, którą on do was prowadzi.
— Niepodobna! — wola król.
— Słyszycie krzyki ofiar mordowanych. Wszyscy uciekają.
— Otworzyć bramę! — zawołał król. — Przyjmuję deputację.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie! — wtrąciła królowa.
— Otworzyć! — rzekł Ludwik XVI. — Królewskie pałace są miejscem schronienia!
Charny i Gilbert zbiegają ze schodów.
— W imię króla! — woła jeden.
— W imię królowej! — woła drugi.
A obadwaj dodają:
— Otworzyć bramę!
Ale nim rozkaz wykonano, prezes Zgromadzenia Narodowego stratowany został nogami w dziedzińcu.
Koło niego padają ranione dwie kobiety z poselstwa.
Gilbert i Charny rzucają się; ci dwaj ludzie, jeden z arystokracji, drugi z ludu, spotkali się na jednej drodze.
Jeden chce ocalić królowę, przez miłość dla królowej, drugi chce ocalić króla, przez miłość dla władzy królewskiej.
Otwarto bramę, kobiety rzuciły się na dziedziniec, między żołnierzy. Grożą, proszą, pieszczą!... Jak oprzeć się kobietom, błagającym mężczyzn w imię ich sióstr i matek?..
— Panowie, miejsca dla deputacji! — woła Gilbert.
I szeregi się rozstępują, aby przepuścić Mouniera na czele nieszczęśliwych kobiet.
Król, uprzedzony przez hrabiego Charny, czeka na deputację w pokoju przyległym do kaplicy.
Mounier mówić będzie od Zgromadzenia?
Ludwika Chambry, owa kwiaciarka, bębniąca pobudkę, przemawiać będzie w imieniu kobiet.
Mounier wyrzekł słów kilka i przedstawia królowi młodą dziewczynę.
Zbliża się ona, chce mówić, ale zaledwie wyjąkać może:
— Najjaśniejszy Panie, chleba!
I pada zemdlona.
— Ratunku! — woła król — ratunku!
Andrea zrywa się i podaje królowi swój flakonik.
— Ah! Najjaśniejsza Pani! — rzecze Charny do królowej z wymówką.
Królowa blednie i oddala się do swych apartamentów.
— Przygotować powozy! — mówi — król i ja, jedziemy do Rambouillet.
Przez ten czas, biedna dziewczyna odzyskała zmysły. Zobaczywszy się w objęciach króla, trzeźwiącego ją, krzyknęła ze wstydu i chciała go pocałować w rękę.
Ale król ją powstrzymał.
— Piękne dziecię — rzekł — pozwól mi się pocałować, wartaś tego.
— O Najjaśniejszy Panie, ponieważ jesteś tak dobry — szepnęła młoda dziewczyna — wydaj rozkaz!
— Jaki rozkaz?
— Ażeby sprowadzić zboża i głodowi zapobiec.
— Moje dziecię — rzekł król — z chęcią podpiszę rozkaz, którego żądasz, ale wątpię, aby ci naco posłużył.
Król usiadł przy stole i zaczął pisać, kiedy nagle usłyszano pojedyńczy wystrzał, a zaraz potem dość żywe strzelanie zbiorowe.
— Boże! Boże! — zawołał król — cóż tam takiego? Zobacz, panie Gilbert.
Natarto na drugą grupę kobiet, natarcie to wywołało ów strzał pojedyńczy, a ten sprowadził salwę zbiorową.
Strzał padł ze strony ludu i strzaskał ramię panu de Saronnieres, porucznikowi gwardji, gdy je podniósł na młodego żołnierza, co ukryty za barakiem, obiema rękami osłaniał klęczącą poza nim kobietę.
Na ten strzał odpowiedziała gwardja pięciu czy sześciu ostrzałami.
Któraś z kobiet padła zabita.
Drugą, silnie ranioną uniesiono.
Lud odpowiedział i dwaj gwardziści spadli z konia.
Ale krzyki: miejsca! miejsca! dają się słyszeć. Przybywają z trzema armatami mężczyźni z przedmieścia Świętego Antoniego. Ustawiają działa wprost kraty.
Szczęściem, deszcz leje strumieniami, napróżno przybliżają knot do ognia, proch rozmoczony w wodzie, odmawia pomocy.
W tej chwili, głos jakiś, szepce te słowa Gilbertowi.
— De Lafayette nadciąga i jest stąd o pół mili.
Gilbert próżno szuka tego, który to powiedział, ale mniejsza o niego, wiadomość bardzo jest pożądana.
Spogląda wokoło i widzi konia bez jeźdźca, konia jednego z zabitych gwardzistów.
Siada nań i pędzi w stronę Paryża.
Drugi koń bez jeźdźca chce biec za nim, ale ręka jakaś chwyta go za cugle. Gilbert sądzi, że myśl jego odgadnięto i że chcą go gonić. Rzucił wzrok za siebie ciekawy.
Nie myślą wcale o nim, myślą o jedzeniu i zabijają konia nożem.
Zwierzę pada i w sekundę zostaje na kawałki rozszarpane.
Tymczasem, jak do Gilberta, tak i do królewskiego ucha, szepnięto: Pan de Lafayette przybywa.
Król właśnie podpisał Mounierowi, akceptację Praw Człowieka.
Podpisał dla Ludwiki Chambry rozkaz na przywiezienie zboża.
Zaopatrzeni w dekrety i rozkazy, które, jak sądzono, miały uspokoić wszystkie umysły, Maillard, Ludwika Chambry i kobiety, wrócili do Paryża.
Wychodząc z miasta, spotkali Lafayetta, który na naleganie Gilberta, pospieszał na czele gwardji narodowej.
— Niech żyje król! — zawołał Maillard, a za nim kobiety, wznosząc papiery nad głowami.
— O jakim mówiłeś pan niebezpieczeństwie dla Jego Królewskiej Mości? — zapytał Lafayette zdziwiony.
— Chodź, chodź, generale!... — zawołał Gilbert nalegając — a sam to zobaczysz.
Lafayette pospieszył co żywiej.
Gwardja narodowa, bijąc w bębny, wchodziła do Wersalu.
Za pierwszem uderzeniem ktoś króla trącił lekko w ramię.
Odwrócił się i zobaczył Andreę.
— A! pani de Charny! — rzekł. — Co porabia królowa?
— Najjaśniejsza Pani błaga Waszą Królewską Mość, aby jechał coprędzej do Paryża. Na czele gwardji królewskiej i pułku flandryjskiego, przejedzie się szczęśliwie...
— Czy to takie twoje zdanie, pani de Charny? — zapytał Ludwik XVI.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jeżeli uda się jednocześnie przejechać granicę, jeżeli nie...
— To?
— To lepiej zostać.
Król schylił głowę.
Pozostał nie dlatego, aby miał odwagę pozostać, ale ponieważ nie miał siły pojechać.
Pocichu wyszeptał:
— Wygnaniec! wygnaniec!
Potem zwrócił się do Andrei i rzekł:
— Niechaj królowa jedzie sama.
Andrea wyszła spełnić polecenie.
W pięć minut potem weszła królowa i usiadła obok króla.
— Poco pani przychodzisz? — spytał Ludwik XVI.
— Aby umrzeć razem z tobą, Najjaśniejszy Panie! — odparła Marja Antonina.
— A! — szepnął Charny — to prawdziwie pięknie...
Królowa słysząc to, zadrżała.
— Zdaje mi się — rzekła — że lepiej mi będzie umrzeć, niż żyć.
W tej chwili bębny gwardji narodowej grzmiały pod samemi oknami pałacu.
Gilbert wpadł zadyszany.
— Najjaśniejszy Panie! — zawołał — nie masz się Wasza Królewska Mość czego obawiać, pan de Lafayette jest na dole.
Król nie lubił Lafayetta, ale politykował z nim.
Królowa, przeciwnie, nienawidziła generała i nie kryła swej nienawiści.
Gilbert nie otrzymał odpowiedzi, nie zrażony jednak milczeniem królewskiem, powtórzył:
— Czy Wasza Królewska Mość słyszał, com powiedział? Pan Lafayette jest na dole i czeka na rozkazy.
Królowa milczała.
Król się przezwyciężył.
— Proszę mu podziękować i poprosić na górę.
Jeden z oficerów skłonił się i wyszedł.
Królowa cofnęła się ku swym apartamentom.
Król zatrzymał ją gestem nakazującym.
Dworzanie utworzyli dwie grupy.
Charny i Gilbert stali przy królu.
Wszyscy inni cofnęli się z królową i stali przy niej.
Usłyszano kroki i we drzwiach ukazał się Lafayette.
Pośród ciszy zalegającej komnatę, głos jakiś z grupy otaczającej królowę, wypowiedział te dwa słowa:
— Oto Cromwell.
Lafayette uśmiechnął się dobrodusznie.
— Cromwell — rzekł — nie przyszedłby sam jeden do Karola I.
Ludwik XVI spojrzał dumnie na pseudo-przyjaciół, witających w ten sposób człowieka, który go ratować przybywał, a potem rzekł do hrabiego de Charny:
— Zostaję... hrabio... Skoro de Lafayette jest tutaj, nie mam się czego obawiać. Powiedz wojsku, aby się do Rambouillet oddaliło. Gwardja narodowa obejmie posterunki zewnątrz, gwardja przyboczna strzec będzie zamku.
Potem zwrócił się do Lafayetta i powiedział:
— Chodź, generale, potrzebuję pomówić z tobą.
Spostrzegłszy, że Gilbert chce się oddalić, dodał:
I ty będziesz mi potrzebny, doktorze, chodź.
Udał się do gabinetu, a za nim Gilbert i Lafayette.
Królowa, zobaczywszy drzwi zamknięte, rzekła:
— Dzisiaj trzeba było uciekać, dzisiaj!... Jutro będzie zapóźno!
I udała się do swych pokojów.
Nagle wielka łuna oświeciła szyby okien pałacu.
Noc przeszła dość spokojnie, posiedzenie Zgromadzenia trwało do trzeciej rano.
Członkowie nim się rozeszli, posłali dwóch odźwiernych, aby obiegli Wersal i zwiedzili dokładnie park i zamek.
Wszystko było, lub zdawało się spokojnem.
Królowa o północy chciała wyjść przez bramę Trianon, ale jej gwardja narodowa nie puściła.
Powiedziano jej, że nigdzie nie jest tak bezpiecznie jak w Wersalu.
Oddaliła się do mniejszego swego apartamentu, i rzeczywiście uczuła się spokojniejsza pod osłoną wiernej straży swojej.
U drzwi zobaczyła Jerzego de Charny.
Stał oparty na krótkiej strzelbie, jaką gwardja nosiła. Było to wbrew zwyczajowi, bo straż wewnątrz szabli jedynie używała.
— A! to ty baronie — rzekła.
— Tak jest, Najjaśniejsza Pani.
— Zawsze jednakowo nam wierny!
— Stoję na posterunku, Najjaśniejsza Pani.
— Kto pana tu postawił?
— Brat mój, Najjaśniejsza Pani.
— A gdzie jest brat pana?
— Przy boku Jego Królewskiej Mości.
— Dlaczego przy królu?
— Powiedział, że skoro jest głową rodziny, ma prawo umrzeć za króla, który jest głową państwa.
— A tak — rzekła z pewną goryczą w głosie Marja Antonina — a tak... tymczasem pan możesz umrzeć tylko za królowę.
— Byłoby to wielkim dla mnie zaszczytem, Najjaśniejsza Pani — powiedział młody człowiek z ukłonem — gdyby mi Bóg pozwolił spełnić ten obowiązek.
Królowa już się oddaliła, gdy naraz powstała w niej pewna wątpliwość.
Zatrzymała się więc i napół zwracając głowę zapytała:
— A... co porabia hrabina?
— Hrabina, Najjaśniejsza Pani, wróciła przed dziesięciu minutami, i kazała sobie posłać łóżko w przedpokoju Waszej Królewskiej Mości.
Marja Antonina przygryzła wargi.
Rodzina Charny nie zapomniała ani na chwilę o swych obowiązkach.
— Dziękuję panu — rzekła królowa ze ślicznym ruchem rąk i głowy — dziękuję, że tak czuwasz nad królową. Podziękuj ode mnie bratu, za czuwanie nad królem.
Po tych słowach odeszła do siebie. W przedpokoju zastała Andreę, czekającą w postawie pełnej uszanowania.
Nie mogła się powstrzymać od podania jej ręki.
— Dziękowałam niedawno szwagrowi twemu, hrabino — rzekła — poleciłam mu, ażeby mężowi twemu podziękował, a teraz tobie zkolei dziękuję.
Andrea skłoniła się, przepuszczając królowę do sypialni.
Marja Antonina nie wezwała jej z sobą. Jej poświęcenie bez granic, że lodowate jednak i uczucia pozbawione, źle ją usposobiło.
O godzinie trzeciej, jakeśmy to już wspominali, spokojnie było wszędzie.
Gilbert wyszedł z zamku z panem de Lafayette, który przepędziwszy dwanaście godzin na koniu, upadał ze znużenia. U drzwi spotkali Billota. Przybył on z gwardją narodową, sądząc, że go Gilbert potrzebować może.
O trzeciej więc godzinie, wszędzie było spokojnie.
Zgromadzenie, upewnione przez gońców, rozeszło się zupełnie.
Miano nadzieję, że porządek zakłócony nie zostanie.
Mylono się bardzo.
We wszystkich prawie zaburzeniach ludowych, przygotowujących wielkie rewolucje, bywają cisze, pozwalające przypuszczać, że już koniec wszystkiemu i że można usnąć spokojnie.
Mylne to mniemanie!
Poza ludźmi, którzy poruszają się pierwsi, stoją zawsze w tyle inni, czyhający, aż ci co zaczęli, zmęczą się i zdrzemną.
Wtedy ci ludzie nieznani, tajemniczy agenci fatalnych namiętności, wślizgują się podczas nocy, podejmują pracę opuszczoną, posuwają rzeczy do ostatnich granic i przerażają po obudzeniu tych, co ustali w połowie drogi, sądząc, że już dopięli celu.
Dwa zupełnie różne powody sprowadziły dwa oddziały ludu do Wersalu, jeden wieczorem, drugi w nocy.
Pierwszy przyszedł, bo był głodny i chciał chleba.
Drugi — przypędziła nienawiść i żądza zemsty.
Pierwszym dowodził Maillard i Lafayette.
Kto dowodził drugim? Historja nie wspomina, ale podanie mówi:
Marat!
Znamy go, widzieliśmy go, jak podczas uroczystości weselnych Marji Antoniny, ucinał nogi na placu Ludwika XV.
Widzieliśmy, jak na placu ratuszowym, zachęcał do zdobycia Bastylji.
Widzimy go teraz, gdy się sunie nocą, niby wilk czołgający koło trzody i czeka aż uśnie pasterz, by mógł rozpocząć krwawe dzieło.
Verriere!
Wymieniamy go raz pierwszy.
Był to niekształt karzeł, garbus ohydny, na nierównych nogach. Przy każdej burzy wzruszającej dno społeczne, widziano tego krwawego gnoma, występującego wraz z pianą i poruszającego się na powierzchni. Widziano go kilka razy w strasznych epokach Paryża, jak jechał przykucnięty na czarnym koniu, podobny do postaci apokaliptycznej lub do jednego z szatanów kusicieli św. Antoniego, ołówkiem Callota stworzonych.
Pewnego dnia, w pewnym klubie, wlazł był na stół i zrzymając się a grożąc, oskarżał Dantona. Było to gdy popularność człowieka z drugiego września chwiać się poczynała. Danton po tem zjadliwem natarciu uczuł się zgubiony, zgubiony jak lew, który tuż około siebie widzi ohydną głowę węża. Poglądał wokoło szukając obrony lub podpory. Szczęściem ujrzał drugiego garbusa. Chwycił go pod pachę, postawił naprzeciwko Verriera na stole i rzekł:
— Mój przyjacielu, odpowiedz temu panu, zdaję to na ciebie.
Parsknięto śmiechem i Danton był ocalony.
Przynajmniej na ten raz jeden.
Podanie mówi, że byli w tym sztabie: Marat i Verriere...
I książę d‘Aiguillon...
Książę d‘Aiguillon, zapamiętały nieprzyjaciel królowej.
Książę d‘Aiguillon przebrany za kobietę.
Kto to powiedział
Wszyscy.
Ksiądz Delille i ksiądz Maury, dwaj księża tak mało do siebie podobni.
Pierwszemu przypisano ten sławny wiersz:
En homme, ćest un lâche; en femme, un assassin[6].
Inna rzecz co do księdza Maury.
We dwa tygodnie po opowiedzianych wypadkach, książę d‘Aiguillon spotkał go na tarasie klubu Umiarkowanych i chciał zaczepić:
— Daj mi pokój, brudasie, — oświadczył ksiądz Maury.
I oddalił się majestatycznie.
Owóż, mówią, że ci trzej ludzie, przybyli do Wersalu około godziny czwartej z rana.
Prowadzili oni oddział drugi.
Oddział ten składał się z ludzi, co przychodzą po tych, którzy walczą, żeby zwyciężyć.
Przychodzą na mord i rabunek.
Mordowano wprawdzie w Bastylji ale nie rabowano.
Wersal mógł to wynagrodzić.
O godzinie piątej zamek zadrżał w śnie głębokim:
Wystrzał dał się słyszeć z dziedzińca marmurowego.
Pięciuset czy sześciuset ludzi podeszło do kraty i silnym ruchem, cisnąc się i pchając, przedarli się poza mą.
Wtedy rozległ się wystrzał z odwachu na alarm.
Jeden z oblegających padł na bruk trupem.
Strzał zrobił szczerbę w tłumie, którego część zmierzała do skarbca zamkowego, część kto wie poco sięgała? Może po królewską koronę?
Tłum jakby uderzeniem topora przecięty, rozdziela się na dwie części.
Jedna biegnie do apartamentów królowej, druga w stronę kaplicy, to jest do apartamentów króla.
Idźmy za nimi do króla.
Widzieliście wielki przypływ morza?
Otóż fala ludu jest doń podobną, z tą różnicą, że się ciągle posuwa naprzód, że nie cofa się nigdy.
Całą straż królewską składał szyldwach u drzwi czuwający i oficer. Ten ostatni wybiega szybko z przedpokoju, uzbrojony w halabardę wyrwaną tylko co osłupiałemu szwajcarowi.
— Kto idzie? — woła szyldwach — kto idzie?
Ponieważ nie dostaje odpowiedzi, ponieważ fala wciąż napływa woła po raz trzeci:
— Kto idzie?
I celuje.
Ale pojął w jednej chwili co wyniknie z wystrzału w apartamentach, odsuwa więc strzelbę, rzuca się na oblegających, zastawiając schody halabardą.
— Panowie! panowie!... woła — czego chcecie? czego żądacie?
— Nic, nic, — odpowiada kilka głosów szyderczo. Przepuść nas pan, jesteśmy przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości!
— Jesteście przyjaciółmi Jego Królewskiej Mości, a chcecie z nim wojować?...
Żadnej odpowiedzi, tylko śmiech ponury.
Jakiś człowiek chwyta za rękojeść halabardy, której oficer nie puszcza. Człowiek ten ukąsił w rękę oficera.
Oficer wyrywa halabardę i dębową rękojeścią miażdży czaszkę awanturnika.
Gwałtowność uderzenia złamała na dwoje halabardę.
Odtąd oficer ma dwie bronie: kij i sztylet.
Kijem robi nieustającego młynka, sztyletem przebija. Tymczasem szyldwach zebrał gwardzistów wołając:
— Panowie! panowie! na pomoc panu de Charny, na pomoc!
Z przedpokoju wybiegło pięciu czy sześciu ludzi. Wyciągają oni z pochwy błyszczące przy świetle szpady i przy boku Oliviera de Charny nacierają z wściekłością na oblegających.
Bolesne rozlegają się krzyki, krew tryska, a fala oddala się po stopniach śliskich i czerwonych.
Drzwi od przedpokoju otwierają się po raz trzeci i szyldwach woła!
— Wejdźcie, panowie, król rozkazuje.
Gwardziści korzystają z chwili popłochu i rzucają się do drzwi. Charny wchodzi ostatni. Zaledwie zamknęły się za nim podwoje na dwie szerokie zasuwy, tysiąc ciosów razem uderza. Ale robi się wewnątrz barykada z ławek, stołów i stołków. Wytrzyma minut dziesięć. Dziesięć minut. Może przez ten czas pomoc nadejdzie.
Zobaczymy, co się dzieje u królowej.
Druga część rzuciła się do małego apartamentu, tam schody wąskie, w korytarzu zaledwo dwie osoby przejdą.
Tu czuwa Jerzy de Charny.
Za trzeciem zawołaniem: Kto idzie! które pozostało bez odpowiedzi, dał ognia.
Na odgłos wystrzału drzwi od królowej uchylają się.
Andrea wysuwa twarz bladą ale spokojną.
— Co to jest? — pyta.
— Pani!... woła Jerzy — ratuj Królewską Mość, bo godzą na jej życie. Stoję sam przeciw tysiącom ludzi, ale wytrzymam jak najdłużej. O! śpiesz się! śpiesz!
Potem, gdy oblegający nań się rzucili, trzasnął drzwi, wołając:
— Zamknąć zasuwę! Żyć będę tak długo, aby królowa miała czas wstać i uciec.
I bagnetem przekłuł dwóch pierwszych w korytarzu.
Królowa wszystko słyszała, Andrea zastała ją na nogach.
Pani Hogue i pani Thibault ubierały ją pośpiesznie.
Jakiś człowiek czekał królowej na granicy dwóch mieszkań.
Był to Olivier de Charny skrwawiony.
— Król! — zawołała Marja Antonina, widząc zaczerwienione ubranie młodego człowieka. Król! Obiecałeś pan ocalić króla!
— Ocalony, Najjaśniejsza Pani — odparł Charny.
I zagłębił wzrok we drzwi, któremi przyszła królowa, aby wejść do Oeil-de-Boeuf, gdzie się zebrali w tej chwili królowa, córka królewska, delfin i kilku dworzan. Już miał zapytać o Andreę, gdy spotkał wzrok Marji Antoniny.
Wzrok ten zatrzymał mu zapytanie na ustach.
Ale wzrok królowej oddawna przejrzał serce Oliviera.
Nie potrzebował mówić, bo Najjaśniejsza Pani myśl jego odgadła.
— Idzie — rzekła — bądź pan spokojny.
I pobiegła do delfina, i chwyciła go w objęcia.
W rzeczy samej Andrea zamyka za sobą ostatnie drzwi i wchodzi do miejsca zebrania.
Andrea i Olivier nie zamienili ani jednego słowa. Uśmiech jednego odpowiedział drugiemu i oto wszystko.
Rzecz dziwna! Te dwa serca długo rozdzielone, zaczynały bić jednakowo.
Tymczasem królowa patrzyła wokoło siebie i szczęśliwa, że pochwyci Oliviera na uczynku spytała:
— A co król? gdzie król?
— Król szuka Was, Najjaśniejsza Pani, odpowiedział spokojnie de Charny, — poszedł jednym korytarzem, gdy Wasza Królewska Mość przyszła drugim.
W tej chwili w sąsiednim pokoju usłyszano straszne krzyki.
Mordercy wołali: Śmierć Austrjaczce! śmierć!...
Śmierć Messalinie! śmierć pani Veto!... zadusić ją! powiesić!
Jednocześnie dwie kule dziurawią drzwi, jedna z nich przeszła cokolwiek ponad głową delfina i utkwiła w futrynie.
— Boże mój! Boże! — zawołała królowa padając na kolana — umrzemy wszyscy.
Na znak Oliviera kilku gwardzistów uczyniło z ciał swoich mur, osłaniający królowę i jej dzieci.
W tej chwili wszedł król śmiertelnie blady. Ze łzami w oczach przywoływał królowę, jak ona jego przywoływała.
Spostrzegł ją i rzucił się w jej ramiona.
— Ocalony! ocalony! — zawołała królowa.
— Przez niego, Najjaśniejsza Pani — odparł król wskazując na Oliviera, i tyś także ocalona...
— Przez jego brata! — rzekła królowa.
— Panie — powiedział Ludwik XVI do hrabiego, wiele zawdzięczamy waszej rodzinie, tak wiele, że nigdy wypłacić długu nie zdołamy!...
Królowa spotkała wzrok Andrei i odwróciła zarumienioną twarz.
Uderzenia oblegających we drzwi słyszeć się dały.
— Dalej, panowie — musimy tu wytrwać godzinę!... Jest nas siedmiu, jeżeli się dobrze bronić będziemy, nie zabiją nas w godzinę, a przez ten czas przyjdzie ktoś na pomoc Ich Królewskim Mościom.
Wymawiając te słowa, Charny chwycił ogromną szafę zdobiącą róg królewskiej komnaty.
Inni poszli za tym przykładem i stos mebli okrążył zaraz gwardzistów.
Królowa wzięła oboje dzieci na ręce i modlić się zaczęła.
Król wszedł do bocznego gabinetu dla spalenia niektórych papierów, by się nie dostały napastnikom.
Walczyli oni tuż u drzwi.
Co chwila wyskakiwały odłamki pod uderzeniem topora lub drąga. Przez te otwory zakrwawione — piki i bagnety próbowały ciosów śmiertelnych.
Jednocześnie kule orały sufit złocony.
Nakoniec ławka z szafy runęła, szafę przewróciła, ukazały się drzwi, niby paszcza otwarta, a z tej paszczy coraz szerszym otworem zamiast pik i bagnetów, dały się widzieć wyciągnięte ręce krwawe.
Gwardziści zużyli całą amunicję. Przez otwarte drzwi widać było podłogę zasłaną trupami i ranionymi.
Na krzyk kobiet, które przez ten otwór ujrzały śmierć przybywającą, król powrócił.
— Najjaśniejszy Panie!... zawołał Charny, zamknij się z królową w najbardziej oddalonym gabinecie; przy każdych drzwiach zamkniętych stanie nas dwóch, ja będę przy ostatnich i odpowiadam za dwie godziny. Tu zeszło wszakże czterdzieści minut.
Król zawahał się, zdało mu się upokarzającem uciekać tak z pokoju do pokoju, zastawiać się tak przegrodami.
Gdyby nie królowa, nie byłby usłuchał.
Gdyby nie dzieci, królowa zostałaby przy królu.
Ale niestety!... biedni my śmiertelnicy!... Królowie czy poddani, mamy zawsze w sercu tajemny otwór, przez który ucieka śmiałość, a wchodzi przerażenie.
Król miał dać rozkaz ucieczki do najbardziej oddalonego pokoju, gdy nagle, wszystkie ręce się usunęły, zniknęły piki i bagnety, a grożące krzyki ucichły.
Była chwila w której stał z ustami otwartemi, z nadstawionem uchem, z oddechem przyśpieszonym.
Potem usłyszano miarowe kroki wojska regularnego.
— Gwardja narodowa!... — zawołał Charny.
— Panie de Charny!... panie de Charny!... — krzyknął głos jakiś.
I jednocześnie, znajoma twarz Billota ukazała się w otworze.
— Billot! — rzekł Charny, Billot, mój przyjaciel?...
— Tak, to ja, panie. Gdzie król i królowa?...
— Są tam.
— Zdrowi i cali?...
— Zdrowi i cali.
— Bogu dzięki!... Panie Gilbert!... panie Gilbert!... tędy!...
Posłyszawszy imię Gilberta — dwa serca kobiece odmiennie zadrżały.
Serce królowej i Andrei.
Charny odwrócił się instynktownie i spostrzegł bladość obu kobiet.
Opuścił głowę z westchnieniem.
— Otwórzcie drzwi, panowie!... — rzekł król.
Gwardja przyboczna usunęła resztki barykady.
Tymczasem słyszano Lafayetta wołającego:
— Panowie z gwardji narodowej paryskiej! wczoraj dałem słowo królowi, że wszystko co do Jego Królewskiej Mości należy, jest zupełnie bezpieczne; jeżeli pozwolicie wymordować straż przyboczną — słowo moje złamane i nie będę już godzien pozostać wodzem waszym.
Kiedy drzwi się otwarły, ujrzano najprzód Lafayetta i Gilberta, z lewej strony stał Billot uszczęśliwiony, że bierze udział w ocaleniu króla. To on, Billot, obudził Lafayetta.
Za Lafayettem, Gilbertem i Billotem, stał kapitan Gondran, dowódca kompanji.
Księżniczka Adelaida pierwsza rzuciła się ku Lafayettowi i zarzucając mu ręce na szyję z wdzięcznością zawołała:
— Ocaliłeś nas, szlachetny panie!...
Lafayette z uszanowaniem chciał przestąpić próg Oeil de Boeuf, ale zatrzymał go któryś z oficerów służbowych.
— Przepraszam — zapytał — czy ma pan generał pozwolenie?...
— Jeżeli go nie ma — rzekł król wyciągając rękę do Lafayetta — ja mu je daję.
— Niech żyje król!... niech żyje królowa!... — zawołał Billot.
Król odwrócił się.
— Głos ten jest mi znany!... — rzekł z uśmiechem.
— Jesteś bardzo łaskawy, Najjaśniejszy Panie, rzekł zacny wieśniak. — Głos ten znany Wam z podróży do Paryża. Ah!... gdybyś Wasza Królewska Mość zamiast wracać tutaj pozostał był w Paryżu...
Królowa ściągnęła brwi.
— Czy tak?... powiedziała — czy tak mili są ci paryżanie?...
— I cóż, generale? — spytał król pana de Lafayette.
Miało to znaczyć: Co mam czynić, twojem zdaniem?...
— Najjaśniejszy Panie!... rzekł z uszanowaniem de Lafayette, sądzę, że dobrzeby było gdybyś Wasza Królewska Mość ukazał się na balkonie.
Król wzrokiem zapytał Gilberta, ale wzrokiem tylko.
Potem poszedł prosto do okna, otworzył je bez wahania i ukazał się tłumom.
Wielki, jednomyślny krzyk, rozległ się w powietrzu:
— Niech żyje król!...
Petem nastąpił drugi.
— Król do Paryża!...
Pomiędzy temi dwoma okrzykami dawały się słyszeć potężne wołania:
— Królowa!... królowa!...
Na to wołanie zadrżeli wszyscy, król zbladł, zbladł Charny, zbladł nawet Gilbert.
Królowa podniosła głowę.
Blada, z wargami zaciśniętemi, ściągniętemi brwiami, stała przy oknie. Córka stała przy niej, a delfin przed nią. Na jasnej główce dziecka leżała marmurowo biała jej ręka.
— Królowa!... królowa!... — wołano coraz silniej.
— Lud chce was widzieć, Najjaśniejsza Pani — rzekł Lafayette.
— O!... matko, nie idź tam!... — zawołała księżniczka rzucając się na szyję królowej.
Królowa spojrzała na Lafayetta.
— Nie obawiaj się niczego — Najjaśniejsza Pani — powiedział.
— Jakto?... sama!... — rzekła królowa.
Lafayette uśmiechnął się i pełen uszanowania, z zachwycającem obejściem, które i w starości zachował, odsunął powoli dzieci od matki i popchnął je pierwsze na balkon.
Potem podając rękę królowej, poprowadził ją, mówiąc:
— Niech Wasza Królewska Mość raczy się zdać na mnie — odpowiadam za wszystko.
Okropny widok przedstawiał marmurowy dziedziniec przekształcony w ludzkie morze pełne wyjących bałwanów.
Na widok królowej, rozległ się krzyk straszliwy, niewiadomo: groźby czy radości.
Lafayette pocałował w rękę królowę i przyklaśnięto mu.
U szlachetnego narodu francuskiego nawet w chłopskich żyłach płynie krew rycerska.
Królowa odetchnęła.
— Dziwny naród!... — rzekła.
Potem zadrżała nagle:
— A straż moja, straż co mi ocaliła życie, nie zrobisz nic dla niej generale?...
— Zawołaj jednego z nich, Najjaśniejsza Pani.
— Panie Olivier de Charny!... panie de Charny!... zawołała królowa.
Ale Charny cofnął się, pojął o co chodziło.
Nie był winnym pierwszego października, nie potrzebował uroczystego przebaczenia.
Andrea uczuła to samo: wyciągnęła rękę, aby go zatrzymać.
Ręka hrabiego i jej ręka spotkały się i uścisnęły.
Królowa dostrzegła to, chociaż miała tyle rzeczy do widzenia.
Oko jej zapłonęło i z oddechem przyśpieszonym, głosem urywanym, odezwała się do innego oficera:
— Chodź pan, rozkazuję ci!...
Gwardzista spełnił wezwanie.
Nie potrzebował się wahać, jak Charny.
Pan de Lafayette pociągnął go na balkon, przypiął mu do kapelusza własną kokardę trójkolorową i pocałował.
— Niech żyje Lafayette!... niech żyje straż przyboczna!... — zawołało pięćdziesiąt tysięcy głosów.
Niektórzy chcieli głuchym szmerem przypomnieć oddalającą się burzę, ale poklask ogólny pokrył ich głosy.
— No... — rzekł Lafayette, — to i wszystko skończone.
Potem wchodząc do sali dodał:
— Ale aby nie zachmurzyło się znowu, pozostaje wam uczynić jeszcze jedną ofiarę, Najjaśniejszy Panie.
— Tak — rzekł król — opuścić Wersal, nieprawdaż?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie, jechać do Paryża.
— Panie, — rzekł król — powiedz ludowi, że za godzinę: królowa, ja i moje dzieci — będziemy w Paryżu.
Potem zwracając się do królowej, powiedział:
— Najjaśniejsza Pani, przejdź do swoich apartamentów i przygotuj się do podróży.
Ten rozkaz króla, przypomniał Olivierowi rzecz jakąś ważną.
Pobiegł uprzedzić królowę.
— Czego pan chcesz?... — rzekła szorstko Marja Antonina — nie jesteś pan mi tam potrzebnym.
— Bardzobym sobie tego życzy Najjaśniejsza Pani — odparł Charny. — Jeżeli rzeczywiście nie będę miał tam co robić, zabawię tak krótko, aby się obecność moja nie sprzykrzyła Waszej Królewskiej Mości.
Królowa szła za nim i widziała ślady krwi na podłodze. Zamknęła oczy, wzięła pod ramię Oliviera i postępowała na ślepo.
Nagle uczuła, że Charny zadrżał cały.
— Co to?... — spytała oczy otwierając.
Potem krzyknęła:
— Trup!... trup!...
— Wasza Królewska Mość wybaczy, że puszczę jej rękę — rzekł. Znalazłem to czego szukałem: zwłoki brata mego, Jerzego.
Opowiadanie nasze było już ze sto razy najrozmaiciej opowiadane, bo maluje ono jeden z najciekawszych epizodów wielkiego perjodu od 1789 do 1795 roku, perjodu, który nazywają rewolucją francuską.
Wiele, bardzo jeszcze wiele razy opisywane będą te rzeczy, ale zaręczamy z góry, nigdy z taką bezstronnością.
A po tych wszystkich innych opowiadaniach, nie wyłączając naszego, bardzo jeszcze wiele do dopełnienia zostanie, bo historja nigdy się nie kończy. Każdy z pomiędzy sta tysięcy świadków doznaje innego wrażenia, każdy najmniejszy szczegół ma swoją odrębną pozycję i odrębne wzbudza zajęcie.
Naco się zdadzą choćby najwierniejsze nawet opisy?...
Nigdy z takiej nauki praktycznej polityk nie korzysta.
Łzy, opisy i krew królewska, nie mają nigdy siły kropli wody padającej na kamień.
Królowe płakały, królowie bywali mordowani, ale nigdy ich następcy z okrutnego doświadczenia nie korzystali.
Ludzie wierni dawali dowody poświęcenia; ale nigdy nie korzystali z niego ci, których przeznaczenie skazało na nieszczęście.
Niestety!... widzieliśmy królowę potykającą o trupa jednego z takich ludzi, których królowie odchodzący za sobą pozostawiają.
W kilka godzin potem, kiedy królowa z królem i dziećmi opuszczała Wersal, do którego już wrócić nie miała, oto co się działo na małym wewnętrznym dziedzińczyku.
Jeden człowiek czarno ubrany, schylony był nad trupem.
Drugi w mundurze gwardji przybocznej klęczał z przeciwnej jego strony.
O trzy kroki od nich z rękoma zaciśniętemi, z okiem wlepionem w ziemię, stał trzeci towarzysz jakiś.
Umarłym był młody człowiek, około dwudziesto dwu letni. Wszystka krew jego ubiegła szeroką raną na głowie i piersi.
Ta pierś, zorana cała, ta pierś czystej białości, zdawała się jeszcze podnosić wzgardliwym odechem niepodobnej obrony.
Usta rozchylone, głowa w tył odrzucona, wyraz boleści i gniewu na twarzy, przypominały mimowoli piękne wyrażenie ludu rzymskiego:
„I życie długim jękiem mknie w krainę cieniów“.
Człowiek ubrany czarno — to Gilbert.
Klęczący oficer — to hrabia.
Stojący świadek — to Billot.
— Trup — to baron Jerzy de Charny.
Gilbert schylony nad ciałem, wpatrywał się w nie z tą wzniosłą niewzruszonością, która u umierającego zatrzymuje ulatujące życie, umarłemu duszę powraca.
— Zimny, sztywny i nieżywy!.. rzekł w końcu.
Hrabia de Charny, jęknął, a ściskając w objęciach zimne ciało, począł szlochać tak rozdzierająco, że Gilbert zadrżał, a Billot głowę odwrócił.
Potem hrabia wstał, podniósł trupa, oparł go o mur i oddalając się patrzył ciągle, czy nie ożyje i czy nie pójdzie za nim.
Gilbert pozostał klęcząc na jednem kolanie z głową na ręku opartą, zamyślony, przerażony, nieruchomy.
Billot podszedł do Gilberta. Nie słyszał już krwawiących serce krzyków hrabiego.
— Niestety! niestety! — panie Gilbert — rzekł — widzę, czem jest wojna domowa: to coście przepowiedzieli, sprawdza się, tylko prędzej niżeliśmy myśleli. Widziałem zbrodniarzy, mordujących niepoczciwych ludzi. Teraz widzę zbrodniarzy, mordujących szlachetne istoty. Widziałem śmierć Flessela, pana de Launay, Foulona, pana Berthier, i zadrżałem cały, nabrałem obrzydzenia do ludzi!
A przecież ci ludzie zabici, byli nędznikami.
Wtedy powiedziałeś mi panie Gilbert, że zaczną mordować i szlachetnych ludzi. Zabito pana barona de Charny. Nie drżę już, ale płaczę, nie czuję obrzydzenia do innych, ale się boję sam siebie.
— Billot! — zawołał Gilbert.
Ale Billot nie dosłyszał i ciągnął dalej:
— Oto biedny, zabity młodzieniec, panie Gilbert. Był to żołnierz, walczył on, ale nie mordował, i został zamordowany.
Billot westchnął bardzo głęboko.
— Ah! — rzekł — znałem dzieckiem tego nieszczęśliwego. Pamiętam jak, dzieckiem będąc, przyjeżdżał z Boursone do Villers-Cotterets, na szarym koniku i chleb biednym od matki swej przywoził.
Piękne to było dziecię, białe i różowe, o wielkich niebieskich oczach, a śmiało się zawsze. I rzecz dziwna! Gdy go zobaczyłem we krwi rozciągniętego, zdaje mi się, że to nie trup, ale dziecię uśmiechnięte staje mi przed oczyma z koszyczkiem i sakiewką w ręku!
O! panie Gilbert, rzekł Billot, dosyć mam już tego, nie chcę widzieć nic więcej, bo przepowiedziałeś, że i ciebie umierającego zobaczę, a wtedy...
Gilbert lekko pokiwał głową.
— Billot — rzekł — bądź spokojny, godzina moja nie wybiła jeszcze.
— Ale moja nadeszła, doktorze!... Zgniły tam moje żniwa, ziemie leżą odłogiem, czeka rodzina, którą kocham tem więcej, gdy patrzę na tego trupa, którego opłakuje rodzina.
— Co przez to rozumiesz, drogi Billot? Czy przypuszczasz, że litować się będę nad tobą?
— Nie! nie... odparł naiwnie dzierżawca — ale ponieważ cierpię, chcę sobie ulżyć po swojemu.
— To znaczy.
— To znaczy, że chcę wrócić na wieś, panie Gilbercie.
— Znowu?
— A! panie Gilbercie, mnie tam głos jakiś wzywa.
— Strzeż się, Billot, bo ten głos uciekać ci radzi.
— Nie jestem żołnierzem, nie będę więc dezerterem.
— Twoja ucieczka będzie równie gorszącą jak dezercja żołnierza.
— Wytłumacz mi to, panie doktorze.
— Przyszedłeś burzyć do Paryża i chcesz uciekać przed zawaleniem gmachu.
— Bo nie chcę zgnieść moich przyjaciół.
— Nie chcesz raczej być zgnieciony.
— E! — rzekł Billot, — czyż nie wolno myśleć trochę i o sobie.
— Piękne wyrachowanie! Czy to kamienie nie staczają się? czy staczając nie przygniatają uciekających tchórzów?...
— Wiesz pan dobrze, że tchórzem nie jestem wcale.
— Zostaniesz zatem, Billot, bo potrzebuję cię jeszcze.
— Rodzina potrzebuje mnie także.
— Nie ma rodziny ten, kto kocha ojczyznę.
— Ciekawy jestem, czybyś pan to samo powtórzył, gdyby Sebastjan był na miejscu tego młodego człowieka?
I wskazał trupa.
— Billot — odparł ze stoicyzmem Gilbert, syn mój Sebastjan, patrzeć kiedyś będzie na mojego trupa, jak ja patrzę na tego...
— Tem gorzej dla niego, panie doktorze, jeżeli się tak, jak ja patrzę na tego...
— Tem gorzej dla niego, panie doktorze, jeżeli się tak, jak pan zimny okaże.
— Mam nadzieję, że wart będzie więcej ode mnie, że będzie bardziej jeszcze stanowczym, bo dam mu przykład stanowczości.
— Więc chcesz pan, aby dziecko przyzwyczaiło się widzieć krew płynącą, ażeby w młodym wieku nawykło do pożarów, zaburzeń i napadów nocnych, ażeby przyzwyczaiło się patrzeć na znieważane królowe i na zagrożonych królów, a kiedy będzie zimne i twarde jak miecz — aby miało dla pana miłość i szacunek.
— Nie, nie chcę aby widział to wszystko, i dlatego odesłałem go do Villers-Cotterets, czego dziś żałuję.
— Żałujesz pan dzisiaj?...
— Tak.
— Dlaczego dzisiaj?
— Bo dziś, ujrzałby w praktyce bajkę Lafontaine‘a o lwie i myszy, która dla niego jest bajką tylko.
— Co pan rozumiesz przez to, panie Gilbert?
— Rozumiem, że zobaczyłby biednego dzierżawcę, co znalazł się prostym przypadkiem w Paryżu, że zobaczyłby zacnego człowieka, który ani pisać ani czytać nie umie i który nigdy nie sądził, aby życie jego miało wpływ na wielkie przeznaczenie, zaledwie jego oku dostępne; zobaczyłby człowieka, który raz już chciał opuścić Paryż i chce to teraz uczynić, zobaczyłby człowieka, co wziął skuteczny udział w ocaleniu dziś króla, królowej, i dwojga dzieci królewskich....
Billot patrzył na Gilberta zdziwionemi oczyma.
— Jakże — to, panie Gilbert? — zapytał.
— Jakto? wzniosły prostaczku! Toć że ty zbudziłeś się na pierwszy hałas, ty domyśliłeś się że hałas zwiastuje burzę i pobiegłeś śpiącego pana Lafayette obudzić.
— To bardzo naturalne; dwanaście godzin był na koniu, nie spał wcale przez dwadzieścia cztery godziny...
— Przywiodłeś go do zamku — ciągnął Gilbert i rzuciłeś między oblegających z krzykiem: „Z drogi nędznicy, oto mściciel!“
— Prawda, ja to wszystko zrobiłem — rzekł Billot.
— A więc! Billocie, mój przyjacielu; jeżeli nie przeszkodziłeś zamordowaniu tego młodego człowieka, to przeszkodziłeś zamordowaniu króla, królowej i dwojga ich dzieci! Niewdzięczny, chcesz się uwolnić od służby ojczyźnie, gdy cię ojczyzna tak hojnie wynagradza.
— Kto się tam dowie o tem, co uczyniłem, kiedy sam o tem nie wiedziałem?
— Jeżeli wiemy: ja i ty, Billocie, to czy tego nie dosyć?
Billot zamyślił się, potem wyciągając do doktora spracowaną rękę, powiedział:
— Prawda, masz słuszność, panie Gilbert. Ale człowiek jest słabem stworzeniem, samolubnem, niestałem, pan tylko, panie Gilbert, jesteś wspaniały, silny i stały. Kto pana uczynił takim?
— Nieszczęścia! — odpowiedział Gilbert z uśmiechem od łez smutniejszym.
— Dziwna rzecz... szepnął Billot... ja sądziłem, że nieszczęście czyni ludzi złymi.
— Tak, ale słabych.
— A gdybym ja wskutek nieszczęścia stał się zły?
— Możesz być nieszczęśliwy, ale zły nie będziesz nigdy?
— Jesteś pewny tego doktorze?
— Odpowiadam za ciebie.
— A więc! — rzekł Billot, wzdychając.
— A więc? — powtórzył Gilbert.
— A więc, zostaję, ale wiem, że nieraz jeszcze osłabnę...
— Znajdziesz zawsze we mnie podporę.
— Niech tak będzie... szepnął dzierżawca.
Potem spoglądając raz ostatni na zwłoki barona de Charny, które słudzy zabierali na noszach powiedział.
Widzieliśmy w jakich okolicznościach, bardzo od obecnej chwili odległych, nastąpić miał odjazd Ludwika i Sebastjana.
Opuszczając na chwilę główne osoby powieści, aby iść za dwoma podróżnikami, prosimy czytelników, aby pozwolili opisać sobie niektóre szczegóły tego odjazdu, drogę i przybycie do Villers-Cotterets, gdzie Pitoux spodziewał się znaleźć wielkie luki po swoim i Billota odjeździe.
Gilbert polecił Ludwikowi jechać po Sebastjana i przyprowadzić go do siebie. Zawołano dorożkę, wsadzono weń Ludwika, i jak Sebastjana polecono Ludwikowi, tak tegoż polecono woźnicy.
W godzinę później dorożkarz odwiózł Ludwika, który przywieźć miał Sebastjana Gilbertowi.
Gilbert i Billot czekali w mieszkaniu najętem przy ulicy św. Honorjusza. Gilbert za przybyciem syna powiedział mu, że wieczorem pojedzie z Ludwikiem i spytał go, czy zadowolony jest z powrotu do wielkich, ulubionych lasów.
— Tak, mój ojcze... odpowiedział chłopiec, pod warunkiem, że mnie będziesz odwiedzał w Villers-Cotterets, albo że ja będę przyjeżdżał do ciebie.
— Bądź spokojny, moje dziecię — rzekł Gilbert całując syna w czoło. — Wiesz, że teraz już bez ciebie obejść się nie mogę.
Pitoux zaczerwienił się z radości, na myśl że ma odjechać tegoż jeszcze wieczora.
Zbladł ze szczęścia, gdy Gilbert w jednę jego rękę włożył obie ręce Sebastjana, a w drugą dziesięć luidorów, każdy po czterdzieści osiem franków.
Długiego szeregu przestróg higjenicznych doktora — wysłuchali obaj w religijnem skupieniu.
Sebastjan spuścił wielkie wilgotne oczy.
Pitoux ważył luidory i dzwonił niemi w ogromnej kieszeni.
Gilbert dał Pitoux list do księdza Fortier.
Gdy doktór skończył przemowę, Billot rzekł zkolei:
— Pan Gilbert polecił ci moralną stronę Sebastjana, ja ci polecam fizyczną. Masz pięście, umiejże ich użyć w potrzebie.
— O!... rzekł Pitoux mam i pałasz.
— Nie nadużywaj go... zauważył Billot.
— Teraz wtrącił Gilbert — pozostaje mi tylko oznaczyć, w jaki sposób podróżować będziecie.
— Oh! — zawołał Pitoux — tylko dziewięć mil z Paryża do Villers-Cotterets, będziemy rozmawiać całą drogę.
Sebastjan spojrzał na ojca, jakby zapytując czy to dobrze będzie rozmawiać z Pitoux przez mil dziewięć.
Pitoux przejął to spojrzenie.
— Będziemy mówić po łacinie i wezmą nas za uczonych.
Było to marzeniem jego.
Wieluż to innych, mając dziesięć podwójnych luidorów w ręku powiedziałoby:
— Kupimy pierników.
Gilbert zawahał się na chwilę.
Patrzył na Pitoux, to na Billota.
— Rozumiem — rzekł ten ostatni. — Zadajesz pan sobie pytanie, czy Pitoux jest dobrym przewodnikiem, wahasz się pan powierzyć mu swoje dziecię...
— O! — rzekł Gilbert — nie jemu ja je powierzam.
— A komu?
Gilbert spojrzał w górę, był jeszcze zanadto wolterjaninem, aby odpowiedzieć wyraźnie:
Bogu! I na tem się skończyło. Postanowiono tylko, że nie zmieniając projektu Pitoux, który młodemu Gilbertowi obiecywał podróż nie męczącą, a przyjemności pełną, jutro dopiero wyruszą.
Mógł Gilbert wysłać syna w jednym z powozów, które dla wygody publiczności, krążyły ciągle od granicy, mógł go posłać we własnym swym powozie, ale wiadomo, jak obawiał się samotnych myśli Sebastjana, a nic tak do marzenia nie usposabia, jak jednostajny turkot kół. Zaprowadził więc dzieci do Bourget i tam wskazując im szeroki gościniec, obsadzony z obu stron drzewami, oświecony blaskiem pięknego słońca, otworzył oba ramiona i rzekł:
— Idźcie!
Poszedł Pitoux prowadząc Sebastjana ciągle oglądającego się za ojcem, który stał w miejscu rozstania z synem i gonił za nim oczyma, jak za marzeniem.
Pitoux wyprostował się. Dumny był z zaufania, jakie pokładał w nim człowiek tak poważny, jak pan Gilbert, lekarz królewski.
Pitoux, pełen ufności w siebie, prowadził małego Sebastjana i przebywał spokojnie wioski, pełne ruchu, a przerażone świeżemi wypadkami w Paryżu; bo jakkolwiek doprowadziliśmy opowiadanie nasze do piątego i szóstego października, to jednak, jak sobie przypominamy, Pitoux i Sebastjan już w końcu lipca, czy w pierwszych dniach sierpnia, Paryż opuścili.
Pitoux miał kask na głowie, a przy boku szablę. Było to wszystko co zyskał w wypadkach z 13-go na 14-ty lipca, ale te podwójne trofea, zadawalniały jego ambicję, a nadając mu minę wojacką, zabezpieczały spokój na drodze. Zresztą, tę minę groźną zdobył Pitoux niezależnie od kasku i miecza. Nie można było słuchać rozpraw i miecza. Nie można było słuchać w ratuszu, mów pana Bailli i Lafayetta, aby nie zostać choć odrobinę mówcą zwłaszcza, jeżeli ktoś się uczył łacińskich Conciones, których wymowa francuska w końcu osiemnastego wieku, słabem była naśladowaniem.
Zaopatrzony w te potęgi i dwie silne pięście, w rzadką słodycz uśmiechu i najlepszy w świecie apetyt, podróżował Pitoux przyjemnie do Villers-Cotterets.
Dla polityków, miał przeróżne nowiny, bo przebywał czas jakiś w Paryżu, wielkiej fabryce wiadomości.
Opowiadał, jakie pan Berthier zostawił ogromne skarby zakopane, które kiedyś Gmina posiędzie, jak pan de Lafayette, wzór wielkiej chwały, duma prowincji francuskich, był w Paryżu lalką tylko nadpsutą, a jego koń biały strawą dla fabrykujących kalembry; jak Bailly zaszczycony przyjaźnią Lafayetta, był arystokratą, ze wszystkiemi członkami swej rodziny, i, jak złe języki dodawały, jeszcze coś innego.
Opowiadając to wszystko, rzucał Pitoux pioruny gniewu, posiadał on quos ego wszystkich tych nawałnic, powtarzał różne anegdotki o Austrjaczce.
Ta werwa niewyczerpana zapewniała mu po drodze doskonałe wypoczynki, aż do ostatniej wioski przed Villers-Cotterets, do Vauciennes.
Ponieważ Sebastjan jadł mało, albo nic nie jadł wcale, ponieważ nic nie mówił, ponieważ był chłopcem bladym i słabowitym, każdy pytając się z zajęciem o niego, podziwiał czujną troskliwość Pitoux, który go pieścił, pilnował, a w końcu zjadał jego cząstkę, pragnąc jedynie stać mu się użytecznym.
Przybywszy do Vauciennes, Pitoux zawahał się, patrzał na Sebastjana, a Sebastjan na niego. Pitoux drapał się w głowę, co oznaczało zakłopotanie.
Sebastjan znał dobrze ten szczegół.
— No, cóż tam Ludwiku? — zapytał.
— A to — rzekł Pitoux — że gdyby ci było wszystko jedno, i gdybyś zmęczony nie był, zamiast iść prosto, doszlibyśmy do Villers-Cotterets przez Haramont.
Poczciwy Pitoux, zaczerwienił się, wyrażając to życzenie, jakby zaczerwieniła się Katarzyna, wyrażając coś mniej niewinnego.
Sebastjan zrozumiał.
— Ah! tak — rzekł — tam nasza biedna mama Pitoux umarła.
— Chodź, mój bracie, chodź.
Pitoux przycisnął Sebastjana do serca, że mało go nie udusił, a potem biorąc chłopca za rękę, począł z nim biec przez dolinę Wuala, tak szybko, że Sebastjan zadyszany zaraz zawołał.
— Za prędko, Pitoux, za prędko.
Pitoux zatrzymał się, on szedł zwyczajnym tylko krokiem.
Ujrzał, że Sebastjan był blady i zadyszany.
Wziął go na ręce i poniósł.
Tym sposobem szedł tak prędko, jak chciał.
Nie pierwszy to raz Pitoux niósł Sebastjana i Sebastjan nic na to nie mówił.
Tak przybyli do Larguy, Sebastjan poczuł, że Pitoux zmęczony i oświadczył, że odpoczął i może iść dalej.
Wspaniałomyślny Pitoux zwolnił kroku.
W pól godziny potem wchodził Pitoux do Haramont, pięknego miejsca urodzenia swego.
Przybywszy tam, chłopcy zaczęli się rozpatrywać.
Najpierw oczy ich uderzy krucyfiks, który pobożny lud przy wejściu do wioski umieszcza.
Niestety! w Haramont, jak w Paryżu, odczuwano dziwny popęd ku ateizmowi. Gwoździe przytwierdzające do krzyża prawą rękę i nogi Chrystusa, wypadły rdzą zgryzione, a nikt nie pomyślał, aby zawisły tylko na lewej ręce symbol tak mocno zalecanej równości, wolności i braterstwa, przywrócić na miejsce.
Pitoux nie był zbyt pobożny, ale zachował wiarę dziecinną. Chrystus opuszczony, ścisnął mu serce. Poszukał rośliny pnącej, cienkiej a mocnej jak drut żelazny, złożył na trawie pałasz i kask, wdrapał się na krzyż, przywiązał prawę rękę Boga męczennika, ucałował nogi Jego i zszedł.
Sebastjan modlił się klęcząc u stóp krzyża. Za kogo? Kto to wie!
Może za to widzenie z lat dziecinnych, które miał nadzieję odnaleźć pod cieniem drzew wielkich, za tę matkę nieznaną, która nigdy obcą nie jest, bo jeśli nie żywiła nas mlekiem swojem, to zawsze żywiła krwią swoją.
Dokonawszy świętego dzieła, Pitoux włożył kask i przypasał pałasz.
Sebastjan skończył modlitwę, przeżegnał się i wziął za rękę Ludwika.
Weszli do wioski i podążyli ku chatce, gdzie się urodził Pitoux i gdzie się Sebastjan wykarmił.
Pitoux znał dobrze Haramont, a jednak chaty znaleźć nie mógł i zmuszony był zapytać się o nią; wskazano mu murowany domek z daszkiem.
Ogród tego domu murem był opasany.
Ciotka Aniela sprzedała dom siostry, a nowy właściciel wszystko zburzył, i stare mury w ziemię zapadłe, i stare drzwi z otworem dla kota, i stare okna pół papierowe, na których uczył się pisać Ludwik-Anioł-Pitoux, i dach słomiany z mchem zielonawym i różnemi roślinami, wijącemi się u szczytu.
Nowy właściciel zniszczył wszystko, wszystko!
Drzwi były zamknięte, a na progu leżał wielki czarny pies, który zęby pokazał przybyszom.
— Chodź — rzekł Pitoux z załzawionemi oczami — chodź Sebastjanie, pójdziemy tam, gdzie się nic nie zmieniło.
I pociągnął go ku cmentarzowi.
Prawdę powiedział biedny chłopiec! Tu, tylko trawa wyrosła, trawa tak szybko wyrosła, że Pitoux nie mógł znaleźć grobu matki.
Szczęściem, razem z trawą wyrosła gałązka wierzby plączącej i stała się drzewem. Poszedł do tego drzewa i ucałował ziemię, którą ocieniało, z tą samą pobożnością, jak przedtem nogi Chrystusowe.
Wstając, uczuł ponad sobą wiatrem poruszane gałązki wierzby.
Wyciągnął rękę, objął gałązki i przycisnął je do piersi.
Zdawało mu się, że włosy matki całował.
Przebyli tu dosyć długo, dzień już miał się ku schyłkowi.
Trzeba było opuścić grób ukochany, który zdawał się pamiętać biednego Ludwika.
Odchodząc, chciał Pitoux urwać gałązkę wierzby i przypiąć ją do kapelusza, ale nie uczynił tego, bo mu się zdawało, że sprawiłby tem przykrość matce.
Ucałował raz jeszcze ziemię, wziął Sebastjana za rękę i poszedł.
Ludzie byli w polu i lesie, mało kto widział Ludwika, a że zmienił go kask i pałasz, zupełnie przez nikogo poznany nie był.
Pociągnął uroczą drogą przez las do Villers-Cotterets, a żaden przedmiot żyjący nie rozerwał jego boleści.
Sebastjan szedł za nim milczący również i zamyślony.
Pitoux przybył do Villers-Cotterets, przez tę część parku, którą nazywają Bażantarnią i przebiegł salę tańca pustą w dnie powszednie. Trzy tygodnie temu był tutaj z Katarzyną.
Ile to przez te trzy tygodnie zmieniło się dla Pitoux i dla Francji!
Przebywszy aleję kasztanami wysadzaną, doszedł do placu zamkowego i zapukał do tylnych drzwi szkoły ojca Fortiera.
Trzy lata upłynęły, jak Pitoux opuścił Haramont, a trzy tygodnie nie był w Villers-Cotterets.
W kilka chwil rozeszło się po miasteczku, że Pitoux przybył z Sebastjanem Gilbert, że obaj weszli tylnemi drzwiami do Fortiera, że Sebastjan wyglądał prawie tak samo jak pierwej, ale Pitoux miał kask i pałasz u boku.
Tłum zgromadził się u drzwi głównych, bo przypuszczał, że jeżeli Pitoux wszedł do ojca Fortiera przez drzwi tylne, to wyjdzie zapewne główną bramą od ulicy Soissons.
Była to jego droga, gdyby szedł do Pleux. W rzeczy samej, Pitoux nie zatrzymał się u Fortiera dłużej nad czas, którego potrzebował na doręczenie jego siostrze listu doktora, Sebastjana Gilberta i pięciu podwójnych luidorów, na zapłacenie pensji.
Siostra ojca Fortiera bardzo się zrazu zlękła, widząc wchodzącego przez ogród żołnierza, ale zaraz, gdy pod dragońskim kaskiem, poznała twarz poczciwą i otwartą, uspokoiła się nieco. Widok pięciu luidorów zupełnie ją uspokoił.
Obawa starej panny tem więcej była usprawiedliwiona, że ojciec Fortier wyszedł z uczniami na przechadzkę, była więc w domu sama jedna.
Pitoux pocałował Sebastjana i wyszedł, naciskając po zawadjacku kask na głowie.
Sebastjan uronił kilka łez przy rozstaniu z Pitoux, chociaż rozstanie nie miało być długie, zapłakał za towarzyszem, bo jego wesołość, łatwość i uprzejmość, wzruszyły serce małego Gilberta. Pitoux miał naturę tych wielkich nowoziemców, którzy nieraz męczą, ale rozbrajają wkońcu łasząc się i liżąc.
Jedna rzecz ukoiła zmartwienie Sebastjana, mianowicie, że Pitoux obiecał odwiedzać go czasem, Ludwika zaś pocieszyło, że Sebastjan mu podziękował..
Teraz musimy przeprowadzić naszego bohatera od domu ojca Fortiera do domu ciotki jego panny Anieli, położonego jak wiadomo, na wyniosłości Pleux.
Wychodząc od księdza nauczyciela, Pitoux spostrzegł oczekującą nań gromadkę ludzi.
Wiadomość o tem, że przybył — obiegła już miasto całe.
Wiedziano, że wraca ze zbuntowanego Paryża, przypuszczano, że brał udział w walkach, więc chciano zaczerpnąć wiadomości.
Pitoux udzielił tych wiadomości z majestatyczną powagą.
Opowiedział szczegóły wzięcia Bastylji, wysiłki Billota i pana de Maillard, Eljasza i Hullin’a, opowiedział jak Billot wpadł w fosę forteczną i jak on, Pitoux, wydobył go stamtąd, opowiedział szczegóły wyzwolenia Gilberta, który na osiem czy dziesięć dni przedtem został uwięziony.
Słuchacze wiedzieli już po części o tem wszystkiem, co opowiadał Pitoux, ale wiedzieli o tem z gazet. Choć zaś bardzo jest ciekawe wszystko, co piszą gazety, nie zastąpi czytanie żywego słowa, nie zastąpi nigdy opowiadania naocznego świadka, którego można widzieć własnemi oczami, słuchać własnemi uszami, któremu można zadawać pytania i który może udzielić odpowiedzi.
Pitoux był zapytywany i odpowiadał; opowiadał wszystko szczegółowo, nie obrażał się nieustannemi przerywaniami, nie niecierpliwił się zadawanemi pytaniami.
Dobrze już przynajmniej pół godziny stał pod drzwiami mieszkania księdza Fortiera na ulicy Soisson, gdy jeden ze słuchaczów dostrzegłszy na twarzy mówcy pewne oznaki znużenia, odezwał się do towarzyszów.
— Ależ on jest sfatygowany, ten biedny Pitoux, a my go trzymamy, zamiast mu pozwolić pójść do ciotki Anieli. Dopieroż się ucieszy poczciwa stara panna, gdy go zobaczy!
— Nie jestem sfatygowany — objaśnił Pitoux, — ale jestem okrutnie głodny.
Posłyszawszy to szczere wyznanie, gromadka rozsunęła się z uszanowaniem i Pitoux w towarzystwie kilku więcej ciekawych osobników puścił się w drogę do Pleux, czyli do domu ciotki Anieli.
Starej panny nie było, drzwi mieszkania były zamknięte.
Sąsiedzi ofiarowali Pitoux schronienie pod swym dachem i posiłek, którego tak potrzebował, ale nie przyjął żadnego z zaproszeń.
— Pocóż te ceremonje — mówiono mu — przecież... skoro ciotki niema...
— Drzwi mieszkania ciotki nie mogą pozostać zamknięte dla siostrzeńca zmęczonego i głodnego — odpowiedział Pitoux sentencjonalnie.
I wydobywszy swoją wielką szablę, widok której przejmował dreszczem kobiety i dzieci, wsunął koniec jej pomiędzy rygiel a zasuwkę zamku, nacisnął gwałtownie i drzwi się otworzyły ku wielkiemu zdziwieniu obecnych, którzy nie próbowali już zaczepiać Pitoux od chwili, gdy zobaczyli, jak sobie nic nie robi z możliwych dąsów starej panny.
Wnętrze. mieszkania w niczem się zgoła nie zmieniło: sławetny fotel, skórą pokryty, stał po dawnemu na środku pokoju, dwa czy trzy krzesła zdezelowane stanowiły otoczenie fotelu, w głębi królowała duża skrzynia, na prawo kredens i kominek.
Pitoux dał w tej chwili dowód tej odwagi, jaką uczcili w nim ci, co przyszli z nim razem; ci, którzy przypatrywali się ze dworu temu, co się działo w mieszkaniu ciotki Anieli i co okrutnie byli ciekawi, co to będzie, gdy powróci stara panna.
Z fizjognomji tych ciekawskich łatwo było wyczytać atoli, że Pitoux miał wielką u nich sympatję.
Powiedzieliśmy, że Pitoux był głodny, że głód wyciskał aż pewne na jego twarzy znamiona.
Nie tracąc też czasu, zabrał się do szafarni i kredensu.
Kiedyś — mówimy kiedyś, chociaż bowiem upłynęło dopiero trzy tygodnie od wyjazdu Pitoux, czas, zdaniem naszem, mierzyć trzeba nietylko trwaniem ale i wypadkami ubiegłemi, kiedyś otóż Pitoux, chociaż mu podpowiadały co innego złe instynkta i głód dokuczliwy, dwie potęgi piekielne bardzo często sprzymierzające się ze sobą, kiedyś Pitoux siadał na progu pod zamkniętemi drzwiami i oczekiwał pokornie na powrót ciotki Anieli; gdy się zjawiła, pozdrawiał ją z najsłodszym na ustach uśmiechem, a potem wstawał, aby jej zrobić miejsce; gdy ciotka weszła, on wsuwał się zaraz za nią, podawał jej chleb i nóż, aby mu jego porcję wydzieliła, gdy zaś zobaczył kromkę odkrajaną, rzucał błagalne spojrzenie w stronę masła lub przysmaków, umieszczonych na półce kredensu.
Spojrzenie to rzadko kiedy, ale skutkowało jednakże czasami.
Dziś Pitoux, mężczyzna, nie myślał w ten sposób postępować, otworzył najspokojniej szafarnię, wyciągnął z kieszeni ostry kozik, wziął chleb, ukrajał pajdę, która ważyć mogła dobry kilogram, jak się zwykło mówić od czasu, gdy nowe miary i wagi prawa obywatelstwa pozyskały — potem położył bochenek na swoje miejsce, zamknął szafarnię i znowu z najzupełniejszym spokojem poszedł kredens zrewidować.
Zdawało się chwilowo Pitoux, że posłyszał mruczenie ciotki Anieli, ale kredens tak skrzypnął przy otwieraniu, iż hałas ten, będący najzupełniejszą rzeczywistością, zgłuszył ów hałas inny, który był fantazją jedynie.
Kiedy Pitoux mieszkał tu był jeszcze, skąpa ciotka nie zostawiała żadnych zapasów, chyba kawałek sera Marolles lub plasterek słoniny, ale od czasu, jak wyniósł się sławny żarłok, przygotowywała sobie rozmaite potrawy takie, które choćby tydzień nawet stały — na wartości nie wiele traciły.
Była to czasem pieczeń wołowa z marchewką, czasem baranina z kartofelkami, nóżki cielęce przyprawiane z octem i szczypiorkiem, czasem pieczony w piecu omlet olbrzymi z czosnkiem i pietruszką.
Stara panna cieszyła się codzień, że jest sama, że nie ma ją kto objadać z tak dobrych rzeczy i przy każdym kąsku, który brała w usta, wspominała siostrzeńca swego.
Pitoux miał widocznie szczęście.
Dziś bo oto właśnie, w poniedziałek, ciotka Aniela ugotowała w ryżu starego koguta, gotowała go zaś tak długo, że mięso prawie odeszło od kości i stało się prawie miękkiem.
Wyśmienite to jedzenie, ułożone było w czarnej miseczce, połyskującej i ponętnej.
Mięso wystawało ponad ryżem, niby wysepki na jeziorze, a grzebień koguci wznosił się nad licznemi cyplami, niby Ceuta nad cieśniną Gibraltarską.
Pitoux, spostrzegłszy coś równie cudownego, nie wydał nawet okrzyku podziwienia.
Zepsuty na dobrej kuchni, zapomniał niewdzięcznik, że nigdy podobnie wspaniała potrawa nie postała w kredensie ciotki Anieli.
Chleb trzymał w prawem ręku.
Koguta pochwycił w lewą, gdy naraz zdało mu się, że jakiś cień stanął pomiędzy nim a światłem.
Odwrócił się z uśmiechem, bo zadowolenie duszy malowało się zawsze na jego twarzy i sprawdził, że tym cieniem była ciotka Aniela.
Ciotka Aniela, jeszcze skąpsza bardziej szorstka niż dawniej.
Kiedyś — zmuszeni jesteśmy używać ciągle porównania — kiedyś, na widok ciotki Anieli, Pitoux upuściłby był z rąk półmisek, a gdyby się schyliła po szczątki koguta, skoczyłby jej przez głowę i uciekł z chlebem — ale kask i miecz zmieniły Ludwika.
Zamiast uciekać przed ciotką, uścisnął ją z wdzięcznym uśmiechem dwiema rękami, które opatrzone chlebem i potrawką, skrzyżowały się na plecach starej panny.
Uczyniwszy to, co sobie za obowiązek poczytywał, odetchnął pełną piersią i powiedział:
— A więc, tak ciotko Anielo, to ten twój biedny Pitoux!...
Nieprzyzwyczajona do uścisku, ciotka Aniela sądziła, że Pitoux chce ją udusić, jak Herkules dusił Anteę.
Odetchnęła więc swobodniej, gdy się wolną uczuła.
Dlaczego jednak, pomyślała sobie, Pitoux nie okazał uwielbienia na widok koguta?
Nietylko był więc niewdzięcznym, ale był także gburem.
Uderzyło to jeszcze ciotkę Anielę, że gdy ona siadała na skórzanym fotelu, Pitoux nie śmiał przykucnąć na żadnym z kulawych stołków, tymczasem teraz rozsiadł się w owym fotelu, postawił półmisek na kolanach i zabrał się do jedzenia.
W potężnej prawicy trzymał kozik o szerokiem ostrzu, w drugiem ręku kawał chleba szeroki na trzy palce, a długi na sześć cali, którym jak miotłą ryż z półmiska zamiatał, gdy nożem mięso na chleb popychał.
Rezultatem pracy było, że po upływie kilku minut ukazało się dno niebiesko-białe miski, niby kamienie po odpływie morza.
Niepodobna opisać strasznej rozpaczy ciotki Anieli.
Nie była w stanie krzyknąć nawet.
Pitoux uśmiechał się tak czarująco, że krzyk zamarł na ustach starej panny.
I ona próbowała się uśmiechnąć, aby przekląć straszne zwierzę, zwane głodem, które we wnętrznościach siostrzeńca jej zamieszkiwało.
Ale zgłodzone wnętrzności Ludwika głucho milczały.
Ciotka zapłakała.
Sprawiło to Pitoux przykrość, ale jeść nie przestał bynajmniej.
— O!... o!... — rzekł — ty ciotko płaczesz z radości, cieszysz się tak z mojego przybycia, dziękuję, ciociu ukochana, serdecznie ci dziękuję;...
I znowu zajadać zaczął.
Rewolucja zmieniła naturę tego chłopaka.
Zjadł prawie wszystką potrawkę, a zostawiwszy na dnie trochę ryżu, rzekł:
— Ty, kochana ciociu, wolisz ryż, wszak prawda? To lepsze na twoje zęby, zostawiam ci zatem trochę ryżu.
Na tę uwagę, którą ciotka Aniela wzięła za natrząsanie z siebie, podeszła do siostrzeńca, wyrwała mu z rąk miskę, i zaklęła w straszliwy sposób, który we dwadzieścia lat później znakomicie uzupełnił grenadjer starej gwardji.
Pitoux westchnął.
— O! moja ciociu — rzekł — żałujesz tego koguta?
— Zbrodniarzu! — zawołała ciotka Aniela.
Pitoux wstał.
— Ciotko — rzekł majestatycznie — mogę ci za to wszystko zapłacić, stać mnie na to. Jeżeli chcesz, będę się u ciebie stołował, ale będę sam dysponował.
— Hultaju! — wrzasnęła stara panna.
— Liczę porcję po cztery su, więc jestem winien, za ryż cztery su, a dwa su za chleb, razem zatem sześć su.
— Nie liczyłem jeszcze koguta, droga ciociu, który z twego kurnika pochodził. Stary to mój przyjaciel, odrazu poznałem go po grzebieniu.
— Miał także swoję wartość.
— Starzyzna to!... Sam go przecie ukradłem dla ciebie przed laty dziewięciu, a i wybiłaś mnie nawet, zato, że ziarna dla niego nie przyniosłem. Panna Katarzyna dała mi ziarna. Ten kogut to było moje dobro, zjadłem go, bo miałem prawo.
Ciotka wściekała się ze złości, piorunowała wzrokiem zuchwałego rewolucjonistę.
Nie mogła dobyć z siebie głosu.
— Precz stąd! — mruknęła.
— Jakto, mam się wynosić, tak zaraz po obiedzie. Ależ to niegrzecznie, ciociu...
— Precz stąd!...
Pitoux, powstał i przekonał się z wielkim zadowoleniem, że nie mógłby już zjeść ani jednego ziarnka ryżu.
— Ciotko — rzekł uroczyście — jesteś szkaradną krewną. Jesteś jak dawniej szorstką i skąpą — ale nie chcę abyś mówiła o mnie jak o żarłoku.
Stanął na progu i głosem stentorowym, który dobrze przez przechodzących ulicą mógł być słyszanym, rzekł:
— Biorę tych zacnych ludzi za świadków, że ja, który zdobyłem Bastylję, który przybyłem pieszo z Paryża, zmęczony i głodny, posiliłem się u mej krewnej, ale wymówiła mi ten posiłek tak nielitościwie, że zmuszony jestem uchodzić wypędzony.
Pitoux tak patetycznie ten ustęp wypowiedział, że sąsiedzi zaczęli mruczeć przeciwko starej.
— Pamiętajcie ludzie — ciągnął Pitoux, — że biedny podróżny, który przeszedł dziewięć mil pieszo, ten poczciwy chłopiec, zaszczycony zaufaniem pana Billota i pana Gilberta, że przewodnik, który odprowadził Sebastjana Gilberta do księdza Fortiera, że zdobywca Bastylji, przyjaciel pana Bailly i generała Lafayetta, został stąd wypędzony!...
Szmery wzmogły się.
— A ponieważ — ciągnął dalej Ludwik Pitoux — nie jestem żebrakiem, a ponieważ mi wymawiają tu marny kawałek chleba, płacę oto talara zato, co zjadłem u ciotki Anieli.
Powiedziawszy to Pitoux, wyciągnął z kieszeni talara i rzucił go na stół, skąd w oczach wszystkich wpadł na półmisek, do połowy w ryżu się zagłębiając.
To już dobiło starą pannę. Spuściła głowę pod ogólnym szmerem niezadowolenia.
Pitoux wyszedł z chaty otrzepując buty na progu a dwadzieścia rąk doń się wyciągnęło, ofiarując bezpłatnie stół i schronienie zdobywcy Bastylji, przyjacielowi pana Bailly i generała Lafayetta.
Pitoux po zadośćuczynieniu pierwszym obowiązkom posłuszeństwa, chciał zadość uczynić pierwszym potrzebom serca.
Słodką jest rzeczą słuchać, gdy rozkaz pana zgadza się z tajemnemi pragnieniami słuchającego.
Zebrawszy więc nogi, puścił się Pitoux przez pola, aby znaleźć się coprędzej na folwarku Pisseleux.
Bieg jego zwolniał atoli wkrótce, krok każdy był mu wspomnieniem.
Kiedy ktoś wchodzi do wioski lub miasta gdzie się urodził, stąpa po swojej młodości, stąpa po dniach przebytych, które, jak mówi poeta angielski, rozścielają mu się pod nogami, aby uczcić powracającego pielgrzyma.
Pitoux z duszą wezbraną uczuciem, przybył na folwark matki Billot.
Spostrzegłszy o sto kroków przed sobą długi szereg dachów, stuletnie wiązy, spoglądające na dym, wychodzący z kominów mchem obrosłych, usłyszawszy oddalone głosy trzód, warczenie psów i turkot wozów, nacisnął kask na głowę, przymocował dragoński pałasz do pasa i starał się przybrać ruchy, godne zakochanego żołnierza.
Chyba że mu się to udało, bo go nikt a nikt nie poznał.
Parobek jakiś, który poił konie w sadzawce, posłyszawszy stąpanie, obrócił się i ujrzał Ludwika Pitoux, a raczej kask i miecz zobaczył.
Zobaczył i osłupiał.
Pitoux tymczasem zawołał:
— Ah! Barnaut! dzień dobry ci, kochany Barnaut!
Barnaut zdziwiony, że kask i miecz nazywają go po imieniu, uchylił kapelusza i puścił koniom postronek.
Pitoux uśmiechnął się.
Parobczak nie był pewny siebie, dobrotliwy uśmiech Ludwika zniknął pod kaskiem.
Jednocześnie matka Billot zobaczyła przez okno wojskowego.
Wstała.
Strach panował po wsiach, mówiono o rozbójnikach, którzy niszczyli lasy i zboża jeszcze zielone.
Co znaczyło przybycie żołnierza? Rabunek czy pomoc?
Matka Billot, obrzuciwszy wzrokiem Ludwika, dostrzegła wiejskie obuwie przy błyszczącym kasku, ale nie nabrała nadziei.
Żołnierz wszedł do kuchni.
Matka Billot postąpiła naprzód dwa kroki.
Pitoux chcąc być grzeczny i zdjął kask.
— Anioł Pitoux! — zawołała matka Billot — Anioł Pitoux!
— Dzień dobry, pani Billot — rzekł Pitoux.
— Ludwiku, o mój Boże! któż mógł zgadnąć, zaciągnąłeś się więc do wojska?
— Tak! do wojska! — rzekł Pitoux.
I uśmiechnął się z wyższością.
Potem obejrzał się dookoła, szukając czego znaleźć nie mógł.
Pani Billot odgadła cel spojrzeń Ludwika i rzekła z prostotą:
— Szukasz Katarzyny?
— Aby jej złożyć moje uszanowanie — odparł Pitoux — tak jest, pani Billot.
— Suszy bieliznę. No... siadaj... patrz na mnie i opowiadaj.
— Owszem — odrzekł Pitoux.
I wziął krzesło.
Koło niego na progu i stopniach schodów stanęli służący i służące, opowiadaniem chłopca stajennego zwabieni.
Każdy przybywający pytał:
— Czy to Pitoux?
— Tak, to on.
— No! no!...
Pitoux uśmiechał się dobrotliwie do dawnych towarzyszy, dla niektórych było to przyjemnem.
— Więc z Paryża przychodzisz Ludwiku? — zapytała pani domu.
— Prościuteńko, pani Billot.
— Jakże się ma twój pan?
— Bardzo dobrze, pani Billot.
— Jakże tam w Paryżu?
— Bardzo źle, pani Billot.
— Ah!
Kółko słuchających ścieśniło się.
— Cóż król? — spytała żona dzierżawcy.
Pitoux schylił głowę i mlasnął językiem bardzo upokarzająco dla monarchji.
— A królowa?
Pitoux nic nie odpowiedział.
— Oh! — rzekła matka Billot.
— Oh! — powtórzyło zgromadzenie.
— Zgoda! pytajcie mnie — odparł Pitoux, wyczekujący na Katarzynę z najbardziej zajmującemi wiadomościami.
— Skąd masz ten kask? — spytała wieśniaczka.
— Trofeum to — odparł Pitoux.
— Cóż to jest trofeum, mój przyjacielu? — spytała poczciwa kobieta.
— Ah! prawda — rzekł Pitoux tonem protektorskim — że pani nie możesz wiedzieć co to jest trofeum. Trofeum, to znaczy łup po zwyciężonym nieprzyjacielu, kochana pani Billot.
— Zwyciężyłeś więc jednego nieprzyjaciela, Pitoux?...
— Jednego! — rzekł pogardliwie Pitoux. Ah! kochana pani Billot, nie wiesz więc nic, że pan Billot i ja, zdobyliśmy we dwóch Bastylję.
To magiczne słowo zelektryzowało słuchaczów.
Pitoux czuł ich oddechy nad głową i ręce o grzbiet jego krzesła oparte.
— Opowiedz, opowiedz, co mój mąż zrobił, rzekła pani Billot dumna i drżąca zarazem.
Pitoux spojrzał, czy Katarzyna nie przybywa. Ale jej, jak nie było tak nie było.
Uznał to za obrazę, że dla nowin świeżych, przez takiego kurjera przyniesionych, panna Billot nie porzuciła bielizny.
Spuścił głowę i zaczynał być niezadowolony.
— To... bo... bardzo długie opowiadanie, — rzekł.
— A tyś głodny? — spytała pani Biilot.
— Być może.
— Pragnienie masz?
— Nie zaprzeczam.
Służący tak się pospieszyli, że Pitoux, który trawiąc prędko, nie miał czasu strawić koguta ciotki Anieli, znalazł pod ręką kubek, chleb i mięso.
Widział, że trzeba się było przemóc i zaczął jeść.
Ale mimo dobrej woli, musiał zabastować na chwilę.
— Co ci jest? — zapytała pani Biilot.
— Ba! co mi jest...
— Pić dla Pitoux!... — zawołała pani Biilot na sługę.
— Mam jabłecznik, proszę pani.
— Może on woli wódki?
— Wódki?
— Przyzwyczaiłeś się może do niej w Paryżu?
Poczciwa kobiecina sądziła, że przez te dwa tygodnie, Pitoux miał czas zepsuć się zupełnie.
Pitoux odtrącił dumnie przypuszczenie.
— Wódki! — rzekł — ja nigdy nie piję...
— To opowiadaj...
— Musiałbym drugi raz znowu opowiadać pannie Katarzynie, e... to strasznie długa historja.
— Dwie czy trzy osoby rzuciły się do suszarni po pannę Katarzynę.
Ale kiedy wszyscy pobiegli w tamtą stronę, Pitoux machinalnie spojrzał na schody i przez drzwi otwarte na pierwszem piętrze ujrzał Katarzynę, patrzącą przez okno w stronę lasu, to jest w kierunku de Boursonne. Katarzyna tak była zatopiona w kontemplacji, że ruch wewnątrz nie zwrócił wcale jej uwagi.
— Ah! ah! — rzekł, wzdychając — patrzy w stronę lasu, w stronę Boursonne, w stronę pana Izydora de Charny.
I westchnął jeszcze mocniej.
W tej chwili wysłańcy wrócili, nietylko z suszarni, ale i ze wszystkich miejsc, w których mogła się znajdować Katarzyna.
— I cóż? — spytała pani Biilot.
— Nie widzieliśmy nigdzie panny.
— Katarzyno! Katarzyno! — wołała matka.
Dziewczyna nic nie słyszała.
Pitoux ośmielił się głos zabrać.
— Pani Billot — rzekł — ja wiem dlaczego nie znaleziono nigdzie panny Katarzyny.
— Dlaczego?
— Bo jej niema nigdzie.
— A wiesz gdzie jest?
— Wiem.
— Gdzie?
— Tam, na górze.
I wziąwszy panią Billot za rękę, wstąpił z nią na kilka schodów i pokazał Katarzynę, siedzącą w oknie bluszczem obrosłem.
— Czesze się — rzekła dobra kobieta.
— Nie, niestety! uczesana jest — rzekł melancholijnie Pitoux.
Ale pani Billot nie uważała na to, tylko krzyknęła głośno:
— Katarzyno! Katarzyno!
Dziewczyna zadrżała zdziwiona i prędko zamknęła okno.
— Cóż tam? — zapytała.
— Chodźże prędzej — zawołała matka Billot, nie wątpiąc o wrażeniu, jakie sprawią jej słowa: — Anioł Pitoux wrócił z Paryża.
Pitoux z obawą czekał odpowiedzi Katarzyny.
— Tak? — rzekła zimno.
Tak zimno, że zbrakło serca Ludwikowi.
I zeszła ze schodów z flegmą flamandek w obrazach Van Ostada lub Brauwera.
— Patrzcie państwo — mówiła schodząc — to on.
Pitoux skłonił się zaczerwieniony i drżący.
— Kask ma — szepnęła któraś służąca do ucha młodej pani.
Pitoux czytał wrażenia na twarzy Katarzyny.
Na tej ślicznej, trochę bladej lecz zawsze pełnej i aksamitnej twarzy, nie znać było żadnego uwielbienia dla ludwikowego kasku.
— Ah! — rzekła — ma kask... a to naco?
Oburzenie przemogło w sercu poczciwego chłopca.
— Mam kask i pałasz — odparł dumnie — bo biłem się i zabijałem dragonów i szwajcarów, a jeżeli wątpisz o tem, panno Katarzyno, to zapytaj, proszę, ojca.
Katarzyna tak była zamyślona, że usłyszała tylko ostatnie słowa Ludwika.
— Jakże się ma ojciec? — powiedziała — i czemu także nie wrócił?... czy złe wiadomości z Paryża?
— Bardzo złe — rzekł Pitoux.
— Sądziłam, że się wszystko uspokoi — zauważyła Katarzyna.
— Tak, ale się wszystko zaniepokoiło — odparł Pitoux.
— Czy przywrócenie pana Neckera nie pogodziło ludu z królem?
— Właśnie tu o pana Neckera idzie — rzekł Pitoux pogardliwie.
— To jednak zadowolniło lud?
— Tak go dobrze zadowolniło, że ma zamiar sam sobie wymierzyć sprawiedliwość i sam pozabijać wszystkich swoich nieprzyjaciół.
— Wszystkich nieprzyjaciół! — zawołała zdziwiona Katarzyna, — a cóż to są za nieprzyjaciele ludu?
— Arystokraci! — burknął Pitoux.
Katarzyna zbladła.
— Kogo nazywają arystokratami? — spytała.
— Także pytanie! Tych, co mają wielkie ziemie i piękne zamki, tych, co głodzą naród i mają wszystko, gdy my nie mamy nic.
— Cóż dalej? — rzekła niecierpliwie Katarzyna.
— Ludzi, którzy jeżdżą w piękne konie i powozy, kiedy my chodzimy piechotą.
— Boże mój! — zawołała dziewczyna, stając się białą prawie.
Pitoux zauważył to wzruszenie na jej licach.
— Nazywamy też arystokratami niektórych naszych znajomych.
— Moich znajomych?
— Naszych znajomych? — spytała matka Billot.
— Któż to taki? — nalegała Katarzyna.
— Naprzykład pan Berthier de Savigny.
— Pan Berthier de Savigny?
— Ten, co pani ofiarował złote kolczyki, które miałaś panno Katarzyno, tańcząc z panem Izydorem.
— A więc?
— A więc! widziałem ludzi, którzy jedli jego serce.
Krzyk okropny wydobył się ze wszystkich piersi.
Katarzyna padła na krzesło.
— Widziałeś to? — przemówiła matka Billot, drżąc z oburzenia.
— I pan Billot widział także!
— O! Boże! Wielki Boże!...
— Obecnie — rzekł Pitoux — mają spalić i zabić wszystkich arystokratów Paryża i Wersalu.
— To okropne! — szepnęła Katarzyna.
— Okropne! Dlaczego? Nie jesteś przecie arystokratką, panno Billot.
— Panie Pitoux — rzekła Katarzyna z ponurą energją — nie byłeś wcale tak dziki przed wyjazdem do Paryża.
— I nie jestem także teraz, panno Katarzyno — rzekł Pitoux bardzo wzruszony — ale...
— W takim razie, nie pochwalaj zbrodni paryżan, bo nie jesteś paryżaninem, i nie popełniałbyś tych zbrodni.
— Broniąc pana Berthier, pan Billot i ja o mało nie zostaliśmy zamordowani.
— O! mój ojcze! mój zacny, odważny ojcze!.. poznaję cię! — zawołała Katarzyna w uniesieniu.
— Kochany, poczciwy mężu! — rzekła matka Billot z wilgotnemi oczyma. — I cóż on zrobił?
Pitoux opowiedział straszną scenę na placu Greve, rozpacz Billota i chęć powrotu do Villers-Cotterets.
— Dlaczegóż nie wrócił? — rzekła Katarzyna z głęboką i ponurą boleścią, która znalazła odbicie w sercu Ludwika, jako jedna ze smutnych przepowiedni.
Matka Billot złożyła ręce.
— Pan Gilbert mu nie pozwolił.
— Pan Gilbert chce więc, aby zabili mego męża, — rzekła matka Billot, szlochając.
— Chce nas zgubić — dodała ponuro Katarzyna.
— O! nie — rzekł Pitoux. — Pan Billot i pan Gilbert porozumieli się ze sobą. Pan Billot zostanie czas jakiś w Paryżu, aby skończyć rewolucję.
— Tak we dwóch? — rzekła matka Billot.
— Nie, z panem Lafayettem i z panem Bailly.
— A! — krzyknęła z uwielbieniem wieśniaczka — skoro jest z panem Bailly i z panem Lafayettem...
— Kiedy myśli wrócić? — spytała dziewczyna.
— Tego nie wiem, panno Katarzyno.
— A ty, Pitoux, jakeś wrócił?
— Przyprowadziłem Sebastjana Gilberta do księdza Fortiera, i przynoszę tu instrukcje od pana Billota.
Rzekłszy to, Ludwik powstał nie bez dyplomatycznej godności która zrozumiana została.
Matka Billot kazała się ludziom oddalić.
Katarzyna siedząc ciągle, starała się przeniknąć głąb myśli Ludwika i pytała sama siebie:
Aby wysłuchać woli ojca, obie kobiety skupiły całą uwagę. Pitoux wiedział, jak trudne było jego zadanie, znał matkę Billot i Katarzynę, znał przyzwyczajenie rozkazywania jednej i dziką niezawisłość drugiej.
Katarzyna, dobra, łagodna, pracowita córka, wrażeniem samem cnót swoich wywierała wpływ ogromny na wszystkich ludzi folwarcznych, a duch panowania czyż nie jest silnem postanowieniem nieuległości?
Pitoux spełniając swoją misję, wiedział jaką boleść sprawi matce Billot.
Sprowadzenie jej do roli podrzędnej, wydało mu się rzeczą anormalną, niepodobną. Podwyższało to Katarzynę w stosunku do Ludwika, ale Katarzyna nie potrzebowała tego w obecnych okolicznościach.
Pitoux wysłowił się w ten sposób:
— Pani Billot! zamiarem pana Billot jest, abyście się jaknajmniej męczyli.
— Jakto? — rzekła poczciwa kobiecina.
— O jakiem męczeniu mowa? — spytała Katarzyna.
— To znaczy — odparł Pitoux — że zarządzanie takim folwarkiem jak wasz, połączone jest z wielką pracą i kłopotem, że trzeba prowadzić targi...
— I cóż?... — rzekła kobieta.
— Trzeba siać...
— I cóż?
— Zbierać...
— I cóż?...
— Wypłacać...
— Któż temu zaprzecza?
— Nikt, zapewne, pani Billot, ale przedając, trzeba jeźdżić.
— Mam konia.
— Płacąc, trzeba się targować.
— Umiem się wygadać.
— Siejąc i uprawiając...
— Czyż nie jestem przyzwyczajana do dozorowania?
— A żniwa?... Robotnikom obiad trzeba gotować, pomagać im potrzeba...
— Co dotyczy dobra mego męża, to nie przestrasza mnie wcale — zawołała poczciwa kobieta.
— Ale, pani Billot, nakoniec...
— Co nakoniec?
— Tyle pracy... i... tyle lat...
— A! — mruknęła matka Billot, krzywo patrząc na Pitoux.
— Pomóżcie mi, panno Katarzyno — zawołał biedny chłopiec, tracąc odwagę wobec coraz trudniejszego położenia.
— Co mam robić, aby pomóc panu? — powiedziała dziewczyna.
— Oto — odparł Pitoux — pan Billot nie wybrał pani Billot do tej pracy.
— Kogóż więc? — przerwała, drżąc zarazem z uwielbienia i szacunku.
— Wybrał kogoś silniejszego, wybrał pannę Katarzynę...
— Córkę do rządzenia domem! — zawołała stara matka z niedowierzaniem.
— Pod twojemi rozkazami, matko, pospieszyła dodać dziewczyna, czerwieniąc się cała...
— Nie, nie — rzekł Pitoux — nie! muszę spełnić całkowicie polecenie, pan Billot upoważnia pannę Katarzynę, aby zastępując go, rządziła domem i wszystkiemi interesami...
Każde to słowo, wciskało się do serca gospodyni, a tak poczciwą miała ona naturę, że zamiast zjadliwej zawiści i palącego gniewu, degradacja zastała ją zrezygnowaną, I posłuszniejszą i bardziej jeszcze o nieomylności męża przekonaną.
Billot nie mógł się mylić, Billot powinien być słuchany.
Oto argumenty, jakiemi dobra kobieta opór swój zwalczyła.
Spojrzała na córkę i w oczach jej dojrzała skromność, ufność, dobrą wolę, czułość i szacunek niezachwiany. Ustąpiła zupełnie.
— Ojciec Billot ma słuszność — rzekła — Katarzyna młoda, ma dobrą głowę i silną wolę.
— O!... tak — rzekł Pitoux, pragnąc pochlebić Katarzynie.
— Katarzynie — ciągnęła matka — wygodniej będzie w drodze niż mnie, lepiej potrafi biegać za siejbą, lepiej sprzeda, lepiej kupi, każe się słuchać, moja córka!...
— Katarzyna — mówiła dalej matka Billot, będzie obiegać pola i prowadzić kasę!... zawsze w drodze!... przerobi się na chłopca!...
Pitoux wtrącił:
— Nie obawiajcie się o pannę Katarzynę, będę jej wszędzie towarzyszył.
Katarzyna spojrzała tak dziwnie na Pitoux, że się chłopak zmieszał.
Zaczerwieniła się, nie jak kobieta, której ktoś sprawił przyjemność, ale z wyrazem gniewu i niecierpliwości; chciała przemówić, lecz czuła potrzebę milczenia.
Pitoux nie był światowcem, nie poznał tego odcienia, ale domyślił się, że rumieniec Katarzyny nie oznaczał zgody.
— Jakto!... — rzekł z nieprzyjemnym uśmiechem, który pod grubemi wargami jego wielkie zęby odsłonił — milczysz, panno Katarzyno?...
— Nie wiesz więc, panie Pitoux, żeś palnął głupstwo?...
— Głupstwo?... — powtórzył zakochany.
— Na Boga!... — zawołała matka Billot, moja córka z gwardzistą!...
— Ależ w lesie!... — rzekł Pitoux tak naiwnie, że byłoby zbrodnią śmiać się z niego.
— Czy to także zawiera się w rozkazach naszego pana — spytała matka Billot.
— O!.. — rzekła Katarzyna, — takiego próżniaczego rzemiosła, nie przeznaczałby ojciec panu Pitoux, a pan Pitoux nie przyjąłby go.
Pitoux osłupiałemi oczyma wodził po pani Billot i Katarzynie, cały gmach jego runął.
Katarzyna, prawdziwa kobieta, pojęła bolesny zawód Ludwika.
— Panie Pitoux — rzekła — czy widziałeś w Paryżu, aby młode dziewczęta kompromitowały się, wodząc wciąż chłopców za sobą?...
— Pani nie jesteś dziewczyną, tylko panią domu — rzekł Pitoux.
— No, no!... dosyć tego gadania — przerwała ostro matka Billot — pani domu ma dużo do roboty. Chodź Katarzyno, niech według rozkazu ojca zdam ci dom cały.
I wtedy przed zdziwionemi i nieruchomemi oczyma Ludwika, rozpoczęła się ceremonja, której ani na wspaniałości, ani na poezji, przy rubasznej prostocie nie zbywało.
Matka Billot oddala wszystkie klucze Katarzynie, oddała jej rachunek bielizny, rachunek butelek, mebli i zapasów. Zaprowadziła ją do starego biurka, fornirowanego drzewem różnokolorowem, w którem ojciec Billot chował papiery, luidory, skarby i dowody rodzinne.
Katarzyna słuchała poważnie tych tajemnic a każde objaśnienie zachowywała w głębi pamięci, jako broń potrzebną w razie walki.
Potem przeszła matka Billot do trzody, której spisu dokonano z wszelką dokładnością. Przeliczono barany i zdrowe i chore, jagnięta, kozy, kury, gołębie, konie, woły, krowy.
Była to prosta już tylko formalność.
Młoda dziewczyna, była w tej gałęzi oddawna specjalnym administratorem.
Nikt lepiej od Katarzyny nie znał ani drobiu, ani jagniąt, ani gołębi, ani żadnej innej żywej rzeczy.
Konie rżały, gdy się zbliżała. Potrafiła rozkazywać najdzikszym. Jeden z nich, źrebak wychowany na folwarku, potem ogier dla nikogo nieprzystępny, zrywał liny, aby dojść do Katarzyny i poszukać w jej rękach i kieszeniach zeschniętej skórki chleba.
Nie było nic piękniejszego, nad tę ładną blondynkę, o wielkich szafirowych oczach, z białym kołnierzykiem, okrągłemi ramionami, pulchnemi rękami, gdy zbliżała się z pełnym ziarna fartuchem do miejsca koło sadzawki i rzucała ziarno ptactwu.
Wtedy zlatywały się gołębie i jagnięta, dziobiąc lub liżąc i oczyszczając poczerniałą od ziarna płaszczyznę Niektóre ludzkie natury posiadają w oczach czar potężny lub przerażający, dwie potęgi działające na zwierzę tak, że oprzeć się im nie jest w stanie.
Któż nie widział rozjuszonego byka smutnie patrzącego na niewinne dziecię, nie rozumiejące niebezpieczeństwa?... Byk lituje się nad niem.
Ten sam byk patrzy przerażony na barczystego zagrodnika, który milczącą groźbą wzroku do miejsca go przykuwa. Zwierzę schyla czoło, przygotowując się do walki, ale nogi wrosły mu w ziemię i drży, i uczuwa zawrót głołwy, i boi się jednem słowem.
Katarzyna wywierała na wszystko, co ją otaczało, jeden z tych wpływów: była tak spokojną i stanowczą, tyle w niej było łaskawości i woli, tak mało nieufności i strachu, iż zwierzę wobec niej nigdy złej myśli nie miało.
Wpływ ten wzmagał się na stworzeniach myślących. Wdzięk dziewiczy był
nieprzezwyciężony, żaden człowiek z okolicy nie uśmiechnął się mówiąc do Katarzyny, żaden chłopiec nie miał o niej myśli ukrytych, ci co ją kochali chcieli ją mieć za żonę, wszyscy inni za siostrę.
Pitoux z głową spuszczoną, z obwisłemi rękoma, myślą błądzącą, szedł machinalnie za młodą dziewczyną i jej matką w ich wycieczce.
Nie mówiono nic do niego. Asystował jak żołnierz w tragedji, przyczem kask nadawał mu właściwy charakter.
Nareszcie przejrzano ludzi i służące.
Matka Billot utworzyła z nich półkole w środku którego stanęła.
— Moje dzieci — rzekła — pan nasz nie wraca z Paryża, ale dał nam innego pana na swoje miejsce.
Oto moja córka, Katarzyna. Ja jużem stara i słabą mam głowę. Pan dobrze zrobił. Panią będzie Katarzyna. Ona wydaje i przyjmuje pieniądze. Ja pierwsza wykonam jej rozkazy, nieposłuszni — z nią mieć będą do czynienia.
Katarzyna czule uścisnęła matkę, nie mówiąc ani słowa.
Pocałunek wywarł lepsze nad przemowy wrażenie. Matka Billot płakała, Pitoux był wzruszony.
Wszyscy słudzy przyklasnęli nominacji.
Katarzyna rozdzieliła w tej chwili obowiązki, każdy pospieszył wypełnić je z tą dobrą wolą, jaką podwładni zwykle mają w pierwszych dniach nowego panowania.
Pitoux zostawszy sam jeden, zbliżył się do Katarzyny i powiedział:
— A ja?...
— Nie mam panu nic do rozkazania — odparła.
— Jakto? nic nie będę robił?...
— Cóż chcesz robić?...
— To, co przed odjazdem.
— Przed odjazdem byłeś przez moją matkę przygarnięty.
— Teraz pani wyznacz mi jaką robotę.
— Nie mam nic dla ciebie, panie Ludwiku.
— Dlaczego?...
— Bo jesteś uczonym, paryżaninem, więc ci ciężkie roboty nie przystoją.
— Naprawdę?... — spytał Pitoux.
Katarzyna skinęła głową, co miało znaczyć: naprawdę.
— Jam uczony?... — powtórzył Pitoux.
— Bezwątpienia.
— Ale spojrzyj pani na moje ręce, panno Katarzyno.
— Mniejsza o to!...
— Wkońcu, panno Katarzyno — rzekł zrozpaczony chłopak — dlaczego pod pozorem, że jestem uczony, chcesz mnie zmusić, abym umarł z głodu?... Filozof Epiktet służył przecie, aby żyć i jeść; bajkopisarz Ezop pracował na chleb w pocie czoła!... Obaj ci panowie, byli jednak uczeńsi ode mnie.
— Trudno, tak musi być.
— Ale pan Billot przyjął mnie za domowego i dlatego przysłał mnie z Paryża.
— Być może. Ojciec mógł panu dawać roboty, których ja nakazywać nie mogę.
— Nie nakazujcie mi ich, panno Katarzyno.
— Wtedy byłbyś bezczynnym, a na to pozwolićbym nie mogła. Mój ojciec, mógł czynić jako pan, to czego mnie nie wolno, jako zarządzającej. Administruję jego dobrem, muszę dbać o dochody.
— Pracą swą będę przynosił korzyści, panno Katarzyno, obracasz się w błędnem kole.
— Nie rozumiem, panie Pitoux, wielkich twoich frazesów. Co to jest błędne koło?...
— Błędnem kołem, panno Katarzyno, nazywa się złe rozumowanie. Zostaw mnie pani na folwarku i daj mi jakie zajęcie. Zobaczysz pani, czy jestem próżniakiem lub uczonym. Masz pani książkę i rachunki do prowadzenia. Arytmetyka jest specjalnością moją.
— Mojem zdaniem, regestry gospodarskie, to niedostateczne zajęcie dla mężczyzny — rzekła Katarzyna.
— To znaczy nie jestem tu przydatny do niczego.
— Zostań pan jednak — rzekła łagodniej Katarzyna, namyślę się i zobaczymy.
— Chcesz się pani namyślać, czy możesz mnie zatrzymać. Cóż ci zrobiłem złego, panno Katarzyno?... O!... nie byłaś dawniej taką!...
Katarzyna wzruszyła nieznacznie ramionami. Nie mogła nic zarzucić Ludwikowi, a jednak nużyło ją to jego naleganie.
Dlatego przerwała rozmowę.
— Dosyć już, panie Pitoux, — rzekła — jadę do La Ferte-Milon.
— Biegnę ci osiodłać konia, panno Katarzyno.
— Nie trzeba, zostań tutaj.
— Nie chcesz, abym ci towarzyszył?...
— Zostań!... — rzekła rozkazująco.
Pitoux został jak do miejsca przykuty, ze spuszczoną głową i łzą, która mu paliła powiekę.
Katarzyna rozkazała chłopcu stajennemu osiodłać sobie konia.
Matka Billot, teraz pierwsza w domu służąca, wzięła się do pracy bez przymusu, bez goryczy i z dobrą wolą. Ruch przerwany w rolniczej hierarchji, rozpoczął się znowu jak w brzęczącym ulu.
Gdy siodłano konia, Katarzyna weszła do swego pokoju, spoglądając na Ludwika, którego ciało zostało nieruchome, ale głowa ścigając poruszenia dziewczyny, obracała się jak chorągiewka.
— Co też robić będzie Katarzyna w swoim pokoju?... — pytał sam siebie Pitoux.
Biedny Pitoux! co ona będzie robić? Uczesze się, włoży czysty czepeczek i cieńszą pończoszkę.
Dopełniła tualety, zeszła, pocałowała matkę i pojechała.
Pitoux, niezadowolony rzutem oka pół obojętnym, pół litościwym, który mu odjeżdżając ofiarowała Katarzyna, nie mógł pozostać w tem przykrem położeniu.
Odkąd zobaczył znów Katarzynę, zdawało mu się, że widok jej był mu koniecznie potrzebny. Oprócz tego, w tym umyśle ciężkim i śpiącym, coś, jakby podejrzenie, obudziło się i wracało z regularnością jednostajną zegarkowego perpendykułu[7].
Własnością umysłów naiwnych jest pojmowanie wszystkiego w jednakowym stopniu. Leniwe te natury odczuwają jak inne, ale nie roztrząsają.
Kiedy Pitoux, usłyszawszy kroki oddalającego się konia, pobiegł do drzwi, zobaczył, że Katarzyna jechała wąską dróżką, prowadzącą na szeroki trakt do La-Ferté-Milon.
Stojąc w progu, przesłał jej pożegnanie żałosne i pokorne.
Ale nagle się zamyślił.
Katarzyna zabroniła mu sobie towarzyszyć, ale mógł przecież iść za nią.
Mogła mu powiedzieć: Nie chcę cię widzieć; ale nie mogła rzec: Nie patrz na mnie. Pitoux więc, ponieważ nie miał nic do roboty, postanowił odbyć lasem tę samą co i Katarzyna drogę. Tym sposobem nie będąc widziany, mógłby widzieć.
Do La-Ferté-Milon była niecała mila. Iść tam i z powrotem, nie znaczyło nic dla Ludwika.
Zresztą, uda się drogą krótszą, bo prostą, gdy Katarzyna musi las okrążać. Pitoux począł plan swój wykonywać, i kiedy Katarzyna była blisko traktu, on schylony za żytem dobiegał lasu.
Dostawszy się do jego krawędzi, przeskoczył rów i rzucił się między drzewa, nie tak zgrabnie, ale tak szybko, jak sarna spłoszona.
Biegł kwadrans cały, a po upływie kwadransu ujrzał drogę przez las przerzedzony.
Zatrzymał się i oparł o wielki dąb, którego pień chropowaty zakrywał go zupełnie. Pewny był, że wyprzedził Katarzynę.
Czekał jednak minut dziesięć i kwadrans, i nie dostrzegał nikogo.
Czy zapomniała czego z folwarku i wróciła? To możebne.
Z największą ostrożnością podszedł do drogi, wyciągnął głowę z za wielkiego buka i wyjrzawszy tak daleko, jak mógł wzrok jego zasięgnąć, nic nie zobaczył.
Katarzyna zapomniała pewnie czegoś i wróciła na folwark.
Pitoux począł biec znowu. Ale jeszcze nie przybyła i zobaczy ją wracającą, albo już przybyła i będzie przechodzić.
Pitoux puścił się długiemi nogami, aby przebyć przestrzeń dzielącą go od płaszczyzny.
Biegł po piaszczystej drodze, kiedy nagle się zatrzymał.
Koń Katarzyny kłusował po małej ścieżce, przy wejściu na którem stał słup z napisem:
„Droga z La-Ferté-Milon do Boursonne“.
Pitoux w znacznej odległości spostrzegł białego konia Katarzyny i jej czerwony kaftanik. Ale dla Pitoux nie istniała odległość.
— Ah! — zawołał — więc ona nie do La-Ferté-Milon, lecz do Boursonne się udaje. A mówiła, że do La-Ferté-Milon miała interes, matka Billot wspominała o La-Ferté-Milon.
Mówiąc to, Pitoux biegł ciągle, biegł coraz prędzej, biegł jak szalony.
Bo naglony zwątpieniem, Pitoux stał się jedną z tych machin skrzydlatych, o których marzyła starożytność.
Bardzo był podobny do tych słomianych pajaców, u których ręce, nogi i głowa, wszystko się rusza.
Wielkie nogi Ludwika, zakreślały kąty na pięć stóp rozwarte, ręce opadały i podnosiły się jak dwa kije, głowa, usta i oczy, połykały powietrze.
Żaden koń nie biegłby tak wściekle, żaden lew nie goniłby tak dziko za zdobyczą. Pitoux biegł dwa razy szybciej niż koń i dopędził Katarzynę na linji równoległej, nietylko aby ją widzieć, ale aby czuwać nad nią.
— Skłamała... w jakim celu?
— Mniejsza o to, — aby nad nią wyższość odzyskać, trzeba ją było schwycić na gorącym uczynku.
Pitoux czołgał się między cierniem i paprocią, a w potrzebie pomagał sobie pałaszem i kaskiem.
Katarzyna jechała już stępa. Łamanie gałęzi, dochodzące do niej, zastanowiło konia, i jego panią. Wtedy Pitoux, który z niej nie spuszczał oka, zatrzymał się nie oddychając, płoszył podejrzenie jakieby powziąć mogła, że ktoś ją szpieguje.
To nie mogło trwać długo i długo nie trwało.
Pitoux usłyszał rżenie konia Katarzyny, któremu inne rżenie odpowiedziało.
Nie mógł widzieć tego drugiego konia. Ale Katarzyna uderzyła Kadeta, i Kadet począł biec znowu.
W pięć minut, Pitoux dostrzegł jeźdźca, równie szybko ku niej dążącego.
Ruch Katarzyny był tak gwałtowny i niespodziewany, że biedny Pitoux stanął na tem samem miejscu wspinając się na palcach, aby widzieć jaknajdalej.
Było to trochę zadaleko aby widzieć.
Jeżeli jednak nie widział, to czuł przebiegające po niej jakby wzruszenie elektryczne; była to radość i rumieniec dziewczyny, drżenie wstrząsało całą; było to zaiskrzenie spokojnych zwykle i słodkich oczu.
Nie widział kto był jeźdźcem; ale po figurze, po zielonej kurtce, po ruchach swobodnych i wdzięcznych, poznał pięknego tancerza z Villers-Cotterets, a drżące jego wargi, serce i wnętrzności wymówiły nazwisko Izydora de Charny.
Był to on w rzeczy samej.
Pitoux westchnął i przyczołgał się na dwadzieścia kroków do młodej pary, która zanadto była sobą zajęta, aby dostrzegła czyjeś przybycie.
Młody człowiek spojrzał jednakże w stronę Ludwika i wspiął się na strzemionach. Pitoux przypłaszczył się jak wąż i przypełzał o dziesięć kroków bliżej, aby słyszeć rozmowę.
— Dzień dobry, panie Izydorze — odezwała się Katarzyna.
— Aha, panie Izydorze! — szepnął Pitoux — tego się domyślałem.
Uczuł w całem ciele straszne zmęczenie po tej pracy, którą mu nieufność, zwątpienie i zazdrość natchnęły.
Puszczając cugle koniom, które snać po starej znajomości bawiły się mszystą trawą, młodzi ludzie ujęli się za ręce i stali drżąc, milcząc, i uśmiechając się do siebie.
— Spóźniłeś się dzisiaj, panie Izydorze... — przerwała ciszę Katarzyna.
— Dzisiaj?... — powtórzył Pitoux — widać, że się innych dni nie spóźniał.
— Nie moja wina, droga Katarzyno, — odpowiedział młody człowiek. Musiałem odpisywać na list brata, dziś otrzymany, ale nie obawiaj się, będę odtąd punktualny.
Katarzyna uśmiechnęła się, a Izydor czulej ją uścisnął za rękę.
Niestety! zadużo cierni krwawiło serce biednego Ludwika.
— Masz więc świeże wiadomości z Paryża? — zapytała.
— Tak.
— O! i ja także — rzekła uśmiechając się. Powiedziałeś pan niedawno, że jeżeli coś podobnego, trafia się dwom kochającym się osobom, nazywają to sympatją.
— Tak jest. Ale przez kogo odebrałaś wiadomość, moja piękna Katarzyno?
— Przez Ludwika Pitoux.
— Cóż to za Pitoux? — zapytał młody człowiek z lekceważeniem, które rumieniec Ludwika w karmazyn zamieniło.
— Ależ, wiesz pan przecie — rzekła; — Pitoux, to ten blady chłopiec, którego ojciec wziął na folwark; szłam z nim pod rękę jednej niedzieli.
— A! przypominam sobie — zawołał młody szlachcic; — ma kolana jak węzły u serwety.
Katarzyna śmiać się zaczęła, a Pitoux upokorzony, spojrzał na swe kolana rzeczywiście do węzłów podobne.
— No, no — rzekła Katarzyna — nie śmiej się pan za bardzo z mego biednego Pitoux. Wiesz pan, co mi przed chwilą proponował?
— Nie, opowiedz mi moja najpiękniejsza.
— Chciał mi towarzyszyć do La-Ferté-Milon.
— Gdzie wcale nie pojechałaś.
— Nie, bo wiedziałam, że tu na mnie czekasz, tymczasem ja czekałam na pana...
— Ah! czy wiesz, że wyrzekłaś królewskie słowo, Katarzyno?
— Doprawdy? Nie myślałam o tem.
— Dlaczego nie przyjęłaś ofiary tego pięknego kawalera, byłby nas oboje ubawił.
— Może niebardzo — rzekła z uśmiechem Katarzyna.
— Masz słuszność, moja droga — odpowiedział Izydor, patrząc na piękną wieśniaczkę oczami, błyszczącemi miłością.
Pitoux zamknął oczy, aby nie widzieć, ale doszedł go odgłos pocałunku.
Wziął się za włosy zrozpaczony, a kiedy przyszedł do siebie, usłyszał głosy oddalających się kochanków. Katarzyna mówiła:
— Masz słuszność, panie Izydorze, pochodzimy z godzinkę; odbiję ją na Kadecie.
I dodała śmiejąc się ciągle:
— Dobre zwierzę, nic nikomu nie powie.
To było wszystko; widzenie znikło, a ciemności ogarnęły naturę i duszę Ludwika. Biedny chłopiec rzuciwszy się w krzaki, pofolgował swej naiwnej boleści.
Chłód nocy orzeźwił go.
— Nie wrócę na folwark — rzekł — będę tam upokarzany i wyszydzany; będę jeść chleb kobiety, która kocha innego, piękniejszego i bogatszego ode mnie. Niema dla mnie miejsca w Pisseleux. Pójdę do Haramont, tam może ludzie nie spostrzegą, że kolana moje do węzłów są podobne.
I ruszył Pitoux do Haramontu, gdzie poprzedzony był sławą i gdzie czekało nań, jeżeli nie szczęście, to świetne przeznaczenie.
Przybywszy do Villers-Cotterets o dziesiątej wieczorem, Pitoux pomyślał, że lepiej zatrzymać się na noc w gospodzie Delfina, niż spać pod gołem niebem u stóp którego dębu.
Bo przybywając do Haramontu o wpół do jedenastej, nie mógł marzyć o przytułku w żadnej chacie; od półtory godziny zamknięto tam już drzwi wszystkie, i wszystkie światła pogaszono.
Pitoux dostał w gospodzie za trzydzieści su izdebkę z doskonałem łóżkiem, chleb czterofuntowy, kawałek sera i dzban jabłeczniku.
Był zmęczony i zakochany; wywiązała się więc walka między duchem a ciałem, wktórej duch uległ około drugiej po północy, czyli, że po jękach i westchnieniach, Pitoux zasnął o drugiej, a zbudził się o siódmej rano.
O siódmej wszyscy są na nogach w Villers-Cotterets.
Pitoux wychodząc z gospody znowu kaskiem i pałaszem ściągał na siebie powszechną uwagę.
Zyskał on wielką tutaj popularność.
Mało podróżników takie ma szczęście. Słońce, które, jak mówią, dla wszystkich świeci, rzadko świeci przyjaznym blaskiem dla tych, co prorokami wracają do ojczyzny.
Ale mało kto ma taką złą ciotkę, jak ciotka Aniela, a nie każdy za połkniętego koguta z ryżem zapłacić może talara.
Co zaś jeszcze rzadszem bywa u pielgrzymów, czasów Odyssei sięgających, to powrót z kaskiem i mieczem, gdy inne części ubrania wcale nie są wojskowemi.
Lecz prawdę powiedziawszy, kask to i pałasz, polecał Ludwika Pitoux uwadze współobywateli.
Oprócz zawodów miłosnych, powrót jego był pod każdym względem szczęśliwy.
Niektórzy mieszkańcy Villers-Cotterets, co w przeddzień towarzyszyli mu do księdza Fortiera i do drzwi ciotki Anieli, postanowili przeprowadzić go z Villers-Cotterets do Haramontu.
A gdy uczynili co było ich zamiarem, mieszkańcy Haramontu ocenili jeszcze lepiej a raczej jeszcze sprawiedliwiej swojego współobywatela.
Grunt wprawdzie przygotowany był do przyjęcia ziarna. Pierwsze przejście Ludwika pozostawiło ślad w ich umysłach.
Więc zaszczyceni drugim niespodziewanym powrotem Ludwika, mieszkańcy Haramontu, otoczyli go poważaniem i prosili, aby spoczął pod czterema lipami, ocieniającemi plac wioski, tak jak proszono Marsa do Tessalji na rocznicę triumfów.
Pitoux tem łatwiej na to przystać raczył, że zamiarem jego było osiedlić się w Haramoncie. Jeden z wojowniczych umysłów wynajął mu u siebie pokój umeblowany.
Było tam łóżko z siennikiem, stół, dwa krzesła i dzbanek wody.
Właściciel ocenił to sześć franków rocznie, co wynosiło wartość dwóch potrawek z ryżem.
Zgodziwszy się na cenę, Pitoux objął izdebkę wposiadanie, zapłacił napitki za tych co z nim przybyli, a ponieważ wypadki i jabłecznik zawróciły mu głowę, przemówił z progu domostwa.
Był to wielki wypadek, ta przemowa Ludwika, i cały Haramont zebrał się dokoła niego.
Pitoux był trochę duchownym i znał sztukę wymowy, znał owe osiem słów, któremi urządziciele narodu, jak ich nazywał Homer, poruszali w owej epoce masy ludu. Daleko mu było do pana de Lafayette‘a, ale też daleko Haramontowi do Paryża.
Pitoux zaczął od wstępu z którego i wymagający ksiądz Fortier byłby zadowolony.
— Obywatele!... — rzekł — współobywatele, słodkie to słowo, zwracałem je do innych francuzów, bo wszyscy francuzi są braćmi, ale teraz mówię do prawdziwych braci, bo znajduję rodzinę w moich ziomkach z Haramontu.
Kobiety z pośród słuchaczy, nie najlepiej były dla Pitoux usposobione, bo miał on za grube kolana, a za cienkie łydki, kobiety otóż na ten wyraz rodzina, wymówione przez sierotę, który od śmierci matki nie miał rodziny, otworzyły upusty łez.
Pitoux skończywszy wstęp, zaczął opowiadanie właściwe.
Opisał swą podróż do Paryża, manifestację z popiersiami, wzięcie Bastylji i zemstę ludu, wspomniał zlekka o udziale, jaki miał w walkach na placu Palais-Royal i na przedmieściu Św. Antoniego, a im mniej się chwalił, tembardziej rósł w oczach ziomków. Przy końcu opowiadania, jego kask stał się wielkim, jak kopuła Inwalidów, jego pałasz jak dzwonnica w Haramoncie.
Dowiódł, że namiętności ludowe rozniecili podżegacze. Wspomniał o Picie ojcu i synu, wytłumaczył, że wywołały rewolucje przywileje szlachty i duchowieństwa, zachęcił wreszcie ludność Haramontu, aby uczyniła szczegółowo to co cały naród francuski uczynił wogóle, to jest iżby się zjednoczyła przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.
W zakończeniu wykonał jeden z tych wspaniałych ruchów, które są wielkim mówcom właściwe.
Upuścił pałasz, a podnosząc, przypadkiem wyciągnął go z pochwy.
Podało mu to sposobność zawezwania mieszkańców do broni, na wzór zbuntowanych paryżan.
Haramontczycy w zapale, odpowiedzieli z energją.
W wiosce ogłoszono uroczyście rewolucję.
Ci, co z Villers-Cotterets słuchali rozmowy, odeszli z sercem przepełnionem pierwiastkiem patrjotycznym, śpiewając z groźbą dla arystokratów.
„Vive Henri quatre!
Vive ce roi vaillant!“
Rouget de l‘Isle nie był skomponował jeszcze podówczas Marsyljanki, a konfederacja z roku 90, nie rozbudziła jeszcze starego Caira, ponieważ było to dopiero w roku pańskim 1789.
Pitoux myślał, że miał tylko mowę, a on zrobił rewolucję.
Poszedł do domu, posilił się kawałkiem razowego chleba i sera, w kasku przyniesionymi, potem kupił mosiężnego drutu, zrobił siatki i w nocy zastawił je w lesie.
Złapały się dwa króliki.
Pitoux bardzoby był rad posiąść zająca, ale mu się nie powiodło, co wytłumaczył sobie starą myśliwską prawdą, że: Psy i koty, zające i króliki, w parach ze sobą nie chodzą.
Trzeba było iść trzy lub cztery mile na zające, a Pitoux zanadto zmęczony był, aby jego nogi tak daleko dźwignąć go mogły.
Około pierwszej wrócił ze swym łupem; co będzie rano zobaczy.
Pitoux, znużony, położył się na niegodziwym materacu i przespał do siódmej zrana.
Przez otwartą okiennicę, ujrzał trzydziestu do czterdziestu mieszkańców Haramontu, jak mu się śpiącemu przyglądali.
Obudziwszy się, jak Turenjusz na działowem łożysku, uśmiechnął się do swych współobywateli i zapytał ich uprzejmie, czemu tak rano i tak licznie zebrali się u niego?
Jeden z przybyłych zabrał głos. Rozmowę wiernie powtórzymy. Mówił węglarz, nazywał się Klaudjusz Tellier.
— Ludwiku-Aniele Pitoux — rzekł myśleliśmy noc całą nad tem, że obywatele, jak to mówiłeś wczoraj, muszą się uzbroić dla odzyskania wolności.
— Powiedziałem to — odparł Pitoux tonem stanowczym i oznajmującym, że gotów przyjąć odpowiedzialność za każde słowo swoje.
— Otóż do uzbrojenia brak nam rzeczy najgłównieszej!...
— Czego? — zapytał Pitoux z zajęciem.
— Broni!
— Ba! prawda — rzekł Pitoux.
— Myśleliśmy jednak nie napróżno i bądź co bądź uzbroimy się...
— Kiedy odjeżdżałem, było pięć strzelb w Haramoncie, trzy wojskowe, jedna pojedynka myśliwska i jedna dubeltówka.
— Teraz jest tylko cztery — odparł mówca, dubeltówka rozleciała się miesiąc temu od starości.
— Należała do Dezyderjusza Maniquet — dodał Pitoux.
— Tak, i ucięła mi dwa palce, pękając — rzekł Maniquet i wzniósł po nad głowę rękę uszkodzoną. Ponieważ zdarzyło się to z królikami tego arystokraty pana de Longpré, arystokraci zapłacą mi zato.
Pitoux dał znak skinieniem głowy, że jest tego samego zdania.
— Mamy więc tylko cztery strzelby, podjął Klaudjusz Tellier.
— Czterema strzelbami można pięciu ludzi uzbroić.
— Jakto?
— Piąty będzie miał pikę. Tak samo jest w Paryżu, na czterech ludzi uzbrojonych strzelbą, piąty nosi pikę. Na pikach zatykają się ucięte głowy.
— O! o! — odezwał się jakiś głos gruby — my głów ucinać nie będziemy.
— Nie — rzekł poważnie Pitoux — jeżeli oprzemy się pokusom panów Pittów. Ale, zaraz, wielu ludzi może nosić broń w Haramoncie? Liczyliście?
— Tak.
— I jest takich?...
— Trzydziestu dwóch.
— Brakuje więc dwudziestu ośmiu karabinów.
— Nigdy ich mieć nie będziemy — rzekł gruby głos.
— To się pokaże, mój Bonifacy — odpowiedział Pitoux.
— Jakto się pokaże?
— Już ja wiem.
— Co wiesz?
— Że będzie ich można dostać...
— Dostać?
— Tak, lud paryski także nie miał broni, ale pan Marat, lekarz uczony, chociaż bardzo brzydki powiedział ludowi gdzie szukać broni! Lud poszedł i znalazł.
— A gdzież pan Marat kazał iść? — spytał Maniquet.
— Kazał iść do Inwalidów.
— Nie ma Inwalidów w Haramoncie.
— Znam miejsce w którem znajduje się przeszło sto fuzyj — rzekł Pitoux.
— Gdzież to?
— W kollegjum ojca Fortier’a.
— On ma strzelb tyle? Czy ten dziad chce chłopców z chóru uzbroić? rzekł Klaudjusz Tellier.
Pitoux niedobrze był usposobiony dla Fortiera, dotknęło go jednak to gwałtowne wystąpienie przeciw dawnemu profesorowi.
— Klaudjuszu! — zawołał — Klaudjuszu!
— Cóż takiego?
— Nie powiedziałem wszak, że strzelby są własnością ojca Fortiera.
— Skoro są u niego, to są jego...
— Fałszywe rozumowanie, Klaudjuszu. Ja choć jestem w domu Bastiana Gadinet, nie jestem właścicielem jego domu.
— Prawda — odezwał się Bastian niepytany.
— Więc strzelby nie należą do ojca Fortier?
— Nie.
— Czyjeż są zatem?
— Gminy.
— Jeżeli należą do gminy, dlaczegóż znajdują się u ojca Fortiera?
— Są u Fortiera, bo dom w którym on mieszka, należy do gminy; gmina daje mu mieszkanie, bo odprawia mszę świętą i uczy darmo dzieci biednych obywateli. Ponieważ tedy dom, w którym mieszka Fortier, należy do gminy, gmina ma prawo w swym domu wyznaczyć pokój na złożenie fuzyj.
— Prawda!... zawołali słuchacze — gminie służy to prawo.
— A więc cóż dalej?... jakże się do tych fuzyj dostaniemy?
Pytanie wprowadziło w kłopot Pitoux, i w ucho się aż podrapał.
— Mów prędzej!... odezwał się inny głos, bo musimy iść do roboty?
Pitoux odetchnął, ostatnie pytanie dało mu pole do wybiegu.
— Do roboty! — zawołał Pitoux. — Chcecie się uzbrajać w obronie ojczyzny i myślicie o robocie!
I Pitoux roześmiał się tak ironicznie i pogardliwie, że haramontczycy upokorzeni, spoglądali po sobie.
— Chętnie dla wolności poświęcimy koniecznych dni kilka — odezwał się któryś wieśniak.
— Aby być wolnym — rzekł Pitoux — nie kilka, ale wszystkie dni swoje poświęcić potrzeba.
— Praca dla wolności jest więc odpoczynkiem? — zapytał Bonifacy.
— Bonifacy — odparł Pitoux tonem rozgniewanego Lafayetta — nie będą nigdy wolnymi ci, co nie zdepcą nogami przesądów.
— Co do mnie, rzekł Bonifacy, z chęcią pracować przestanę, ale co jeść będziemy?
— Czy to się je? — rzekł Pitoux.
— W Haramoncie je się jeszcze. Czy już nie jedzą w Paryżu?
— Jedzą po zwyciężeniu tyranów — zawołał Pitoux. — Ale czy jedli 14 lipca? czy myśleli dnia tego o jedzeniu? Nie, nie miano czasu...
— Ah! — zawołali najgorliwsi, jakże to pięknem musiało być to wzięcie Bastylji!
— Jeść! — ciągnął pogardliwie Pitoux, pić to co innego. Było piekielne gorąco, a proch armatni taki ostry!
— Cóż pili?
— Wodę, wódkę wino!... Kobiety się tem zajmowały.
— Kobiety?
— Tak, wielkie kobiety, które z własnych spódnic robiły sztandary...
— Doprawdy?... — zawołali z uwielbieniem wieśniacy.
— No, ale nazajutrz — odezwał się jakiś sceptyk, jeść chyba musieli?...
— Nie przeczę — odparł Pitoux.
— W takim razie — wtrącił triumfująco Bonifacy — musieli pracować?
— Mój panie, Bonifacy — odpowiedział Pitoux — pleciesz o tem, czego nie rozumiesz. Paryż nie jest wioską. Nie składa się z wieśniaków myślących tylko o żołądku. Obedentia ventri, jak mówimy my, uczeni. Paryż, jak utrzymuje pan de Mirabeau, jest głową narodów. To mózg myślący za świat cały. Mózg, mój panie, nigdy nie jada...
— Prawda — pomyśleli słuchacze.
— A jednak — ciągnął Pitoux — mózg nie jada, a żywi się przecież.
— Jakże się żywi? — spytał Bonifacy.
— Niewidzialnie, żywością ciała.
Tego haramontczycy nie zrozumieli.
— Wytłumacz nam Pitoux — zawołał Bonifacy.
— To bardzo jasne — rzekł Pitoux. — Paryż, jak powiedziałem, jest mózgiem, prowincje innemi członkami; prowincje będą pracować, będą jeść i pić, a Paryż będzie myślał.
— To ja jadę do Paryża — rzekł sceptyk Bonifacy.
— Czy i wy ze mną?
Część słuchaczów wybuchnęła śmiechem, jakby szydząc z Bonifacego.
Pitoux spostrzegł, że to szyderstwo może mu ująć powagi.
— Idź do Paryża, panie Bonifacy! — zawołał — a jeżeli choć jedną podobnie śmieszną znajdziesz tam osobistość, kupię od ciebie wszystkich takich oto młodych królików, po luidorze sztuka.
Pitoux jedną ręką pokazał przytem swego królika, a w drugiej zadźwięczał kilkoma pozostałemi luidorami.
Pitoux zkolei pobudził obecnych do śmiechu.
— E! mój Pitoux, fanfaronujesz i śmiesznymi nas nazywasz!... zawołał czerwony z gniewu Bonifacy.
— Śmiesznym ty jeden tylko jesteś!... rzekł majestatycznie Pitoux.
— Spojrzyj na siebie także — odciął Bonifacy.
— Pocóż mam patrzeć na siebie?... odparł Pitoux, zobaczyłbym może coś równie jak ty brzydkiego, ale z pewnością nie tak głupiego.
Zaledwie to powiedział, gdy Bonifacy wymierzył mu pięścią raz potężny, a Pitoux odpowiedział mu kopnięciem nogi zupełnie paryskiem.
To pierwsze uderzenie pociągnęło za sobą drugie, które powaliło na ziemię sceptyka.
Pitoux schylił się tak groźnie nad przeciwnikiem, że wszyscy na pomoc Bonifacemu skoczyli, ale Pitoux się podniósł.
— Słuchaj!... krzyknął, zdobywcy Bastylji nie biją się na pięście. Mam pałasz, weź drugi i skończymy sprawę.
Pitoux wyjął broń z pochwy, zapominając, że oprócz niego w Haramoncie miał ją tylko strażnik leśny, miał on pałasz od Ludwikowego o pół łokcia krótszy.
Dla odzyskania równowagi, Pitoux nałożył kask na głowę.
Ta wielkość duszy wzruszyła zgromadzenie. Dowiedziono Bonifacemu, że był gburem, głupim i śmiesznym, że niegodzien jest brać udziału w rozprawach o polityce.
Wskutek tego wypędzono go z koła.
— Oto macie — rzekł wtedy Pitoux — obraz rewolucji w Paryżu. Pan Prudon czy Loustallot, zdaje się, że to cnotliwy Loustallot... tak, to on, jestem pewny, powiedział: „Wielcy, dlatego wydają się nam wielkimi, że my klęczymy: Powstańmy“.
Słowa te żadnego związku nie miały z położeniem, ale może właśnie dlatego, większe, cudowne uczyniły wrażenie.
Bonifacy, stojący o jakie dwadzieścia kroków, zbliżył się i rzekł do Pitoux:
— Pitoux, nie trzeba nam brać za złe, jeżeli nie tak jak ty, znamy się na wolności.
— To nie wolność — rzekł Pitoux — to prawo człowieka.
Pitoux po raz drugi zadziwił słuchaczów.
— Rzeczywiście, rzekł Bonifacy, jesteś uczonym, mój Pitoux, i my to czcimy w tobie.
Pitoux skłonił się uprzejmie.
— Tak jest, rzekł, nauka i doświadczenie wywyższyły mnie, a jeżeli przed chwilą za szorstko do was przemawiałem, to tylko przez przyjaźń dla was.
Dały się słyszeć oklaski. Pitoux zaczął wykład znowu:
— Mówiliście przed chwilą o pracy — rzekł, a wiecie co to jest praca? Dla was pracą jest rżnąć drzewo, żąć zboże, zbierać buczynę, wiązać snopy, budować z kamieni, utwierdzając je cementem. Ot czem dla was praca!... Podług was, ja nie pracuję. Mylicie się! Pracuję więcej, niż wy wszyscy razem, bo myślę i marzę o waszej wolności i równości. Jeden mój dzień — wart więcej niż sto waszych. Woły pracujące, robią jedno w kółko i wszystko to samo, ale człowiek myślący — przewyższa wszystkie siły materji, i wart sam jeden więcej od was wszystkich.
Patrzcie na pana de Lafayetta, to człowiek szczupły, blondyn, nie wyższy od Klaudjusza Tellier, ma nos śpiczasty, nogi małe, a ręce jak kije u tego krzesła. Człowiek ten dwa światy poniósł na swych ramionach, a jego małe ręce zerwały kajdany Ameryki i Francji.
Otóż jeżeli jego małe ręce to zrobiły, cóż moje uczynić mogą.
Pitoux wyciągnął ręce sękowate, jak pień ostrokrzewu.
I zatrzymał się pewny wywartego wrażenia.
Wywarł je w rzeczy samej.
Większa część wypadków, które stają się dla człowieka szczęśliwemi lub zaszczytnemi, pochodzi albo z wielkich pragnień, albo z wielkiej pogardy.
Jeżeli maksymę tę zastosujemy do okoliczności i ludzi historycznych, przekonamy się, że nietylko jest głęboką ale i prawdziwą.
Poprzestaniemy na zastosowaniu jej, bez wywodów, do Anioła Pitoux, naszego bohatera i do naszej historji.
W rzeczy samej, Pitoux, jeśli nam wolno cofnąć się trochę w przeszłość, i przypomnieć jego sercową ranę, Pitoux po swojem odkryciu na skraju lasu, uczuł wielką pogardę dla rzeczy tego świata.
On, w którego sercu miał zakwitnąć drogocenny i rzadki kwiat miłości, on, który w rodzinne strony wrócił z kaskiem i mieczem, bardzo był skłopotany i nieszczęśliwy, przekonawszy się, że w Villers-Cotterets i w okolicy — byli i inni, jak on zakochani.
On, który tak czynny brał udział w wyprawie paryżan przeciw szlachcie, czuł się bardzo małym wobec szlachty wiejskiej, upostaciowanej w osobie pana Izydora de Charny.
Niestety! Pan Izydor, to taki piękny chłopiec, tak zdolny podobać się na pierwsze wejrzenie; jeździec w spodniach ze skóry i aksamitnej kurtce!
Jak tu walczyć z takim człowiekiem!
Z człowiekiem, który ma buty z ostrogami?
Jak nie uczuć i wstydu, i podziwu, dwóch wrażeń tak dla zazdrosnego serca okrutnych?...
Pitoux poznał więc zazdrość, ranę niewyleczoną i obfitującą w nieznane dotąd poczciwemu chłopcu boleści, zazdrość ta padła na grunt, na którym żadna jeszcze nie kiełkowała namiętność, na którym nawet dla miłości własnej, chwastu najbardziej zanieczyszczającego, miejsca nie było. Serce tak spustoszone, potrzebuje wielkiej nad sobą mocy, wielkiej filozofji.
Czy Pitoux, który nazajutrz po otrzymaniu rany myślał polować na króliki księcia Orleańskiego, a w dzień potem tak wspaniale wygłaszał mowy, czy Pitoux był filozofem? Czy serce jego posiadało twardość krzemienia, czy tylko słaby opór gąbki, która ma własność wsiąkania łez i uginania się pod razami przypadku? Przyszłość to pokaże.
Nie przesądzimy jej i opowiadajmy.
Przyjąwszy odwiedziny i skończywszy przemowy, Pitoux ugotował sobie królika i zjadł, żałując, że to nie był zając.
Gdyby królik był zającem, Pitoux nie byłby go zjadł, lecz sprzedał.
Nie byłoby to tak bagatelną rzeczą. Zając stosownie do wielkości, kosztował od osiemnastu do dwudziestu czterech su, a jakkolwiek, Pitoux, posiadacz kilku luidorów otrzymanych od doktora Gilberta, nie był tak skąpym jak ciotka jego Aniela, był jednakże jak matka oszczędny. Dodałby osiemnaście su do swego skarbu i zamiast okroić, zaokrągliłby jeszcze.
Bo Pitoux sądził, że człowiek nie powinien wydawać na życie po trzy franki, lub nawet po osiemnaście su dziennie.
Nie każdy jest Lukullusem, Pitoux za siedemnaście su chciał żyć cały tydzień; skoro złapał zająca pierwszego dnia, przez siedem dni mógł złapać trzy zające, czyli, że w tydzień zapewniłby sobie życie na miesiąc cały.
Podług tego rachunku potrzebował na rok czterdzieści osiem zajęcy, reszta byłaby zyskiem czystym.
Pitoux obliczał to, jedząc królika, na którego wydał za su masła i za su słoniny. Cebulę zdobył z pól, należących do gminy.
Posiliwszy się, Pitoux wyszukał sobie w lesie miejsca na spanie.
Nie potrzeba zapewniać, że gdy dał pokój polityce i był sam z sobą, widział bezustannie pana Izydora w umizgach do panny Katarzyny.
Dęby i buki drżały od jego westchnień, natura, która się zwykle uśmiecha do żołądków zadowolonych, była dlań niby puszczą czarną, gdzie żyły tylko króliki, zające i sarny.
Ukryty w cieniu drzew rodzinnego lasu, Pitoux, postanowił zniknąć z oczu i nie upokarzać się porównaniem z pięknym panem Izydorem de Charny.
Boleśnie mu było nie widzieć panny Katarzyny, ale trudno — człowiek powinien być człowiekiem.
W gruncie rzeczy nie tyle szło o to, aby nie widzieć panny Katarzyny, ile o to, ażeby nie być przez nią widziany.
Cóżby bowiem przeszkodziło nieszczęśliwemu kochankowi ukryć się od czasu do czasu na drodze pięknej dziewczyny i spojrzeć ukradkiem na okrutną?... Nic.
Wszakże to tak niedaleko od Haramontu do Pisseleux. Niecała mila.
Byłoby nikczemnością starać się o względy Katarzyny po tem, co się widziało, ale wywiadywać się o wszystkie jej czyny, byłoby zręcznością dużą. Przechadzki, na zdrowie Pitoux, wpłynąć mogą zbawiennie.
Zresztą lasy Boursonne obfitowały w zające. Pitoux w nocy zastawiałby siatki, a nazajutrz rano, z któregokolwiek pagórka, badałby okolicę i śledził kroki panny Katarzyny.
Był w swojem prawie, miał nawet obowiązek włożony nań przez ojca Billota.
Uspokoiwszy się w ten sposób, Pitoux sądził, że może przestać wzdychać. Na obiad zjadł ogromny kawał chleba, a wieczorem zastawiał siatki i położył się na gałęziach rozgrzanych upałem dziennym.
Spał jak człowiek zrozpaczony, snem podobnym do śmierci.
Chłód nocy go obudził, obejrzał siatki, ale nic się nie złapało. Liczył zawsze na poranek, ale uczuł ciężkość w głowie, postanowił więc wrócić do domu, i przyjść nazajutrz.
Dnia, który tak głucho przeszedł dla Pitoux, mieszkańcy wioski nie stracili nadaremno; myśleli i kombinowali.
Można było widzieć od samego rana drwali opartych na siekierach, młóckarzy opartych o cepy i próżnujących stolarzy.
Pitoux był przyczyną tego zaniedbania. Pitoux był sprawcą rozruchu, ale nie pamiętał wcale o tem.
O dziesiątej, gdy wracał do domu, gdy wszystko powinno było spać już w Haramoncie, ujrzał koło swego domu mnóstwo ludzi. Jedni siedzieli, inni stali, inni się przechadzali.
Pitoux niewiedzieć dlaczego, wyobraził sobie, że ci ludzie o nim mówili.
Kiedy przechodził ulicą, wszyscy jakby iskrą elektryczną wstrząśnięci, pokazywali go sobie, jedni drugim.
— Co to jest? — pytał sam siebie Pitoux, przecież nie mam kasku na głowie.
Wszedł skromnie do siebie, zamieniwszy kilka ukłonów.
Nie domknął jeszcze drzwi, gdy zdało mu się, że słyszy stukanie.
Pitoux kładąc się spać, nie zapalał świecy, byłby to za wielki zbytek dla człowieka, który ponieważ miał jedno posłanie, więc nie mógł się pomylić, który czytać nie mógł, bo książek nie posiadał.
Pewnem atoli było, że do drzwi stukano.
Otworzył zasuwkę.
Dwaj młodzi ludzie z Haramontu weszli poufale.
— Jakto, to ty nie masz świecy, Pitoux? — zapytał jeden z nich.
— Nie mam!... odparł Pitoux, bo poco mi świeca?
— Żeby ciemno nie było.
— O! ja widzę w nocy lepiej jeszcze, niż w dzień. A dowód tego, że was poznałem: Dobry wieczór Klaudjuszu!... dobry wieczór Dezyderjuszu!...
— Otóż — odpowiedzieli — przyszliśmy tu, Pitoux...
— Bardzo mi przyjemnie, ale czego chcecie, przyjaciele?
— Chodź do światła — rzekł Klaudjusz.
— Nie ma na niebie księżyca.
— Ale samo niebo świeci.
— Chcesz mówić ze mną?
— Tak, chcemy mówić z tobą, Pitoux.
I Klaudjusz położył nacisk na te słowa.
— Dobrze, idźmy!... rzekł Pitoux.
I wszyscy trzej udali się w drogę.
Doszli do skraju lasu i tam się zatrzymali. Pitoux nie wiedział poco.
— A więc? — spytał, widząc przystających towarzyszy.
— Widzisz, Pitoux — rzekł Klaudjusz, ja i Dezyderjusz Maniquet, dowodzimy tu ludem we dwóch, czy chcesz być z nami?
— A to naco?
— Ah! widzisz, aby...
— Aby? — spytał Pitoux, prostując się.
— Aby spiskować... szepnął cicho Klaudjusz.
— Jak w Paryżu!.. rzekł Pitoux, śmiejąc się.
Faktem jest, że lękał się tego wyrazu, a nawet echa tego wyrazu, lękał go się nawet wpośród lasu.
— No, wytłumacz się, rzekł w końcu.
— Zbliż się, Dezuderjuszu, szepnął Klaudjusz. — obejmij wartę i przekonaj się, czy nas kto nie szpieguje?
Dezyderjusz skinął głową potakująco, obszedł dużą przestrzeń wokoło, wrócił cicho i rzekł:
— Mów, jesteśmy sami.
— Moi bracia!... zaczął Klaudjusz, wszystkie gminy we Francji chcą się uzbroić w charakterze gwardji narodowej, jak mówił Pitoux.
— Prawda!... wtrącił ten ostatni.
Dlaczegóżby i Haramont uzbrojonem być nie miało?...
— Wczoraj, gdym wspomniał o uzbrojeniu, odpowiedziałeś mi Klaudjuszu, że Haramont nie ma broni.
— To najmniejsza, skoroś, objaśnił, że wiesz gdzie ją znaleźć można.
— Tak, tak... — rzekł Pitoux, zrozumiawszy, do czego Klaudjusz zmierza i w czem leży niebezpieczeństwo.
— Otóż, naradzaliśmy się — ciągnął Klaudjusz, my młodzi patrjoci kraju...
— Dobrze.
— Jest nas trzydziestu trzech!...
— To trzecia część dziewięćdziesięciu dziewięciu.
— Znasz się na — manewrach? — zapytał Klaudjusz.
— Ba! — zawołał Pitoux, który broni nosić nie umiał — toż widziałem z dziesięć razy, jak generał de Lafayette, manewrował z czterdziestoma tysiącami ludzi.
— Świetnie! — zawołał Dezyderjusz, który zawsze swoje słówko wtrącić pragnął.
— Chcesz więc nami dowodzić? — zapytał Klaudjusz.
— Ja? — zawołał Pitoux, odskakując ze zdziwienia.
— Ty, Pitoux!...
Dwaj spiskowi zagłębili wzrok w krewniaka panny Anieli.
— Wahasz się?... — powiedział Klaudjusz.
— Ależ...
— Czy nie jesteś patrjotą? — rzekł Maniquet.
— O! cóż znowu?
— Boisz się czegoś?
— Ja zdobywca Bastylji, ja żołnierz z medalem?...
— Masz medal!
— Będę go miał, jak tylko wybija medale, pan Billot obiecał odebrać mój w mojem imieniu.
— Pitoux będzie miał medal! Będziemy mieli wodza z medalem! — zawołał Tellier zachwycony.
— Przyjmujesz? — zapytał Dezyderjusz.
— Przyjmujesz? — powtórzył Klaudjusz.
— Dobrze, przyjmuję!... zawołał Pitoux z zapałem, a może i z nowem budzącem się w nim , — z dumą.
— Rzecz zatem skończona! — zawołał Klaudjusz — od jutra dowodzisz nami!...
— A co pod mojem dowództwem robić będziecie?...
— Mustry się uczyć będziemy.
— A gdzie fuzje?
— Ty wiesz gdzie.
— A! tak, u księdza Fortier’a.
— Naturalnie.
— Tylko czy Fortier nie odmówi?
— Zrobisz w każdym razie tak, jak patrjoci u Inwalidów zrobili, zdobędziesz je.
— Ja sam?
— Będziesz miał nasze podpisy, a zresztą w potrzebie nasze ręce, zbuntujemy całą osadę.
Pitoux spuścił głowę.
— Ojciec Fortier jest strasznie uparty, rzekł.
— Ba, byłeś jego uczniem wybranym, nie odmówi ci niczego.
— Widocznie go nie znacie!... rzekł Pitoux z westchnieniem.
— Czy naprawdę myślisz że ci ten stary odmówi?
— Odmówiłby szwadronowi żołnierzy. Strasznie ty, injustum et tenacem... Ale prawda!... rzekł Pitoux, przerywając, — nie umiecie po łacinie.
Dwaj haramontczycy nie dali się olśnić, ani cytatą, ani apostrofą.
— Dalibóg!... zawołał Dezyderjusz — widzę, żeśmy pięknego sobie wodza wybrali, Klaudjuszu. Toż on boi się wszystkiego!...
Klaudjusz zwiesił głowę.
Pitoux spostrzegł, że poniżył się na wysokiem stanowisku. Przypomniał sobie, że los sprzyja śmiałkom.
— Zobaczymy... rzekł.
— Podejmujesz się więc strzelb dostarczyć?
— Podejmuję się... spróbować.
Szmer zadowolenia rozjaśnił oblicze towarzyszy.
— O! o! — myślał Pitoux — ci ludzie rządzą mną, zanim ich wodzem zostałem. Co to będzie potem?
— Próbować — podjął Klaudjusz, z głową spuszczoną — to nie dosyć
— Jeżeli nie dosyć — odparł Pitoux — to idź za mnie. Ustępuję ci dowództwa, idź zapoznaj się z księdzem Fortier i jego dyscypliną.
— Śmieszna rzecz, doprawdy — wtrącił pogardliwie Maniquet — aby ten kto wrócił z Paryża z kaskiem i pałaszem, obawiał się dyscypliny.
— Pałasz i kask nie są pancerzem, a gdyby nawet były, dyscyplina księdza Fortiera łatwo odnajdzie miejsce bezbronne.
Tellier i Maniquet zrozumieli, jak się zdawało, tę uwagę.
— Dalej, Pitoux, mój synu! — rzekł Klaudjusz. (Mój synu, wyrażenie przyjacielskie, bardzo w okolicy używane).
— Dobrze — rzekł Pitoux — ale pamiętajcie, że wymagam bezwzględnego posłuszeństwa.
— Będziemy posłuszni!... rzekł Klaudjusz, mrugnąwszy okiem na Dezyderjusza.
— Dostarcz nam tylko strzelb!... dodał ostatni i nie obawiaj się niczego.
— Skończone!... rzekł Pitoux, bardzo w duszy zaniepokojony, ale przez ambicję, gotów do śmiałych czynów
— Przyrzekasz?
— Przysięgam!...
Pitoux wyciągnął rękę, dwaj towarzysze uczynili to samo, i tak przy blasku gwiazd, trzej haramontczycy, niewinni plagjatorowie Wilhelma Tella i jego towarzyszy, ogłosili powstanie w departamencie l‘Aisne.
Faktem jest, że Pitoux w nagrodę wszystkich kłopotów, widział się w insygniach dowódcy gwardji narodowej, a insygnja te powinny były obudzić, jeżeli nie zazdrość, to przynajmniej myśl o nim w pannie Katarzynie.
Wolą wyborców wyniesiony, wrócił Pitoux do siebie, rozmyślając, jakich użyć dróg i środków, aby uzbroić swych trzydziestu trzech żołnierzy gwardji narodowej.
Pitoux tak był tej nocy zajęty nowym swym zaszczytem, że zapomniał o siatkach zastawionych.
Nazajutrz, zbrojny w kask i pałasz, udał się do Villers-Cotterets.
Biła szósta na miejskim zegarze, gdy Pitoux wkroczył na plac Zamkowy i zastukał do małej furtki, prowadzącej do ogrodu ojca Fortiera.
Pitoux zastukał dość mocno, dla zaspokojenia sumienia, ale tak, aby nie był wewnątrz usłyszanym.
Chciał uzyskać kwadrans zwłoki, aby przyozdobić oratorskiemi kwiatami mowę do księdza Fortiera przygotowaną.
Wielkie było jego zdziwienie, że drzwi mu otworzono, ale zdziwienie ustało, gdy w odźwiernym poznał Sebastjana Gilberta.
Chłopiec przechadzał się po ogródku, uczył się, a raczej udawał, że się uczył, bo lubo książkę otwartą trzymał w ręku, myśl ścigała tych, których młode serce ukochało.
Sebastjan, spostrzegłszy Ludwika, krzyknął z radości. Ucałowali się, a pierwsze słowa chłopca były:
— Czy masz jakie wiadomości z Paryża?
— Nie, a ty? — spytał Pitoux.
— Ja mam... ojciec pisał do mnie.
— Ah! — rzekł Pitoux.
— Jest w liście także słówko do ciebie.
Sebastjan wyciągnął list z za pazuchy i podał go Ludwikowi.
P. S. Billot zaleca, aby Pitoux nie nudził, ani nie starał się rozrywać ludzi folwarcznych.
— Oh! — westchnął Pitoux — dalibóg! niepotrzebne zalecenie, nie mam nikogo do zabawiania na folwarku.
Potem dodał z silniejszem westchnieniem:
— Zalecenie to możnaby słusznie przesiać panu Izydorowi.
Zapanował zaraz nad sobą i oddając list Sebastjanowi, zapytał:
— Gdzie ojciec Fortier?
Sebastjan nadstawił ucha, a jakkolwiek ogród i dziedziniec przedzielały go od schodów, trzeszczących pod nogami czcigodnego kapłana, rzekł:
— Idzie!...
Pitoux poszedł na dziedziniec, usłyszawszy ciężkie kroki.
Fortier schodził czytając dziennik.
Dyscyplina wisiała u jego boku, jak szpada u boku oficera.
Z nosem w gazecie utkwionym, bo znał na pamięć liczbę schodów, każdą wydatność i wklęsłość starego domostwa, szedł prosto na Anioła Pitoux, który starał się przybrać najmajestatyczniejszą postawę, wobec przeciwnika politycznego.
Ale kilku jeszcze słowami objaśnimy położenie.
Wytłumaczą one, skąd u księdza Portiera, znajdowało się trzydzieści czy czterdzieści karabinów, tak łakomych dla Pitoux i dwóch jego towarzyszów: Telliera i Maniquet‘a.
Ksiądz Fortier, ex jałmużnik, czy ex podjałmużnik zamku, stał się z czasem, jednym z kilku, a raczej, jedynym intendentem tego, co nazywają w domu niepotrzebnemi przydatkami.
Oprócz naczyń poświęconych, oprócz bibljoteki, oprócz magazynu sprzętów, miał pod swym dozorem stare myśliwskie pojazdy księcia Orleańskiego, Ludwika Filipa, ojca Filipa, który później nazwany był Egalité. Niektóre pojazdy pochodziły z czasów jeszcze Ludwika XIII i Henryka III. Wszystkie te utensylja, ułożone były artystycznie w jednej galerji zamkowej, na ten cel oddanej.
Ażeby nadać zbiorowi więcej malowniczości, ojciec Fortier upiększył je tarczami, oszczepami, sztyletami i puginałami z czasów Ligi.
Drzwi od galerji strzeżone były groźnie, przez dwie małe posrebrzane armatki, które wujowi swemu ofiarował Ludwik XVI.
Nadto, Józef-Filip, po bitwie pod Ouessant, ofiarował municypalności pięćdziesiąt muszkietów, a municypalność nie wiedząc co z tym fantem zrobić, oddzieliła nań jedną salę w domu szkolnym.
Oto skarb strzeżony przez smoka zwanego Fortier, skarb zagrożony przez Jazona, pod imieniem Anioła-Ludwika Pitoux.
Arsenalik zamkowy miał tak znakomitą reputację w okolicy, że wzbudzał pokusę zdobyczy gdyby ta zwłaszcza obeszła się bez kosztów.
Ale wspominaliśmy, że smok tak czujny, jak ksiądz Fortier, nie tak łatwo oddałby jakiemuś Jazonowi złote jabłko swych Hesperyd.
Powiedziawszy to, powróćmy do Pitoux.
Powitał on księdza Fortier bardzo wdzięcznym ukłonem i lekkiem chrząknięciem.
— No, no, proszę, toć to Pitoux — rzekł.
— Do usług, jeżeli do nich zdolny jestem, księże dobrodzieju — odpowiedział Ludwik z dworskością.
Ojciec Fortier złożył dziennik i schował go do kieszeni, umieszczonej z przeciwnej strony dyscypliny.
— Na nieszczęście, nie jesteś jednak do nich zdolny!... odparł przedrwiwając.
— O! księże dobrodzieju!
— Rozumiesz mnie rewolucjonisto?
— Cóż u licha, zanim zacząłem mówić, już się gniewasz księże dobrodzieju, to bardzo zły początek.
Sebastian, który wiedział, co ksiądz Fortier od dwóch dni rozpowiadał o Pitoux każdemu pierwszemu lepszemu, wołał nie być obecnym przy sprzeczce, jaka się między jego profesorem a przyjacielem wywiązać musiała i dlatego zniknął.
Pitoux patrzał na oddalającego się z niejaką boleścią. Nie był to potężny sprzymierzeniec, ale zawsze dziecię tego samego co i on wyznania politycznego.
Po straceniu z oczu Gilberta, zwrócił się do księdza z westchnieniem:
— Ależ! księże dobrodzieju — rzekł — dlaczego nazywasz mnie rewolucjonistą? Czy to przypadkiem nie ja jestem przyczyną rewolucji?
— Żyłeś z jej sprawcami.
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux, z wielką godnością — każdemu wolno myśleć jak mu się podoba.
— A więc?
— Est penes hominem arbitrium et ratio.
— No! no! — rzekł ksiądz — to ty gburze umiesz jeszcze po łacinie?
— Umiem to, coś mnie pan nauczył — odparł skromnie Pitoux.
— Tak, przejrzane, pomnożone i upiększone przez barbaryzmy.
— Ba! barbaryzmy! a któż ich nie popełnia?
— Nicpoń jesteś! — krzyknął ksiądz, widocznie urażony tą tendencją Ludwika do uogólniania — czy sądzisz, że i ja popełniam barbaryzmy?
— Popełniałbyś pan je z pewnością w oczach mocniejszego od siebie łacinnika.
— No, proszę! — zawołał ksiądz blady z gniewu, a jednak uderzony rozumowaniem.
I dodał smutno:
— Oto w dwóch słowach system tych zbrodniarzy: niszczą i burzą wszystko. Na czyją korzyść? Sami nie wiedzą, na korzyść niewiadomego. Dalej mości bisurmanie, mów otwarcie. Znasz lepszego ode mnie łacinnika?
— Nie, nie znam, ale mogą być tacy. Ja nie znam wszystkiego...
— Spodziewam się, do kaduka!
Pitoux przeżegnał się pobożnie.
— Co robisz bezbożniku?
— Ksiądz dobrodziej klnie, więc ja się żegnam.
— Ah więc, panie ladaco, przyszedłeś tu, aby mnie osławić?
— Co! — powtórzył Pitoux.
— A widzisz, że nie rozumiesz.
— Przeciwnie, księże dobrodzieju, rozumiem. Dzięki wam, znam pierwiastki: osławić, obębnić, tympanum, pochodzi z greckiego tympanon, bęben, kij lub dzwon.
Ksiądz osłupiał.
— Pierwiastek: typos, znaczy ślad, znak i jak mówi Lancelot w swym Ogrodzie pierwiastków greckich: typos, ślad, który się odznacza, pochodzi to niezawodnie od tupto, uderzam. Oto wszystko — zakończył Pitoux.
— Hm! hm! gburze — podjął ksiądz — widocznie pamiętasz nawet to, czegoś nie umiał.
— Pfi! — szepnął Pitoux z fałszywą skromnością.
— Czem się to dzieje, że kiedy byłeś u mnie nigdy byś tak nie odpowiedział?
— Bo wtedy byłem przez was, księże dobrodzieju znikczemniony, bo swym despotyzmem wtłaczałeś we mnie rozum i inteligencję, a to wolność mi odbierało. Tak, wolność!... dodał Pitoux wznosząc głowę — wolność!
— Ah hultaju!
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux tonem przestrogi i pogróżki — księże dobrodzieju, proszę nie wymyślaj mi. Contumelia non argumentum, powiada mówca, wymyślanie nie stanowi dowodu.
— Zdaje się, że ten nicpoń chce mi tłumaczyć swą łacinę — zawołał ksiądz w szalonym gniewie.
— To nie jest moja łacina, księże dobro dzieju, to łacina Cycerona, to jest człowieka względem którego tylebyś pan popełniał barbaryzmów, ile ja ich względem pana popełniałem.
— Nie przypuszczasz, jak się spodziewam, rzekł ksiądz Fortier — aby Cycero chciał z tobą rozprawiać?
— Dlaczego nie? Jeżeli rozprawa rodzi śwatło: Abstrusum versis silicum.
— Ależ! — zawołał ksiądz Fortier. — Oh! ależ ten nicpoń był w szkole rewolucjonistów.
— Powiadasz ksiądz, że rewolucjoniści są głupi i nieświadomi.
— Tak, powiadam to.
— To błędne rozumowanie, księże dobrodzieju, sylogizm źle ułożony.
— Źle ułożony! ja źle ułożyłem sylogizm?
— Bezwątpienia, księże dobrodzieju — Pitoux dobrze mówi i dobrze rozumuje, Pitoux był w szkole rewolucjonistów, a zatem rewolucjoniści rozumują i mówią dobrze.
— Zwierzę! głupie! nieokrzesane!
— Tylko bez tych pochlebstw, księże dobrodzieju.
Objurgatio imbellem animum arguit; słabość zdradza się gniewem.
Ksiądz wzruszył ramionami.
— Czekam odpowiedzi — rzekł Pitoux.
— Mówisz, że rewolucjoniści dobrze rozumują, wymień mi zatem choć jednego z tych nieszczęśliwych, któryby czytać i pisać potrafił.
— Ja — rzekł Pitoux z pewnością siebie.
— Czytać, nie przeczę, i to jeszcze! Ale pisać!
— Pisać? — powtórzył Pitoux.
— Tak, pisać ortograficznie?
— Umiem.
— Chcesz się założyć, że pan po mojem, nie napiszesz, pół kartki bez dwóch błędów.
— O! naprzykład!
— Wyszukam imiesłowy i słowa względne, przyprawię to niektóremi zaimkami i... trzymam zakład.
— O! gdybym miał czas.
— Przegrałby ksiądz z pewnością.
— Pitoux, Pitoux!!! przypomnij sobie przysłowie: Ludovicus Pitovius asinus est.
— Ba! przysłowia są na całym świecie. Czy ksiądz wie, co mi śpiewały trzciny, gdym tamtędy przechodził w Wersalu?
— Nie, ale radbym wiedzieć, panie Midasie.
— Fortierus abbas forte fortis.
— Pitoux! — zawołał ksiądz.
— W wolnym przekładzie znaczy to: ksiądz Fortier nie codzień jest potęgą.
— Szczęściem! — rzekł ksiądz — że nie dość oskarżyć, trzeba dowieść.
— Niestety! księże dobrodzieju, jakżeby to łatwo było. Czego uczysz pan swoich wychowańców?
— Ależ...
— Zaraz. Czego ich pan nauczysz?
— Tego co sam umiem.
— Dobrze, zapisz ksiądz coś powiedział: tego co umiem.
— No tak, tego co umiem — powtórzył ksiądz zachwiany, bo przekonał się, że przez czas nieobecności, ten dziwmy napastnik, nowych wyuczył się ciosów. — Tak powiedziałem, cóż dalej?
— Cóż ksiądz umie?...
— Łacinę, francuski, grecki, historię, geografię, arytmetykę, algebrę, astronomię, botanikę, numizmatykę.
— Cóż więcej!... spytał Pitoux.
— Ależ...
— Pomyśl ksiądz tylko...
— Rysunki.
— A dalej?
— Architekturę.
— Jeszcze, jeszcze...
— Mechanikę.
— To gałęź matematyki, ale mniejsza o to.
— Cóż to!... do czego prowadzisz?...
— A to poprostu do tego: zrobiliśmy szeroki rachunek tego co umiecie. policzcie teraz to czego nie umiecie.
Ksiądz zadrżał.
— A!... — rzekł Pitoux. w tem jak widzę ja wam pomóc muszę: nie umiesz ksiądz ani niemieckiego, ani hebrajskiego. ani arabskiego, ani sanskryckiego. czterech języków pierwiastkowych. Nie mówię już o niezliczonych podziałach. Nie mówię o historji naturalnej, chemji, fizyce...
— Panie Pitoux...
— Proszę mi nie przerywać: nie umiecie więc księżulku fizyki, trygonometrii, akustyki, żeglarstwa, nie macie pojęcia o naukach gimnastycznych...
— Co takiego?...
— Gimnastyka z greckiego gymnaza, co pochodzi od gymnos, nagi, bo atleci ćwiczyli się nadzy.
— Ja cię przecież nauczyłem tego!... — zawołał ksiądz prawie pocieszony zwycięstwem nad swoim uczniem.
— Prawda.
— Szczęście, że mi to przyznajesz.
— Z wdzięcznością, księże dobrodzieju. Mówiłem, że nie umiecie...
— Dosyć!... Z pewnością więcej rzeczy nie umiem niż umiem.
— Zatem przyznajecie, że wiele jest na świecie ludzi od was uczeńszych?...
— Być może.
— To pewność!... a im więcej człowiek umie, tem więcej przekonywa się, że nic nie umie. Słowa Cycerona.
— A wniosek?...
— Zaraz...
— Słucham.
— Wnioskuję, że wskutek waszej względnej nieświadomości, moglibyście być pobłażliwym dla ludzi względnego rozumu. Toby stanowiło podwójną cnotę: virtus duplex, którą posiadał umiejący przynajmniej tyleż co i wy, Fénélon, t. j. stanowiłoby miłość chrześcijańską i pokorę.
Ksiądz ryknął z gniewu.
— Wężu!... — zawołał — wężem jesteś!...
— Wymyślasz mi, i nie odpowiadasz!... — mówił mędrzec grecki. — Powtórzyłbym ci to księże po grecku, ale już powiedziałem po łacinie.
— Pitoux!... Pitoux!... — zawołał ksiądz, sądząc, że jest jakaś nienaturalna siła w tej wszechwiedzy Ludwika; Pitoux, powiedz, co za szatan natchnął cię, do napaści na starca i kościół?...
— Ależ księże dobrodzieju — odparł Pitoux trochę wzruszony rozpaczliwym głosem kapłana — żaden szatan mnie nie natchnął, i ja wcale na was nie napadam. Tylko obchodzicie się ze mną zawsze jak z głupim, i nie chcecie przyznać, że wszyscy ludzie są równi.
Ksiądz rozdrażnił się znowu.
— Otóż to — rzekł — nigdy nie ścierpię aby przy mnie mówiono takie bluźnierstwa. Ty, ty, równy człowiekowi, którego Bóg i praca przez lat sześćdziesiąt kształciły!... Nigdy!... nigdy!...
— Ani słowa!... lecz — spytajcie pana de Lafayette, który ogłosił prawa człowieka...
— Tak, wymieniaj jako powagę niewiernego poddanego króla, pochodnię wszystkich niezgód, zdrajcę!...
— Hę?... — rzekł Pitoux przestraszony, pan de Lafayette jest niewiernym podanym, pan de Lafayette zdrajcą!... Ależ to wy bluźnicie, księże dobrodzieju!... Czyście w pudełku żyli przez te trzy miesiące?... Nie wiecie, że ten niewierny podany, sam jedynie służy królowi?... że ta pochodnia niezgody jest zakładem pokoju publicznego?... że ten zdrajca jest najlepszym francuzem?...
— O!... — rzekł ksiądz — czy mogłem przypuścić tak głęboki upadek władzy królewskiej, czy mogłem przypuścić, iżby pierwszy lepszy nicpoń — tu wskazał na Ludwika — wzywał imienia Lafayetta, jak dawniej wzywano Arystydesa albo Focjona!...
— Szczęście wasze, księże dobrodzieju, że was lud nie słyszy — rzekł Pitoux poufale.
— A!... — zawołał ksiądz triumfująco — zdradzasz się nakoniec!... grozisz. Lud!... tak, lud, który nikczemnie pomordował oficerów królewskich, nurzał się we wnętrznościach swoich ofiar!... Tak, lud pana Pitoux!... Dalej!... czemu mnie nie denuncjujesz przed rewolucjonistami w Villers-Cotterets?... Czemu nie ciągniesz mnie do Pleux?... Czemu nie zagniesz rękawów, aby mnie powiesić na latarni?... Dalej, Pitoux, macte animo, Pitoux!... Sursum!... sursum!... Pitoux!... Dalej, dalej, gdzie sznur?... gdzie szubienica?... Macte animo, generose Pitoue.
— Sic itur ad astra!... — mruknął Pitoux przez zęby, poprostu dokończając wiersza i nie spostrzegając, że wyrzekł kalembur godny ludożercy.
— Ale rozjątrzenie kapłana otworzyło mu oczy.
— Co!... co!... — krzyknął on. — Tak mam iść pod gwiazdy!... Ah!.. to na szubienicę mnie przeznaczasz, mnie?...
— Ale ja nie mówię tego — zawołał Pitoux przestraszony obrotem rozmowy.
— Obiecujesz mi niebo nieszczęsnego Foulona i Berthiera!...
— Nie, nie!... księże dobrodzieju.
— Trzymasz już węzeł gotowy, kacie krwi chciwy, ty to, zapewne na placu ratuszowym właziłeś na latarnie i ohydnemi pajęczemi rękami przyciągałeś ofiary.
Pitoux zaryczał prawie z gniewu i oburzenia.
— Tak, to ty, poznaję cię — ciągnął ksiądz w proroczem, uniesieniu — poznaję cię!... Katylino, to ty!...
— Ależ — zawołał Pitoux — mówicie mi księże, rzeczy okropne!... Wiedzcie o tem, że mi ubliżacie!...
— Ja ci ubliżam?...
— Jeżeli się nie powstrzymacie, zaniosę skargę do Zgromadzenia Narodowego!...
Ksiądz zaśmiał się z ponurą ironią.
— Oskarżaj!... — rzekł.
— Jest kara na złych obywateli, którzy wymyślają dobrym.
— Szubienica!...
— Jesteś złym obywatelem.
— Sznura!... sznura!...
Potem nagle jakby oświecony, ze wspaniałem oburzeniem, zawołał ksiądz:
— A!... tak!... kask; kask to on!...
— Jakto?... — rzekł Pitoux — co zawinił mój kask?...
— Człowiek który wydarł drgające serce Berthiera; ludożerca, który je poniósł na stół wyborców, miał kask na głowie; tym człowiekiem, ty jesteś, potworze, uciekaj, uciekaj!...
Za każdem: uciekaj!... tragicznie wymówionem, ksiądz Fortier posuwał się, a Pitoux cofał się o krok jeden.
Posłyszawszy oskarżenie, jak czytelnik wie, niezasłużone, Pitoux odrzucił precz kask, którym się chlubił.
— Widzisz nieszczęśliwy!... — zawołał ksiądz, przyznajesz się!...
— No, no — rzekł Pitoux, nie panując już nad sobą — przesadzacie, księże Fortier.
— Przesadzam, to znaczy, żeś tylko trochę wieszał, żeś tylko trochę krajał!...—
— Księże dobrodzieju, wiecie dobrze, że to nie ja, to pan Pitt.
— Pitt drugi, syn Pitta pierwszego, lorda Chattam, który dawał pieniądze mówiąc: „Wydawajcie, nie zdając mi rachunków“. Gdybyście rozumieli, powiedziałbym wam to po angielsku, ale nie zrozumiecie...
— A ty umiesz po angielsku...
Pan Gilbert mnie nauczył.
— W trzy tygodnie?... Nędzny łgarzu!..
Pitoux spostrzegł, że się zagalopował.
— Słuchajcie, księże dobrodzieju — rzekł, nic wam już nie zaprzeczam, macie ideje swoje.
— Doprawdy!...
— I wszelką pewnością!
— Pan Pitoux pozwala mi zatem mieć swoje ideje, dziękuje ci, panie Pitoux.
— Masz tobie, znowu się gniewacie. Jeżeli tak pójdzie dalej, nie dowiecie się nigdy, co mnie do was sprowadza.
— Nieszczęsny!... Więc cóż cię sprowadziło?... Może jesteś deputowanym?...
Ksiądz zaśmiał się ironicznie.
— Księże dobrodzieju — rzekł Pitoux, rad ze zwrotu rozmowy — księże dobrodzieju, wiecie, ile miałem zawsze szacunku dla waszego charakteru.
— A!... tak, mówmy o tem.
— I uwielbienia dla waszej nauki — dodał Pitoux.
— Wężu!... — rzekł ksiądz.
— Ależ!... naprzykład.
— No, i o cóż masz mnie prosić?... Żebym cię znowu wziął do siebie?... O!... nie... nie chcę psuć moich uczniów, zachowałbyś zawsze jad szkodliwy i zaraziłbyś młode rośliny: Infecit pabula tabo.
— Ależ, księże dobr....
— Nie, nie proś mnie o to — jeżli chcesz jeść koniecznie, bo wnoszę, że dzicy oprawcy paryscy jedzą jak poczciwi ludzie, jeśli żądasz swej krwawej porcji będziesz ją miał. Ale dam ci ją przede drzwiami, w przedsionku, tak jak ją dawni patronowie rzymscy dawali swoim klijentom.
— Księże Fortier!... rzekł Pitoux prostując się, — nie żądam od was pożywienia, mam go dosyć, nie chcę być ciężarem nikomu.
— Co?... — wtrącił ksiądz zdziwiony.
— Żyję jak inne stworzenia!... bez żebraniny, z naturalnego przemysłu, żyję z pracy rąk: a do tego stopnia nie jestem ciężarem nikomu, że niektórzy współobywatele mnie swoim wodzem wybrali.
— He?... — zauważył ksiądz przestraszony, jakby na padalca nastąpił.
— Tak, tak, wybrali mnie wodzem swoim!... powtórzył uprzejmie.
— Wodzem, czego?... — spytał ksiądz.
— Wodzem oddziału ludzi wolnych — rzekł Pitoux.
— Boże mój!... — zawołał ksiądz — ten nieszczęśliwy oszalał.
— Wodzem gwardji narodowej w Haramoncie!... dokończył Pitoux skromnie.
Kapłan nachylił się ku niemu, aby w rysach potwierdzenie słów wyczytać.
— Czy jest gwardja narodowa w Haramoncie?... — zawołał.
— Tak, księże dobrodzieju.
— I ty wodzem jej jesteś?...
— Tak, księże dobrodzieju.
— Ty, Pitoux?...
— Ja, Pitoux.
Ksiądz podniósł ku niebu załamane ręce i wyszeptał:
— Obrzydzenie i rozpacz!...
— Nie wiecie, księże dobrodzieju — ciągnął Pitoux łagodnie — że gwardja narodowa ustanowioną jest dla obrony życia, wolności i własności obywateli?...
— Oh... oh!... — jęczał staruszek zmartwiony.
— I nigdy za wiele władzy nie ma ona, szczególniej na wsiach, z powodu band przeróżnych...
— Band, których ty jesteś wodzem!... zawołał ksiądz — band niszczycieli, podpalaczy, morderców!...
— Ależ, nie mieszajcie jednych z drugimi, kochany księże Fortier, zobaczycie mych żołnierzy, najzacniejsi to obywatele...
— Cicho bądź!... cicho bądź!...
— My, księże dobrodzieju, jesteśmy twoimi naturalnymi opiekunami, dowód, że przyszedłem do ciebie.
— Poco?...
— Poto — rzekł Pitoux drapiąc się w ucho i patrząc w miejsce, gdzie kask leżał, aby zobaczyć, czy podnosząc tę niezbędną część swego stroju, nie za bardzo się od linji obronnej oddalił.
Kask upadł o kilka tylko kroków od wielkiej bramy, prowadzącej na ulicę Soissons.
— Pytałem się, poco?... — powtórzył ksiądz.
— Oto — rzekł Pitoux, cofając się dwa kroki — oto jaki jest główny cel mego posłannictwa. Księże dobrodzieju, pozwólcie, że to wam wyłożę...
— Wstęp!... — mruknął ksiądz.
Pitoux postąpił jeszcze dwa kroki, ale ksiądz posuwał się za nim w tej samej odległości.
— A więc — rzekł Pitoux, nabierając odwagi w sąsiedztwie swej broni odpornej — każdy żołnierz potrzebuje karabina, a my ich nie mamy.
— A!... nie macie karabinów!... — zawołał ksiądz drżąc z radości. — Nie mają karabinów!... Żołnierze bez karabinów!.. A to piękni żołnierze!...
— Ale, księże dobrodzieju — mówił Pitoux posuwając się znowu dwa kroki do kasku — powiedziano przecie: Szukajcie a znajdziecie...
— Tak?... Więc wy szukacie?
Pitoux dotarł do kasku, a zajęty podnoszeniem, nie uważał zapytania księdza, który powtórzył:
— Szukacie?
Pitoux podniósł.kask.
— Tak księże dobrodzieju — rzekł — szukamy..
— I gdzie?
— U was — dodał Pitoux naciskając kask na głowę.
— U mnie karabinów? u mnie?
— Tak, u was ich nie brakuje.
— Ah! moje muzeum! — zawołał ksiądz — przyszedłeś zrabować moje muzeum. Pancerze dawnych, mężnych wojowników, na grzbietach takich hultajów! Mości Pitoux, mówiłem ci przed chwilą, że jesteś szalony. Miecze hiszpanów z Almanza, piki szwajcarów z Marignan, dla uzbrojenia pana Pitoux i jego sprzymierzeńców! Ha! ha! ha!
Ksiądz śmiał się z tak pogardliwą groźbą, że dreszcz przebiegł po żyłach Pitoux.
— Nie, księże dobrodzieju — rzekł ta broń byłaby dla nas nieużyteczną.
— Dobrze, że to uznajesz.
— Nie tej broni nam trzeba.
— Jakiej więc?
— Tych karabinów marynarskich, które za karę czyściłem tak często, gdym jeszcze miał zaszczyt zostawać pod waszemi prawami, dum me Galatea tenebat — dodał z wdzięcznym uśmiechem.
— Doprawdy — rzekł ksiądz, którego rzadkie włosy powstały na ten uśmiech na głowie, doprawdy, potrzeba ci karabinów marynarskich!
— To broń, nie mająca historycznej wartości, a użyteczna.
— Aha! — rzekł ksiądz, sunąc rękę do pasa gdzie wisiała dyscyplina — aha! zdrajca się demaskuje!
— Księże dobrodzieju!... błagał Pitoux przechodząc z pogróżki do prośby — dajcie nam te trzydzieści karabinów.
— Precz! — zawołał Fortier, posuwając się o krok jeden.
— Zdobędziecie sobie uznanie — dodał Pitoux cofając się — przyczynicie się do uwolnienia kraju od ciemięzców.
— Mam dostarczać broni na siebie i na moich — zawołał ksiądz wyciągając dyscyplinę. Nigdy a nigdy!
I świsnął rzemieniami ponad głową.
— Księże dobrodzieju, będziecie wydrukowanym w dzienniku pana Prudhomme, za tę obywatelską usługę.
— Ja w dzienniku pana Prudhomme?... Raczej pręgierz i galery!..
— Więc odmawiacie?... — powiedział Pitoux miękko.
— Odmawiam i wypędzam cię.
Pokazał palcem drzwi Ludwikowi.
— To bardzo złe wywrze wrażenie — rzekł Pitoux — oskarżą was o brak cnoty obywatelskiej, o zdradę. Księże dobrodzieju, błagam was, nie narażajcie się nato.
— Uczyń ze mnie męczennika, Neronie! oto wszystko czego żądam! — zawołał ksiądz z błyszczącem okiem, podobniejszy do kata, niż do ofiary.
Takie przynajmniej wywarł wrażenie na Pitoux.
— Księże Fortier — rzekł postępując jeden krok w tył, jestem wysłańcem pokoju, przyszedłem...
— Przyszedłeś zrabować mi broń, jak twoi wspólnicy u Inwalidów.
— To im sławę zjednało — odparł Pitoux.
— To ci zjedna dyscyplinę — rzekł ksiądz.
— O! ojcze Fortier — powiedział Pitoux, który znał dobrze niegodziwe narzędzie — myślę, że nie zechcesz gwałcić prawa narodów...
— Zobaczysz, nędzniku! poczekaj.
— Ojcze Fortier, osłania mnie charakter posła.
— Księże dobrodzieju... księże dobrodzieju... księże dobrodzieju!...
— Pitoux dostał się do drzwi od ulicy stojąc frontem do przeciwnika, ale przyciśnięty, musiał wybierać walkę albo ucieczkę.
Żeby uciec trzeba było drzwi otworzyć, żeby je otworzyć trzeba się było odwrócić!
Odwracając się zaś odsłania Pitoux dla dyscypliny księdza Fortier część bezbronną ciała, którejby i pancerz zabezpieczyć nie potrafił.
— Chcesz moich karabinów! — mówił ksiądz. — Przyszedłeś po nie!... Powiedziałeś mi: karabiny lub śmierć!...
— Księże dobrodzieju!.. — rzekł Pitoux wcale a wcale tego nie mówię.
— Wiesz przecie, gdzie są te karabiny, zamorduj mnie i zdobądź je! Przejdź do nich po moim trupie.
— Niezdolny jestem do tego, księże dobrodzieju, niezdolny!
Pitoux z ręką na zasuwce, nie liczył już karabinów, ale ilość rzemienia dyscypliny.
— Zatem księże Fortier, odmawiasz wydania strzelb?
— Odmawiam!...
— Po raz pierwszy?
— Odmawiam!...
— Po raz drugi?
— Odmawiam.
— Po raz trzeci?
— Odmawiam!...
— No to — rzekł Pitoux, trzymaj je pan sobie!
I szybkim ruchem zemknął przez drzwi otwarte, nie tak szybko jednak, aby świszczące rzemienie dyscypliny nie dotknęły łydek zdobywcy Bastylji, który aż jęknął z bólu.
Na ten krzyk wybiegło kilku sąsiadów, i z wielkiem zdziwieniem zobaczyli, że Pitoux z kaskiem i mieczem uciekał, a ksiądz Fortier stał na progu z dyscypliną w ręku, niby anioł z ognistym mieczem u wrót raju.
Widzieliśmy jak zniweczone zostały nadzieje Ludwika.
Upadek był sromotny. Anioł wyklęty spadając z nieba do piekieł, nie upadł tak głęboko. Szatan był w piekle królem, Pitoux zaś wygnany przez księdza Fortier, został napowrót prostym Ludwikiem Pitoux.
Jak się tu pokazać podwładnym? Jak powiedzieć im, okazawszy tyle nierozsądnej ufności w swe siły, że wódz ich jest samochwalcem, fanfaronem, który z kaskiem i mieczem przy boku, pozwolił wybić się dyscypliną starcowi.
Zapowiadać zwyciężenie księdza Fortier i odejść z niczem, toż to szkaradne.
Pitoux usiadł na brzegu rowu, ukrył twarz w rękach i zamyślił się głęboko.
Miał nadzieję ułagodzić księdza Fortier mówiąc doń po grecku i po łacinie. Pochlebiał sobie w naiwnej prostocie, że piękne wyrażenia ujmą Cerbera, ale Cerber ugryzł rękę, a nie ugryzł ciastka z miodem.
Ksiądz Fortier miał przedewszystkiem ogromną miłość własną, Pitoux nie liczył na to, a jednak więcej rozdrażnił księdza Fortier błąd sylogistyczny, schwytany przez Ludwika, niż żądanie owych trzydziestu karabinów.
Młodzi ludzie błądzą zawsze zbyteczną wiarą w zacność ludzi innych.
Ksiądz Fortier był zapalonym rojalistą, ale jeszcze dumniejszym filologiem.
Trzeba było o innych pomyśleć środkach.
Pitoux powinien był dowieść księdzu Fortier zasad swoich rojalistycznych, a szczególniej puścić płazem błędy sylogistyczne.
Trzeba było wytłumaczyć staremu, że gwardja narodowa w Haramoncie, staje przeciw rewolucji. Trzeba było przyrzec, że to będzie armja opiekuńcza króla.
Ksiądz byłby wtedy niewątpliwie otworzył skarby swoje i arsenały, aby zapewnić monarchji pomoc takiej walecznej armji i jej bohaterskiego wodza.
Ten fałsz byłby dyplomacją. Pitoux poradziwszy się sam siebie, przejrzał w pamięci wszystkie dawne historje.
Przyszedł mu na pamięć Brutus, który udawał głupiego aby uśpić swych nieprzyjaciół, a był wielkim człowiekiem.
Ten argument zakłopotał go mocno.
Rozmyślając dalej przyszedł do przekonania, że Arystydes żył w czasach szczęśliwych, gdy Persów dobrą wiarą zwyciężyć było można.
Myśląc dłużej, przekonał się o wygnaniu Arystydesa, co jakkolwiek nie było słusznem, przechyliło szalę na stronę Filipa Macedońskiego, Brutusa i Temistoklesa.
Przechodząc do przykładów nowych, Pitoux zadał sobie pytanie, coby uczynili pan Gilbert, pan Bailly, pan Lameth, pan Barnave i pan de Mirabeau, gdyby byli na jego miejscu, a Ludwik XVI gdyby był księdzem Fortierem?...
Coby zrobili, gdyby chcieli królewską bronią zaopatrzyć trzystu lub pięciuset gwardzistów narodowych Francji?
Z pewnością postąpiliby wprost przeciwnie niż Pitoux.
Przekonaliby Ludwika XVI, że naród niczego tak nie pragnie, jak ocalić i zachować ojca francuzów, że aby go ocalić skutecznie, potrzeba trzystu do pięciuset karabinów.
I z pewnością pan de Mirabeau na swojemby postawił.
Pitoux pomyślał także o znanej śpiewce, która mówi:
Chcesz co otrzymać od djabła,
Mianuj go jaśnie wielmożnym.
To dało mu do myślenia, że Anioł Pitoux jest czworonogiem bydlęciem, i żeby wrócić z chwałą do wyborców powinien obmyśleć coś takiego, coby było wprost przeciwnem jego działaniom dotychczasowym.
Szperając w tej nowej kopalni, Pitoux postanowił zdobyć chytrością lub siłą broń, której mu odmówiono. Jeden tylko przedstawiał się nato środek.
Był to podstęp.
Można było zakraść się do muzeum księdza Fortier i zabrać broń z arsenału.
Działając sam, popełniłby kradzież, przypuszczając do współpracownictwa towarzyszów, nada sprawie charakter wojenny.
Kradzież! to słowo źle brzmiało w uszach poczciwego chłopca.
Zabór!... nie ulega wątpliwości, iż znajdzie się we Francji dosyć ludzi przywiązanych do dawnych praw, którzy zabór ten nazwą grabieżą albo kradzieżą zbrojną.
Uwagi te zniechęciły Ludwika do wykonania zamiarów powyższych.
Miłość własna jego silnie była podrażniona; aby wyjść z honorem nie można było używać niczyjej pomocy.
Począł szukać i rozpatrywać z uwielbieniem nowe tory, na jakie myśl jego wchodziła.
Nareszcie jak Archimedes, zawołał: Eureka! co poprostu znaczy znalazłem.
Oto środek, który Pitoux znalazł w swym własnym arsenale.
Pan de Lafayette jest naczelnym wodzem gwardji narodowej we Francji.
Haramont leży we Francji.
Haramont posiada gwardję narodową.
A więc pan de Lafayette nie powinien ścierpieć, aby brakowało broni jego żołnierzom.
Do pana Lafayette dostać się można przez Gilberta, a do Gilberta przez Billota.
Pitoux napisał list do Billota.
Ponieważ Billot nie umie czytać, Gilbert mu więc przeczyta i wszystko pójdzie jak najlepiej.
Postanowiwszy to, Pitoux czekał nocy, wrócił tajemniczo do Haramontu i ujął pióro.
Mimo wszelkiej atoli ostrożności, widzieli go Klaudjusz Tellier i Dezyderjusz Maniquet. Odeszli oni z oczami w list utkwionemi, z palcem na ustach.
Oto list, który tak wielkie na dwóch haramontczykach wywarł wrażenia:
„Rewolucja codzień więcej zyskuje w kraju stronników. Arystokraci tracą grunt, patrioci się ruszają.
„Gmina haramoncka zaciąga się do służby czynnej gwardji narodowej.
„Ale nie ma broni.
„Jest jednak sposób zaradzenia złemu. Niektóre osobistości prywatne mają u siebie karabiny i strzelby, i gdyby oddać je chcieli na użytek publiczny, oszczędziliby wydatku skarbowi.
„Gdyby generał de Lafayette rozkazał, aby takie nielegalne składy oddano do rozporządzenia gminom, podejmuję się dostarczyć trzydzieści karabinów.
„Jest to jedyny środek położenia tamy dążeniom kontrrewolucyjnym arystokratów i nieprzyjaciół narodu.
Skończywszy pisanie, Pitoux spostrzegł, że nie doniósł dzierżawcy nic o domu i rodzinie. Traktował go zanadto po brutusowsku, ale z drugiej strony opisać szczegóły Katarzynie, byłoby to albo kłamać, albo rozedrzeć serce ojcu, rozdrażnić wreszcie w swem własnem sercu krwawiącą się ranę; stłumił zatem westchnienie i w postscriptum napisał:
„P. S. Pani Billot i panna Katarzyna wraz z całym domem, zdrowe i polecają się pamięci pana Billot“.
Tym sposobem Pitoux nie skompromitował ani siebie, ani nikogo.
Pokazując wtajemniczonym białą kopertę mającą jechać do Paryża, dowódca siły zbrojnej Haramontu, rzekł tylko:
— Oto jest.
I rzucił list do skrzynki.
Niedługo czekał na odpowiedź.
W dwa dni potem umyślny przybył konno do Haramontu, by widzieć się z Aniołem Pitoux.
Wielkie było poruszenie, wielkie oczekiwanie i obawa żołnierzy.
Koń gońca pokryty był pianą.
Goniec nosił mundur sztabu gwardji narodowej paryskiej.
Łatwo osądzić, jakie wywarł wrażenie i jakie spowodował bicie serca Ludwika.
Zbliżył się drżący i blady, i wziął pakiet, który mu oficer z uśmiechem podawał.
Była to odpowiedź pana Billota pisana ręką Gilberta.
Billot w tym liście zaleca Ludwikowi-Aniołowi Pitoux umiarkowanie w patrjotyzmie.
Przysłał rozkaz generała Lafayette, podpisany przez ministra wojny, aby uzbroić gwardję narodową w Soissons i Laon.
Rozkaz zawarty był w tych słowach:
Ci co mają więcej nad jeden pałasz i karabin, obowiązani są oddać broń do rozporządzenia dowódcy oddziału każdej Gminy.
„Rozkaz ten ma być wykonany w całej prowincji“.
Pitoux zaczerwieniony z radości, podziękował oficerowi, który z nowym uśmiechem odjechał dalej.
Tym sposobem Pitoux stanął u szczytu marzeń, przyjmował bezpośrednie poselstwa od generała de Lafayette i od ministrów.
Polecenia te w dodatku zgadzały się najzupełniej z planami i chęciami Pitoux.
Próżną byłoby pracą opisywać, jakie odwiedziny te uczyniły wrażenie na wyborcach Ludwika Pitoux.
Widząc jeden po drugim chcieli widzieć rozkaz, chcieli dotknąć pieczęci ministra, którą im Pitoux uprzejmie pokazywał.
A kiedy liczba słuchaczy zmniejszyła się i tylko sami wtajemniczeni zostali:
— Obywatele!... — rzekł Pitoux, zamiary moje spełniły się jak przewidziałem. Pisałem do generała de Lafayette o zamiarze waszym ustanowienia gwardji narodowej, i o tem żeście mnie powołali na wodza. Czytajcie adres listu, jaki od ministerstwa otrzymałem.
Podał im papier z temi słowami:
— Jestem więc — ciągnął Pitoux, uznany przez pana de Lafayette za wodza gwardji narodowej. Jesteście i wy uznani za gwardzistów przez pana de Lafayette i ministra wojny.
Wielki okrzyk radości i uwielbienia rozległ się w murach izdebki Ludwika.
— Co zaś do broni — ciągnął bohater — mam środek jej zdobycia. Zanominujcie zaraz z pomiędzy siebie porucznika i sierżanta. Te dwie powagi towarzyszyć mi będą w wyprawie.
Słuchacze spojrzeli po sobie niepewni.
— Kogo radzisz wybrać Pitoux? — spytał Maniquet.
— To mnie nic zgoła nie obchodzi — rzekł Pitoux z pewną godnością — wybory nie znoszą żadnych wpływów, zbierzcie się, wybierzcie dwóch wymienionych starszych, tylko żeby to byli ludzie pewni. Oto wszystko, co mam miałem do powiedzenia. Idźcie!
Po tych słowach z królewskim dostojeństwem wymówionych, Pitoux pożegnał żołnierzy i pozostał sam ze swoją wielkością.
Wybory trwały godzinę. Porucznik i sierżant zostali zamianowani: sierżantem został Klaudjusz Tellier, porucznikiem, Dezyderjusz Maniquet. Anioł Pitoux, zatwierdził obu, a potem rzekł:
— Teraz panowie, ani chwili do stracenia nie mamy.
— Tak, tak, uczmy się manewrów! — zawołał jeden z najzapaleńszych.
— Zaraz — odparł Pitoux — przedewszystkiem dostańmy broni.
— Słusznie — rzekła starszyzna.
— Nie możnaby uczyć się kijami?...
— Postępujmy po wojskowemu — powiedział Pitoux, widząc ogólny zapał do sztuki, której uczyć nie mógł, bo jej sam nie umiał — żołnierze, którzy chcą strzelać z kijów to śmieszne, nie zaczynajmy od śmieszności!
— Prawda! — odpowiedziano — karabinów!
— Chodźcież ze mną, poruczniku i sierżancie, reszta niech czeka naszego powrotu.
Odpowiedziano mu pełnem uszanowania przyzwoleniem.
— Mamy jeszcze sześć godzin dnia. To aż nadto aby pójść do Villers-Cotterets, załatwić tam interes i wrócić.
— Naprzód, marsz! — zawołał Pitoux.
Sztab armji haramonckiej ruszył niebawem w drogę.
Gdy Pitoux jeszcze raz odczytał list Billota, aby się przekonać czy to wszystko snem nie było, znalazł tam zdanie Gilberta, którego przedtem nie zauważył:
„Dlaczego Pitoux, nie dał panu Gilbertowi wiadomości o Sebastjanie?
„Dlaczego Sebastjan nie pisze do ojca?“.
Ksiądz Fortier, poczciwy człeczyna, nie domyślał się ani burzy wiszącej nad jego głową, ani znaczenia Anioła Pitoux w rządzie.
Dowodził on Sebastjanowi, że złe towarzystwa gubią wszelką cnotę i niewinność, że Paryż jest otchłanią, że nawet anioły błądzić tam się uczą, że Sebastjan powinien zostać wiernym i prawdziwym rojalistą.
Spieszmy dodać, że pojęcia księdza Fortiera o rojalizmie, dalekie były od pojęć doktora Gilberta.
Ale nie wiedział poczciwy księżyna, że propaganda jego złym była uczynkiem, że uzbrajała zapewne mimowolnie, syna przeciw ojcu.
Przyznać trzeba, że nie znalazł wcale gruntu przygotowanego.
Rzecz dziwna! W wieku, w którym dzieci, są, jak mówi poeta, miękką i podatną gliną, w wieku, w którym każda pieczęć ślad zostawia, Sebastjan był już człowiekiem pod względem stanowczości i stałości myśli.
Byłże to syn tej arystokratycznej duszy, która aż do obrzydzenia pogardzała plebejuszem? Czy też przebiła się w nim ta rzeczywista arystokracja plebejusza, którą Gilbert posiadał aż do stoicyzmu?
Ksiądz Fortier nie był zdolnym do zgłębienia podobnej tajemnicy, wiedział, że doktór jest nieco egzaltowanym patrjotą, i próbował nawrócić jego syna ku Bogu i królowi.
Zresztą, Sebastjan lubo bardzo niby uważał, rad tych nie słuchał wcale, myślał bowiem wtedy o dziwnych widzeniach swoich, które go od niejakiego czasu napadały. Ile razy ksiądz Fortier wyprowadzał uczniów na spacer w stronę skały Clouise, lub wieży Aumont, myślał o tych halucynacjach, które mu stwarzały drugie, poetyczne życie, obok prozy dni na nauce w szkole spędzanych.
Naraz drzwi od ulicy Soissons wstrząśnięte silnie otworzyły się i weszło kilku ludzi.
Był to burmistrz miasteczka Villers-Cotterets, jego adjunkt i sekretarz.
Za nimi widać było dwóch żandarmów, a za żandarmami kilku głów ciekawych.
Ksiądz zaniepokojony podszedł do burmistrza.
— Cóż tam nowego, panie Longpré?... — zapytał.
— Księże dobrodzieju — odpowiedział Longpré poważnie — czy wiecie o nowym rozkazie ministra wojny?
— Nie, panie burmistrzu.
— Zechciejcie zatem przeczytać.
Ksiądz wziął podany papier.
Czytając, zbladł.
— A więc! księże dobrodzieju, ci panowie z gwardji narodowej, czekają na wydanie im broni.
Ksiądz skoczył, jak gdyby chciał pożreć tych panów z gwardji narodowej.
Wtedy Pitoux sądząc, że stosowna chwila nadeszła, ukazał się z dwoma podwładnymi.
— Oto gwardziści — rzekł burmistrz.
Ksiądz z bladego stał się czerwonym.
— Ci hultaje! ci nicponie! — zawołał.
Burmistrz nie miał ustalonych pojęć politycznych i nie chciał się różnić ani z Bogiem, ani z gwardją narodową.
Obelgi księdza Fortier głośny jego śmiech wywołały.
— Słyszycie jak ksiądz Fortier traktuje gwardję narodową — rzekł do Ludwika i jego dwóch podwładnych.
— Bo ksiądz Fortier znał nas dziećmi i ma nas zawsze za dzieci... — rzekł Pitoux ze smętną słodyczą.
— Ale te dzieci stały się ludźmi... — wtrącił głucho Maniquet, wyciągając do księdza uszkodzoną rękę.
— Ci ludzie są wężami!... — zawołał ksiądz rozdrażniony.
— Wężami, które zranione, ukąsić mogą, — rzekł zkolei Klaudjusz.
Burmistrz w tych groźbach przeczuł przyszłą rewolucję.
Ksiądz odgadł męczeństwo.
— Czego oni chcą ode mnie? — zapytał.
— Chcą zabrać część broni, którą macie u siebie — rzekł burmistrz, próbując rzecz załagodzić.
— To nie moja broń — odparł ksiądz.
— Czyj aż więc?
— Księcia Orleańskiego.
— Dobrze, księżę dobrodzieju — rzekł Pitoux — to nic a nic nie przeszkadza.
— Jakto nic nie przeszkadza? — spytał ksiądz.
— To jest, że mimo to, prosimy o tę broń.
— Napiszę o tem księciu — rzekł ksiądz majestatycznie.
— Ksiądz dobrodziej zapomina — wtrącił burmistrz półgłosem — że toby się na nic nie zdało. Książę odpowiedziałby, żeby rozdać patrjotom nietylko karabiny jego nieprzyjaciół, anglików, ale i armaty jego dziadka Ludwika XIV.
Słuszna ta uwaga uderzyła boleśnie kapłana.
— Circumdedisti me hostibus meis — szepnął.
— Tak, księżę dobrodzieju — rzekł Pitoux — prawda, ale jesteśmy waszymi tylko politycznymi nieprzyjaciółmi, nienawidzimy w was jedynie złego patrjotę.
— Głupcze! — zawołał ksiądz w uniesieniu, które mu przysporzyło wymowy — niebezpieczny głupcze! który z nas lepszym jest patrjotą, czy ja, chcący zachować broń dla pokoju ojczyzny, czy ty, żądający niezgody i wojny domowej? Który z nas jest lepszym synem kraju, czy ja z gałązką pokoju w ręku dla uczczenia naszej wspólnej matki, czy ty, szukając żelaza, aby jej łono rozedrzeć?
Burmistrz odwrócił się, aby ukryć wzruszenie, a odwracając się, uczynił ręką znak nieszczery, który miał znaczyć:
— Bardzo dobrze!
Adjunkt niby Tarkwinjusz, ścinał kwiatki laską.
Ludwik zmieszał się straszliwie.
Widząc to dwaj jego podwładni zmarszczyli groźnie brwi.
Jedynie Sebastjan, spartańskie dziecię, stał obojętnie.
Zbliżył się do Pitoux z zapytaniem.
— O co to idzie, Ludwiku?
Pitoux odpowiedział mu w dwóch słowach.
— Rozkaz podpisany? — spytał chłopiec.
— Przez ministra, generała Lafayette‘a.
— W takim razie... — odparł dumnie chłopiec, — dlaczego wahają się usłuchać?...
W błyszczących źrenicach malca, w nozdrzach drgających, w surowym wyrazie czoła, przebijał się niepokonany duch dwóch ras, które go wydały.
Ksiądz usłyszał te dziecięce słowa, zadrżał i skłonił głowę.
— Trzy zastępy nieprzyjaciół przeciw nam! — szepnął.
— Dalej, księże dobrodzieju — rzekł burmistrz — trzeba się wziąć do wykonania.
Ksiądz postąpił krok naprzód, a ściskając klucze u pasa wiszące, zawołał:
— Nie, tysiąc razy nie! to nie moja własność, czekać będę rozkazów mego pana.
— Ależ! księże dobrodzieju — rzekł burmistrz niezadowolony.
— To bunt! — powiedział Sebastjan Fortierowi — strzeżcie się, kochany księże!
— Tu quoque — szepnął ksiądz, zakrywając się sutanną, aby mógł naśladować ruch Cezara.
— No, no, księże dobrodzieju... — wtrącił Pitoux, — bądźcie spokojni, broń ta dla szczęścia ojczyzny dobrze umieszczoną będzie.
— Cicho bądź, Judaszu! — zawołał ksiądz — zdradziłeś starego profesora, czemubyś nie miał zdradzić ojczyzny?
Pitoux, przygnieciony wyrzutami sumienia, spuścił czoło.
To co zrobił było zręcznem, tylko szlachetnem nie było.
Ale w tej chwili spojrzał na dwóch podwładnych, którzy zdawali się zagniewanymi z powodu słabości wodza.
Zrozumiał, że jeżeli nie sprawi wrażenia, utraci urok cały.
Duma wyprostowała walecznego rycerza rewolucji francuskiej, i rzekł:
— Księże dobrodzieju, jakkolwiek uległy dawnemu nauczycielowi, nie mogę bez komentarza zostawić tych słów obrażających.
— Co! uwagi mi chcesz robić? — rzekł ksiądz pragnąc zmieszać Ludwika szyderstwem...
— Tak, księże dobrodzieju — odparł Pitoux — i to
— Czemużeście mi jej dobrowolnie odmówili?
— Ja, księże dobrodzieju, wolę rzekomo zdradzić mój, względem was obowiązek, niż podając wam rękę popierać kontr-rewolucję. Niech żyje ojczyzna!
Do broni! do broni!
Burmistrz uczynił do Ludwika znak podobny do tego jaki przedtem uczynił do księdza i powiedział:
— Dobrze! bardzo dobrze!
— Mowa ta w rzeczy samej piorunujące wywarła wrażenie, i na księdzu, i na reszcie zgromadzenia.
Burmistrz zniknął, dając pomocnikowi znak, aby pozostał.
Ten ostatni miał także ochotę się ulotnić, ale nieobecność dwóch głównych dygnitarzy miasteczka, byłaby dostrzeżoną.
Poszedł więc za żandarmami, którzy weszli za trzema gwardzistami, do muzeum.
Pitoux znał wszystkie jego zakątki, bo się tam wychował.
Sebastjan skacząc jak młody lew, pobiegł w ślady patrjotów.
Inne dzieci patrzyły zgłupiałe.
Ksiądz zaś otworzywszy drzwi od muzeum padł pół nieżywy z gniewu i wstydu — na pierwsze stojące krzesło.
Wszedłszy do zbrojowni dwaj towarzysze Ludwika chcieli wszystko łupić i rabować, ale przeszkodziła im szlachetna skromność wodza gwardji narodowej.
Ponieważ wszystkich podległych jego rozkazom żołnierzy, było trzydziestu trzech, kazał wziął trzydzieści trzy karabiny.
Ponieważ w ostatecznym jakim razie mogli być zmuszeni do strzelania, a Pitoux ostatnim być nie chciał, wziął więc dla siebie trzydziesty czwarty karabin, prawdziwie oficerski, krótszy i lżejszy od innych, który i do kuli i do śrutu się nadawał.
Oprócz tego wziął szpadę prostą, jak szpada pana de Lafayetta, należącą zapewne kiedyś do jakiego bohatera zpod Fontenoy lub Philipsbourga. I przypasał ją sobie do boku.
Każdy z jego towarzyszy wziął dwanaście karabinów na plecy, i nie upadli pod tym ciężarem, tak wielką była ich radość.
Pitoux podjął się nieść resztę.
Przeszli przez park, aby uniknąć skandalu w miasteczku.
Zresztą była to droga krótsza.
Ta krótsza droga przedstawiała tę dogodność, że nie spotkają żadnego adherenta partji przeciwnej.
Pitoux nie bał się starca, karabin natchnął go wiarą i odwagą.
Ale Pitoux stał się myślącym człowiekiem, a odkąd myślał, zauważył, że jeżeli jeden karabin może obronić człowieka, to nigdy dwanaście.
Trzej nasi bohaterowie obarczeni łupem, prędko park przebiegli i dotarli do półkola, gdzie się zatrzymać mieli.
Wycieńczeni, oblani potem chwalebnego zmęczenia, przenieśli do Ludwika drogocenny skarb, który im powierzyła ojczyzna, może za ślepo trochę.
Zgromadzenie gwardji odbyło się tegoż wieczora, dowódca Pitoux wręczył każdemu żołnierzowi karabin, mówiąc jak matki spartanki mawiały synom przy rozdawaniu puklerzy:
„Z nim albo na nim“.
Wtedy w gminie Haramont, genjuszem Anioła Pitoux przeistoczonej, powstało zamieszanie podobne mrowisku w dzień trzęsienia ziemi.
Radość z posiadania strzelb przez tych ludzi, po większej części polujących ukradkiem, była tak wielka, że niemal ubóstwiali Ludwika Pitoux.
Zapomniano o jego długich nogach i rękach, o grubych kolanach i wielkiej głowie, wreszcie o jego przeszłości nieco dziwacznej. Był i pozostał duchem opiekuńczym kraju.
Dzień następny przeznaczono na opatrywanie i czyszczenie broni; jedni cieszyli się, gdy kurek był dobry, inni myśleli o poprawieniu tego, czego gdzie brakowało.
Pitoux tymczasem w swoim pokoju, niby Agamemnon pod namiotem, myślał — i kiedy inni kaleczyli ręce, on mózg sobie suszył.
O czem myślał Pitoux? — spyta czytelnik, przyjazny rodzącemu się genjuszowi.
Pitoux, zostawszy pasterzem ludów, myślał o próżnej wielkości tego świata.
W rzeczy samej, nadchodziła chwila, w której z całego świeżo wzniesionego gmachu — nic zostać nie miało.
Karabiny w przeddzień zostały rozdane. Dzień jeden na oporządkowanie wystarczy. Jutro trzebaby pokazać żołnierzom ćwiczenia, a on nie znał pierwszej komendy nabijania broni na dwanaście poruszeń.
Pitoux nabijał strzelbę jak mógł, nie licząc poruszeń.
Co zaś do manewrów, to było jeszcze gorzej.
A czemże jest dowódca gwardji narodowej, który nie umie nabijać broni na dwanaście poruszeń, ani kierować manewrami?
Więc z głową ukrytą w dłoni, z okiem osłupiałem, ciałem nieruchomem, rozmyślał Pitoux.
Nigdy Cezar w krzewach dzikiej Galji, nigdy Hannibal zbłąkany w Alpach śnieżystych, nigdy Kolumb na nieznanym oceanie, nie myśleli tyle, co Pitoux w przeciągu tego dnia długiego.
— O!... — mówił sobie — czas leci, jutro nadchodzi i jutro pokaże się nicość moja.
Jutro piorun wojny, który zdobył Bastylję, uznany będzie za głupca przez całe zgromadzenie haramontczyków, jak... niepomnę kto.... dawniej.... przez całe zgromadzenie greków.
Dziś triumfator!... jutro wyśmiany!...
— Nie, tak nie będzie, tak być nie może. Katarzyna by się dowiedziała i byłbym shańbiony.
Pitoux odetchnął na chwilę.
— Któż mnie ztego wybawi?... — spytał się znowu siebie.
— Śmiałość?...
— Nie, nie... śmiałość potrwa minutę, a manewra pruskie mają dwanaście tempów.
Co za szczególna myśl, uczyć francuzów pruskich ćwiczeń!...
Gdybym powiedział, że jestem nato za dobrym patrjotą, aby uczyć francuzów strzelania na pruski sposób, i gdybym wymyślił nową mustrę, więcej narodową?...
— Nie, nie dałbym sobie rady.
— Widziałem małpę na jarmarku w Villers-Cotterets.
Małpa ta mustrowała się, ale zapewne jako małpa, czyniła to nieprawidłowo.
— A!... — zawołał nagle, co za myśl!...
I natychmiast zaczął biec w przestrzeń, gdy go jakaś uwaga zatrzymała.
— Moje zniknięcie zdziwiłoby... rzekł, uprzedzę więc moich ludzi.
I otwierając drzwi, zawołał Klaudjusza i Dezyderjusza, a te im powiedział słowa:
— Naznaczcie na pojutrze pierwszy dzień ćwiczeń.
— Dlaczego nie na jutro?... — zapytała razem starszyzna.
— Bo jesteście zmęczeni, ty i sierżant — odparł Pitoux — i że nim nauczę żołnierzy, muszę nauczyć wodzów. Zresztą — dodał surowo — przyzwyczajcie się słuchać nie robiąc uwag.
Podwładni skłonili się z uszanowaniem.
— Dobrze!... — rzekł Pitoux — naznaczcie ćwiczenia na pojutrze o czwartej rano.
Dwaj oficerowie ukłonili się na odchodnem, a ponieważ godzina była dziewiąta, poszli spać.
Pitoux czekał, aż odejdą. Potem, kiedy skręcili na rogu idąc do siebie, dotarł w przeciągu pięciu minut do najciemniejszej i najgęstszej puszczy leśnej.
Zobaczymy jaka była zbawienna myśl Ludwika.
Pitoux biegł tak przez pół godziny, zagłębiając się coraz więcej w najgęstszą i najdzikszą część lasu.
Tam, przyciśnięta i oparta o skałę wśród drzew trzystuletnich, stała chatka zbudowana trzydzieści pięć czy czterdzieści lat temu. Mieszkała w niej osobistość, umiejąca dla własnej korzyści otoczyć się tajemnicą. Ta chatka w ziemię zapadła, podobna do siedzib cygańskich, zdradzała się czasem przed okiem niebieskawym dymem z dachu wychodzącym. Zbudowana z drzewa i gałęzi, dla odświeżenia powietrza i wpuszczenia światła, miała w górze zrobioną dziurę.
Inaczej nikt, oprócz myśliwych i wieśniaków z okolicy nie odgadłby, że ta chatka była mieszkaniem człowieka.
Tam jednak od lat czterdziestu żył dymisjowany gwardzista, któremu książę Orleański, ojciec Ludwika Filipa pozwolił mieszkać w lesie, nosić mundur i codzień wystrzelić raz jeden do królików lub zajęcy.
Ptaki i gruby zwierz należały do wyjątków.
Poczciwy człowiek miał w owej epoce lat sześćdziesiąt dziewięć, zwano go naprzód Clouis, potem wskutek starości ojcem Clouis.
Od jego imienia ogromna skała, do której chata była przyczepiona, nazywała się skałą Clouise.
Raniony pod Fontenoy, wskutek rany uciętą miał nogę.
Dlatego uwolniony ze służby, otrzymał od księcia Orleańskiego przywileje o którychśmy mówili.
Ojciec Clouis nie chodził nigdy do miasta, tylko raz w rok do Villers-Cotterets.
Kupował sobie wtedy trzysta sześćdziesiąt pięć nabojów prochu i śrutu w latach zwyczajnych, a trzysta sześćdziesiąt sześć w latach przestępnych.
W tym samym dniu nosił zawsze do pana Cornu, kapelusznika przy ulicy de Soissons, trzysta sześćdziesiąt pięć, albo trzysta sześćdziesiąt sześć skórek, pół zajęczych, pół króliczych, za które dostawał siedemdziesiąt pięć franków, licząc po dwadzieścia sou.
Mówiąc trzysta sześćdziesiąt pięć, albo trzysta sześćdziesiąt sześć skórek, nie mylimy się wcale, bo ojciec Clouis miał prawo do jednego strzału na dzień i codzień zabijał zająca lub królika.
Ponieważ nigdy ani więcej ani mniej nie strzelał nad trzysta sześćdziesiąt pięć razy w latach zwyczajnych, a trzysta sześćdziesiąt sześć w przestępnych, ojciec Clouis zabijał sto osiemdziesiąt trzy zające i tyleż królików.
Żył mięsem tych zwierząt, jedząc je, albo sprzedając.
Za skórki kupował prochu i śrutu i składał sobie kapitał.
Oprócz tego raz na rok ojciec Clouis puszczał się na małą spekulację.
Skała obok jego chaty przedstawiała spadzistość, mającą osiemnaście stóp powierzchni.
Przedmiot umieszczony u góry, zsuwał się na dół powoli.
Ojciec Clouis rozgłosił po wsiach okolicznych przez kobiety, kupujące u niego zające i króliki, że dziewczęta, które w dzień św. Ludwika, spuszczą się trzy razy z góry na dół skały, pójdą zamąż w tym samym roku.
Pierwszego roku, zgłosiło się wiele dziewcząt, ale ani jedna ześlizgnąć się nie śmiała.
Następnego roku trzy się spuściły, dwie poszły zamąż, trzecia panną została, ale ojciec Clouis powiedział, że widocznie opuszczała się nie z taką wiarą jak tamte.
Na rok następny wszystkie już dziewczęta z okolicy, przybyły i ślizgały się.
Ojciec Clouis oświadczył, że nie będzie tylu chłopców dla wszystkich, ale, że trzecia ich część, najlepiej wierzących, mężów sobie znajdzie.
Rzeczywiście, spora liczba zamąż poszła.
Odtąd co rok na św. Ludwika podwójne było święto: w miasteczku i w lesie.
Wtedy ojciec Clouis prosił o przywilej; ponieważ niepodobna ślizgać się dzień cały nie jedząc i nie pijąc, prosił o monopol do jadła i napoju dla ślizgających się dziewcząt i dla chłopców nawet, którzy jednocześnie dla doświadczenia skały ślizgać się próbowali.
Od trzydzieste pięciu lat ojciec Clouis żył w ten sposób.
Kraj obchodził się z nim jak arabowie z marabutami.
Stał się postacią legendową.
Ale co zajmowało strzelców, a strażników pobudzało do zazdrości, to, że było dowiedzionem, iż ojciec Clouis strzelał trzysta sześćdziesiąt pięć razy na rok, i że na trzysta sześćdziesiąt pięć razy — zabijał sto osiemdziesiąt trzy zające i sto osiemdziesiąt dwa króliki.
Nieraz panowie z Paryża, zaproszeni na dni kilka do zamku przez księcia Orleańskiego, słysząc historję ojca Clouis, wsuwali wspaniałomyślnie talara lub luidora w rękę starego, aby tylko zdobyć tajemnicę jak zabijać trzysta sześćdziesiąt pięć razy — na trzysta sześćdziesiąt pięć wystrzałów.
Ale ojciec Clouis nie umiał dać im innego objaśnienia nad to, że w armji tą samą strzelbą zabijał za każdym strzałem jednego człowieka. Otóż co robił kulą, daleko łatwiej praktykował śrutem na królikach lub zającach.
Tych więc co się na tę mowę jego uśmiechali, ojciec Clouis pytał:
— Czemu strzelacie, nie będąc pewnymi czy traficie?...
— Ależ pytano go, czemu książę Orleański, ojciec, pozwoli wam tylko jednego strzału na dzień?..
— Bo więcej byłoby zawiele, znał mnie zadobrze.
Ciekawość widowiska i szczególne pojęcia człowieka, ściągały rok rocznie dziesięć luidorów staremu anachorecie.
Ponieważ zbierał drugie tyle ze sprzedaży, skórek i w dzień Świętego Ludwika, zużywał zaś parę butów przez lat pięć, a mundur przez lat dziesięć, ojciec Clouis nie był bynajmniej nieszczęśliwy.
Przeciwnie, chodziły posłuchy, że miał skarb ukryty, i że dziedzic nieźle na tem wyjdzie.
Takim był dziwny człowiek, do którego szedł Pitoux wśród nocy, kiedy szczęśliwa myśl ze śmiertelnego wybawiła go kłopotu.
Ale aby trafić do ojca Clouis, trzeba było być zręcznym, bo nie dał się on odrazu pochwycić.
Odróżniał z dziwną trafnością natręta nieprodukcyjnego od bogatego próżniaka, gdy zaś był na pogardliwej stopie względem tych ostatnich, można sądzić jak się dziko z pierwszymi obchodził.
Clouis spał na łóżku z gałęzi, aromatycznem i wygodnem, które się co rok we wrześniu zmieniało.
Była godzina jedenasta, czas piękny i świeży.
Nim się doszło do ojca Clouis, trzeba się było przedzierać przez taką gęstwinę lub ciemności, że hałas zawsze pustelnikowi gości ogłaszał.
Pitoux narobił hałasu cztery razy więcej niż istota zwyczajna.
Ojciec Clouis podniósł głowę, bo nie spał wcale.
Był on dnia tego w złym humorze.
Straszny mu się wydarzył wypadek, i niedostępnym go czynił dla najłagodniejszego współobywatela.
Straszny bo też był w rzeczy samej wypadek.
Strzelba, która mu czternaście lat służyła, chybiła przy strzale do królika.
Pierwszy to raz się zdarzyło od lat trzydziestu pięciu.
Ale zdrów i nietknięty królik, nie był wcale zmartwieniem ojca Clouis.
Dwa palce u lewej ręki uszkodził sobie przy eksplozji.
Clouis naprawił palce trawą i liśćmi, ale strzelby nie naprawił.
Aby sobie sprawić nową strzelbę, ojciec Clouis potrzebowałby sięgnąć do skarbca, a jeszczeby nie był pewny, czy nowa strzelba tak nieomylna będzie, jak ta, co nieszczęśliwie się rozpękła.
Pitoux, jak widzimy, w złej przybywał godzinie.
W chwili, gdy położył rękę na zasuwie, ojciec Clouis ozwał się mruknięciem, które zatrwożyło wodza armji haramonckiej.
Byłżeby to wilk w miejsce ojca Clouis?...
Pitoux, który znał historję o „Czerwonym kapelusiku“, zawahał się z wejściem.
— Ej!... ojcze Clouis!... — zawołał.
— Co tam?... — odezwał się mizantrop.
Pitoux, poznał głos czcigodnego pustelnika.
— Dobrze, że jesteście — rzekł.
Potem postępując do środka chatki i kłaniając się jej właścicielowi — dodał uprzejmie:
— Jak się macie, ojcze Clouis?...
— Kto tam?... — zapytał ranny.
— Ja.
— Co za ja?...
— Ja, Pitoux.
— Co za Pitoux?...
— Ja, Anioł Pitoux z Haramontu, wiecie?...
— Cóż mnie po tem, że ty jesteś Anioł Pitoux z Haramontu.
— Ho!... ho!... — rzekł Pitoux — w złym humorze jest ojciec Clouis, niepotrzebnie go obudziłem — dodał pochlebiając.
— Bardzo niepotrzebnie, masz słuszność.
— Cóż mam tedy uczynić?...
— To co może być najlepszego... iść sobie.
— Jakto, bez rozmowy?...
— A o czem chcesz rozmawiać?...
— O przysłudze dla mnie, ojcze Clouis.
— Ja przysług nie oddaję...
— Zapłacę chętnie.
— Być może, ale ja nie mogę przysług oddawać.
— Dlaczego?...
— Już nie zabijam.
— Nie zabijajcie, wy coście za każdym strzałem zabijali, to niemożebne, ojcze Clouis.
— Idź sobie, mówię.
— Kochany ojcze Clouis!...
— Nudzisz mnie.
— Posłuchajcie mnie... a nie pożałujecie tego.
— No więc, bez długiego gadania, czego żądasz?
— Jesteście starym żołnierzem...
— Dalej?
— A więc! ojcze Clouis, chciałem...
— Gadaj prędzej!
— Chciałem... żebyście mnie manewrów nauczyli.
— Szałaput!
— Nie, mam mózg zupełnie zdrowy. Nauczcie mnie ćwiczeń wojskowych — a pogadamy o cenie.
— Ależ! oszalałeś widocznie — rzekł stary żołnierz ostro, podnosząc się na posłaniu.
— Ojcze Clouis, tak albo nie, nauczcie mnie strzelania na dwanaście poruszeń, a potem żądajcie, co wam się podoba.
Stary podniósł się na jednem kolanie, a wlepiając płowe oczy w Ludwika:
— Co mi się podoba? — spytał.
— Tak.
— Podoba mi się zatem żądać strzelby.
— Ah! jak to dobrze, mam ich trzydzieści cztery.
— Ty ich masz trzydzieści cztery?
— A nawet trzydziesty czwarty karabin, który przeznaczyłem dla siebie, doskonały będzie dla was. Ładny karabin sierżancki, z królewskim herbem, złocony.
— Ale skąd masz te karabiny, nie ukradłeś ich chyba przecie?...
Pitoux opowiedział wszystko prosto, szczerze i żywo.
— Dobrze! — rzekł stary żołnierz. — Rozumiem.
Nauczę cię nabijania broni, ale palce mnie bolą.
I zkolei opowiedział Ludwikowi swój wypadek.
— A więc — rzekł Pitoux — nie zajmujcie się już swoją strzelbą, zastąpi ją inna. Tylko te wasze palce, to nie to, co z fuzjami, których mam trzydzieści cztery.
— Oh! palce to nic, przyrzeknij, że jutro będzie fuzja i chodź ze mną.
Wstał zaraz.
Księżyc w pełni rzucał promienie światła na pustą łączkę w koło chaty.
Pitoux i ojciec Clouis wyszli na łączkę.
Ktoby widział w tej puszczy dwa czarne cienie, giestykulujące na popielatawej płaszczyźnie, nie mógłby się nie przejąć tajemniczym dreszczem.
Ojciec Clouis wziął kawał swej strzelby i pokazał naprzód Pitoux postawę i wzięcie żołnierskie.
Było bardzo ciekawe to nagłe wyprostowanie się wysokiego starca, przygarbionego zwykle od przedzierania się między gałęziami, który wspomnieniem pułku ożywiony, schylał białą głowę między zeschłe a szerokie ramiona.
— Patrz dobrze!... — mówił do Ludwika, — patrz dobrze! Potem ty będziesz próbował, a ja na ciebie patrzeć będę.
Pitoux spróbował.
— Schowaj kolana, zbierz barki do siebie, zrób podstawę, masz dość szerokie stopy.
Pitoux jak mógł wykonywał zalecenie.
— Dobrze! — rzekł starzec — masz dość szlachetną postawę.
Pitoux był uszczęśliwiony ze swej szlachetnej postawy. Nie marzył o tem prawie.
Po godzinie ćwiczenia ma już szlachetną postawę! co to będzie za miesiąc? Będzie majestatyczny. Dlatego chciał się uczyć jeszcze.
Ale dosyć było na pierwszą lekcję.
Ojciec Clouis, nie mając fuzji, nie chciał się za bardzo zapędzać naprzód.
— Nie — rzekł — dosyć tego na teraz. Pokażesz im to na pierwszej lekcji, a i za cztery dni się nie nauczą, ty przyjdziesz tu dwa razy tymczasem.
— Cztery razy!... — zawołał Pitoux.
— Ho! ho! — odparł zimno Clouis — jesteś pilny i masz dobre nogi. Chcesz cztery razy, przyjdź cztery razy, ale uprzedzam, że jutro ostatnia kwadra i księżyc świecić nie będzie.
— Będziem się ćwiczyli w grocie — rzekł Pitoux.
— To przynieś ze sobą świecę.
— Funt, dwa, jeżeli trzeba.
— Dobrze. I moją fuzję.
— Będziecie ją mieli jutro.
— Liczę na bo. Ale czy pamiętasz, com powiedział?...
Pitoux dziękował jak mógł najlepiej ojcu Clouis’owi.
Z radości byłby mu przyrzekł armatę.
Po skończonem posiedzeniu, o godzinie pierwszej, Pitoux pożegnał swego nauczyciela i wolniej ale zawsze dobrym krokiem wrócił do Haramontu, gdzie gwardziści narodowi i prości pasterze spali snem głębokim.
Pitoux śnił, że dowodził armją złożoną z kilku miljonów ludzi, i że cały świat biegł w ślad za min przeciwko jednej, jedynej dziewczynie, a jego okrzyk: na ramię broń! odezwał się aż w dolinie Józefata.
Nazajutrz dał lekcję żołnierzom ze swobodą ruchu i pewnością, która spotęgowała bez granic wziętość jakiej używał.
O popularności! podmuchu nieuchwycony! Pitoux stał się popularny i uwielbiany przez mężczyzn, starców i dzieci.
Nawet kobiety poważniały, gdy głosem stentora wołał na swych żołnierzy:
— Przebóg! miejmy postawę wspaniałą! Patrzcie na mnie.
Istotnie, był on po swojemu wspaniały.
Ojciec Clouis dostał strzelbę. Pitoux był honorowym chłopcem, przyrzeczenie stawało się powinnością. Dziesięć podobnych odwiedzin uczyniło Ludwika doskonałym grenadjerem.
Nieszczęściem, ojciec Clouis, nie był równie doskonały w manewrach, jak w strzelaniu, kiedy wytłumaczył mu obrot, półobrot, lewo w tył, marsz! wyczerpał całą swą umiejętność.
Pitoux pomagał sobie nowo-publikowanemi książkami: Pratictien français i Manuel du Garde national, na które poświęcił całego talara.
Dzięki wspaniałej ofierze swego wodza, armja haramoncka umiała na manewrach poruszać się dość przyjemnie.
Potem, kiedy czuł, że ruchy coraz więcej się komplikują. Pitoux pojechał do Soissons, gdzie stała załoga wojskowa i zobaczył prawdziwych żołnierzy, przez prawdziwych oficerów prowadzonych.
Nauczył się tam więcej przez jeden dzień, niż przez cały miesiąc z teorji.
Przeszło tak dwa miesiące pracy, trudu i gorączki.
Pitoux chciwy sławy, Pitoux zakochany, Pitoux nieszczęślilwy w miłości, a jednak syty chwały, Pitoux szorstko w sobie pognębiał to, co niektórzy fizjologowie nazywają dowcipnie zwierzęciem.
Zwierzę nielitościwie u niego poświęconem zostało duszy.
Ten człowiek, tyle biegał, tyle się ruszał, tyle namęczył umysł, że dziwne byłoby doprawdy, aby myślał jeszcze o zadawalaniu lub pocieszaniu serca.
A jednak tak było.
Wieleż to razy po ćwiczeniach, biegł on przez płaszczyznę Larguy i Noue i przez gęstwinę lasu, na granicę dóbr Boursonne, aby szpiegować Katarzynę zawsze przybywającą na schadzkę.
Katarzyna, kradnąc dziennie kilka godzin domowej robocie, jeździła pod królikarnię, należącą do zamku Boursonne, gdzie w starej altance czekał na nią ukochany Izydor, ten szczęśliwy śmiertelnik, coraz dumniejszy, coraz piękniejszy, kiedy wszystko cierpiało i niszczało koło niego.
Biedny Pitoux! Jak smutne nasuwały mu się myśli nad nierównym podziałem szczęścia ludzkiego.
On, poszukiwany przez dziewczęta Haramontu, Taillefontaine i Viviéres, on — Pitoux, który także mógłby miewać swoje szczęśliwe schadzki w lesie, wołał płakać jak ukarane dziecko, u zamkniętych drzwi altany pana Izydora.
Bo Pitoux kochał Katarzynę, kochał namiętnie, a tem więcej dla jej wyższości nad nim.
Nie myślał już o tem, że kochała innego.
Izydor nie był już dlań przedmiotem zazdrości.
Izydor był panem, był pięknym, Izydor był godny kochania, ale Katarzyna, dziecię ludu, nie powinna była zniesławiać swej rodziny, nie powinna była przyprowadzać Ludwika do rozpaczy.
— I cóż! — mówił sobie Pitoux — okazała brak serca puszczając mnie do siebie. A odkąd odszedłem, nie raczyła się nawet dowiedzieć, czy nie umarłem z głodu. Coby powiedział ojciec Billot na zaniedbanie jego przyjaciół i spraw domowych? Coby powiedział, wiedząc, że jego intendentka zamiast pilnować robotników, zabawia się romansem z panem baronem Izydorem de Charny, arystokratą?
Ojciec Billot nicby nie powiedział.
Zabiłby Katarzynę. Jest to jednak czemś, myślał Pitoux, posiadać w ręku sposobność podobnej zemsty.
Tak, ale pięknie jest jej nie użyć.
Z tem wszystkiem Pitoux doświadczył już, że piękne czyny, zapoznane, nie wynagradzają ich sprawców.
Czyż nie ma sposobu, dać poznać Katarzynie swych pięknych czynów!
Eh! mój Boże! nic łatwiejszego: idzie tylko o zbliżenie się do Katarzyny, której niedzieli w tańcu, i powiedzenie jej kilku słów strasznych, obudzających w winnych pewność, że są odkryci.
Warto było iść tańczyć i stanąć w równoległej linji z tym pięknie ubranym panem, a to niezbyt przyjemne dla rywala porównanie.
Pitoux, jak wszyscy zamknięci w sobie ludzie wynalazczego umysłu, odkrył wcale inny środek niż rozmowę w tańcu.
Pawilon, miejsce schadzek Katarzyny z vice-hrabią de Charny, otoczony był gęstwiną dotykającą do lasu Villers-Cotterets. Rów przedzielał posiadłość hrabiego od własności prostego zagrodnika.
Katarzyna, bezustannie dla interesów folwarcznych po okolicy krążąca, musiała do sąsiednich wiosek przez las przejeżdżać i tylko rów przekroczyć, aby stanąć w gaju kochanka.
Punkt ten wybrano zapewne jako najpodatniejszy do wyparcia się schadzki.
Pawilon albowiem otoczony rzadkim lasem, pozwalał z wnętrza badać okolicę, a wyjście jego tak było zarośnięte, że ktoś interesowany mógł w trzech skokach końskich znajdować się na gruncie neutralnym.
Ale Pitoux zbadał dobrze miejsce i wiedział którędy przekradała się Katarzyna.
Nigdy me wychodziła razem z Izydorem.
Zostawał on czas jakiś i czuwał nad nią zdaleka, a potem w przeciwną udawał się stronę.
W dniu, który Pitoux na swoje ukazanie się przeznaczył, czatował na drodze Katarzyny i wdrapał się na dąb olbrzymi od trzystu lat panujący nad pawilonem.
W niespełna godziny ujrzał ją przechodzącą. Zostawiła konia w leśnym wąwozie, a sama jak sarna spłoszona przeskoczyła rów, zagłębiając się w drzewa otaczające pawilon.
Było to właśnie pod dębem, nad którym zawisł Pitoux.
Zeszedł wtedy, i pod jego pniem usiadł, i wyjął z kieszeni Le Parfait Garde national, udając że czyta.
W godzinę usłyszał zamykające się drzwi, szelest spódniczki o gałęzie, a z za krzaków wychyliła się głowa Katarzyny, oglądającej się, czy kto jej zobaczyć nie mógł.
Była o dziesięć kroków od Ludwika, który nieruchomy trzymał książkę na kolanach.
Ale nie udawał, że czyta, tylko patrzył na nią tak, aby był widziany.
Katarzyna wydała okrzyk stłumiony, poznawana, rzuciła się w głąb lasu, gdzie skoczywszy na koń, uciekła.
Pitoux dobrze zastawił siatkę, Katarzyna się złapała.
Wrócił do Haramontu szczęśliwy i przestraszony.
Bo zaledwie namyślił się nad tem, co zrobił, gdy w tym postępku dostrzegł mnóstwo zatrważających szczegółów:
Następnej niedzieli miano obchodzić w Haramont uroczystość wojskową. Dostatecznie wyuczeni żołnierze, prosili swego dowódcy, aby ich na publiczne manewry zgromadził.
Niektóre wioski okoliczne w tem samem rzemiośle się ćwiczące, miały przybyć także dla współzawodnictwa z Haramontem.
Deputacja każdej wsi porozumiała się ze sztabem Ludwika Pitoux: rolnik, ex-sierżant dowodził każdą.
Wieść o tak pięknem widowisku, sprowadziła od rana wielką ilość wystrojonych dziewcząt i dzieci, do których powoli łączyły się matki i ojcowie, wszyscy na Marsowem polu Haramontu.
Najprzód odbył się ogólny posiłek na trawie, złożony z owoców, ciastek i placków, źródlaną wodą popijanych.
Wkrótce odezwały się cztery bębny, w czterech odmiennych kierunkach, z Larguy, Vez, Taillefontaine i Viviers.
Piąty bił śmiało, prowadząc z Haramontu swych trzydziestu trzech gwardzistów.
Zauważono między widzami wiele szlacheckiej i mieszczańskiej arystokracji z Villers-Cotterets, a nadto znaczną liczbę okolicznych zagrodników.
Nie długo na dwóch koniach obok siebie, przybyły Katarzyna i matka Billot.
W tejże chwili gwardja narodowa Haramontu wychodziła ze wsi z piszczałką, bębnem i wodzem swoim Pitoux, który na białym koniu, od Maniquet’a pożyczonym, chciał zupełnie generała de Lafayette naśladować.
Pitoux błyszczący dumą i powagą, jechał z pałaszem w ręku i bez ironji, przedstawiał, jeżeli nie coś eleganckiego i arystokratycznego, to jakąś miłą dla oka siłę i odwagę.
Triumfalne wejście Ludwika Pitoux i jego ludzi, przywitanem zostało radosnemi okrzykami.
Gwardja narodowa haramoncka, miała kapelusze jednakowe, ozdobne kokardami narodowemi, miała błyszczące karabiny i szła parami w niezgorszym porządku.
Przybywszy na pole mustry, Pitoux spostrzegł Katarzynę.
Zaczerwienił się, ona zbladła.
Odtąd przegląd miał dla niego więcej, niż dla kogo innego uroku.
Kazał swym ludziom wykonywać najrozmaitsze ćwiczenia, a wykonywali je tak dokładnie, że w powietrzu zagrzmiały oklaski.
Nie tak bynajmniej było z ludźmi innych wsi, dowodzonemi przez byłego sierżanta armji. Tamci pół uzbrojeni i źle nauczeni, nie zostali zadowoleni z porównania.
Po strzelaniu, nastąpić miały manewry: tu dopiero czekał sierżant na popis swego współzawodnika Pitoux.
Sierżant, który z powodu starszeństwa otrzymał dowództwo naczelne, miał pokierować stu siedemdziesięciu ludźmi w marszu, i nie mógł rady sobie dać.
Pitoux z pałaszem w ręku i z kaskiem na głowie, spoglądał z uśmiechem człowieka wyższego.
Kiedy sierżant ujrzawszy, jak jego żołnierze biegli, jedni do lasu, drudzy w stronę Haramontu, jak zmieszały się niezręcznie szeregi, stracił zupełnie głowę; — zawołano wtedy:
— Pitoux! Pitoux! do Pitoux!
— Tak! tak! do Pitoux! — zawołali żołnierze innych wsi, wściekli z gniewu na swych przewodników.
Pitoux wsiadł na białego konia, a stając na czele swych ludzi, zakomenderował z taką energją, tak wspaniale, że dęby zadrżały.
W tejże chwili, jak za różczką czarodziejską, zebrały się wszystkie rozproszone szeregi, wszystkie ruchy wykonywano regularnie i z zapałem, a Pitoux tak szczęśliwie zastosował w praktyce nauki ojca Clouis i zasady drukowanego „Przewodnika Gwardji Narodowej“, że zyskał powodzenie ogromne.
Armja jednogłośnie mianowała go imperatorem na polu bitwy.
Pitoux zsiadł z konia i okryty potem, upojony dumą, przyjmował powinszowania ludu.
Jednocześnie wśród tłumu szukał wzroku Katarzyny; Katarzyna podeszła do niego.
Wielki był jego triumf.
— Dlaczegóż to?... — rzekła wesoło, kłamiąc swej bladej twarzy — dlaczegóż to, panie Ludwiku, nie zbliżysz się do nas? Zrobiłeś się dumny, gdy zostałeś tak wielkim wodzem...
— O! nie, — zawołał Pitoux — dzień dobry panno Katarzyno!
I dodał, zwracając się do pani Billot:
— Padam do nóg pani!...
A potem rzekł znów do Katarzyny:
— Myli się panna Katarzyna, nie jestem wielkim wodzem, ale biednym chłopcem, ożywionym gorącą chęcią służenia ukochanej ojczyźnie.
Szlachetne te słowa pochwycił tłum z uwielbieniem.
— Ludwiku!... — szepnęła Katarzyna, — potrzebuję pomówić z tobą.
— Ah! — pomyślał Pitoux i głośno dodał, — jestem na rozkazy pani.
— Wracaj z nami na folwark.
— Dobrze.
Katarzyna urządziła tak, ażeby pomimo obecności matki, została sam na sam z Ludwikiem.
Poczciwa pani Billot rozmawiała z towarzyszkami, Katarzyna zaś, ustąpiwszy konia jednej z nich, udała się pieszo z Pitoux, przez lasek.
— Widziałeś mnie pan w lesie wtedy...
— Gdzie panią widziałem?
— No! wiesz dobrze.
— Wiem.
Zaczerwieniła się jak wiśnia.
— Coś pan tam robił? — spytała.
— Poznałaś mnie więc pani? — rzekł z tęskną wymówką.
— Z początku nie, ale potem...
— Jakto, potem?
— Nieraz jestem tak roztargniona, że idę bezwiednie przed siebie.
— Cóżeś tam robił? Ukryłeś się?
— Dlaczego miałem się ukrywać?
— Ot! ciekawość...
— Ja, panno Katarzyno, wcale nie jestem ciekawy.
Tupnęła nóżką niecierpliwie.
— Przecież nie chodziłeś tam nigdy?
— Widziałaś pani, żem czytał.
— Coś czytał?
— Czytałem „Przewodnik Gwardji Narodowej“.
— Co to jest?
— Książka, z której uczę się taktyki wojskowej, a uczyć się można tylko w miejscu spokojnem.
— Prawda, a tam w lesie nic nie przeszkadza?...
— Nic.
Znowu milczenie. Matka Billot i jej towarzyszki szły ciągle.
— A długoż się tak uczysz? — spytała Katarzyna.
— Czasem dnie całe, panno Katarzyno.
— W takim razie... — zawołała żywo, — jużeś tam był oddawna?
— Od bardzo dawna.
— Dziwne, żem cię wchodząc, nie widziała.
— Może usnąłem... — rzekł, — to zdarza się tym, co głową pracują.
— A ja podczas snu tego przyszłam do lasu dla cienia i doszłam... aż do starych murów pawilonu.
— A! — rzekł Pitoux — do jakiego pawilonu?
Katarzyna zarumieniła się silnie. Udawanie zbyt było widocznem.
— Pawilonu Charny... — rzekła, udając spokojność. — Tam rośnie najlepszy rozchodnik.
— Doprawdy?...
— Oparzyłam się piorąc, i potrzebowałam liści...
Ludwik rzucił wzrokiem na ręce Katarzyny.
— Nie w ręce, w nogi — dodała żywo.
— I znalazłaś pani co potrzeba?...
— A jakże... już nie kuleję.
— Kulała — pomyślał Pitoux — kiedy prędzej niż jeleń uciekała w krzaki.
Katarzyna wyobrażała sobie, że się jej udało, że Pitoux nic nie wiedział, nic nie widział.
I ulegając uczuciu radości, uczuciu złemu dla tak pięknej duszy:
— Tak więc — rzekła — pan Pitoux dąsa się na nas, pan Pitoux dumny jest ze swego stanowiska, pan Pitoux pogardza biednymi wieśniakami, odkąd jest oficerem.
— Panno Katarzyno — odparł — zdaje mi się, że to pani właśnie pogniewałaś się na mnie.
— Jakto?
— Wypędziłaś mnie z folwarku, odmówiłaś roboty. Nic a nic nie powiedziałem o tem panu Billot. Dzięki Bogu! mam ręce i serce na własne potrzeby.
— Zaręczam ci, panie Pitoux.
— Dosyć, panno Katarzyno, jesteś panią u siebie, więc ci wolno było mnie wypędzić, ale ponieważ szłaś do pawilonu de Charny, widząc mnie, trzeba było przemówić do mnie, a nie jak złodziej uciekać...
Żmija ukąsiła, Katarzyna straciła spokój.
— Uciekać... — rzekła — ja uciekałam?
— Jakby się paliło na folwarku, nie miałem czasu zamknąć książki, a już skoczyłaś pani na biednego Kadeta ukrytego w krzakach, który obgryzł całą korę z jesionu. Jedno drzewo stracone...
— Drzewo stracone? Co pan mówisz, panie Pitoux!.. — wybełkotała Katarzyna, tracąc zupełnie pewność siebie.
— To bardzo proste — ciągnął Pitoux, — kiedyś pani zbierała rozchodnik, Kadet jadł, a w godzinę koń wiele rzeczy obgryzie.
— W godzinę!
— Niepodobna, panno Katarzyno, żeby koń tak zniszczył drzewo prędzej, niż w godzinę. Widocznie zbierałaś pani rozchodnik na tyle ran, ile ich się otrzymało przy wzięciu Bastylji. Rozchodnik, to roślina dobra na kataplazmy.
Katarzyna blada i zmieszana, nie mogła dobyć głosu.
Pitoux zamilkł także; dosyć powiedział.
Tymczasem matka Billot żegnała się z towarzyszkami.
Pitoux był na mękach, bo czuł wielkość rany, jaką zadał, przechylał się z jednej nogi na drugą, jak ptak mający ulecieć.
— No, co mówi pan oficer? — zawołała wieśniaczka.
— Życzy dobrej nocy pani Billot.
— Nie odchodź jeszcze — szepnęła Katarzyna zrozpaczona.
— A więc! dobranoc! — rzekła pani Billot. — Idziesz, Katarzyno?
— O! powiedz mi pan prawdę! — prosiła dziewczyna.
— Jaką, panno Katarzyno?
— Nie jesteś moim przyjacielem?
— Niestety! — odparł nieszczęśliwy, który w miłości przechodził straszny urząd powiernika. Jedno słowo Katarzyny zdałoby go na jej łaskę i niełaskę. To też, czując, że umarłby, gdyby mu wyznała to, co podejrzewał, milczał jak rzymianin. Ukłonił się Katarzynie z bolesnym dla niej szacunkiem, pozdrowił panią Billot z uśmiechem i znikł w gęstwinie lasu.
Katarzyna mimowoli poskoczyła, jakby go gonić chciała.
Matka Billot rzekła do córki:
— Dobry to chłopiec, serdeczny i rozumny.
Zostawszy sam, biedny Pitoux rozpoczął monolog na ten temat:
— Czy to nazywa się miłością? Słodką ona bywa nieraz, ale i gorzką także bywa.
Biedny chłopiec nie wiedział, że w miłości jest miód i piołun, i że miód stał się udziałem pana Izydora.
Od tej chwili Katarzyna uczuła dla Ludwika rodzaj obawy połączonej z szacunkiem, której bynajmniej nie miała przed kilku dniami dla tego spokojnego i nieco śmiesznego młodziana.
Kiedy kogoś nie można natchnąć miłością, dobrze jest natchnąć go obawą.
Pitoux, który miał niepomierne poczucie godności osobistej, byłby niepomiernie uradowany, gdyby był odkrył podobne uczucie u Katarzyny.
Ale ponieważ nie był tak biegłym psychologiem, aby odgadnąć myśli kobiety o półtorej mili oddalonej, począł płakać i śpiewać najsmutniejsze piosnki ludowe.
Jego armja byłaby mocno zdziwiona, widząc swego wodza oddanego tak elegijnym jeremiadom.
Wypłakawszy się, wyśpiewawszy, wychodziwszy, Pitoux wrócił do chaty, gdzie u drzwi stała warta przez haramontczyków postawiona.
Żołnierz pijany spał na kamieniu, a karabin leżał u nóg jego.
Pitoux zdziwiony, obudził go.
Dowiedział się wtedy, że jego żołnierze wyprawiają ucztę u ojca Tellier, haramonckiego Vatela, że dwanaście najśmielszych dziewcząt wieńczyło zwycięzców, i że zachowano miejsce dla Turenjusza, który pobił Kondeusza wsi sąsiedniej.
Serce Ludwika zanadto cierpiało, aby tego nie odczuł żołądek. Zaprowadzony przez wartę do sali biesiadnej, powitany grzmotem oklasków, ze swą zwykłą spokojnością ukłonił się i usiadł do cielęciny z sałatą.
Trwało to póki serce było wezbrane, a żołądek próżny.
Uczta albo powiększa albo koi boleści sercowe.
Po dwóch godzinach, kiedy żaden z towarzyszy wstać nie mógł, Pitoux wstał i jął śpiącym i pijanym o wstrzemięźliwości spartan opowiadać.
Uważał, że podczas snu tego — dobrzeby się przejść było.
Co do dziewcząt z Haramontu, winniśmy gwoli ich czci oświadczyć, że umknęły przed deserem, tak, iż ani ich głowy, ani nogi, ani serca, nie przemówiły znacząco.
Pitoux najpoczciwszy z zacnych, nie mógł nie zrobić idąc, kilku uwag.
Ze wszystkich miłości, piękności i bogactwa, zostały mu w pamięci jedynie ostatnie słowa Katarzyny.
Pitoux zapytywał siebie, dlaczego on, niedźwiedź, brzydki, ubogi, miał wzbudzić miłość w najładniejszej dziewczynie w całej okolicy, gdy piękny, bogaty pan o to samo raczył się postarać.
Dobra, piękna, ogrzana winem dusza Ludwika, w niewinnych myślach przypuścić nie mogła, aby piękna, niewinna, dumna Katarzyna mogła być dla Izydora czem innem, niż ładną kobietką, uśmiechającą się do koronkowego żabotu i butów z ostrogami.
Cóż więc może szkodzić Ludwikowi pijanemu, że Katarzyna zajęła się żabotem i ostrogą?
Pan Izydor pojedzie kiedy do miasta, ożeni się z hrabianką, nie będzie już potem patrzył na Katarzynę i po romansie.
Aby więc dowieść Katarzynie, że jest człowiekiem dobrego charakteru, postanowił odwołać wszystkie złe słowa, jakie mu się tego wieczora wymknęły.
Ku temu trzeba tylko było dogonić Katarzynę.
Rzucił się w las, omijając troskliwie drogi utarte.
Zostawmy go biegnącego przez krzaki i gałęzie, a wróćmy do smutnej i zamyślonej Katarzyny, która z matką wracała do domu.
Niedaleko folwarku, koło sadzawki droga się zwężała i matka Billot poszła naprzód.
Katarzyna miała pójść w jej ślady, gdy usłyszała lekkie, znane gwizdnięcie. W cieniu stal wygalowany lokaj Izydora.
Matka bez trwogi szła dalej, lokaj zbliżył się do Katarzyny.
— Panno Billot — rzekł — pan Izydor potrzebuje dziś mówić z wami koniecznie, czekajcie go gdziebądź o jedenastej.
— Mój Boże!... — zawołała Katarzyna — czy zaszło co złego?
— Nie wiem tego, ale dziś wieczór otrzymał z Paryża list z czarną pieczątką, czekam tu od godziny.
Dziesiąta biła na wieży kościoła w Villers-Cotterets.
Katarzyna obejrzała się i rzekła:
— Miejsce to ciemne jest i samotne, tu czekam twego pana.
Katarzyna w swoim pokoju nie rozbierała się, ani kładła.
Czekała. Wybiło wpół do jedenastej, potem trzy kwadranse. Zgasiła lampę i zeszła do sali jadalnej, będącej od strony drogi.
Tam otworzyła okno i skoczyła lekko na ziemię, przymykając tylko okiennice.
Potem wśród nocy pobiegła na miejsce wskazane i drżąca cała, z płonącą głową, z wzburzoną piersią czekała.
Niedługo odgłos kopyt końskich dał się słyszeć.
Nie schodząc z konia, Izydor wyciągnął do niej ramiona, podniósł ją na strzemieniu, pocałował i powiedział:
— Katarzyno, wczoraj w Wersalu zabili mego brata Jerzego, Katarzyno, mój brat Olivier wzywa mnie, Katarzyno, ja jadę.
Katarzyna krzyknąwszy boleśnie, ścisnęła go gwałtownie w objęciach.
— O! — wyjąknęła — zabili twego brata Jerzego i ciebie zabiją...
— Katarzyno, cokolwiekbądź się stanie, brat starszy mnie czeka, wiesz, że cię kocham.
— A! zostań, zostań, — wołała dziewczyna, rozumiejąc z tego wszystkiego to tylko: że on odjeżdżał.
— Ależ honor, Katarzyno! ale brat mój Jerzy! ależ zemsta!
— O! ja nieszczęśliwa! — krzyknęła Katarzyna i padła w objęcia jeźdźca sztywna i drgająca.
Łza spłynęła z oka Izydora i padła na szyję dziewczyny.
— A! — rzekła — płaczesz, dziękuję, kochasz mnie!
— A! tak, Katarzyno, ale brat starszy mówi mi: Chodź, muszę być posłuszny.
— Idź więc!... — rzekła — nie zatrzymuję cię.
— Ostatni pocałunek, Katarzyno.
— Bądź zdrów!
I zrezygnowana, wiedząc, że od spełnienia tego rozkazu nic nie wstrzyma Izydora, młoda dziewczyna z ramion kochanka zsunęła się na ziemię.
Izydor odwrócił oczy, westchnął, zawahał się, ale przypominając sobie rozkaz, puścił się galopem, rzuciwszy ostatnie pożegnanie Katarzynie.
Katarzyna została w miejscu, gdzie padła na poprzek drogi.
Prawie jednocześnie, człowiek jakiś ukazał się na wzgórku od strony Villers-Cotterets, szedł wielkiemi krokami ku zagrodzie, a w biegu potrącił o ciało leżące na drodze.
Stracił równowagę, zachwiał się, padł, a dotykając rękami bezwładnego ciała, zawołał:
— Katarzyna umarła!
I wydał straszny okrzyk, aż psy folwarczne zawyły.
— O! — wołał dalej — któż to zabił Katarzynę?
I usiadł blady, drżący, zlodowaciały z martwem ciałem na kolanach.
- ↑ Znajdują się w Wersalu.
- ↑ Pień.
- ↑ Topór.
- ↑ Karol Eugeniusz z Lotaryngji, ks. de Lambesq, powszechnie znienawidzony we Francji; był później marszałkiem austrjackim.
- ↑ „Peut-on affliger ce qu’on aime!“, słynna piosneczka z owych czasów. (Przyp. Red.)
- ↑ Jako mężczyzna, tchórz; jako kobieta, zbójca.
- ↑ perpendykuł — wahadło zegara